Pizza, Tinder i prosecco - Agata Czubik - ebook

Pizza, Tinder i prosecco ebook

Agata Czubik

2,8

Opis

Czy masz odwagę sprawdzić, czym jest prawdziwe la dolce vita?

Dla Julii i jej dwóch najlepszych przyjaciółek spontaniczny wypad do Werony ma być odskocznią od szarej codzienności. Ich cel jest jeden: cieszyć się z każdej przeżytej chwili. Podczas swojego urlopu dziewczyny odwiedzają klimatyczne knajpki, kosztują lokalnych przysmaków i… chodzą na tinderowe randki z włoskimi przystojniakami. Gdy jednak rozwijająca się w szalonym tempie znajomość z jednym z nich kończy się dla Julii gorzkim rozczarowaniem, dziewczyna zaczyna wątpić w to, że uda jej się znaleźć kogoś naprawdę wartościowego. I wtedy spotyka Marcello, byłego właściciela największej agencji modelingowej we Włoszech. To właśnie on podczas wspólnie spędzonych 24 godzin pokaże Julii, jak celebrować życie w prawdziwie włoskim stylu. Piękne chwile zainspirują ją do podejmowania decyzji, które wcześniej uznałaby za szalone… Czy idąc za głosem intuicji, odnajdzie prawdziwe uczucie?

Werona. To miasto od zawsze pojawiało się w mojej głowie, po to aby w końcu móc na stałe zagościć również w sercu. Mimo wielu pięknych miast, które zwiedziłam we Włoszech, Werona jest tym, do którego zawsze będę wracać z sentymentem i uśmiechem na ustach. Jest dla mnie najpiękniejszym włoskim miastem. Przynajmniej jeśli chodzi o północ tego kraju. Tam dzieją się niesamowite historie, a życie pisze zaskakujące scenariusze. Tak po prostu – tam dzieje się magia.

Agata Czubik
Jest absolwentką dziennikarstwa i komunikacji społecznej. Z pasji do Włoch studiowała także filologię włoską. Przez ostatnie pięć lat pracowała w jednej z najlepszych agencji aktorskich w Warszawie. Interesuje się branżą filmową. Uwielbia taniec. Pierwszą próbę pisarską podjęła po lekturze „Dzieci z Bullerbyn” już jako dziesięciolatka. Rozmowy z ludźmi stanowią dla niej nieprzebrane źródło inspiracji do tworzenia fabuł kolejnych utworów.
Pizza, Tinder i prosecco” to jej debiut literacki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 367

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,8 (5 ocen)
0
1
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
coolturka

Całkiem niezła

Po kilku niepowodzeniach z dużą ostrożnością podchodzę do debiutów, dlaczego więc sięgnęłam po "Pizza, Tinder i prosecco" Agaty Czubik? Odpowiedź jest jedna - Werona. Trzy przyjaciółki decydują się na spontaniczny wypad do Werony. Dziewczyny chcą poczuć, czym jest prawdziwe la dolce vita. Czeka je moc atrakcji: zachwycające budowle, klimatyczne knajpki, smaki kuchni włoskiej i gorące randeczki. Przede wszystkim książka napisana została z lekkością i dużą znajomością tematu, co przy debiutach nie jest wcale takie oczywiste. Dziewczyny mają różne charaktery i razem tworzą fajną kolorową mieszankę; mają szalone przygody, których mogłaby pozazdrościć im niejedna z nas. Powieść wprowadziła mnie w sielski wakacyjny klimat, wzmogła moją tęsknotę za latem i możliwościami, które ono daje. Włochy... czy muszę dodawać coś więcej? Ta nazwa niesie tyle wspaniałych konotacji: piękne opisy przyrody, zabytki, kultura, styl życia, unoszące się zewsząd zapachy kuchni włoskiej. Bawiłam się całkiem ...
00
gaga1405

Całkiem niezła

piękne opisy Włoch, ich kultury, mało emocji, uczuć, sceny zbliżeń takie raczej mechaniczne.
00

Popularność



Podobne


Podziękowania

Życie niejednokrotnie weryfikuje nasze znajomości, z których te najtrwalsze zamieniają się w prawdziwe przyjaźnie. A prawdziwa przyjaźń jest bezcenna. Dla wspaniałych przyjaciółek, znających mnie czasami lepiej niż ja sama, które bez względu na wszystko już zawsze pozostaną mi bliskie. Dziękuję, że mogę wraz z Wami cieszyć się życiem, bawić się do białego rana, dzielić radościami i smutkami oraz jeździć na niezapomniane wakacje. Wierzę, że przez kolejne lata będziemy mogły razem wspominać te wszystkie wspólnie przeżyte szalone momenty. Doceniam to, że Was mam, i dziękuję, że jesteście obecne w moim życiu.

Agata Czubik

Kilka słów wstępu

Zanim jeszcze w Chinach, potem w innych krajach, a wreszcie w Polsce pojawił się koronawirus, który wszystko skomplikował, zmasakrował i na zawsze odmienił, moje szalone życie toczyło się normalnie. Może nawet nie tyle normalnie, co bardziej spontanicznie, beztrosko i dynamicznie. Ten piękny przedcovidowy czas przyniósł mi niezliczoną ilość pozytywnych emocji, imprez do białego rana i wniósł do mojego życia mnóstwo ciekawych, fantastycznych osób. Każda przygoda i spotkani na drodze ludzie zawsze uczą czegoś nowego. W letnie dni kilkakrotnie podziwiałam wschody słońca, ale nie na szczycie ukochanych gór, lecz nad Wisłą w Warszawie, i wsłuchiwałam się w szum, ale nie nadmorskich fal, lecz orzeźwiających bąbelków prosecco. Zawsze się mi wydawało, że jak nikt inny potrafię cieszyć się życiem, celebrować je i doceniać obecną chwilę. Nic bardziej mylnego. Dopiero poznanie włoskiej kultury uświadomiło mi, jak wiele muszę się jeszcze nauczyć. Każdy kolejny wyjazd do Włoch przynosił mi nowe doświadczenia, których nigdy nie zapomnę. Moja ukochana Italia na każdym kroku potrafi mnie zaskoczyć i przywitać nową przygodą.

Na spontanie albo wcale

Werona. To miasto od zawsze pojawiało się w mojej głowie, po to aby w końcu móc na stałe zagościć również w sercu. Mimo wielu pięknych miejsc, które zwiedziłam we Włoszech, Werona jest tym, do którego zawsze będę wracać z uśmiechem na ustach. Jest dla mnie najpiękniejszym włoskim miastem. Przynajmniej jeśli chodzi o północ tego kraju. Tam dzieją się niesamowite historie, a życie pisze zaskakujące scenariusze. Tak po prostu – tam dzieje się magia.

Gdy byłam na studiach, przez semestr realizowałam program Erasmus Plus w Weronie. Wynajmowałam wtedy pokój u Włoszki, która niezwykle ubarwiła mi to moje wówczas jeszcze studenckie życie. Mimo że byłam już dorosła i dawno wyrosłam ze spowiadania się najbliższym z tego, co robię, to u pani Ilarii musiałam zapomnieć o swojej dotychczasowej rutynie, ponieważ co wieczór prowadziłyśmy długie rozmowy przy toskańskim winie. Podczas tych spotkań pytała mnie o to, co robiłam w ciągu dnia, i musiałam jej szczegółowo zdawać relacje z przebiegu różnych wydarzeń. Z perspektywy czasu wszystkie nasze rozmowy uważam za jedne z najbardziej wartościowych i pouczających w moim życiu. Do dziś jesteśmy w kontakcie i często do siebie dzwonimy. Pani Ilaria nie lubi swojego imienia i woli, gdy mówi się do niej zdrobniale – Ila. Zna trochę polski, bo jej mąż był Polakiem. Przez dwadzieścia lat wspólnego życia zdążyła poznać naszą kulturę i szeleszczący język, którego dźwięk czasem wywołuje u niej uśmiech, a nawet niekontrolowane wybuchy śmiechu. Staram się odwiedzać panią Ilę przynajmniej raz w roku. Zarówno ta kobieta, jak i Werona już na zawsze pozostaną w moim sercu.

Siedzę właśnie w pracy, próbując wygrzebać się ze sterty papierkowej roboty, która leży na moim biurku. Za oknem jest szaro, buro i ponuro. W dodatku pada deszcz, a ja nie mogę ustawić grzejnika na odpowiednią temperaturę, bo albo jest za zimno i muszę zakładać kurtkę, albo czuję się niczym w saunie i mogę siedzieć w samym T-shircie.

Z sentymentem i uśmiechem wspominam te wszystkie piękne chwile, które przeżyłam we Włoszech. Z każdą sekundą i kolejnym mailem, który wpada do mojej służbowej skrzynki, upewniam się, że najwyższy czas wziąć kilka dni wolnego i znów polecieć do Werony. Jeśli chodzi o spontaniczne wyjazdy, a zwłaszcza te w góry czy do ukochanej Italii, nie trzeba mnie nawet namawiać.

Pomiędzy jedną kawą a drugą odpalam wyszukiwarkę połączeń lotniczych i w ciągu pięciu minut znajduję dogodny lot. Piszę do moich przyjaciółek na Messengerze, żeby zaproponować im wspólny wypad. Po porannym narzekaniu na poniedziałek nasza konwersacja o nazwie „Wieczne melo” zaczęła w końcu brzmieć nieco bardziej pozytywnie:

Ja:

Hej, laski. Upatrzyłam tanie bilety do Werony na cztery dni. Lecimy?

Szalona:

Jezuuuu, TAK!!! Kiedy mam zgłosić urlop?

