Piwko z aniołem - Tomasz Altowski - ebook

Piwko z aniołem ebook

Tomasz Altowski

2,7

Opis

Piwko z aniołem” to debiut literacki Tomasza Altowskiego. Jest to pastisz książek detektywistycznych. Humor, wulgarny język, erotyka i przyziemne spojrzenie na nasze życie przeplatają się tutaj z absurdem i zjawiskami paranormalnymi.

 

Maksymilian Talkowski jest detektywem, pijakiem, leniem, megalomanem, draniem, brudasem oraz nacjonalistą, a to tylko jego najlepsze cechy. Mimo swoich uprzedzeń, z braku pieniędzy zaczyna pracować dla Chińczyka, który prowadzi mały bar z orientalnym jedzeniem. Podczas prowadzenia zleconej mu sprawy, poznaje córkę właściciela baru, piękną Tien. W jego pijackiej wyobraźni, a być może nie tylko w jego wyobraźni, Tien jest aniołem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 114

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,7 (3 oceny)
0
1
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2018

ISBN: 978-83-65922-77-9
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

Rozdział 1

Zbliżało się południe. Deszcz lekko uderzał w szyby w barze. Znowu to samo miejsce, ten sam barman, ci sami klienci. Poza jednym nieznanym mi turystą, który zamiast do centrum zawędrował do naszej, zapomnianej przez Boga, dzielnicy. Prędzej czy później dostanie po ryju, a jego plecaczek, zegareczek i ten młodzieńczy, pełen ufności uśmieszek, znikną gdzieś w ciemnej, przepastnej uliczce.

Co za dziura. Wziąłem jeszcze jeden duży łyk rozwodnionego piwa, po którym następnego ranka będę miał srakę, którą kiedyś mądry Karolek Bukowski nazwał kac-kupą. Położyłem na barze pięciozłotówkę i wyszedłem. To jedyny plus tej dziury. Piwo za piątaka. Czas było wracać do pracy. Robota czekała.

W każdym przyzwoitym kraju, robota detektywa wiązała się z szacunkiem, dużymi dochodami i okularami przeciwsłonecznymi. W naszej zapyziałej Polsce zostały jedynie okulary. Wszedłem do biura i zatrzasnąłem za sobą drzwi. Kiedy dziesięć lat temu zaczynałem rozkręcać ten interes, to w najśmielszych snach nie sądziłem, że będę po takim czasie tu gdzie jestem. Stary, rozpadający się, postkomunistyczny barak. Na pierwszym piętrze miałem biuro. Duże słowo. Znacznie większe niż ta zapyziała klitka. Jedno okienko. Okratowane i to gustownie, w takie kółeczka, w które jak się wpatrywałem to myślałem, że zaraz pierdolca dostanę. Kto to w ogóle wymyślił. Kółeczkowa kurwa krata. Debil.

Na ścianie miałem dwie niezbędne oznaki, że jestem zajęty pracą. Kalendarz, w którym zaznaczałem wiele istotnych faktów z mojego życia. Kropeczka to było zwalenie konia, krzyżyk to sex, a kwadracik to sprawy zawodowe. Od kwadracików mniej było tylko krzyżyków. Za to cały kalendarz obsrany był kropkami jak muszym gównem.

Drugim atrybutem, mojej równie emocjonującej jak obserwowanie muszek na zasranej szybie pracy, była mapa miasta. Kilka kolorowych pinezek wciśniętych byle gdzie, tak dla picu, żeby klienci byli pod wrażeniem. Klienci kurwa. Jacy klienci. Nikt tu nie zagląda, chyba że komornik. Najczęściej zresztą wyskakiwaliśmy potem razem na piwko, no bo co by miał mi zabrać? Nigdy nic nie miałem. A facet z niego zawsze był całkiem w porządku, więc można było się dogadać.