Ja:

Za dwa tygodnie, od środy do niedzieli. Będziemy mieszkały u pani Ili. Zaraz do niej napiszę w tej sprawie. Lecimy do Bergamo, a stamtąd musimy przetransportować się do Werony. W planach mamy miasto Romea i Julii, zwiedzanie Wenecji i może znajdziemy jakiegoś frajera na Tinderze, który zawiezie nas nad Gardę albo w góry. Ogarniemy to! Będzie zajebiście! A wieczorem będziemy pić pysznego spritza przy zachodzie słońca nad Adige![1] Ach, no i nie zapomnijcie zabrać jakichś zajebistych strojów, bo w Wenecji trwa karnawał, więc koniecznie musimy iść na imprezę. Zobaczymy, jak się bawią Włosi na północy kraju!

Cicha:

Hej, ragazze[2]. Bardzo bym chciała lecieć, ale nie wiem, czy będę mogła wyrwać się z pracy. Kupcie sobie bilety, a ja jak się ogarnę z obowiązkami, dokupię je sobie później, bliżej terminu wyjazdu.

Ja:

Ej nooo, Cicha. Dawaaaaj! Bilety są teraz zajebiście tanie. Ludzie się rzucą na taką cenę, więc kup sobie od razu bilet, bo potem może być za późno.

Szalona:

No właśnie, potem może być za późno, a pracę na pewno sobie ogarniesz tak, żeby móc lecieć. Przecież jesteś na własnej działalności i sama sobie wyznaczasz tryb pracy. Najwyżej będziesz odbierała telefony w Bel Paese[3].

Cicha:

No nie wiem, może macie rację… W sumie wyjazd z Wami do Włoch brzmi kusząco, a praca nie zając. No dobra, to bukujemy te bilety?

Ja:

Aaa, nie wierzę! To jest chyba najszybsza i najbardziej spontaniczna decyzja, jaką w życiu podjęłaś. Brawo, Cicha!

Cicha:

Nie zgodzę się z tym. Chyba mnie jeszcze dobrze nie znasz.

Szalona:

Nieważne jaka, ważne, że się zgodziłaś. Ale będzie zajebiście, już się jaram! Julka, kupisz te bilety? Zaraz przeleję Ci hajs.

Ja:

No jacha, już obczajam. Z kasą spokojnie, potem się rozliczymy. Ach, i muszę napisać do pani Ili, czy możemy się u niej zatrzymać. Najwyżej wynajmiemy jakieś Airbnb albo pójdziemy na imprezę i znajdziemy Włocha, który nas przenocuje.

Szalona:

Czytasz mi w myślach. Boże, to będzie zajebisty wypad! Już nie mogę się doczekać! Piszę do kadr o urlop. Podasz dokładny termin, żebym się nie walnęła w datach?

Szczęśliwa, że dziewczyny tak szybko się zgodziły, snuję plan naszego wyjazdu. Piszę do pani Ili, czy będzie w tych dniach w Weronie, i zaczynam kupować bilety. Wylot za dwa tygodnie, w środę wieczorem. Powrót w niedzielę o tej samej porze.

Pani Ila odpisuję w ciągu pięciu minut. Na pasku powiadomień WhatsAppa wyświetla mi się: „Kochane dziewczynki, przyjeżdżajcie śmiało! Jestem, czekam na Was i już nie mogę się doczekać. Kupisz mi moje ulubione cukierki? Tak z garść. Dziękuję!”. Pani Ila uwielbia kasztanki i zawsze gdy ktoś z jej polskich znajomych wraca do Włoch, obowiązkowo musi jej przywieźć kilka cukierków kupionych na wagę.

Bardzo się cieszę, że mieszkanie i bilety mamy już ogarnięte. Teraz wystarczy się spakować i możemy spokojnie odliczać dni do wyjazdu. Na szczęście urlop w tym czasie miałam już od dawna zaklepany. Planowałam jechać do domu lub w góry, ale opcja Italii w okresie karnawału wygrywa u mnie ze wszystkim. Uwielbiam tam wracać i cieszyć się radością życia z lokalsami.

[1] Włoska nazwa rzeki przepływającej przez Weronę. Po polsku jej nazwa brzmi „Adyga” (wszystkie dalsze przypisy, jeśli nie zaznaczono inaczej, pochodzą od autorki, łącznie z tłumaczeniami).

[2] dziewczyny (wł.)

[3] piękny kraj (wł.) – potocznie mowa o Włoszech

Werona

W końcu przyszedł dzień naszego wylotu do Werony. Na lotnisku umawiamy się odpowiednio wcześnie, żeby przed odlotem napić się na spokojnie kawy i jeszcze raz sprawdzić, czy na pewno spakowałyśmy wszystkie potrzebne rzeczy. Na szczęście na tak krótki okres nie brałyśmy dużego bagażu. Poza tym Szalona mnie nauczyła, że nawet na dwutygodniowy pobyt we Włoszech da się spakować w sam bagaż podręczny. Nie wiem, jak to robię, ale po prostu te wszystkie rzeczy, które zajęłyby miejsce w dwudziestokilogramowej walizce, bezproblemowo mieszczą się w małym plecaku. Poza tym nie biorę już suszarki do włosów ani prostownicy. Kosmetyki z kolei kupuję na miejscu, a zamiast dwóch ogromnych ręczników pakuję jeden podróżny, który zajmuje powierzchnię powerbanka.

Lecimy z Warszawy do Bergamo, gdzie wylądujemy około dwudziestej trzeciej. Stamtąd musimy się jakoś przetransportować do Werony. Ostatni pociąg odjeżdża o dwudziestej trzeciej dziesięć, więc na niego nie zdążymy, a kolejny jest dopiero o piątej rano. Busy o tej porze też za bardzo już nie kursują, taksówka odpada, więc musimy wymyślić coś innego. Zawsze cały plan wyjazdu miałam dopracowany na tip-top, łącznie z przejazdami, godzinami odjazdu, ceną wstępu do poszczególnych miejsc, które chcę zwiedzić, i adresami najlepszych kawiarni czy restauracji. Odkąd poznałam Szaloną, dożywotnio pozbyłam się z mojego słownika słowa „planować”, a zastąpiłam je słowem „spontan”. W końcu na spontanie albo wcale!

Lądujemy zgodnie z planem, a po wyjściu z samolotu od razu biegnę szukać najbliższej toalety. Jeszcze nigdy nie korzystałam z niej w samolocie. Zawsze się boję, że mogę się zatrzasnąć lub nie domknąć dobrze drzwi i narazić się na wejście do środka innego pasażera. Poza tym nie lubię wstawać z fotela podczas lotu. Ten czas wolę poświęcić na sen albo na oglądanie malowniczego widoku sponad chmur, który rozpościera się za oknem.

Gdy wychodzę z toalety, zaczynamy się zastanawiać, jak możemy się dostać do Werony. Po wyjściu z hali przylotów czujemy zapach świeżo przyrządzanej włoskiej kawy i dopiero co wypieczonego gorącego cornetto, który prowadzi nas do niewielkiej lotniskowej kawiarenki. Wprawdzie to nie jest czas ani pora na tego rodzaju przyjemności, ale słysząc wokół coraz mniej polskich słów, a coraz więcej włoskiej kojącej dla uszu melodii, nie możemy sobie odmówić pierwszej wspólnej kawy na włoskiej ziemi.

Pijemy ją, stojąc przy kasie, i razem z Szaloną zajadamy się chrupiącym cornetto z nutellą. Cicha jest zawsze tą, która dba o formę – nie je niezdrowych rzeczy i przestrzega regularności posiłków. Oszczędza i za każdym razem przelicza każdą wydaną złotówkę. Uważa, że większość wydatków w życiu jest zbędna i bez problemu można ich uniknąć. Tak też stwierdziła w tym momencie, kiedy w głowie przeliczyła na złotówki, ile wydałaby, kupując włoską kawę z rogalikiem. To jest cała Cicha. Najmniej spontaniczna z naszej trójki. Ja uważam, że żyje się tylko raz, więc nie ma co sobie odmawiać drobnych przyjemności. Szczególnie że życie wystarczająco daje nam w kość, i to za każdym razem, gdy tylko staramy się podnieść i zacząć żyć od nowa.

Jeśli chodzi o włoskie specjały, to nie jestem w stanie z nich zrezygnować. Po wypiciu kawy i skosztowaniu przepysznej słodkości, mimo że mam ochotę na więcej, rozsądek mi podpowiada, że musimy zacząć szukać jakiegoś transportu do Werony. Powiedziałam pani Ili, że będziemy po północy. Ta właśnie dobiega, a my wciąż jesteśmy na lotnisku w Bergamo.

– No dobra, ragazze. Musimy coś ogarnąć. Jest już późno – zaczęła poganiać Szalona.

– Przypominam ci, że jesteśmy we Włoszech. Tutaj nie ma czegoś takiego jak „późno” – odpowiadam.

– No dobra, ale nie uśmiecha mi się nocowanie na lotnisku. Masz jakiś pomysł?

– Oczywiście, jak zawsze mnóstwo! Proponuję zacząć wypytywać ludzi, czy nie jadą przypadkiem w kierunku Werony, ale możemy też sprawdzić BlaBlaCara albo odpalić Tindera. To zawsze działa! – śmieję się.

– Ja pierdolę, Julka. Ogarnij się! Przypominam ci, że jesteśmy na lotnisku i dochodzi prawie północ. Wątpię, że w tym momencie znajdziemy jakiegoś frajera na Tinderze, który zawiózłby nas prosto do Werony – napomina mnie Cicha.

– Zawsze możemy u niego przenocować i wrócić jutro rano. Może by nas jeszcze gdzieś zabrał. A noc z trzema Polkami na pewno zapamiętałby do końca życia.

– Julka, dobra, koniec żartów. Tindera zostawmy sobie na inne dni. Zobacz, tam jest dwóch policjantów. Może poprosimy ich o pomoc? – proponuje Szalona.

– Mogę udać, że popełniłam drobne wykroczenie, i poprosić, żeby mnie skuli w kajdanki. To takie seksowne! A oni są tak cholernie przystojni, że mogliby zrobić ze mną, co tylko chcą.

– Czy ty możesz choć przez chwilę przestać myśleć o głupotach i zejść na ziemię? Wścieklizna macicy cię ogarnęła? Od jutra będziesz miała takich ciasteczek całe tabuny na ulicach, a teraz się ogarnij, bo musimy jakoś dojechać do pani Ilarii. Pisałaś jej, że wylądowałyśmy? – Szalona zaczyna się denerwować.

– Poczekam, aż znajdziemy jakiś dojazd, i wtedy do niej napiszę. Masz rację, musimy coś ogarnąć. Dobra, już sprawdzam BlaBlaCara. – Odpalam aplikację, szukając przejazdu z Bergamo do Werony. – Ooo, jest coś! Zobaczcie, gościu za dwadzieścia minut będzie przejeżdżał niedaleko stąd. Spróbuję zarezerwować przejazd i jeśli zdąży zaakceptować moją prośbę, zadzwonię zapytać, czy podjedzie po nas na lotnisko.

– To jest Włoch i on nie ogarnie w dwadzieścia minut, że ktoś właśnie zarezerwował jego przejazd. Nawet nie spojrzy na aplikację – komentuje Cicha.

– Trochę więcej optymizmu! Jeśli gość zaoferował przejazd, to może sprawdzi apkę albo wyświetli mu się powiadomienie. Rezerwuję!

O dziwo, bez problemu udaje mi się skontaktować z kierowcą, który zgadza się odebrać nas z lotniska. Wyjaśnia, gdzie mamy na niego czekać. Na miejsce dojeżdża punktualnie i szybko pakujemy się do jego samochodu. Jako regularna użytkowniczka BlaBlaCara siadam z przodu i zaczynam zagadywać do kierowcy. Pogoda jest bardzo ładna, trasa pusta, więc jedziemy dość szybko. W radiu leci piękna włoska muzyka, co jeszcze bardziej pozwala mi wczuć się we włoski klimat.

– Skąd jesteście? – pyta kierowca.

– A jak myślisz? – odpowiadam pytaniem.

– Jestem słaby w zgadywaniu, ale będę strzelał. Z Rosji?

– Jeśli nie chcesz, żebyśmy zaraz wysiadły, to próbuj dalej.

– Z Niemiec?

– Boże, dlaczego wszyscy Włosi zawsze w pierwszej kolejności obstawiają, że jestem z Rosji albo z Niemiec? Na jakiej podstawie dokonujecie takiego osądu? – oburzam się.

– Ostrzegałem, że nie jestem w tym dobry. Lepiej powiedz, skąd jesteście, żebym się więcej nie pogrążał.

– Z Polski.

– Mamma mia, Polska! Jak ja kocham polskie dziewczyny! – krzyczy kierowca.

– Wyobraź sobie, że jeszcze nie spotkałam żadnego Włocha, który powiedziałby, że jest inaczej. I co? Jesteśmy piękne, mądre, seksowne, mówimy w cholernie trudnym języku i jesteśmy dobre w łóżku? – pytam.

– Wszystko, co powiedziałaś, potwierdzam, ale w kwestii łóżka się nie wypowiem, bo jeszcze nigdy nie miałem przyjemności sprawdzić tego z Polką. Z twojej wypowiedzi wnioskuję, że to nie jest twój pierwszy pobyt we Włoszech. W dodatku pięknie mówisz po włosku. Jak native! Gdzie się tak nauczyłaś? Masz chłopaka Włocha?

– Uuu, wjeżdżają ciekawe tematy! – krzyczy podekscytowana Szalona.

– I ty też znasz włoski? Mamma mia, może pojedziecie do mnie? Co będziecie robić w Weronie? Napiszę do szefa, że źle się czuję, i wezmę jutro wolne.

– Przede wszystkim chcę tylko dodać, że nie trzeba mieć chłopaka Włocha, żeby nauczyć się włoskiego. Wasz język nie jest dla Polaków jakoś szczególnie trudny. Kochamy wasz kraj, dzięki czemu nauka języka przychodzi nam łatwo. A co do propozycji, to nie będziemy przyczyną twojego jutrzejszego zwolnienia w pracy. Poza tym mamy już plany. Chcę pokazać dziewczynom Weronę, bo dobrze ją znam. W piątek planujemy jechać do Wenecji. Może chcesz się wybrać z nami? – pytam.

– Powiedz mi, co wszyscy widzą w tej Wenecji? Przecież ona jest tak przeciętnym i brzydkim miastem. W dodatku co roku przyjeżdżają tam tłumy turystów, szczególnie w okresie karnawału, żeby dusić się na ulicach wśród tysiąca innych przyjezdnych.

– O, widzę, że mamy do czynienia z Włochem z południa, który hejtuje północ? – pyta Szalona.

– Nie hejtuję, tylko się dziwię. Nie rozumiem, co takiego ma w sobie Wenecja. Przecież we Włoszech mamy tyle pięknych i mniej zatłoczonych miast. Nie jestem z południa, pochodzę z Rzymu.

– No proszę, dziewczyny! Poznałyśmy właśnie kolegę z Wiecznego Miasta. To kiedy lecimy do Rzymu? – Puszczam oczko do Szalonej.

– Zapraszam! Tyle że moja praca polega na ciągłym podróżowaniu po kraju, więc wcześniej musielibyśmy się umówić, żebym był w tym czasie na miejscu. A jeśli chodzi o piątkową Wenecję, to jeśli nie zmienicie planów, zawiozę was tam i pokażę miejsca, do których nie wszyscy turyści docierają. Mam tam przyjaciela i często się widujemy, więc znam to miasto jak własną kieszeń.

– Czyli jednak często bywasz w Wenecji. A myślałam, że omijasz ją szerokim łukiem. Okej, to jutro się spiszemy. A raczej dzisiaj, bo już jest czwartek – podsumowuję.

Podróż mija nam bardzo szybko i bezpiecznie, a przede wszystkim w miłej atmosferze. Zdajemy sobie sprawę z tego, że właśnie poznałyśmy lokalsa, z którym możemy zrobić coś fajnego. Kto wie, jeśli kontakt przetrwa, to może nawet polecimy odwiedzić go w Rzymie.

W drodze napisałam do pani Ili, że będziemy późno, więc nie musi na nas czekać i może położyć się spać. Odpisała, że klucze zostawi nam pod wycieraczką, a łóżka razem z pościelą i ręcznikami są już dla nas przygotowane. Mamy naszykowane też nowe piżamy, które kupiła w promocji w pobliskim supermarkecie. Dzięki temu zaoszczędziłyśmy trochę miejsca w bagażu.

Pani Ila jest najsłodszą i najukochańszą kobietą, jaką poznałam w całych Włoszech. Oczywiście, ma również swoje wady, jak zresztą każdy. Tą największą jest straszne gadulstwo. Przy niej nie można dojść do słowa, bo jest w stanie przegadać każdego. Plusem jest jednak to, że jej historie są niezwykle barwne i zawsze wywołują dużo śmiechu wśród słuchaczy.

W Weronie wysiadamy o pierwszej trzydzieści, ale do domu musimy jeszcze kawałek podejść. Na szczęście trasa nie jest długa, a po drodze mijamy kilka otwartych barów, które wciąż tętnią życiem. Gdy do domu pani Ili zostaje nam niecałe trzysta metrów, z baru po przeciwnej stronie słyszymy skierowane w naszą stronę głosy:

– Ciao ragazze, venite qua![4]

Przystajemy, patrzymy na siebie z uśmiechem, po czym Szalona pyta:

– Idziemy?

Akurat na spontaniczne imprezy nie trzeba mnie specjalnie namawiać, więc po kilku sekundach znajdujemy się w samym środku hawajskiej imprezy urodzinowej jakiejś laski, która w dodatku opija swój dzisiejszy sukces, jakim było zdanie egzaminu na prawko.

– No i zajebiście nam się ta włoska przygoda zaczęła. A to dopiero początek. Za to kocham Włochy! – wykrzykuję.

Wypijamy dwa spritze, po których czujemy się już lekko wstawione. Do tego dochodzi jeszcze zmęczenie po podróży. W trakcie imprezy jakieś włoskie ciasteczka pytają o nasze numery telefonu i proponują, że możemy wspólnie z nimi spędzić kolejne dni naszego pobytu w regionie Veneto.

– Wiecie co, jestem tu zaledwie od kilku godzin, a już wiem, co miałyście na myśli, mówiąc, że Włochy to taki Tinder w realu. Bez konieczności przesuwania kolesi na lewo czy prawo – komentuje Cicha.

– Widzisz, mówiłyśmy ci! A nasza przygoda dopiero się zaczyna! – komentuję.

Kiedy docieramy na miejsce, światła w mieszkaniu pani Ili są zgaszone. Wpisuję kod do domofonu, który mam zapisany w telefonie, wyjmuję klucz spod wycieraczki i cichutko uchylam drzwi. W środku panuje cisza. Pani Ila już śpi, a do mojej nogi podbiega dobrze mi znany mały jamnik, który zaczyna obwąchiwać najpierw mnie, a później dziewczyny. Mare zawsze był spokojny i nigdy nie szczekał na gości, którzy wchodzili do mieszkania pani Ili. Cieszę się, że nie obudził gospodyni.

Po cichu zdejmujemy buty, zostawiamy je przy drzwiach i kierujemy się w stronę naszego pokoju. Wciąż pamiętam rozkład mieszkania i zasady panujące w domu. Uprzedzam dziewczyny, że dzisiaj nie możemy już skorzystać z prysznica, ponieważ woda lecąca z rur wydaje bardzo hałaśliwy dźwięk, który obudziłby cały blok. Poza tym jesteśmy już tak zmęczone, że jedyne, o czym teraz marzymy, to położenie się do łóżka.