No dobra, pora wziąć się do roboty. W tych wszystkich szmatławych amerykańskich kryminałach, które czytałem zanim postanowiłem wejść w ten biznes, zawsze detektyw przez cały dzień popijał łiskacza. A skąd ja niby miałbym wziąć forsę na pierdolonego łiskacza? Piwko z rana i jakoś do obiadku trzeba było wytrzymać. No więc do roboty. Czas, żeby postawić kolejną kropkę na kalendarzu. Zabrałem się ochoczo do pracy z pomocą, wymęczonej już przeze mnie, playmate września. Zawsze lepsza była niż te pseudo-gwiazdeczki telewizyjne, które tak chętnie się rozbierały na okładkach. Nie rozumieją głupie siksy, że kariery nie robi się pokazując dupę i cyce, tylko ciężką pracą do kurwy nędzy. Jak my wszyscy, zwykli ludzie pracy. Pięć minut. Drobny przykurcz lewej dłoni, i nowa kropka oznaczała, że zacząłem swój dzień pracy.

Teraz mogło być tylko gorzej. Bo to co mnie najbardziej wkurwiało w tej robocie to to, że żadnej roboty najczęściej nie było. Wiecie jak to jest siedzieć na swojej otyłej dupie cały dzień, i nic. Dosłownie nic. Siedzisz tak, gapisz się w ścianę, albo te kurewskie okrągłe kraty, i wiesz że, jeśli czegoś nie zmienisz, to po prostu oszalejesz. Większość szaleje, ale nie ja. Ja jestem profesjonalistą i znoszę ciężary tej roboty jak zawodowiec z trzeciego pokolenia, czy jak to się tam mówi. I tak sobie rozmyślałem nad własnym losem, kiedy nagle coś wreszcie zaczęło się dziać. I nie miało to nic wspólnego z faktem, że właśnie się spuściłem. Siedziałem przy biurku, wycierałem sobie fiuta chusteczką, która kiedyś służyła do czyszczenia okularów przeciwsłonecznych, i nagle słyszę pukanie. Słyszę pukanie, a to zawsze oznacza zmianę w życiu. Tylko nigdy nie wiadomo jak wielką.

Zapiąłem rozporek, i kurwa przyciąłem sobie włosy, no normalnie myślałem, że ocipieje. Wyrwałem chyba z cały pęk. No, ale taka karma. Zebrałem się w sobie i zawołałem pewnym siebie głosem.

– Wejść!

No i wszedł. Ja pierdolę, mały, łysy Chińczyk. W moim biurze, w Warszawie, w pięknym kraju Polska, stał mały, kurduplowaty i łysy jak dynia na hałolingi Chinolec. To nie mogło oznaczać nic dobrego. Ogólnie nie mam nic do Żółtków, tylko tyle tego się kurwa rozpleniło i robotę przyzwoitym białym ludziom zabiera, że czasem myślę, że nie wydolę i ich wszystkich wyjebię z tego kraju, ale do tego łysonia akurat nic nie miałem. Nasz klient, nasz pan.

– Siadaj pan. – mówię do małego. Ten siada.

– Czym mogę służyć? – pytam się gościa. Ale tym razem nie nawiązaliśmy już tak dobrej współpracy jak za pierwszym zdaniem. Nastała więc długa, krępująca i bardzo żółta cisza.

– Pan mówi w ogóle po Polsku? – spytałem, bo tak sobie myślę, że jak nie, to szkoda mojego czasu i gościa po prostu wywalę na te łysą mordę, a jak mówi, to obsłużę z kulturą, bo znaczy się, że stara się wtopić w nasze społeczeństwo.

Żółty zebrał się w sobie i wyjąkał.

– Ta ak. Ja mówije. – to już wiedziałem, że jesteśmy w domu. Pytam się dalej niziołka.

– W czym mogę w takim razie pomóc? Bo mam sporo roboty i nie mam czasu na pierdoły.