Straciłam rachubę czasu i nie wiem, która jest godzina. Obstawiam, że jest już grubo po trzeciej. Gdy tylko zbliżam się do drzwi naszego pokoju i chwytam za klamkę, w progu swojej sypialni pojawia się pani Ila.

– Dziewczynki kochane, nareszcie dotarłyście! Przepraszam, że na was nie poczekałam, ale nie wiedziałam, o której dojedziecie. Chodźcie, zrobię wam coś ciepłego do picia – mówi swoim słodkim, łamanym polskim.

Uprzejmość i wielkie serce tej kobiety nie znają granic. Wiemy przecież, że jutro z samego rana musi iść do pracy. Nasze próby przekonania jej, że jest już późno i nie chcemy, żeby się rozbudziła, nie pomagają. Gdy tutaj mieszkałam, obowiązkowym punktem każdego wieczoru było opowiadanie pani Ili, co robiłam w ciągu dnia. Zawsze musiałam też wysłuchać jej historii.

Wiem, że w walce o szybkie położenie się do łóżka bez wypicia przed tym wspólnie herbaty jesteśmy na przegranej pozycji. Posłusznie zajmujemy więc miejsca przy stole, a pani Ila przygotowuje filiżanki, które przywiozła z Florencji. Każda z nich jest ręcznie malowana. Wyglądają jak prawdziwe dzieła sztuki.

Pani Ila była w kilkuletnim związku z Polakiem, dzięki czemu ma wielu znajomych z Polski. I mimo że Włosi nie piją herbaty, ona nauczyła się pić przeróżne rodzaje tego trunku. W kuchennej szafce ma istną herbaciarnię, począwszy od tych owocowych, przez czarne i zielone, a skończywszy na białych.

Tego wieczoru, a raczej już późną nocą, nie obyło się bez opowiedzenia całej historii naszej podróży, i to z jej najdrobniejszymi szczegółami. Pani Ila jest dobrym słuchaczem, ale często przerywa w połowie zdania i zadaje mnóstwo pytań. Słuchając naszych opowieści, robi duże oczy, a z jej ust non stop pada tylko: „Taaak?”, „Naprawdę?!”, „Co Ty opowiadasz!”, „Niemożliwe!”. Zdążyłam więc opowiedzieć jej o poszukiwaniu transportu z lotniska do Werony, o naszej podróży BlaBlaCarem, rozmowie z kierowcą, wymianie wspólnych kontaktów i o dołączeniu na imprezę urodzinową w pobliskim barze.

Skoro wszystko już opowiedziałam, liczę na to, że teraz będziemy mogły pójść spokojnie spać. Pani Ila pyta jednak o nasze plany na jutro, a raczej dziś. Kątem oka dostrzegam miny Szalonej i Cichej, które ostatkiem sił starają się nie zasnąć i próbują się jeszcze uśmiechać. Wszystkie jesteśmy już bardzo zmęczone.

– Jak się obudzimy, chcę pokazać dziewczynom Weronę. Pójdziemy na Piazza Brà zobaczyć Arenę, sprawdzimy promocje w sklepach na via Mazzini, a później obczaimy bazarki na Piazza delle Erbe, pójdziemy nad Adige i obowiązkowo zwiedzimy Dom Julii. Koniecznie chcę zabrać dziewczyny do mojej ulubionej lodziarni, w której można kupić prawdziwe włoskie lody w kształcie róży. Są nie tylko piękne, ale i przepyszne. Później kupimy spritza i będziemy się rozkoszować włoskim klimatem nad brzegiem Adige.

– Dom Julii jest piękny, ale pełen turystów. Nie zapomnijcie dotknąć piersi Julii, gdy już tam będziecie, bo to przynosi szczęście w miłości! – komentuje pani Ila.

– Nie byłabym tego taka pewna. Nie raz już tam byłam i mam nawet zdjęcie przy posągu Julii, jak chwytam ją za pierś. Może i szczęście mi to przyniosło, ale na pewno nie w miłości – śmieję się.

–Spokojnie, Julia! Wszystko zadziała, jak przyjdzie na to odpowiedni moment, a ty nie będziesz się tego nawet spodziewała. Zobaczysz i jeszcze kiedyś wspomnisz moje słowa! – Pani Ila puszcza do mnie oczko.

– Mam nadzieję, że ma pani rację. Wtedy specjalnie tu przylecę i przywiozę pani całą walizkę kasztanków. À propos, mam je dla pani, ale dam już jutro, bo teraz jestem bardzo zmęczona i jedyne, o czym marzę, to o położeniu się do łóżka. Pani też powinna pójść już spać. Dobranoc!

– Dobranoc, kochane dziewczynki. Pamiętajcie, żeby nie puszczać już dzisiaj wody pod prysznicem! – wykrzykuje pani Ila, gdy już wchodzimy do naszego pokoju.

– Nawet gdybyśmy o tym nie pamiętały, to i tak nie mamy już dziś sił, żeby się umyć. Za pięć sekund zaśniemy jak kamień. Buonanotte!

[4] Cześć dziewczyny, chodźcie tutaj (wł.)

Walentynki w mieście miłości

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Wenecja

Gdy rano dzwoni budzik, włączam automatycznie drzemkę. Podczas tych magicznych dziesięciu minut potrafię się zregenerować i wyspać bardziej niż w trakcie całej nocy. Poza tym zupełnie inaczej przesypiam drzemkę, gdy muszę czuwać, żeby wstać do pracy, a inaczej gdy jestem na wakacjach. Nikt mnie wtedy nie pogania, nie muszę niczego robić na już, czas płynie swoim rytmem, a jeśli spóźnię się na pociąg czy autobus, to pojadę kolejnym. Wszystko na totalnym luzie – bez spiny. Nie lubię się spieszyć, kiedy jestem na wakacjach. Wolę na spokojnie celebrować każdą chwilę.

– Buongiorno, wstawajcie śpiochy! Nowy dzień za oknem, Wenecja czeka! – zaczęła wykrzykiwać Cicha.

– Boże, Cicha, uspokój się. Skąd ty masz w sobie tyle energii o poranku? – pyta Szalona.

– Obudzisz panią Ilę, stai zitta![12] – mówię zdenerwowana. – Nie lubię, kiedy ktoś mnie budzi i krzyczy z rana. To mi się kojarzy z okropnymi latami szkoły, kiedy musiałam się rano spieszyć na autobus.

– Pani Ila już dawno wyszła. Dzisiaj znów zostawiła nam na śniadanie świeże cornetto i karteczkę z napisem „miłego dnia” – odpowiada Cicha.

– Ta kobieta jest niesamowita! Można ją poślubić? – pyta zaspana Szalona, której głos wydobywał się spod poduszki, którą położyła sobie na głowę.

– Bardziej zainteresowałabym się jej trzema dorosłymi synami, a raczej tym, który ma swoją winnicę w Toskanii – śmieję się. – Dobra, już wstaję. Pójdę do łazienki, a później zrobię nam kawę.

– Ogarniaj się na spokojnie, a kawę ja przygotuję. Wiem, jak obsłużyć włoską kawiarkę, bo mam ją w mieszkaniu w Warszawie – protestuje ochoczo Cicha.

– To wy idźcie do tej kuchni czy łazienki, a ja sobie jeszcze poleżę. Zawołajcie mnie, jak kawa będzie gotowa, a łazienka wolna. Dobranoc! – podsumowuje Szalona.

Po dłuższej chwili wszystkie siedzimy już w kuchni i jesteśmy gotowe do zjedzenia pysznego świeżego cornetto, które popijamy włoskim cappuccino. W telefonie jeszcze raz sprawdzam, czy na pewno kupiłam trzy bilety na dziś do Wenecji, i obliczam, ile zostało nam czasu do wyjścia. Po śniadaniu szybko zaczynamy się przygotowywać. Niestety, żadna z nas nie zabrała ze sobą stroju na karnawał. Chciałyśmy zaoszczędzić sobie miejsca w walizce. Ale w sumie dobrze wyszło. Skoro dzisiaj mamy spotkać się z kierowcą i jego przyjacielem, to lepiej, żebyśmy wyglądały normalnie. Wiem, że gdybym powiedziała wczoraj pani Ili, że nie mamy nic na karnawał, to na pewno coś by dla nas znalazła. Wieczorem pewnie będzie żałowała, że nas o to nie zapytała. W sumie dobrze się stało, że ten temat się wczoraj nie pojawił.

– Ej, Julka, jak ten kierowca ma właściwie na imię? – pyta Szalona.

– Wiesz, dobre pytanie. Nie pamiętam, a głupio mi teraz dopytywać, skoro piszemy ze sobą już kolejny dzień. W telefonie zapisałam go jako „BlaBla Verona” – odpowiadam.

– A na BlaBlaCar nie ma imienia? – zastanawia się Cicha.

– W sumie masz rację! – Otwieram aplikację, aby sprawdzić, jak nasz tajemniczy kierowca ma na imię. – Ecco qui, mamy to. Si chiama Francesco, czyli w skrócie Fra.

– No i jesteśmy w domu. Teraz nie będziemy musiały się do niego zwracać bezosobowo, bo człowiek dostał w końcu imię! – Szalona wybucha śmiechem.

– Dobra, dziewczyny, zbieramy się, bo mamy mało czasu. Autobus na dworzec odjeżdża za dziesięć minut. Na szczęście mamy go tuż pod domem. Sprawdzę jeszcze, czy Mare ma jedzenie i wodę, i możemy lecieć – mówię, pośpieszając dziewczyny i czesząc włosy przed lustrem.