Taki tekst zawsze dobrze robi, bo stawia cię ponad klientem. Jesteś ktoś, a on tylko pęta się tobie pod nogami i może łaskawie schylisz się do niego i go poratujesz. Lubie to uczucie.

– Ha rac.

– Co kurwa?

– Ha rac.

– Ha rac?

– Ta ak. Ha rac.

– No dobra, kurwa. Co to jest Ha rac?

– Ha rac.

– Harac? Haracz?

– Ta ak. Ha rac.

– Dobra. Mały, jak myślisz, że ci zapłacę haracz, to się grubo mylisz. Ja jestem, kurwa królem tej ulicy. Spytaj kogokolwiek o Maksymiliana Talkowskiego i powiedzą ci, że to koleś. Więc spadaj i nie zawracaj mi głowy tą twoją żółtą jakuzą.

– Ja Ha rac.

– Ty Haracz?

– Ja ha rac.

Musiałem chwilę odsapnąć. Ta rozmowa wykończyła mnie intelektualnie. Zazwyczaj tyle myślówy to mam przez cały tydzień, a tutaj mózg się lasuje, a nadal nie wiem o co kolesiowi biega.

– Dobra. Ty haracz. Czyli co to ma ze mną wspólnego?

– Ja ha rac. Nie lubi.

– No ja też nie, ale takie życie.

– Ja je da je. Ha rac nie da je.

– Błagam, mów pan wyraźniej i wolniej, albo jakoś inaczej, bo nic kurwa nie kumam.

Żółty powtórzył i dopiero wtedy coś mi zaiskrzyło.

– Ja jeść daje? Haraczu nie daje? Tak?

– Ta ak.

– Dobra. Kumam. Masz jakąś śmierdzącą budę z żarciem i chcą od ciebie haracz?

– Ta ak.

– No i po co z tym przychodzisz do mnie, mój mówiący inaczej przyjacielu?

– Ty bi ha rac. Ja da je zloty.

– Końcówkę zrozumiałem i mi się nawet podoba, ale że co ja haracz?

– Ty bi.

– Bij?

– Ta ak. Bi.

Wreszcie tego cholernego Żółtka zrozumiałem. Chciał, żebym pobił tych od haraczu, w zamian za kasę. Co za bezczelność. Czy on ma mnie za jakiegoś wykidajło? Jednak, co brak kultury i cywilizacji, to brak. Żeby detektywa z uprawnieniami nie rozróżnić od tępego mięśniaka. Masakra.

– Ja nie jestem wykidajło, tylko detektyw. – zacząłem mówić głośniej żeby zrozumiał.

– Detektyw! Rozumiesz? Detektyw!

– Ta ak. Ty Bi.

Normalnie, już chciałem małego złapać za te jego portki, podnieść wysoko nad głowę i przecisnąć przez okrągłą kratę, ale wtedy stało się coś, co odmieniło moje spojrzenie na całą tę sytuację. Chińczyk wyją z kieszeni zawiniątko i położył na stole pięć stówek. Nie zmyślam. Pięć ślicznych stówek. Dokładnie tyle, ile potrzebowałem na setkę piwek. Rozumiecie? Setka piwek w papierze leżała na moim stole i uśmiechała się do mnie tymi królewskimi pyszczkami.

– Dobra. To zaliczka, tak? – poszedłem na całość, mimo, że nawet za mniej bym wziął taką robotę. Za pięć stówek można dać się obić jakimś łysoniom, a potem relaksować się przy barze.

– Ta ak. Po owa.

– Połowa? Ok. Połowa mały. – dwie stówy piwek lśniły przed moimi oczami wyobraźni, jak Święty Graal.

– To gdzie znajdę tych od haraczu?

– Ju tra. Ja je da je. Ty su kas.

Byłem w te klocki coraz lepszy. Pomyślałem, że jeszcze godzina rozmowy z łysoniem, a będę go rozumiał jak rodowity Chińczyk.