Na autobus czekamy dość długo. Zapomniałam już, że autobusy we Włoszech nigdy nie jeżdżą według rozkładu jazdy. Jak coś przyjedzie, to będzie. Włosi nie rozumieją, dlaczego mieliby się z tego powodu denerwować. Staram się czasami wdrożyć do swojego życia trochę włoskiego podejścia i nie przejmować się pierdołą, jaką jest na przykład spóźniający się autobus. W Warszawie komunikacja miejska działa dość sprawnie, kierowcy starają się jeździć według stałego rozkładu jazdy, a kilkuminutowe spóźnienie już wzbudza u ludzi ogromne oburzenie. We Włoszech nikt nie przejmowałby się nawet dziesięciominutową zwłoką, bo to dla nich normalne. Ludzie tutaj żyją wolniej, spokojniej i nie stresują się w takich sytuacjach. Szczególnie jeśli coś nie jest od nich zależne i nie mają na to żadnego wpływu.

Na szczęście nasz autobus w końcu nadjeżdża. Obliczam, że od momentu, gdy z niego wysiądziemy, będziemy miały tylko sześć minut do odjazdu pociągu, a musimy jeszcze znaleźć odpowiedni peron. Na szczęście dworzec w Weronie nie jest duży i znam go bardzo dobrze.

Wszystko przebiega zgodnie z planem i w końcu trafiamy do odpowiedniego pociągu. Regionale Veloce, w który wsiadamy, ma jechać do Wenecji około półtorej godziny. W czasie podróży ucinam sobie krótką drzemkę, bo rano nie czułam się wyspana, a kawa wypita na śniadanie powoli przestawała działać. Niestety, nie miałyśmy czasu kupić drugiej na dworcu. Na szczęście lubię i potrafię spać w pociągu. Nauczyły mnie tego częste podróże, które zaczęły się już na początku studiów. Z Warszawy do domu mam kawał drogi, a podróż najszybciej mija mi podczas snu. Nie boję się, że ktoś mnie wtedy okradnie, bo zawsze kurczowo trzymam torebkę i potrafię spać tak, że nawet najmniejszy dotyk potrafi mnie natychmiast wybudzić.

Droga do Wenecji prowadzi przez Ponte della Libertà, czyli most Wolności o długości prawie czterech kilometrów, który łączy Wenecję ze stałym lądem. Pokonywałam tę trasę wielokrotnie, gdy mieszkałam na północy Włoch, i bardzo lubię tędy jeździć. Widok zza okna na ukazującą się przepiękną Lagunę Wenecką każdorazowo wywołuje we mnie zachwyt i szybsze bicie serca. Nawet teraz mimo głębokiego snu otworzyłam na chwilę oczy, aby nacieszyć się tym widokiem.

Budzę się tuż przed stacją Venezia Santa Lucia. To ostatnia stacja na trasie pociągów jadących w tym kierunku. Tak samo jak na Podhalu Zakopane jest ostatnią stacją, na której kończą się tory, a zaczynają góry, tak tutaj kończy się kolej, a zaczyna wenecki kanał. Pogoda również nam dopisuje, a słońce świeci nad wyraz mocno. Będziemy miały piękną scenerię do zdjęć.

Dziś jest piątek. W pociągu są prawdziwe tłumy, a na stacji nie da się wcisnąć nawet palca. Przy wysiadaniu musimy trzymać się blisko siebie, żeby się nie zgubić. Uczulam dziewczyny, żeby schowały głęboko wszystkie wartościowe rzeczy, bo dziś kieszonkowcy będą mieli pożywkę wśród turystów. Tuż przy dworcu uliczny grajek przepięknie gra na skrzypcach dwie z moich ulubionych piosenek, czyli Despacito Luisa Fonsiego i Bailando Enrique Iglesiasa. Nie byłabym sobą, gdybym tego nie nagrała i nie wrzuciła na Instagrama. Od zawsze kocham dźwięk skrzypiec, a melodie moich ulubionych piosenek odgrywane w Wenecji sprawiają, że się lekko wzruszam. Znów czuję to piękne uczucie wolności, beztroski i szczęścia.

Po wysłuchaniu tych dwóch kawałków wrzucam przystojnemu grajkowi kilka euro do pokrowca na skrzypce, uśmiecham się i mówię:

– Grazie.

Chłopak, mniej więcej w wieku dwudziestu lat, odwzajemnia uśmiech, puszcza do mnie oczko i odpowiada:

– Grazie, sei molto bella[13].

Podjarałam się tym tekstem, mimo że we Włoszech prawie każdy mężczyzna krzyczy za dziewczyną „bella, bella”, ale i tak zawsze wywołuje to we mnie uśmiech i pozytywnie nastraja.

Kierujemy się w stronę centrum miasta. Na każdym kroku mijamy tłumy ludzi poprzebieranych za różne postaci z bajek i filmów. Od smerfów, shreków i czerwonych kapturków po królewny śnieżki, czarownice, kostuchy i diwy operowe. Uwielbiam karnawał w Wenecji, bo każdy może się wówczas przebrać, za kogo tylko chce. Klimat jest nieziemski!

Naszym głównym punktem jest dziś słynna Bazylika Świętego Marka na Piazza San Marco i Ponte di Rialto, na którym każdy turysta musi sobie obowiązkowo zrobić zdjęcie. Aby tam dojść, kierujemy się najpierw na lewo, wzdłuż weneckiego kanału. Wchodzimy na znajdujący się blisko Ponte degli Scalzi i przechodzimy na drugą stronę kanału. Spragnione kofeiny szukamy najbliższej kawiarni, aby móc na chwilę usiąść i napić się na spokojnie kawy, rozkoszując się przy tym widokiem miasta i przebranych karnawałowo turystów.

Znajdujemy bar, w którym są wolne miejsca, więc siadamy. We Włoszech funkcjonuje zasada, że jeśli chce się wypić kawę lub zjeść coś przy stoliku, to do rachunku dolicza się tak zwane coperto. Jest to obowiązkowa pozycja na paragonie. Zamawiamy dwa razy cappuccino – dla mnie i dla Szalonej. Cicha bierze espresso. Swoją drogą nie rozumiem fenomenu tego małego trunku. Dla mnie kawa musi być większa niż dwa łyki, bo lubię delektować się jej smakiem. Nie wiem, jaka radość tkwi w szybkim wypiciu malutkiej kawy, którą niektórzy w dodatku solidnie dosładzają.

Pijąc kawę, Szalona wyjmuje telefon i odpala Tindera.

– Zobaczmy, co nam zaoferuje Wenecja – uśmiecha się szeroko.

– Chyba tobie – dogryza jej Cicha.

– Dobrze myślisz. Mamy tu przed sobą jeszcze sobotę i trochę niedzieli. Zabawmy się! – mówię, po czym również odpalam aplikację. – Boże, ragazze, mój cel z Warszawy wysłał mi wiadomość. Napisał: „Sei caliente”. Co to znaczy?

– Caliente to po hiszpańsku „gorąca”. Uczyłam się go przez całe trzy miesiące – mówi Cicha.

– Ach, to po cholerę napisał po hiszpańsku? – dziwię się.

– Może chciał ci zaimponować, że poza swoim ojczystym językiem zna jeszcze inny. Wiesz, że wśród Włochów znajomość języków obcych nie jest zbyt popularna – śmieje się Szalona.

– Niech on pisze do mnie nawet i po niemiecku, ale żeby w łóżku był caliente! Nie wierzę, tak się na niego napaliłam. Chciałabym już się z nim spotkać.

– Spokojnie. L’attesa aumenta il desiderio[14], pamiętaj! – Szalona puszcza oczko.

– No wiem, wiem, ale znacie mnie. Szybko się napalam i chcę, żeby to się wydarzyło już, teraz, bez konieczności czekania. Zodiakalne raki są niecierpliwe. Dobra, spójrzmy, co mamy do wyboru na włoskiej ziemi. – Sprawdzam Tindera. – O Boże, ile mi par nastukało, odkąd tutaj jestem! I co najlepsze, oni wszyscy piszą pierwsi! Ej, zostańmy tu jeszcze przez chwilę, to odpiszę niektórym i może na jutro ogarnę nam jakąś atrakcję.

– Ja też mam sporo par i faktycznie pierwsi zagadują. To jest megamiłe. Nie to co w Polsce. Opisy typu: „Jeśli napiszesz pierwsza, masz plusa”, „Jeśli nie piszesz pierwsza, to daj na lewo”, albo: „Napisz pierwsza, a spotka cię nagroda”. Ja pierdolę, Polacy są czasami tak żenujący. – Szalona jest wyraźnie zniesmaczona.

– Ej, nie gadajcie tak. Nie wszyscy są tacy źli. Ja tam wolę swoich niż tych włoskich odpicowanych lalusiów skupionych tylko na sobie – oburza się Cicha.

– Ale przynajmniej ci włoscy odpicowani lalusie piszą pierwsi i płacą za dziewczynę na pierwszej randce – komentuję. – Dobra, mam już trzech, którzy chcieliby się jutro spotkać. Napisałam, że dam im jeszcze znać, bo nie wiem, o której wrócimy i jakie mamy plany. Niech czekają, a co!

– A jak nasz kierowca… Yyy, to znaczy Francesco? Pisał coś? – pyta Szalona.

– Tak, zapytał, czy dojechałyśmy i o której chciałybyśmy się spotkać. Powiedziałam, że damy znać, ale gdzieś po szesnastej. Zobaczymy, jak długo zajmie nam zwiedzanie.

– Ciekawa jestem, co nam dziś zaoferują – mówi Szalona.

– Zobaczymy. Liczę na to, że nas nie zawiodą. – Uśmiecham się, puszczając oczko do Szalonej.

Po wypiciu kawy i zrobieniu sobie kilku selfie przy weneckim kanale idziemy dalej zwiedzać miasto. Po drodze mijamy tłumy kolorowo przebranych turystów. W czasie karnawału do Wenecji zawsze zjeżdżają się ludzie z wielu krajów, którzy na ten wyjątkowy czas przygotowują strój z dużym wyprzedzeniem. Im jest on ciekawszy i bardziej skomplikowany, tym więcej kosztuje wypożyczenie takiego przebrania. O cenie jego kupna już nie wspominając. Każdy chce się tego dnia prezentować jak najbardziej ekstrawagancko, bo w Wenecji zawsze odbywa się konkurs, podczas którego wyłania się najlepiej przebraną osobę. Lubię patrzeć na ten pejzaż kolorów mijanych na ulicy długich sukien, kapeluszy i piór.

Wchodzimy w kilka wąskich, zatłoczonych uliczek i podziwiamy wystawy sklepowe, aż w końcu dochodzimy do Ponte di Rialto. Długo czekamy, zanim dostaniemy się na sam środek mostu, żeby móc zrobić sobie zdjęcie z przepływającymi gondolami w tle. Robię buziaczka do fotki, którą wysyłam Celowi. Od razu dostaję odpowiedź, w której wysyła mi kilka ikonek płomienia i pisze: „Ti voglio tanto… Vieni qui[15]”. Dawno tak bardzo się nie podniecałam na wiadomość od jakiegoś gostka z Tindera.

– Daleko jest stąd do tej Bazyliki na placu San Marco? – pyta Cicha, którą od zawsze fascynowała architektura.

– Jakieś dziesięć minut bardzo wolnym spacerkiem – odpowiadam. – Musimy sobie kupić jakiegoś drineczka, ale na Piazza San Marco ceny będą kosmiczne, więc proponuję tylko piwo.

– O, to jest to, czego teraz potrzebuję! – jara się Szalona.

– Da się zrobić! – komentuję z uśmiechem.

W drodze na plac Świętego Marka wchodzimy jeszcze do kilku sklepów z pamiątkami, w których dziewczyny kupują magnesy, pocztówki i limoncello[16] w szklanej butelce w kształcie włoskiego buta. Wszystkie kupujemy sobie kolorowe maski, aby móc się bardziej wczuć w klimat karnawału. Wenecja w tym okresie zawsze mnie zachwyca. Mimo że tłumy turystów są cholernie frustrujące, bo weneckie uliczki są wąskie i zawsze zatłoczone, a w dodatku ciężko jest się wyminąć i łatwo zgubić, to widoki i klimat wszystko rekompensują.

Po drodze znów robimy sobie kilka zdjęć. Nawet Cicha, która sceptycznie podchodzi do tematu Włoch, dobrze się tutaj bawi. Przechodząc obok kanału, widzimy przepływającą gondolę z turystami, na której mężczyzna głośno śpiewa Nel blu dipinto di blu Domenica Modugno, i słyszymy głośne:

Volare, oh, oh

Cantare, oh, oh

Nel blu dipinto di blu

Felice di stare lassù.

Włoskie piosenki zawsze wywołują u mnie uśmiech na twarzy. Gdy tylko dochodzą do moich uszu dźwięki śpiewanych po włosku słów, nie potrafię się nie uśmiechać.

W końcu docieramy do słynnej bazyliki na placu Świętego Marka. Nad głowami przelatują nam gołębie, a w oddali słychać kolejnego ulicznego grajka, który śpiewa włoskie utwory. Idziemy w kierunku Palazzo Ducale i dochodzimy do miejsca, z którego odpływają barki na przeciwległy brzeg. Kawałek dalej mijamy kilka straganów, gdzie Afroamerykanie sprzedają podrabiane paski, torebki i biżuterie znanych marek. Szukamy sklepu, w którym kupimy birra moretti, ale w końcu wchodzimy do najbliższego baru.

Zapach przygotowanej pizzy czy moich ulubionych kulek ryżowych z ragù, mozzarellą i groszkiem, które pochodzą z Sycylii i oryginalnie nazywają się arancini, sprawia, że robię się głodna. Wspólnie decydujemy, że najpierw na zewnątrz napijemy się piwa, a później poszukamy miejsca, żeby usiąść i coś zjeść. Dzisiaj mamy ochotę na makaron i wino. Śmieję się, że już chyba bardziej włosko być nie może.

Pijemy birrę moretti i podziwiamy weneckie widoki. W kupionych kilka chwil temu maskach czujemy się już bardziej karnawałowo, a przechodzący obok nas Włosi uśmiechają się do nas i próbują zagadywać. My jednak nie mamy na razie ochoty na zawieranie nowych znajomości, bo nasz dzisiejszy grafik i tak jest już dość napięty.

Po obiedzie będziemy się widziały z Francesco i jego kolegą. Bierzemy więc ostatni łyk piwa i wracamy w kierunku placu Świętego Marka. Jeszcze raz chcemy rzucić okiem na ten wyjątkowy widok. Następnie wchodzimy w przypadkowe uliczki z chęcią znalezienia czegoś do zjedzenia. Zadanie nie wydaje się wcale takie łatwe. Jest pora obiadowa i w lokalach ustawiają się właśnie tłumy oczekujących na lunch turystów. Powoli zaczynamy odczuwać zmęczenie i ból nóg, a znalezienie lokalu z wolnym miejscem zajmuje nam sporo czasu.

Kiedy w końcu udaje nam się znaleźć wolny stolik, z ulgą możemy odetchnąć. Gdy kelner podchodzi do nas z kartą menu, od razu prosimy o kieliszek wina i wybieramy jedzenie. Cicha zamawia pastę z owocami morza, Szalona carbonarę, a ja w ciemno zamawiam danie dnia, z zaznaczeniem, że nie przepadam za frutti di mare[17].

Na nasze dania czekamy około dwudziestu minut, ale wino dostajemy wcześniej. W tym czasie sprawdzam, co się dzieje na Tinderze. Przerzucam na szybko kolejnych przystojnych gości w prawo. Jeśli się z nimi tutaj nie spotkam, co jest niestety prawdopodobne, to pary na Tinderze zostaną na moim profilu i będę mogła kontynuować pisanie z nimi już w Polsce. Tam zweryfikuję, ilu z tych kolesi przeraża dzieląca nas odległość, kto jest zainteresowany wyłącznie seksem na miejscu, a który jest otwarty na utrzymanie kontaktu i ewentualne spotkanie w przyszłości. Lubię takie przywożenie par wyłapanych na Tinderze z Włoch do Polski, bo w Warszawie ciężko jest znaleźć tak przystojny towar. Włosi w stolicy są w większości dziwni i uważają się za niezwykły okaz piękna i buchającego testosteronu.

Gdy nałapałam już trochę par i odpisałam zainteresowanym Włochom, nasz obiad wreszcie zostaje podany. Porcje są spore i na pewno nieprędko będziemy po nich głodne. Domyślam się, że rachunek za nie też nie będzie należał do najtańszych, ale wyznaję zasadę, że raz się żyje, a na wakacjach nie powinno się oszczędzać. Poza tym pieniądze zawsze do nas wrócą, a stracone chwile nigdy. Życie jest za krótkie, żeby sobie odmawiać drobnych przyjemności.

Pierwsze kęsy makaronu wywołują u nas ogromną euforię. Jako danie dnia dostałam wyśmienite orecchiette w sosie pomidorowym. Szalona zdążyła mnie już poinformować, że jest to specjał z południa Włoch, gdzie starsze Włoszki nawet na ulicy sprzedają ręcznie robione małe makaroniki w kształcie uszu. Stąd też ich nazwa, bo po włosku orecchio oznacza ucho. Makaron wygląda bardzo apetycznie i taki też jest w smaku. Cieszę się, że zdecydowałam się zamówić go w ciemno.

Szybko zjadamy swoje porcje i czekamy na rachunek. Kelner pyta, czy chcemy zamówić jeszcze kawę. We Włoszech panuje zwyczaj jej picia tuż po obiedzie i zazwyczaj po posiłku od razu bierze się również deser. Gdybym wcisnęła w siebie jeszcze coś słodkiego, to chyba bym pękła, dlatego z niego rezygnujemy. Czekamy na kawę, bo wiem, że jeśli jej teraz nie wypijemy, to szybko poczujemy się senne i będziemy szukały miejsca, żeby ją jak najszybciej zamówić.

Na zegarku powoli zbliża się szesnasta, więc kierujemy się do umówionego miejsca, gdzie mamy się spotkać z Francesco i jego kolegą. Napisał, że będą o siedemnastej, więc spokojnym krokiem zdążymy tam dojść.

Na miejsce docieramy pięć minut przed planowanym spotkaniem. Umówiliśmy się przy małym barze na rogu dwóch małych uliczek, gdzie jest zdecydowanie mniej turystów i na pewno będzie nam się łatwiej odnaleźć. Na szczęście wiemy, jak Francesco wygląda, i on też już przecież nas widział, więc nie będzie problemu, żeby się rozpoznać. Poza tym zlokalizowanie trzech Polek, w tym dwóch blondynek i jednej brunetki, nie powinno tu sprawić nikomu problemu.

O siedemnastej dostaję wiadomość od Francesco: „In arrivo”[18]. No tak, punktualność nie jest mocną stroną Włochów. Po chwili oczekiwania widzę w oddali dwóch zbliżających się dość wysokich, co na standardy włoskie jest rzadkie, mężczyzn. Jeden z nich z dala się do mnie uśmiecha i macha ręką, w której trzyma telefon. Odwzajemniam uśmiech i również macham w jego stronę, a dziewczynom pokazuję, że nasi nowi znajomi już się zbliżają.

– Cześć, dziewczyny. Cieszę się, że zdecydowałyście się z nami spotkać. Na pewno spędzimy razem miło czas. Poznajcie się, to jest mój kolega Luigi – mówi Francesco i wskazuje na kolegę.