– Ok. Jutro przy twojej budce z żarciem będę ich szukał. A gdzie jest ta twoja buda?

Bałem się, że zajmie nam to kolejną godzinę, żeby rozkminić gdzie ten kurdupel pracuje, ale okazał się zaskakująco sprytny. Wstał i podszedł do mojej mapy. Wziął jedną pinezkę i wcisnął dokładnie w skrzyżowanie dwóch małych uliczek, na tyłach lokalnego bazaru. Ukłonił się, składając przy tym dłonie w pobożnym geście, jakby modlił się do mnie, co wcale mi nie przeszkadzało, i wyszedł.

Szybko sprawdziłem czy stówki są prawdziwe i schowałem do kieszeni. Byłem bogaty. Świat stał przede mną otworem, wystarczyło tylko dać się obić jakimś debilnym osiłkom i do końca miesiąca byłem ustawiony. Nic w życiu nie jest za darmo. Trzeba chwytać okazję gdy tylko się nam pokazuje.

Rozdział 2

Obudziło mnie wycie zza ściany. To moja przemiła sąsiadeczka darła ryja, z pełnym przekonaniem, że kariera muzyczna stoi przed nią otworem. W jej przypadku jednak jedyna droga do kariery prowadziła przez pisma pornograficzne. O wiele chętniej zobaczyłbym ją na rozkładówce niż słuchał jej albumu. Zebrałem w sobie resztę sił, która pozostała we mnie po nocy i wrzasnąłem.

– Cicho, kurwa! – podziałało. Było kurwa cicho.

To nie był dobry ranek. Zawsze kiedy mam wieczorem trochę kasy, to poranek nie jest dobry. Powlokłem się do kibla i zwaliłem swoją zapowiedzianą kac-kupę. Czas było się ogarnąć. Dzisiaj czekała mnie robota. Musiałem odnaleźć tych opryszków terroryzujących śmierdzącą budę z chinolskim żarciem i dostać od nich w mordę. Przez chwilę rozważałem możliwość, że to ja ich załatwię, zastraszę, doprowadzę wszystko do porządku jak prawdziwy szeryf z westernów. Jednak szybko ta myśl ulotniła się w kiblowym smrodzie. Poczłapałem do kuchni, która była wciśnięta w przejście między kiblem a łazienką. Włączyłem wodę na kawę. Nasypałem trochę prawdziwej, porządnej kawy rozpuszczalnej, a nie tego cykoriowego gówna. Nie wiem nawet jak to można pić. Napar z pieprzonej kapusty. W lodówce nie było mleka. Nic. Będzie czarna. Woda się gotowała, a ja wlazłem pod prysznic. Do roboty trzeba wyglądać jak biały człowiek. Nawet jak się pracuje dla Żółtka.

Ubrałem się w brązowy garnitur w kremowe prążki. Kiedyś były białe, ale z czasem stały się kremowe. To nawet lepiej, teraz tak się nie brudzi. Kawa, pet i dwa ostatnie łyki piwa, które zostały z wczoraj w butelce. Byłem gotowy stawić czoła światu. Byłem kimś. Byłem detektywem! I znowu zachciało mi się srać. Zawsze to samo. Niektórzy rzygają po alkoholu. Ja nigdy. Ja sram.

Nie pamiętałem zbyt wiele z wczorajszego wieczoru. Ale musiało być miło, bo byłem lżejszy o prawie całą stówkę. No cóż, zaliczkę trzeba przepić na szczęście. Zebrałem się po drugiej kupie i ruszyłem na miasto. Czas zapracować na swoje śmierdzące, nic nieznaczące życie. Czas postawić się całemu światu i pokazać, że mimo tego czym nas otoczył możemy walczyć, egzystować, udawać, że coś robimy, że znaczymy coś więcej od srających na kalendarz much.