– Cześć Luigi, miło cię poznać. Ja jestem Julia. To jest Szalona, a to Cicha. Podobno tu mieszkasz i pokażesz nam Wenecję, jakiej nie znamy? – pytam.

– Witajcie w Wenecji, dziewczyny! Tak, mieszkam tutaj i bardzo dobrze znam to miasto. Co już dzisiaj widziałyście? – Luigi szeroko się uśmiecha.

Jest bardzo przystojny, a gdy patrzy mi prosto w oczy, trochę mnie onieśmiela i wtedy lekko opuszczam wzrok. Zawsze mam ten sam problem, gdy widzę przystojnego faceta, który mi się podoba. Mimo to na szybko opowiadam chłopakom, gdzie byłyśmy i co widziałyśmy. Pytają, czy coś jadłyśmy, ale mówię, że jesteśmy właśnie po solidnym i pysznym obiedzie, więc energii wystarczy nam na długo.

Luigi opowiada nam historię miasta. Wspomina też, jak funkcjonuje tutejsza komunikacja, i wyjaśnia, dlaczego Wenecja jest tak popularna w okresie karnawału. Większości z tych rzeczy uczyłam się na studiach, część sama doczytałam, ale nigdy jeszcze nie słyszałam historii jakiegokolwiek z włoskich miast opowiedzianej z perspektywy rodowitego mieszkańca. Fascynujące przeżycie!

W towarzystwie chłopaków czuję się bardzo swobodnie. Odnoszę wrażenie, jakbym ich znała od dawna. Uliczki w Wenecji są wąskie, dlatego w pewnych momentach musimy iść pojedynczo, aby nie zablokować przejścia. Luigi idzie przede mną, a gdy mijamy nadchodzących z naprzeciwka turystów, delikatnie łapie mnie obiema rękoma za ramiona, chcąc lekko przesunąć, aby przechodzący obok ludzie mnie nie szturchnęli. W pewnym momencie trochę się nawet zapędza i jego ręce lądują na moich biodrach, na co reaguję nieśmiałym spojrzeniem, więc Luigi szybko zabiera ręce, po czym odwraca się do dziewczyn i Francesco, pytając:

– Macie ochotę na najpyszniejszego drinka w Wenecji?

– Jeśli chodzi o drinki, to nie musisz nas nawet pytać. Prowadź! – odpowiada Szalona.

– W sumie czuję już lekkie pragnienie – mówi Cicha.

– Uważajcie na niego. On zaprowadzi was na drinki, które mocno uderzają do głowy – ostrzegł Francesco, śmiejąc się przy tym.

– Dobry drink powinien mocno uderzać do głowy! Chodźcie za mną! – krzyczy Luigi do dziewczyn, po czym zwraca się do mnie cichym tonem, aby reszta grupy go nie usłyszała: – A ty? Lubisz, jak ci alkohol uderza do głowy?

– Nie tylko alkohol. – Puszczam do niego oczko i idę naprzód, zostawiając go w tyle.

– Intrygujesz mnie. Chciałbym cię bliżej poznać. Jestem ciekawy, jak się zachowujesz po alkoholu. – Luigi szybko mnie dogania.

– I myślisz, że aby mnie poznać, musisz najpierw mnie upić? Pamiętaj, że jestem z Polski. Alkohol pijemy na drugie śniadanie, więc prędzej to ty nie dałbyś rady w wyścigu na ilość wypitych drinków.

– Nigdy nie upijam kobiety. To nieeleganckie. Tylko się zastanawiałem, bo widzę, że jesteś otwartą osobą, a ludzie po alkoholu są przeważnie jeszcze bardziej wyluzowani.

– Uwierz mi, ja nie potrzebuję alkoholu, żeby się otworzyć i dobrze bawić. Poza tym jestem tutaj na wakacjach i nie zamierzam się upijać. Znam swój limit.

– Jasne, jasne. Tylko odpowiedziałem na twoje pytanie, nie chciałem cię urazić.

– Nie uraziłeś. Daleko jeszcze do tego miejsca?

Jak się okazuje, najlepsze drinki serwują z dala od centrum miasta i tłumu turystów. Byłam już kilka razy w Wenecji, ale to miejsce odwiedzam po raz pierwszy. Restauracja wygląda przytulnie. Przy wejściu wita nas przystojny kelner ubrany w białą koszulę i czarne spodnie. Luigi prosi o miejsce dla pięciu osób i zostajemy pokierowani do końca sali, gdzie znajduje się uroczy ogródek. Luigi pyta, jakie smaki lubimy, i zamawia dla mnie słodkiego drinka o smaku piña colady, a dla reszty kwaśnego z egzotycznymi owocami.

Na podanie nie musimy długo czekać. Francesco wznosi toast za spotkanie i udany dzień, przy okazji ucząc się polskiego „na zdrowie”. Kątem oka obserwuję, że spogląda na Szaloną, która poszła skorzystać z toalety. Za chwilę również wychodzi, mówiąc, że musi zapalić.

– Luigi, mam nadzieję, że ty nie palisz? – pytam.

– Rzuciłem to świństwo na studiach i już kilka dobrych lat żyję bez nałogu. Rozumiem, że nie jesteś fanką palaczy? – odpowiada.

– Nie cierpię smrodu dymu tytoniowego. Moi rodzice zawsze palili, przez co byłam zmuszona wychowywać się w dymie. Nigdy nie paliłam i nawet nie chcę próbować. Wolę inne nałogi czy przyjemności. – Uśmiecham się delikatnie, podnosząc mojego drinka.

– To ciekawe… A może chcesz spróbować mojego drinka? Ma słodko-kwaśny smak – pyta Luigi, podsuwając mi swój kieliszek.

– Chętnie, dziękuję. Lubię próbować nowych smaków. – Chwytam za drinka, którego Luigi mi zaproponował, i wkładając słomkę do ust, patrzę w jego wielkie, czekoladowe oczy. Pociągam duży łyk drinka, spoglądając sponad kieliszka na Luigiego, po czym wyjmuję słomkę z ust i podnoszę głowę. Przełykam wolno płyn i delikatnie oblizuję usta. Nie odrywając wzroku od Luigiego, uśmiecham się. Na jego twarzy maluje się podniecenie, a oczy zaczynają błyszczeć.

– Przepraszam was, ale muszę odebrać telefon. To z pracy – informuje Cicha, podnosząc się z wygodnej kanapy.

Odkąd tu jesteśmy, praca nie daje Cichej spokoju. Często odbiera telefony i próbuje zdalnie rozwiązywać różne problemy. Strasznie jej współczuję, bo widzę, że nie może się do końca wyluzować i jest tą sytuacją lekko zestresowana. Luigi wykorzystuje czas, kiedy jesteśmy sami, i przysuwa się do mnie na kanapie. Nachyla się nad moją głową i szepcze niskim głosem, co bardzo mnie podnieca:

– O jakich innych nałogach i przyjemnościach wspominałaś, Giulio[19]?

– Myślisz, że dam ci się poznać cała na pierwszym spotkaniu? – pytam, na co Luigi kiwa głową, a ja się głośno śmieję. – Niedoczekanie! Kobiety trzeba zdobywać i je poznawać, a nie wypytywać o wszystko na starcie.

W tym momencie wibruje mi telefon, którego wcześniej nie wyciszyłam. To pewnie siostra chce zapytać, jak spędzam czas we Włoszech, albo pani Ila chce wiedzieć, czy dziś wrócimy na kolację. Luigi próbuje mi coś jeszcze powiedzieć, ale za plecami słyszę głos Francesco:

– Jak się bawicie, gołąbeczki?

– Gołąbeczki? To Włosi też tak mówią? – wybucham śmiechem. – Lepiej to wy powiedzcie, dlaczego was tak długo nie było… Gołąbeczki.

– Jak długo? Tylko chwilę. Poszłam do łazienki, a potem przyłączyłam się na fajkę do Francesco – mówi Szalona.

– Przecież miałaś nie palić – dziwię się.

– No wiem, ale czasami po alkoholu jeszcze mnie ciągnie. Poza tym lubię zapalić w dobrym towarzystwie. – Szalona szturcha biodrem Francesco.

– Nie wiem, co tam się wydarzyło, ale widać, że dobrze się dogadujecie. I wasze zdrowie! – Podnoszę swojego drinka w geście toastu, zachęcając tym samym do napicia się.

– Proponuję drugą kolejkę. Przyznacie, że mają tu zajebiste drinki – proponuje Francesco.

– Va bene, ale tym razem my stawiamy – mówię.

– Nie ma mowy, to my was zaprosiliśmy. Pierwszego drinka stawiał Francesco, teraz ja się zrewanżuję i nie chcę słyszeć sprzeciwu! – protestuje Luigi.

Gdy wstaje, aby pójść zamówić kolejnego drinka, wykorzystuję moment, że nie siedzi blisko mnie, i wyciągam telefon, aby sprawdzić powiadomienie. Nie cierpię, jak ktoś ostentacyjnie gapi mi się w ekran telefonu. Jak jadę komunikacją, często obracam go tak, aby nikt nie mógł czytać, o czym i do kogo piszę. Sama czasami łapię się na tym, że podglądam, co ludzie oglądają w Internecie, albo z kim piszą, jadąc autobusem czy tramwajem.

Serce bije mi mocniej, gdy widzę, że mój Cel z Warszawy wysłał do mnie wiadomość. Szybko otwieram powiadomienie, żeby odczytać: „Cześć piękna. Jak się bawisz w Wenecji? Mam nadzieję, że nie zawrócił ci w głowie żaden Włoch, bo będę zazdrosny! Bądź grzeczna. Myślę o Tobie i czekam, aż wrócisz”.

Czytając to, maluje mi się na twarzy uśmiech i czuję w środku ciepło. Jeszcze nigdy nie czułam się tak dobrze przed pierwszym spotkaniem z nieznajomym. Dzieje się ze mną coś, czego nie potrafię wytłumaczyć. Nie poznaję samej siebie i bardzo chciałabym się z nim już spotkać.