Doszedłem do skrzyżowania, które Żółtek wskazał mi na mapie i rozejrzałem się po okolicy. Znałem te zaułki jak własną kieszeń. Na wprost, tylne wyjście z bazaru. Zaraz przy nim buda z chińskim żarciem. Dokładnie tak sobie ją wyobrażałem. Brud, smród i poćwiartowane kocie mięso. Żadna nowość. W małym okienku widniała znana mi łysa twarzyczka. W środku musiało być gorąco jak w kotłowni parowca. Wszystkie fajerki buchały ogniem, z komina na dachu wydostawały się kłęby dymu i pary, a z małego Chinola obficie ściekał pot, wprost na rozgrzane patelnie.

Po lewej ciągnęła się uliczka pełna zniszczonych kamieniczek, które może kilkadziesiąt lat temu były i ładne, ale teraz to tylko smród i ubóstwo. Co ja robię w takim miejscu? Powinienem siedzieć teraz w swoim klimatyzowanym biurze w centrum i dymać swoją super sekretareczkę, która na rozmowie wstępnej zapewniła, że jest bardzo dyspozycyjna. Ale zamiast tych marzeń stałem w tym bajzlu, wdychałem przepalony chiński pot. Zachciało mi się pić.

Poszedłem do małego sklepiku. Kupiłem piwko z lodówki, i wypiłem całe przy kasie. Lubiłem robić wrażenie na ludziach. Niech wiedzą, że mają do czynienia z prawdziwym facetem, a nie jakimś wypucowanym pedałem. Grubaśna ekspedientka, z wielkimi, spływającymi potem balonami, uśmiechnęła się do mnie delikatnie. Ma się kurwa ten czar w sobie.

Wróciłem na swoje stanowisko pracy już w lepszym nastroju. Słońce grzało, a dziunie chodziły po okolicy z dużymi dekoltami, żeby się niby ochłodzić, ale im zawsze chodzi o to samo. Zdziry. Dla kasy i własnej wygody zrobią wszystko, bez wyjątku. Taka już jest natura. Zwierzęta dzielą się na przywódców i na suki, które tymi przywódcami rządzą jak chcą. Te nasze fiuty to po prostu smycz, za którą nas prowadzą. Taka natura, psia mać.

Tak sobie filozoficznie rozmyślałem, wpatrując się w ledwo zakryte cycki przechodzące tuż koło mnie, aż tu nagle widzę, że przy budzie Chinola zaczyna się jakaś głośniejsza rozmowa. Dwóch gnojków w kolorowych dresikach coś szczeka do mojego Żółtasa. Czas na akcje. Piwa nie ma za darmo.

Podchodzę do gości i grzecznie, ale stanowczo się pytam.

– Jest jakiś problem?

Kolesie odwracają się w moją stronę. Mają ze dwadzieścia kilka latek. Jeden z tak debilną mordą, że nawet jego matka nie kapuje jakim cudem tak wygląda. Drugi, to chyba kurwa jego bliźniak, bo równa tępota z oczu bije. Rozpoznać ich można tylko po uzębieniu, a raczej zasadniczym braku uzębienia u tego drugiego.

– A ty masz jakiś problem tatuśku? – spytał szczerbaty.

– Jakbym był twoim tatuśkiem, to byś nie miał takiej debilnej gęby – poszło im w pięty. Widziałem to w ich oczach. Przez chwile pojawiła się tam myśl. A to niezawodny znak, że nie wiedzieli jak się zachować.

– Ty też chcesz mnie nazwać tatuśkiem? – palnąłem do drugiego – Bo jak tak, to klęknij i zrób tatusiowi laseczkę. – debilizm ich twarzy zaczął przemieniać się w zwierzęcą chęć krwi.

– A teraz panowie – elegancko kontynuowałem – wypierdalajcie. I zostawcie szanownego pana Chinola w spokoju. I to na zawsze. Bo inaczej tak się wami zajmę, że będziecie mnie błagać, żeby zrobić mi laskę.

Zadziałało. Może niedokładnie tak