Szybko odpisuję: „Nie martw się, dziś zwiedzam Wenecję i niedługo wracam do Werony. Jest pięknie. Ja jestem grzeczna i też czekam, aż się spotkamy”, po czym na końcu dodaję emotikonkę diabełka. Cel szybko odczytuje wiadomość i pisze: „Mam nadzieję, że jak się spotkamy, to będziesz niegrzeczna…”, na co odpisałam: „Baaardzo…”, dopisując, że odezwę się później.

Nie wiem, co się dzieje, ale na chwilę tracę kontakt z rzeczywistością i nie wiem, o czym jest mowa. Cel jest osobą, która od razu wpadła mi w oko, gdy przeglądałam Tindera. Odkąd mamy wspólnego matcha i ze sobą piszemy, strasznie się nakręciłam i jestem na niego napalona. Nie wiem, jak będzie wyglądało nasz pierwsze spotkanie, gdzie pójdziemy i jak będziemy się zachowywać w realu. Czuję jednak, że ta znajomość nie skończy się po pierwszym spotkaniu.

Chowam telefon i podnoszę głowę, widząc zmartwioną Cichą, która właśnie wróciła.

– Wiecie co, muszę zaraz wracać do Werony. Mój pracownik zawalił terminy. W dodatku jest teraz na zwolnieniu, a do jutra mam czas, żeby wysłać wszystkie papiery i rozliczenia do księgowego. Będę musiała zrobić to jeszcze dzisiaj… – mówi.

– O kurwa, współczuję ci tego stresu. A mówią, że nie ma niczego lepszego niż prowadzenie własnej działalności… To co robimy, Julia? Wracamy? – pyta Szalona.

– No co wy, nie ma potrzeby, żebyście ze mną wracały i przeze mnie miały stracony wieczór. Ja i tak będę siedzieć przed laptopem. Macie tu dobre towarzystwo. Zaraz sprawdzę, o której mam pociąg.

– Słuchajcie, dziewczyny, mam pomysł, który tylko czeka na waszą akceptację – zaczął Francesco. – Obiecaliśmy wam z Luigim atrakcje w Wenecji, ale miasto już zwiedziłyście, więc nie ma sensu włóczyć się tutaj po ciemku. Zwłaszcza że jest słabo oświetlone. Mam mieszkanie w San Bonifacio, a w dobrym tempie to około dwudziestu minut od Werony. Zmieścimy się wszyscy do mojego samochodu i odwieziemy Cichą do domu, żeby nie musiała tłuc się pociągiem. A was, Szalona i Julia, zapraszamy na before party do mnie. Niedawno uzupełniłem barek, więc alkoholu nam nie zabraknie. Zamówimy pizzę z najlepszej pizzerii, jaką znam w mieście, a jak się rozkręcimy, pojedziemy na imprezę do Werony. Stamtąd będziecie mogły łatwo trafić do domu.

– Boże, zróbmy tak! Chcę zobaczyć, jak się bawią Włosi z północy! – piszczy Szalona.

– Yyy, nie wiem, co powiedzieć. Sprytny plan, ale jest jeden warunek – mówię.

– Że zadbamy, abyście jak Kopciuszek grzecznie wróciły do domu przed północą? Z tą godziną może być problem, ale na pewno bezpiecznie do niego wrócicie, mając u boku dwóch bodyguardów. – Francesco wypręża klatę.

– Nie, że najpierw weźmiemy z Szaloną szybki prysznic w domu i się przebierzemy. Nie chcę iść na imprezę spocona i w stroju po całodniowym zwiedzaniu karnawałowej Wenecji.

– Możecie się przebrać, ale szkoda czasu na prysznic. Weźmiecie go u mnie. Moja siostra zostawiła ostatnio damski żel pod prysznic, z którego możecie skorzystać. Dam wam też ręczniki. Kompromis?

– Wchodzimy w to! – wykrzykuje Szalona.

– No dobra, umowa stoi – uśmiecham się.

– Widzę, że ja nie mam tu już nic do powiedzenia, więc dziękuję ci bardzo, Francesco, że mnie odwieziesz. Na pewno z wami dojadę szybciej niż pociągiem, a mam pilną sprawę do ogarnięcia, więc zależy mi na czasie. Dziękuję wam za miły wieczór – mówi Cicha.

– Cała przyjemność po naszej stronie – uśmiecha się Luigi. – W sumie to dzięki tobie wyciągamy dziewczyny na imprezę. Szkoda, że nie możesz dołączyć, ale rozumiem. Też mam często sajgon w pracy. Może jeszcze kiedyś będzie okazja, żeby się razem pobawić.

– Możliwe – odpowiada Cicha.

Dopijamy nasze drinki i nie chcemy już tracić czasu na kolejne. Szybko zbieramy swoje rzeczy i idziemy w kierunku dworca, bo tam Francesco zostawił na parkingu swoją czerwoną alfę romeo giuliettę.

– Ooo, giulietta. To chyba przeznaczenie – śmieję się.

– Wierzysz w przeznaczenie, Giulietto? – pyta Luigi.

– Czasami wierzę – uśmiecham się tajemniczo.

– Czasami? W przeznaczenie albo się wierzy, albo nie – komentuje Luigi.

Nic już na to nie odpowiadam i zajmuję miejsce z tyłu obok Cichej. Ustalamy w drodze, że Szalona usiądzie z przodu, a Luigi ze mną i Cichą z tyłu. Ja siedzę w środku. Jedziemy szybko. Na trasie nie ma korków, a w radiu leci ta sama włoska piosenka, która towarzyszyła nam w drodze z lotniska do Werony.

Cicha zasypia w aucie. Zawsze najszybciej z nas wychodzi z imprezy, bo jest zmęczona i musi wcześniej iść spać. Dzisiejsze zwiedzanie, później alkohol i stres wywołany pracą dodatkowo wpłynęły na jej brak sił. Poza tym musi się zregenerować przed pracą online, która ją jeszcze dzisiaj czeka. A wiem, że skupienie się w domu, podczas gdy pani Ila jest w mieszkaniu, nie jest proste. Cicha na pewno będzie kilka razy w ciągu godziny pytana, czy czegoś nie potrzebuje, czy nie jest głodna, czy coś jej przynieść i tak dalej. To bardzo miłe, ale czasami nie potrafiłam przekonać pani Ili, że po prostu potrzebuję czasu tylko dla siebie.

Szalona non stop opowiada coś Francesco, a on zadaje jej pytania. Widzę, że oboje wpadli sobie w oko. Luigi wykorzystuje moment, gdy patrzę na drogę, i delikatnie kładzie rękę na mojej prawej dłoni, którą opieram o siedzenie. Spoglądam na niego zaskoczona i gdy już chcę wymknąć się spod jego dotyku, mocniej przyciska moją dłoń, mówiąc:

– Masz bardzo delikatną skórę.

– Charakter też mam delikatny.

– Lubisz delikatność?

– Zależy.

– Zależy od czego?

– Zależy, co masz na myśli, pytając o to.

– Myślę, że jesteś w stanie się domyślić.

– To ja myślę, że ty możesz domyślić się odpowiedzi.

– Jesteś skomplikowana. Niczego nie mówisz wprost.

– A ty jesteś łatwy do rozgryzienia. Kobiety niczego nie mówią wprost.

– Czasami dobrze by było, gdyby powiedziały, czego chcą. Uniknęlibyśmy niepotrzebnych nieporozumień.

– Liczymy, że facet sam na to wpadnie.

– My się nie umiemy domyślać. Jesteśmy zbyt prości, jak to nazwałaś.

– Gdyby dobrze znali swoją kobietę, wiedzieliby, czego chce.

– A ty?

– Co ja?

– Czego chcesz?

– Teraz czy w życiu?

– Domyśl się.

– Szybko się uczysz.

– Mam dobrą nauczycielkę. – Luigi, biorąc długi oddech, mocno zaciska moją dłoń, a ja obracam ją tak, aby nasze palce mogły się spleść w uścisku. Kładziemy splecione dłonie na moich kolanach. Siedzimy tak aż do samej Werony, a Francesco, odrywając się od żywej i głośnej rozmowy z Szaloną, pyta, spoglądając w tylne lustro:

– Jak się bawi tył?

– Wyśmienicie. A daleko jeszcze? – pytam.

– Około dziesięciu minut. Już wjeżdżamy do Werony.

[12] Bądź cicho (wł.)

[13] Dziękuję, jesteś bardzo piękna (wł.)

[14] Oczekiwanie zwiększa pożądanie (wł.)

[15] Bardzo ciebie chcę… Przyjedź tutaj (wł.)

[16] Słodko-kwaśny likier cytrynowy pochodzący z południa Włoch.

[17] Owoce morza (wł.)

[18] W drodze (wł.)

[19] Giulia – włoski odpowiednik polskiego imienia Julia.

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Podziękowania
Kilka słów wstępu
Na spontanie albo wcale
Werona
Walentynki w mieście miłości
Wenecja
Włoska impreza
Bardolino
Ostatnie chwile w Weronie
Powrót do rzeczywistości
Pierwszy marca
Anka
Plac Zbawiciela
Odliczanie do piątku
Dzień Kobiet
Taniec lekarstwem na wszystko
Latynoskie rytmy
Nie spierdol tego
Pożegnanie
Odliczanie do wakacji
Tatry
Neapol – ciao bella!
Polignano a Mare
Bari
Alberobello

Pizza, Tinder i prosecco

ISBN: 978-83-8313-297-6

© Agata Czubik i Wydawnictwo Novae Res 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Patryk Białczak

Korekta: Agnieszka Łoza

Okładka: Izabela Surdykowska-Jurek

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek