Pisma ostatnie - prof. Henryk Markiewicz - ebook + książka

Pisma ostatnie ebook

Markiewicz Henryk

4,0

Opis

W ostatnich latach życia polemiczny odruch pojawiał się u profesora Henryka Markiewicza ze zwiększoną częstotliwością. Działo się tak zapewne zarówno dlatego, że mniej niż dotąd pochłonięty poważną pracą własną, uważniej śledził bieżące życie naukowe, jak i z tego głównie względu, że spora część tendencji i postaw badawczych, wyłaniających się z postmodernistycznego paradygmatu, napotykała na opór jego racjonalności, wychodziła poza aksjologiczną ramę, w obrębie której pracował jego intelekt; rozmijała się też wyraźnie z wyobrażeniami o naukowości i profesjonalizmie, jakie go ukształtowały. (…)

Wciąż spierał się o literaturoznawcze imponderabilia i korygował tezy aktualnie krążące w jego naukowej biosferze, ale też z pasją prowadził walkę podjazdową, pokazując na konkretnych przykładach, jakie są skutki interpretacyjnego leseferyzmu i badawczej dezynwoltury – brak wiedzy, lekceważenie profesjonalnego warsztatu, językowe niechlujstwo. Trwał przy przeświadczeniu, że istnieją granice interpretacyjnej dowolności, zwalczał „wirusa nadinterpretacji i programowego subiektywizmu”, pisał kąśliwie, że nawet jeśli historię literatury charakteryzować (za jedną z badaczek) jako „fikcję, dyskurs, który nie odtwarza rzeczywistości, lecz nadaje jej znaczenie”, to jednak „nawet nie odtwarzając rzeczywistości, należy się choć trochę z nią liczyć. W przeciwnym wypadku mamy do czynienia z zabawą, która nie ma swych reguł. A zabawa bez reguł to licha zabawa”.

Teresa Walas, ze Wstępu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 668

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




HENRYK MARKIEWICZ

(1922–2013)

Wstęp

Długie życie, jakiego sobie przy różnych okazjach życzymy, nie zawsze okazuje się upragnionym darem. Starość wiąże się nie tylko z ubytkiem sił i dolegliwościami ciała, odbiera też często umysłowi jasność, a pamięci usłużność, co szczególnie bolesne bywa dla tych, którzy intelektem i wiedzą posługiwali się z rzadką sprawnością. Profesorowi Henrykowi Markiewiczowi los wyjątkowo tu sprzyjał. Jego długie życie szło w parze z niegasnącą aktywnością umysłu, z wciąż żywą poznawczą pasją i polemicznym wigorem. W swoim przemówieniu, wygłoszonym podczas jubileuszowej uroczystości jego dziewięćdziesiątych urodzin, gdy zastanawiał się, jaki temat gotów byłby jeszcze jako badacz podjąć, uznał, że „najbliższy urzeczywistnieniu jest szkic o starości naukowej historyków literatury – od Tarnowskiego i Tretiaka do Wyki i Żółkiewskiego”. Swoje pokolenie z tego tematu wyłączał, „bo jak ona wygląda, każdy widzi”. Dodał jednak, że gdyby ktoś kiedyś nim się zajął, chciałby, „by w wzmiance o mojej starości było nie tylko to, że była długa, ale że była mi przyjazna i na swój sposób – podnosząca na duchu”1. Przyjazna, ale i płodna.

W ciągu ostatnich dziesięciu lat życia (więc jako uczony już osiemdziesięcioletni) opublikował dwanaście – zróżnicowanych pod względem objętości i rangi – książek, zawierających teksty nowe lub częściowo złożonych z artykułów wcześniej już drukowanych: Zabawy literackie dawne i nowe (2003), Przygody dzieł literackich (2004), O cytatach i przypisach (2004), Kto jest autorem?… Przygody polskich filologów (2005), Dialogi z tradycją. Rozprawy i szkice historycznoliterackie (2007), Utarczki i perswazje1947–2006 (2007), Jeszcze dopowiedzenia. Rozprawy i szkice z wiedzy o literaturze (2008), Żartem i pół serio (2008), Cracoviana. Sprawy i ludzie (2009), Od Tarnowskiego do Kotta (2010), Czytanie Irzykowskiego (2011), Mowy i rozmowy 1961–2010 (2011), kilka artykułów problemowych oraz kilkadziesiąt tekstów o charakterze polemicznym i komentującym, odnoszących się przede wszystkim do spraw związanych z literaturoznawstwem, ale i takich, które dotyczyły bieżącego życia umysłowego i politycznego. Sporządził także i opracował kolejny, trzeci tom fundamentalnej Sztuki interpretacji, zatytułowany Sztuka interpretacji w ostatnim półwieczu (2011) oraz (we współpracy z Marią Kotowską-Kachel i Andrzejem Romanowskim) drugi tom Skrzydlatych słów (2012); prócz tego zebrał antologie – cytatów oraz literackich zabaw uczonych, przygotował do druku dzienniki swojego kuzyna, Zygmunta Blumenfelda (Dzienniki zesłańca i żołnierza, 2013). Aktywność, jakiej niejeden uczony w sile wieku mógłby mu pozazdrościć.

Henryk Markiewicz nie wdawał się bezpośrednio w zasadnicze spory filozoficzne, nie był też – poza czasem otwarcie marksistowskiej młodości – prawodawcą czy wyznawcą jednej badawczej metody. Od marksizmu nigdy się nie odżegnywał, ani się go nie wyparł, choć potrafił przyznać, że we wczesnych latach sporo jego prac „poszło w fałszywym kierunku” i że wiele rzeczy, które później robił, czynione było z myślą o zadośćuczynieniu „tej naukowej przewinie”2. Sam zaś uznawał się za eklektyka, przekształcając ten stawiany mu często zarzut w autodefinicję, którą Stanisław Balbus rozwinął, przydając jego eklektyzmowi dookreślenie „konstruktywny”, względnie „dialogiczny”3, a Marcin Wołk uznał za „zdroworozsądkowy”4. Eklektyk przyjmuje na ogół postawę koncyliacyjną: chętniej szuka warunków akceptacji cudzej myśli niż przyczyn jej odrzucenia, poglądy od własnych odmienne częściej wzbudzają jego zaciekawienie, niż wywołują wstępny opór, weryfikuje je z życzliwością, choć bez pobłażania dla dostrzeżonych defektów, odrzuca z żalem, a w twarde spory wchodzi jedynie wtedy, gdy uważa to za konieczne. Dzięki tej właśnie postawie, a nie jedynie erudycyjno-inwentaryzującemu nastawieniu, stał się Markiewicz autorem Teorii powieści za granicą, opracował czterotomową Współczesną teorię badań literackich za granicą oraz trzy tomy Sztuki interpretacji. Jego chłonny umysł obejmował i przyswajał rozległe obszary wiedzy, złożonej ze zróżnicowanych koncepcji, metod i teorii badawczych, a potem wiedzę tę rozjaśniał i z upodobaniem porządkował, tworząc przejrzystą jej kartografię. Ta hermeneutyczna otwartość na rozumienie i absorpcję różnych myślowych stanowisk widoczna jest także w innych jego pracach, niezależnie od tematu, jaki podejmują. Nie znaczy to, rzecz jasna, że rezygnował z polemiki i korekty; przeciwnie, referując myśl cudzą, dbał w tym samym stopniu o wydobycie jej płodności, co o wskazanie jej uchybień i mielizn, a zdarzało się też, że zasadność jej podważał. Zapisem tych potyczek stał się tom Utarczki i perswazje, obejmujący prawie 60 lat jego intelektualnej aktywności.

W ostatnich latach życia polemiczny odruch pojawiał się u profesora Markiewicza ze zwiększoną częstotliwością. Działo się tak zapewne zarówno dlatego, że mniej niż dotąd pochłonięty poważną pracą własną, uważniej śledził bieżące życie naukowe, jak i z tego głównie względu, że spora część tendencji i postaw badawczych, wyłaniających się z postmodernistycznego paradygmatu, napotykała na opór jego racjonalności, wychodziła poza aksjologiczną ramę, w obrębie której pracował jego intelekt; rozmijała się też wyraźnie z wyobrażeniami o naukowości i profesjonalizmie, jakie go ukształtowały.

Do szeroko rozumianej światowej myśli postmodernistycznej, a przede wszystkim do tego jej zakresu, który utożsamiany jest z poststrukturalizmem, Markiewicz odnosił się z rezerwą, uważając ją miejscami za zbyt dla siebie ciemną (choć wielu koncepcjom ciemnym i trudnym umysł jego potrafił dotąd sprostać), miejscami za nieprzekonującą, zgodnie wszakże ze swoją dotychczasową praktyką referował ją i komentował. Najżywiej jednak i najbardziej emocjonalnie reagował na te wywodzące się z niej poglądy (i znajdujące w nich uzasadnienie praktyczne konsekwencje), jakie głosili i wprowadzali w życie naukowe badacze mu najbliżsi, głównie młodsi, często jego uczniowie czy koledzy. Polem zaś prawdziwego starcia stały się stanowiska podważające prawomocność twierdzeń leżących u podłoża dwu istotnych dla Markiewicza form literaturoznawczego dyskursu: syntezy historycznoliterackiej i interpretacji. Tej pierwszej nie tylko odmawiano teraz obiektywizmu i tej wartości poznawczej, do jakiej aspirowała, ale i samą tę aspirację uznawano za naganne (także etycznie) uroszczenie; tę drugą uwalniano od wszelkich zobowiązań związanych z jakąkolwiek adekwacją – względem litery tekstu, hipotetycznej całości sensu, kontekstu historycznego itd. Zgodnie z pragmatystycznymi przeświadczeniami, krążącymi w dyskursywnej przestrzeni w wersji zazwyczaj nieco zwulgaryzowanej, interpretacja tożsama być miała z subiektywnie uzasadnianym użyciem tekstu, a wartość jej mierzona stopniem jej nowości oraz powodzenia jej u odbiorców, czyli tak rozumianej przydatności. Co, w sposób niekoniecznie uświadamiany, sytuowało interpretację w polu działania tych samych sił, które kształtowały ramy towarowego konsumpcjonizmu późnokapitalistycznej ery.

Pogląd taki i wyprowadzane z niego praktyki badawcze wzbudzały w Markiewiczu zdecydowany sprzeciw. Zbyt wiele jednak zwrotów metodologicznych już przeżył, by nie wiedzieć, że frontalna walka z występującym w natarciu duchem czasu bywa zwykle mało skuteczna, że każda nowa myśl wytraca w biegu swą stanowczość i ortodoksję, lepiej więc, pozostając w zgodzie ze swą naturą eklektyka, próbować odnieść się do niej pojednawczo i nakłaniać jej wyznawców do ugody w imię badawczego zdrowego rozsądku. Można uznawać – zgadzał się – że każde uporządkowanie jest upraszczającym konstruktem, można jednak równocześnie przyznawać, że jedne z tych konstruktów „są bardziej, inne mniej przystawalne do swego przedmiotu, inne zaś – w ogóle nieprzystawalne”. Można być świadomym, że „każda interpretacja jest cząstkowa, zabarwiona prezentyzmem i subiektywizmem”, można wszakże żywić nadzieję, „że da się te cechy rozpoznać i dzięki temu je minimalizować”5. Polemizując z tezą, że interpretacja tekstu literackiego nie może być dążeniem do wykrywania sensu utworu, bo zawsze zawiera ona elementy podmiotowego doświadczenia badacza, przyznaje, że jest to ułomność (jego przeciwnicy powiedzą: wartość) wszelkich badań humanistycznych, nie oznacza to jednak, że należy rezygnować z obiektywizmu jako idei regulatywnej, raczej starać się prezentyzm i subiektywizm kontrolować6. Tę postawę nazywa Markiewicz „krytycznym posybilizmem”7, samego siebie uważa za jej przedstawiciela i widzi w niej grunt do zawarcia porozumienia z nowymi tendencjami i praktykami badawczymi widocznymi w literaturoznawstwie. Opozycję „uwodzić czy dowodzić”, sformułowaną przez Paula de Mana z akcentem położonym na uwodzeniu, widziałby chętnie w postaci zdekonstruowanej i przekształconej w imperatyw: „dowodzić, uwodząc”. Nic jednak nie wskazywało na to, by druga strona gotowa była do takich ustępstw. Pogląd, że prawda jest hipostazą, a poznanie produkowaniem fikcji poznawczych, modelowanych językowo przez podmiot zanurzony w swoim osobniczym doświadczeniu, określanym (zdeterminowanym?) z kolei przez praktyki tekstotwórcze, ideologię, płeć, położenie społeczne itp., a nawet osobisty interes, ta druga strona traktowała nie jako utratę oparcia, lecz jako ozdrowieńcze wyzwolenie z przesądów logocentrycznego paradygmatu, otwierające drogę do nowych obszarów badawczych. Nie interesowało jej negocjowanie ogólnych warunków prawomocności sądów naukowych i zasad interpretacji, bo zgodnie z nauczaniem Derridy, nie porozumienie, lecz zatarg miał dawać interpretowaniu jego ożywczą siłę, a sporność pobudzać jedynie do pożądanego ze wszech miar dalszego ruchu, ratującego przed stagnacją, uznawaną za śmierć tekstu. Dowolność wliczano w koszty, które trzeba było ponieść, by uniknąć tego zastoju („trafna interpretacja”), a nim właśnie grozić miały uniwersalne kryteria, legalizujące jedne, a wykluczające inne typy lektury8. Co nie przeszkadzało temu właśnie poglądowi niepostrzeżenie zyskać statusu prawdy, wyposażonej w pewność i produktywną moc nie słabszą niż ta, jaką przyznawano w przeszłości wydziedziczonym teraz ze swych praw prawdom starym.

Henryk Markiewicz zdawał sobie doskonale sprawę z realnej słabości swojej pozycji w tak zarysowanym sporze, łatwo jednak nie oddawał pola. Konsekwentnie publikował artykuły polemiczne w pismach naukowych i społeczno-literackich, z chwilą zaś, gdy powstał „Wielogłos”, pismo Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, tam głównie przeniósł swoją polemiczną aktywność, zasilając od 2008 roku aż do śmierci dział opatrzony nagłówkiem Moje zdziwienia. Wciąż spierał się o literaturoznawcze imponderabilia i korygował tezy aktualnie krążące w jego naukowej biosferze, ale też z pasją prowadził walkę podjazdową, pokazując na konkretnych przykładach, jakie są skutki interpretacyjnego leseferyzmu i badawczej dezynwoltury – brak wiedzy, lekceważenie profesjonalnego warsztatu, językowe niechlujstwo. Trwał przy przeświadczeniu, że istnieją granice interpretacyjnej dowolności, zwalczał „wirusa nadinterpretacji i programowego subiektywizmu”, pisał kąśliwie, że nawet jeśli historię literatury charakteryzować (za jedną z badaczek) jako „fikcję, dyskurs, który nie odtwarza rzeczywistości, lecz nadaje jej znaczenie”, to jednak „nawet nie odtwarzając rzeczywistości, należy się choć trochę z nią liczyć. W przeciwnym wypadku mamy do czynienia z zabawą, która nie ma swych reguł. A zabawa bez reguł to licha zabawa”9. Za szkodliwe uważał przeświadczenie (nazwał je „jednym z niedobrych przesądów”), że „cenne naukowo jest nie to, co jest merytorycznie odkrywcze, lecz to, co jest metodologicznie najnowsze”10. Podobnie oceniał bezkrytyczny podziw i uległość wobec wielkich autorytetów także wtedy, gdy jasność i precyzja ich wywodów pozostawiają wiele do życzenia. Obdarzony wyjątkową pamięcią i wyposażony w rozległą wiedzę wytykał błędy rzeczowe, odsłaniał intelektualną nierzetelność, walczył z interpretacyjnymi urojeniami, z terminologiczną niefrasobliwością, z quasi-naukowym bełkotem i nieudolnością językową. Nie chodziło mu o udowodnienie własnej przewagi, choć oczywiście w pojedynczych starciach umiał ją wykorzystać; dawał jasno do zrozumienia, że stawką w tej batalii jest status literaturoznawstwa jako dziedziny naukowej, że ciemnym rewersem radosnego liberalizmu badawczego jest niebezpieczne i niepokojące poluzowanie dyscypliny literaturoznawczego dyskursu, który wciąż społecznie uchodzi za dyskurs naukowy i korzysta z jego przywilejów. Za ten stan rzeczy winił nie tylko poszczególnych użytkowników tego dyskursu, ostentacyjnie niezachowujących – w jego mniemaniu – nie tylko standardów naukowości, ale zwykłej lojalności wobec tekstu; odpowiedzialnością obciążał całe środowisko naukowe, które to akceptuje, a w każdym razie temu się nie przeciwstawia. Już w 1995 roku, omawiając przykłady „historycznoliterackiej beztroski”, dawał upust swojej irytacji: „(…) do takich rezultatów wiedzie bezkrytyczne zapatrzenie się w zagraniczne autorytety, hermeneutyka spod znaku «everything goes», pisanie «pod pomysł» apriorycznie powzięty i zamykanie oczu na wszystko, co temu pomysłowi zaprzecza – no i owa nieszczęsna «gra z tekstem». Nieszczęsna, bo pozorna, a pozorna, bo nie ma gry, gdy nie ma jej reguł”11. Zarzut ten będzie powracał w różnych jego wypowiedziach; podtrzyma go też w wiele lat później, tak zamykając swoje Zdziwienie poświęcone nowym interpretacjom Lalki: „Od lat występuję jako policjant poprawności interpretacyjnej w badaniach literackich – i wcale nie jest to przyjemna rola (człowiek robi sobie tylko opinię zoila i besserwissera), zwłaszcza że jeśli chodzi o konkrety, nikt mnie w tym jeszcze nie poparł. Ale omówione tu usterki – błędy faktograficzne, bezzasadne amplifikacje, kreatywne interpretacje, odrodzenie wpływologicznego fantazjowania, bezkrytyczna gloryfikacja przedmiotu badań – wszystko to uważam za szkodliwe i sądzę, że ktoś powinien przed tymi usterkami przestrzec, i to nie tylko «lalkarzy». Rozpatrywane tu prace pisane były bowiem przeważnie przez ludzi młodych (lub jeszcze młodych…), musiały więc być czytane przez promotorów, recenzentów prac doktorskich, a w każdym razie – przez recenzentów wydawniczych, redaktorów czasopism naukowych i tomów zbiorowych – i jak widać nie wzbudziły ich zastrzeżeń. Oni więc są współodpowiedzialni za owe usterki – i oni są też współadresatami tego artykułu”12.

Rozgoryczony brakiem odzewu i coraz głębiej przekonany o jałowości swojej krytycznej pracy, która nie przynosi żadnego widocznego pożytku, a sprowadza go do roli „pedantycznego maniaka”, zadeklarował profesor Markiewicz zakończenie cyklu polemicznych recenzji; jakiś czas jednak tylko wytrwał w tym postanowieniu i do niewdzięcznego procederu powrócił. Uprawiał go nadal w trosce o jakość dziedziny przedmiotowej, której poświęcił życie, o jej społeczną reputację i jej prawomocność jako instytucji życia naukowego. Zapewne można się z nim w różnych punktach spierać, oskarżać go o nadmierny rygoryzm, hamujący twórczą inwencję badaczy literatury, wytykać mu dogmatyczny racjonalizm, wychodzący na jaw w odbiorze poezji, konserwatyzm przekonań i świadomie podtrzymywany opór w stosunku do nowych praktyk badawczych. Co do jednego wszakże przyjdzie się zgodzić: tym, co nim kierowało, było poczucie odpowiedzialności, na powszechny deficyt tego poczucia się uskarżał i brak jego zwalczał. Czy to postawa anachroniczna, która odeszła w niepamięć wraz z figurą Prawodawcy zastąpioną przez Tłumacza? Bauman, który obie te postaci powołał do życia i któremu brak porozumienia ze współczesną myślą filozoficzną trudno zarzucić, udziela na to pytanie przeczącej odpowiedzi, jak się wydaje, dobrze uzasadnionej. Właśnie – twierdzi – to w świecie wyjętym ze sztywnych ram, niezakotwiczonym w żadnej pewności, w płynnej rzeczywistości nieustannego wolnego wyboru odpowiedzialność zyskuje na cenie, wolny wybór bowiem, który nie jest zwykłym odruchem, lecz nadawaniem znaczenia, winien być z nią ściśle sprzężony. Natłok zwielokrotnionych impulsów i towarzyszących im wykładni proponowanych przez tłumaczy rodzi potrzebę „znalezienia kogoś, kto zaręczy za reguły, które kierowały odczytywaniem znaczeń, i w ten sposób uczyni tę interpretację zasadną i autorytatywną; potrzeba kogoś, kto odsieje tłumaczenia dobre od złych”13. Kogoś więc, kto weźmie odpowiedzialność za swój wybór i wzbudzi ją w tych, którzy jemu właśnie zawierzając, dokonają swojego wyboru. Każda bowiem wspólnota interpretacyjna, określając przysługujący sobie obszar wolności, wyznacza także pole odpowiedzialności za wybory w ramach tej wolności dokonywane. Myślę, że Henryk Markiewicz na takie rozpoznanie by się zgodził.

Czy jego konsekwentna obrona „praktycznego rozumu literaturoznawczego”, przybierająca różne formy – od poważnej, merytorycznej polemiki po zgryźliwy felieton – może dziś liczyć na życzliwe przyjęcie i odzew, zmieniający wytykane przez niego złe nawyki? Niewielkie są na to nadzieje. W kulturze szybkich zmian i krótko żyjących idei przebrzmiałe spory, zwietrzałe nieco polemiki, błędy w dawno już na ogół zapomnianych książkach małe mają zapewne szanse na pobudzenie umysłów czy sumień; i tylko bohaterowie tamtych publikacji mogą się na nowo poczuć urażeni. Dzieje książek często jednak przeczą prostym rachubom. Więc może i ta wymknie się swojemu przeznaczeniu historycznego już jedynie dokumentu i natrafi na takich, dla których – w ich własnym poszukiwaniu intelektualnej drogi – będzie mogła stać się ożywczą lekturą.

*

Pisma ostatnie Henryka Markiewicza są w części wypełnieniem jego woli i realizacją jego planów. W roku 2012 pytany przez Annę Marchewkę, nad czym obecnie pracuje, tak odpowiedział: „Własnych książek nie mam już na warsztacie, co najwyżej zastanawiam się, czy nie zebrać moich tekstów polemicznych z ostatnich lat i wydać nowy tom na podobieństwo dawniej opublikowanego pod tytułem Utarczki i perswazje, który kończy się na roku 2007. Od tego czasu trochę się zebrało nowego materiału, ale – jeszcze poczekam. Może najlepiej byłoby, gdyby to ukazało się po mojej śmierci, zbiór byłby wtedy kompletny…”14. W papierach zaś profesora Markiewicza znaleziony został niedatowany konspekt takiej książki, mającej nosić tytuł Utarczki i perswazje 2, z wykazem artykułów, które miała zawierać. Konspekt ów stanowi rdzeń niniejszego tomu, ale jego zawartość została w znacznym stopniu poszerzona, obejmuje on bowiem nie tylko artykuły o charakterze stricte polemicznym, ale większość tekstów opublikowanych w ostatnich latach życia autora (w tym także wypowiedzi o charakterze publicystycznym), a niewłączonych przez niego wcześniej do żadnego zbioru, oraz trzy teksty dotąd niedrukowane. Książki, które nie były publikacjami naukowymi o charakterze problemowym, Henryk Markiewicz miał zwyczaj kompletować z ogłoszonych wcześniej artykułów i rozpraw, układanych w tematyczno-problemowe konstelacje. Ten sposób postępowania staraliśmy się zachować, przyporządkowując pozostawiony materiał działom uformowanym przez zróżnicowane wyznaczniki: gatunkowe, tematyczne, edytorskie, chronologiczne. I tak dział Artykuły zawiera teksty tematyczno-problemowe, choć Jak czytać „Fortepian Szopena”? ma wyraźnie zaczepno-polemiczny charakter. W obszernym dziale drugim zatytułowanym Polemiki, opinie, komentarze wyodrębnione zostały Moje zdziwienia, które tym samym stały się osobną książeczką w książce, oraz Irytacje z racji ich rozmiaru i wyraźnego emocjonalnego rysu; w Variach – jak sama nazwa wskazuje – zgromadzone są teksty różne: wywiady, przemówienia, niewielkie wypowiedzi prasowe dotyczące spraw związanych z literaturą. W Pismach ostatnich znalazł się również dział Publicystyka, choć w żadnym ze sporządzonych przez siebie tomów Markiewicz jej nie umieszczał. Na decyzję taką wpłynął zarówno fakt, że w ostatnich latach życia zintensyfikował on wyraźnie tę publicystyczną aktywność, jak i to, że najczęściej zabierał głos w sprawach ważnych, często występując jako jeden z ostatnich świadków historii. I te jego publicystyczne teksty w dziale tym się znalazły; inne polemiczne wystąpienia, krytyczne uwagi i korekty zostały pominięte. Nie została też uwzględniona, z oczywistych powodów, długotrwała działalność demaskatorsko-korygująca, jaką Henryk Markiewicz prowadził kiedyś w ukazującym się na łamach „Życia Literackiego” Żywociku literackim, a potem kontynuował ją, zasilając przez wiele lat swoją Camerę obscurę w „Dekadzie Literackiej” i w jej nowej wersji – „Nowej Dekadzie Krakowskiej”, a w ostatnich miesiącach życia drukując w „Gazecie Wyborczej” – Wycinanki. To materiał, który czeka na swojego edytora.

Teresa Walas

1Mój alternatywny życiorys polonistyczny. Przemówienie na jubileuszu dziewięćdziesięciolecia, w niniejszym tomie, s. 397.

2 Henryk Markiewicz, O mojej bibliotece i trochę o mnie samym, w: tegoż, Zabawy literackie, Kraków 1992, s. 190; tenże, Dziesiąty jubilem, w: tegoż, Żartem i pół serio, Kraków 2008, s. 65.

3 Stanisław Balbus, O Henryku Markiewiczu – opowieść biograficzna z dygresjami, wstęp do: Henryk Markiewicz, Prace wybrane, t. I, O Prusie i Żeromskim, Kraków 1995, s. 35.

4 Marcin Wołk, Bibliograficzno-metodologiczne gawędy Henryka Markiewicza, „Teksty Dru-gie” 2006, nr 5, s. 94.

5 Henryk Markiewicz, Dzisiejszy krajobraz polonistyki literackiej, „Nauka Polska” 1996, nr 1, s. 16.

6Niebezpieczne zabawy, w niniejszym tomie, s. 317.

7Spór o interpretację – i nie tylko, w niniejszym tomie, s. 103.

8 Zob. Anna Burzyńska, Dekonstrukcja i interpretacja, Kraków 2001, s. 472 i nast.

9„Rota” – tekst „mocnoendecki”?, w niniejszym tomie, s. 315–316.

10Glosa do dyskusji o komparatystyce, w niniejszym tomie, s. 291.

11 Henryk Markiewicz, Utarczki i perswazje 1947–2006, Kraków 2007, s. 157.

12Obrachunki lalkarskie, w niniejszym tomie, s. 237.

13 Zygmunt Bauman, Prawodawcy i tłumacze, przełożyli Andrzej Ceynowa i Jerzy Giebułtowski, redakcja naukowa przekładu Marian Kempny, Warszawa 1998, s. 255.

14Jeszcze napiszę o tym książkę, w niniejszym tomie, s. 408.

I. Artykuły

Duże i małe zagadki Lalki

Zagadkowość Lalki zaczyna się już od jej tytułu. Pierwsi recenzenci, z wyjątkiem Kazimierza Ehrenberga, nie mieli wątpliwości, że oznacza on metaforycznie kobietę piękną, ale bezduszną i odnosi się do panny Izabeli; w tym sensie używa tego określenia prezesowa Zasławska w stosunku do Eweliny Janockiej, która wszak jest jej kopią gorszego rodzaju. Mniemanie to rychło obalił autor, informując w Słówku o krytyce pozytywnej (1890),że tytuł jest przypadkowy, „panna Izabela nie jest «lalką» (lalką jest lalka Heluni Stawskiej)” (M, s. 83, 851). Kilka lat później, w roku 1897, w liście do redaktora „Kuriera Warszawskiego”, pisał trochę inaczej – że wiadomość prasowa o procesie dotyczącym dziecinnej lalki w Wiedniu (tu się pomylił – proces ten odbył się w Brnie) wywołała w jego umyśle „skrystalizowanie się, sklejenie się całej powieści”, więc przez wdzięczność użył wyrazu „lalka” jako tytułu (M, s. 88). Wyjaśnienie to – prawdę mówiąc – trochę dziwi. Bardziej przekonywający był domysł Walerii Marrené, że w pierwotnym planie Prus zamierzał uczynić z procesu punkt zwrotny w powieści – Wokulski, poznając wtedy panią Stawską, miał się w niej zakochać i w ten sposób wyleczyć „z jednej miłości – drugą” (M, s. 160). Domysłowi temu przeczy jednak informacja Prusa, że przed rozpoczęciem druku całość powieści była już obmyślona (M, s. 84).

Późniejsi krytycy i badacze respektowali na ogół wypowiedzi autora. Zszedł z tej drogi Eugeniusz Czaplejewicz (Lalki Prusa i Platona,„Miesięcznik Literacki” 1987, nr 1). Bezceremonialnie traktując wyjaśnienia Prusa jako mistyfikację, wznowił odosobnioną interpretację Ehrenberga i w nawiązaniu do powieściowych refleksji Rzeckiego o marionetkach, a także do uwag Platona o ludziach jako zabawkach bogów – twierdził, że tytułowa „lalka” odnosi się do kondycji człowieka w ogóle. Z kolei Zbigniew Przybyła (Rodowód marionetek Ignacego Rzeckiego, „Prace Polonistyczne”, seria XLVII, 1991/1992), aprobując tę wykładnię, uzasadniał ją koncepcjami La Mettriego i (mylnie) Kanta, traktującymi człowieka jako udoskonalony automat. Interpretacje te zostały zaakceptowane także przez innych prusologów, a nawet wprowadzone do użytku szkolnego. Ponieważ nadal są w obiegu (np. Jakub A. Malik, „Lalka”. Historie z różnych światów,Lublin 2005, s. 206), powtórzę swą kontrargumentację z artykułu Co się stało z „Lalką”? („Twórczość” 1994, nr 7).

Po pierwsze – Prus musiał zdawać sobie sprawę, że mało kto z czytelników domyśliłby się, że „lalka” to metafora człowieka jako igraszki tajemniczych a potężnych sił, a gdyby o taką sugestię mu chodziło, użyłby zapewne wyrazu „marionetka”. Po drugie, gdyby jednak mylący tytuł wprowadził – nie zwodziłby potem krytyków i czytelników niepotrzebnymi mistyfikacjami, lecz swoje intencje odsłonił. Po trzecie – mimo refleksji Wokulskiego o fatalności i Rzeckiego o zabawkach – powieść nie sugeruje przecież zdeterminowania jednostki przez nieznane siły, bo to uwalniałoby ją od odpowiedzialności za swoje czyny.

Od tytułu przejdźmy do tekstu powieści. Zagadkowość jej stąd przede wszystkim się wywodzi, że autorytatywnego narratora wypierają tu – im dalej, w tym większym stopniu – obserwacje i opinie postaci, nieraz zmienne i sprzeczne z sobą, przesadne i omylne. Nakłada się na to konstrukcja głównych bohaterów. „Postać Wokulskiego jest budowana tak, jak poeci budują metaforę, wiążąc z sobą elementy znaczeniowo obce” – zauważył kiedyś Marian Płachecki (Sto zdań o Wokulskim,„Literatura” 1974, nr 18). Zagadkowe, bo wieloznaczne, trudne do scalenia w jednolity kształt charakteru są pierwszoplanowe postacie już dlatego, że przeżywają równocześnie sprzeczne z sobą uczucia, w potocznym rozumieniu – nie mogące współistnieć. Oto przykłady: myśląc o śmierci grożącej Wokulskiemu w pojedynku z baronem, Izabela równocześnie prawie mu przebacza (rzekomą) obrazę i zarazem przebaczenia tego odmawia, poddaje się woli Bożej, która by ukarała zuchwalca za tę obrazę i żal jej „wiernego niewolnika” (t. I, s. 454–455).

W czasie pierwszej rozmowy sam na sam z Wokulskim doznaje „zamętu uczuć”, w którym łączą się „pogarda, gniew, podziw, sympatia”, „potrzeba zwierzenia się komuś ze swych kłopotów codziennych”, a także „bezprzyczynowy” wstyd (t. I, s. 491–492).

Zarazem w postaciach tych zachodzi nieustanne falowanie następujących bezpośrednio po sobie przeciwstawnych nastrojów, poglądów, decyzji. W rezultacie są one w swym postępowaniu niejednokrotnie nieprzewidywalne. Dotyczy to zwłaszcza Wokulskiego. Oto dwa z niezliczonych przykładów:

Niekiedy budził się w nim rozsądek; wówczas opanowywał go gniew i pogarda dla samego siebie (…). Ale zamiast ocknąć się, coraz głębiej zapadał w opętanie. Zdawało mu się w chwilach świadomości, że na ziemi jeszcze chyba istnieją czarodzieje i że jeden z nich rzucił na niego klątwę. Wtedy mówił z trwogą: „Ja nie jestem ten sam… Ja robię się jakimś innym człowiekiem… Zdaje mi się, że mi ktoś zamienił duszę!…” (t. I, s. 399–400).

Kiedy indziej wyznaje:

Waham się, jakbym siedział na dziesięciopiętrowej huśtawce. Czasami zdaje mi się, że coś zrobię dla świata… (…) Ale chwilami ogarnia mnie taka desperacja, że chciałbym, aby mnie ziemia pochłonęła i wszystko, czegom tylko dotknął… (…) Toteż nie dziwiłbym się ani temu, gdybym kiedy narobił hałasu, ani temu, gdybym skończył wszelkie rachunki ze światem… (t. II, s. 654).

Zagadkowość Izabeli ma także inne przyczyny. Wprowadza ją narrator wyjątkowo w tej powieści obszerną i wyrazistą, aż do granic karykatury, charakterystyką, w rozdziale Demokratyzacja pana i marzenia panny z towarzystwa. Izabela ukazuje się tu jednoznacznie – właśnie jako typowa lalka, ukształtowana całkowicie przez arystokratyczny system wartości i konwencji, zamknięta w tej „duchowej ojczyźnie” (t. I, s. 99), jaką jest dla niej salon, izolowana od realnego świata, tak naiwna, że nie wie skąd się biorą dzieci, choć młode małżonki opowiadają jej „niejeden sekret domowy” (t. I, s. 101). Pod tym wpływem nabiera wstrętu do małżeństwa, odrzuca szyderczo wszystkich konkurentów, na zaloty swych wielbicieli „odpowiada lodowatą, a niekiedy pogardliwą obojętnością” (t. I, s. 90). Narrator zapewnia zrazu, że ma chłodny temperament i wystarcza jej „miłość idealna” do posągu Apollina, dalsze jednak informacje tę idealność podważają – oto nawiedza on wielokrotnie nocą Izabelę, która omdlewa w jego „potężnym uścisku” (t. I, s. 103). W języku ówczesnej powieści trudno było powiedzieć wyraźniej o spełnieniu seksualnym. W dodatku w tym przeżyciu twarz posągu nabiera rysów tych ludzi, którzy kiedykolwiek zrobili na niej wrażenie – i tak będzie aż do końca powieści. Wokulski o tym oczywiście nie wie, stąd też czytelnik może postawić sobie pytanie, na jakiej podstawie nazywa on dwukrotnie Izabelę Mesaliną (t. II, s. 136: „Mesalina, jeżeli nie ciałem, to duchem”; t. II, s. 521: „Mesalina przez imaginacją”), pamięta o tym natomiast autor i zapewne dlatego w Słówku o krytyce pozytywnej powtarza tę metaforę (M, s. 85) – w sprzeczności z określeniem „miłość idealna” użytym w powieści.

Omawiany tu rozdział Demokratyzacja pana i marzenia panny z towarzystwa charakteryzuje Izabelę w wieku lat 18, ale narrator informuje, że takie postępowanie Izabeli w stosunku do mężczyzn trwało dobrych kilka lat. Z czasem bohaterka godzi się z perspektywą małżeństwa, byleby przyszły mąż „podobał się jej, miał piękne nazwisko i odpowiedni majątek” (t. I, s. 102), a i te wymogi ulegają stopniowo redukcji – jednak nie tak radykalnej, jak twierdzi Prus, by „gotowa była sprzedać się każdemu, kto zapłaci” (M, s. 85).

W czasie akcji Lalki Izabela ma już lat 25 – i ujawniają się zupełnie inne cechy bohaterki – ma ona „niemały spryt do charakteryzowania ludzi” (t. I, s. 439), zaczyna znać się na interesach, potrafi domyślać się motywów postępowania swych admiratorów. Jej pierwsze reakcje na niefortunne zabiegi Wokulskiego pozwalają przypuszczać – jak pisał Piotr Chmielowski – że mamy tu do czynienia z „naturą prawą w głębi duszy, mającą porywy szlachetne, delikatną i subtelną” (M, s. 170). Potrafi dyskutować z Wokulskim być może powtarzanymi tylko argumentami, ale zręcznie. Uświadamia sobie, bodaj chwilowo, obłudę panującą w jej środowisku (t. I, s. 448). Jest to więc inna Izabela – stojąca znacznie wyżej od Izabeli ze wstępnej charakterystyki, co zresztą można uzasadnić jej zwiększającym się z biegiem lat doświadczeniem życiowym. Mówiąc po staroświecku – nad tendencyjnym schematyzmem zwycięża tu realistyczna psychologia, kreująca postacie skomplikowane i niejednoznaczne.

Trudno natomiast wytłumaczalną niespodzianką w zachowaniu Izabeli jest rażące naruszenie „przepisów dobrego wychowania, które wzbraniają w jej sferze rozmawiać w obcym języku przy kimś, kto go nie rozumie” (Władysław Bogusławski, M, s. 189). Dzieje się to aż trzykrotnie i jeśli w dwóch pierwszych przypadkach można by jako motywację wskazać chęć upokorzenia Wokulskiego, to w scenie wagonowej, gdzie w gruncie rzeczy Izabela wypowiada się o nim z szacunkiem (będzie jeszcze o tym mowa), zachowanie to zaskakuje; częściowo tylko dałoby się je wytłumaczyć tym, że Starskiemu trudno mówić po polsku, na co narrator dwukrotnie zwraca uwagę (t. I, s. 609; t. II, s. 216). Czytelnik może zadać sobie pytanie, czy jest to zamierzony rys charakteru bohaterki, czy też potknięcie autora, który nie zauważył, że zachowanie takie, potrzebne do celów fabularnych, jest mało prawdopodobne u postaci o takim charakterze i wychowaniu jak Izabela.

Izabela zmienia się także w swoim stosunku do mężczyzn. Obniża skalę wymagań wobec swych konkurentów, a gdy mimo to opuszczają oni zubożałą pannę – coraz bardziej gardzi ludźmi (t. I, s. 442). Równocześnie jest jej potrzebna teraz adoracja mężczyzn. Co więcej – sprawia takie wrażenie, jakby chciała erotycznie zainteresować każdego spotkanego mężczyznę, choćby to był tylko przystojny subiekt – także jego darzy „uśmiechem i spojrzeniami łagodnej zachęty” (t. I, s. 144). Ale Wokulski w pewnym momencie przypuszcza, że pociągające uśmiechy i spojrzenia Izabeli nie są przejawem jej kokieterii – po prostu „nie umie ani śmiać się, ani patrzeć inaczej” (t. II, s. 510). Z adoratorami łączą Izabelę „znaczące rozmowy, tkliwe spojrzenia, dziwne półsłówka” (t. II, s. 177). Mimo tych doświadczeń zachowuje wstydliwość – rumieni się w każdej sytuacji o lekkich nawet konotacjach erotycznych. W swych marzeniach o przyszłości widzi siebie jako wierną małżonkę, która ma co prawda kochanków (Rossi i Ochocki), ale tylko platonicznych (t. I, s. 599). Na ogół Izabela owych adoratorów do żadnych poufałości nie dopuszcza, jeśli wierzyć jej własnym słowom – tylko się nimi bawi (t. I, s. 135). Są jednak dwa wyjątki: Molinari i Starski. Nie tylko jest „odurzona i roznamiętniona” grą skrzypka (t. II, s. 469), bo tak samo zachowują się inne słuchaczki jego koncertu, ale jego zapewnienia o miłości przyjmuje z naiwną ufnością i mimo że dowiaduje się o złym wrażeniu, jakie skrzypek wywarł na warszawskim towarzystwie, na myśl o nim targają nią „najsprzeczniejsze uczucia: gniew, obawa, ciekawość i jakaś tkliwość” (t. II, s. 476). O Molinarim jednak szybko zapomina.

Inaczej ze Starskim. We wstępnej charakterystyce i biografii Izabeli narrator nawet jednym słowem o nim nie wzmiankuje. Dopiero z rozdziału Dziewicze marzenia dowiadujemy się, że był on kiedyś w niej zakochany i starał się o jej rękę, ale został odrzucony i z tego powodu (nie jest to wprost powiedziane) uważa się za pokrzywdzonego. Pomimo owej odmowy Izabela po powrocie Starskiego z zagranicy myśli o nim z dużym emocjonalnym zaangażowaniem i w marzeniu sennym widzi go jako swego męża. Z rozmowy wagonowej można wywnioskować, że mimo obustronnych zdrad – był to kiedyś związek trwały i bliski, wykraczający poza ówczesne uprawnienia konkurenta. Wydawałoby się, że wspólne wakacje u prezesowej będą sprzyjały jego wznowieniu (do czego cynicznie namawia Izabelę hrabina), ale poszlaki na to są nikłe („coś mignęło przed oczyma Wokulskiego” – t. II, s. 304). W Zasławku Starski ostentacyjnie zaleca się do pani Wąsowskiej, a otrzymawszy od niej odprawę, romansuje potem z Eweliną, Izabela zaś dowiedziawszy się, że nie może on liczyć na spadek po prezesowej, przestaje go traktować jako poważnego epuzera. Okazuje mu co prawda przychylność, ciągle jednak spaceruje i konwersuje z Wokulskim, ośmielając jego nadzieje na wspólną przyszłość.

Związek erotyczny – tak to nazwijmy – Łęckiej ze Starskim jednak trwa, również po jej zaręczynach z Wokulskim, jak tego dowodzi wspólne poszukiwanie medalionu i jego zachowanie wobec kuzynki w scenie wagonowej. Ale zwróćmy uwagę, że Izabela jest natarczywymi umizgami Starskiego zdenerwowana, przysuwa się do ojca i zapowiada definitywne zerwanie po ślubie („nie wejdziesz za próg naszego domu… A gdybyś ośmielił się… powiem mu wszystko” – t. II, s. 514). Bardzo przecież przenikliwa Wąsowska ostrzega Starskiego, by nie robił sobie żadnych nadziei w związku z Izabelą, gdy wyjdzie ona za Wokulskiego (t. II, s. 437).

Jak daleko posunęli się Starski i Izabela w owym erotycznym związku? „(…) Nie mam pojęcia: dokąd sięgała ich niewinność?…” – mówi ironicznie Wokulski (t. II, s. 651), ale zaraz potem się koryguje: „Ja już nic nie przypuszczam (…). Wiem tylko, że w moich oczach, pod pozorami obojętnej życzliwości, toczył się najzwyklejszy romans” (t. II, s. 652). Mocno powiedziane, ale czy zasadnie? Gdy Wokulski dopatrzył się aluzji do przygód miłosnych Łęckiej w słowach pani Wąsowskiej, ona energicznie protestuje: „O, ja nic nie insynuuję pannie Izabeli (…). Wiele rzeczy na pozór wygląda gorzej aniżeli w rzeczywistości” (t. II, s. 315–316). Kiedy indziej zapewnia, że Izabela popełniła tylko „jeden błąd, zresztą niewinny” (t. II, s. 651); co ma na myśli – nie wiadomo.

Dla czytelnika sprawa ta pozostaje nierozstrzygnięta. Niezupełnie zrozumiałe są również dzieje Izabeli po zerwaniu narzeczeństwa przez Wokulskiego. Jest przecież nadal niezwykle atrakcyjną panną z niezłym posagiem – dlaczego nie wracają do niej dawni konkurenci, jak choćby pan Szastalski, i musi przyjąć oświadczyny odrażającego marszałka? Dlaczego jeżdżąc do ruin zamku zasławskiego, by tam, chyba szczerze, żałować utraty Wokulskiego, zabiera ze sobą rozkochanego w niej inżynierka, mimo napomnień Ochockiego, że „w towarzystwie jednego wielbiciela nie wypada tęsknić za drugim” (t. II, s. 671)? Dlaczego wstępuje do klasztoru?

Narrator, który na wstępie tak dokładnie charakteryzował Izabelę, później rzadko ją wprost ocenia; są to z reguły uwagi kostyczne, niekiedy wręcz potępiające:

Gdyby Wokulski mógł w tej chwili zajrzeć w jej duszę, uciekłby z przestrachem i uleczyłby się ze swego obłędu (t. I, s. 454).

Gdyby doniesiono pannie Izabeli, że umarł Wokulski z powodu Molinarego, wielki skrzypek nie straciłby nic w jej oczach. Ale wiadomość, że zrobił złe wrażenie, dotknęła ją w niemiły sposób (t. II, s. 476).

Różne postacie powieści, i to te najbardziej inteligentne, wielokrotnie rozpatrują charakter Izabeli, ale czynią to w sposób tak rozbieżny, że czytelnik pozostaje zdezorientowany. Sam Wokulski, po „pierwszym ostrzeżeniu” nie wie, czy jest ona „zwykłą kokietką o przewróconej głowie”, czy może „zbłąkaną istotą, która nie znalazła właściwej dla siebie drogi”, „panną na wydaniu, która szuka najlepszej partii”, czy też „anielską duszą, której konwenanse ludzkie spętały skrzydła” (t. II, s. 151–152). Po scenie wagonowej zarzuca jej „duchową prostytucję” (t. II, s. 652), co oczywiście jest określeniem chybionym, bo tak można nazwać tylko kupczenie swymi poglądami. Pani Wąsowska sądzi, że „jest w niej materiał na dzielną kobietę i ten, kogo ona pokocha, będzie szczęśliwy. Zanim jednak pokocha!…” (t. II, s. 315) – zagadkowo urywa swą wypowiedź. Ochocki przyznaje, że dawniej uważał ją za wyjątkową i wzniosłą, później ze względu na jej stosunek do Wokulskiego wydaje mu się pospolitą i płaską (t. II, s. 472), nie jest jednak pewny swej oceny. Kiedy indziej określa ją jako „niegłupią i niezłą w gruncie rzeczy”, dowcipną, świetnie wychowaną, ale wytresowaną przez otoczenie, jeśli nie do rozpusty, to „do drażnienia nerwów”. Tę opinię, początkowo dla Izabeli raczej życzliwą, kończy jednak zdaniem ogólnikowego, lecz mocnego potępienia: „Przykro mi to mówić, ale panu mówię, ażebyś wiedział, o jaką to kobietę potknął się Wokulski” (t. II, s. 672). Zbijają więc z tropu ostatnie słowa wyszeptane przez Ochockiego, którymi kwestionuje on ironiczną uwagę Szumana o Izabeli: „Daj jej pan spokój… to dziwna kobieta…” (t. II, s. 694), zwłaszcza gdy się pamięta, że nieco wcześniej osobę, która by mogła stać się jego partnerką życiową, określa on właśnie słowami „jakaś dziwna kobieta” (t. II, s. 641). I takie właśnie wrażenie niewytłumaczalnej do końca dziwności pozostawia w uważnym czytelniku Izabela.

Wielokształtność charakteru, wyłaniającą się ze spostrzeżeń postaci powieściowych, ona sama dostrzega w Wokulskim:

Jego niepodobna było określić jednym wyrazem, a nawet stoma zdaniami. Nie był też do nikogo podobny, a jeżeli w ogóle można go było z czymś porównać, to chyba – z jakąś okolicą, przez którą jedzie się cały dzień i gdzie spotyka się równiny i góry, lasy i łąki, wody i pustynie, wsie i miasta. I gdzie jeszcze, spoza mgieł horyzontu, wynurzają się jakieś niejasne widoki, już niepodobne do żadnej rzeczy znanej (t. I, s. 439).

Ale gdy chodzi o Wokulskiego, znaki zapytania nad jego postacią wynikają przede wszystkim z luk informacyjnych w jego powieściowym życiorysie. Ze względów cenzuralnych Prus mógł tylko poprzez krótkie i ogólnikowe wzmianki zaznaczyć peryfrastycznie jego udział w powstaniu styczniowym, nawet one jednak uległy częściowo konfiskacie w wydaniu książkowym. Być może uciekł się także do sposobu w powieści realistycznej niepraktykowanego – skokiem Wokulskiego z Nowego Zjazdu zaszyfrował jakąś niebezpieczną akcję konspiracyjną, ale to tylko domysł. Wydawałoby się, że pobyt Wokulskiego na Syberii, w sumie przecież dla niego pomyślny, mógł zostać przedstawiony w sposób dokładniejszy, lecz usunięcie przez cenzurę rozmowy z Suzinem w Warszawie temu zaprzecza. W rezultacie właściwie nie wiemy, w jaki to sposób Wokulski stał się na zesłaniu uczonym przyrodnikiem, i to cenionym przez petersburskie towarzystwa naukowe.

Jan Kott podziwiał kiedyś Lalkę za to, że Prus pokazał w niej przemiany gospodarki kapitalistycznej (M, s. 272). Pierwsi recenzenci byli bardziej wymagający, narzekali, że Prus nazbyt ogólnikowo i pobieżnie przedstawił interesy Wokulskiego. Świętochowski pisał:

[Wokulski] wyjeżdża np. raz do Moskwy i „nie wiadomo, co tam robi”, dość że przywozi 70.000 rubli; wyjeżdża drugi raz dla uregulowaniu rachunku z dawnym wspólnikiem, u którego już „ma z pół miliona rubli”; znajduje się w Paryżu, gdzie ten wspólnik nabywa statki – i znowu z tej operacji przypada Wokulskiego „ogromny, a najzupełniej legalny zysk” (M, s. 180).

Podobnie Józef Kotarbiński:

Prus każe nam wierzyć na słowo, że robi Wokulski wielkie pieniądze, zakłada spółki wybornie procentujące – ale to wszystko dzieje się trochę… w powietrzu (…). Zrobienie majątku, wywalczenie sobie finansowej potęgi są to wśród dzisiejszej walki o byt sprawy kapitalne, które należało uchwycić w ich wewnętrznej logice i żywotnym ruchu (M, s. 176).

Prus odpowiadał, że tematem Lalki nie jest pytanie, „w jaki sposób rozwijał się handel Wokulskiego, jak były prowadzone jego księgi” (M, s. 85). Temat Lalki to według autora „przedstawić naszych polskich idealistów na tle społecznego rozkładu” (M, s. 84). Jeśli tak, to na pewno w temacie tym mieściły się nieudane próby Wokulskiego, by po powrocie do Warszawy pójść dalej drogą naukową. Było to przecież jedno z przełomowych wydarzeń w jego życiu. Wydawałoby się, że człowiek o takich jak on kwalifikacjach znajdzie tu życzliwe przyjęcie i poparcie, dzięki któremu mógłby – zapewne nie bez życiowych wyrzeczeń – kontynuować pracę naukową. Kiedyś, gdy przygotowywał się do egzaminu do Szkoły Głównej – studenci, urzędnicy różnych biur, na wyścigi mu pomagali (t. II, s. 30). Dlaczego po powrocie z Syberii nikt mu nie podał ręki? Wyjaśnienie pojawia się kilkakrotnie – zawsze w postaci jednego, ogólnikowego zdania: „Gdy w tym kierunku szukał zajęcia, zakrzyczano go i odesłano do handlu” (t. I, s. 159–160); „Kupcy nie dali mu roboty, gdyż był uczonym, a uczeni nie dali mu także, ponieważ był eks-subiektem” (t. II, s. 47); „Do stanowiska nie dopuszczali mnie moi właśni sprzymierzeńcy” (t. II, s. 146).

A miłość Wokulskiego do Izabeli? Że zakochał się szaleńczo od pierwszego wejrzenia w pannie o niezwykłej urodzie – taka sytuacja uczuciowa nie wymaga uzasadnienia, zwłaszcza że z woli narratora Izabela ma spojrzenie o czarodziejskiej niemal mocy, które sprawia, że jego adresat wręcz „topnieje z rozkoszy” (t. I, s. 90). Ale że Wokulski, nie znając Izabeli, zakłada, iż z tą urodą łączyć się musi anielski charakter, że nie dociera do niego, iż w Warszawie ona „od wielu lat ma ustaloną reputację kokietki” (t. II, s. 666), że widzi w ogóle kobiety przez pryzmat poezji romantycznej – w powieści realistycznej musi dziwić. Zaskakuje też czytelnika, skądinąd wiarygodne psychologicznie, gburowate zachowanie Wokulskiego w czasie wizyty Izabeli w jego sklepie: nie chce z nią mówić, tylko przypatruje się jej posępnie (t. I, s. 128); co prawda Izabela domyśla się, że w tym spojrzeniu można również odgadnąć chęć zbliżenia się do niej.

Przede wszystkim jednak dziwi, że uczucie, które wyrasta tylko z wrażenia, jakie na Wokulskim wywarła uroda Izabeli, ma według jego samowiedzy charakter idealny, pozbawiony pożądania (t. I, s. 166), jest jakąś „religijną czcią” (t. II, s. 439), nie miłością wręcz, ale ekstazą (t. II, s. 510). Zarazem jednak Wokulski przeżywa lucida intervalla, w których dostrzega w swym uczuciu monomanię, obłęd, szaleństwo, a Izabelę ocenia trzeźwo, nawet z przesadnym krytycyzmem i napastliwością.

Wielokrotnie akcentując, że miłość Wokulskiego wyzbyta jest ze zmysłowości, narrator w dwóch bodaj tylko miejscach jednak tę zmysłowość uwidacznia. Słowa: „Wokulskiemu, kiedy znalazł się z nią [Izabelą] sam na sam, krew uderzyła do głowy” (t. I, s. 491), nabierają jednoznaczności, jeśli wziąć pod uwagę, że w ten sam sposób nazywa narrator podniecenie Wokulskiego, gdy poprawia popręg u konia Wąsowskiej (t. II, s. 244). Jednoznaczny bez wątpienia jest inny fragment – o snach Wokulskiego przed ewentualnym widzeniem z Izabelą w Łazienkach:

Noc miał pełną dzikich marzeń; niekiedy w półśnie, półjawie, szeptał: „Cóż to jest w rezultacie?… nic!… Ach, jakież ze mnie bydlę…” (t. I, s. 326).

Ale to bardzo mało, zwłaszcza w zestawieniu z nadpobudliwością Rzeckiego, którego podniecenie erotyczne ogarnia już na widok wysiadającej z dorożki pani Stawskiej (t. I, s. 313)…

Stłumiona w całej powieści zmysłowość Wokulskiego ujawnia się w krótkiej wzmiance o tym, że w Paryżu „oddawał się rozpuście” (t. II, s. 150), a w całej pełni dopiero w końcowych rozdziałach: w czasie rozmowy z Wąsowską – ręce jej całuje „prawie namiętnie” (t. II, s. 631), a po wyjściu od niej rozmyśla:

Byłby przysiągł, że czuje zapach jej ciała, że słyszy spazmatyczny śmiech, i w głowie zaszumiało mu na samą myśl zbliżenia się do niej. „Cóż to musi być za wściekła kobieta!… – szepnął. – Kąsałbym ją…” (t. II, s. 635).

„Kąsałbym ją” – tak nikt chyba z polskich autorów nie odważyłby się wówczas napisać!

Śledząc perypetie erotyczne Wokulskiego, cofnijmy się jednak do sceny wagonowej i samobójstwa bohatera. Pomińmy tu chwilowe wątpliwości Wokulskiego, czy to, co zobaczył jako odbicie w szybie, nie było tylko halucynacją i czy zrozumiał właściwie treść rozmowy Izabeli ze Starskim (t. II, s. 616). Lojalnie czytając jej wypowiedzi, można dojść do wniosku, że właściwie nie dają one podstaw do rozpaczy i wściekłości Wokulskiego. Konsekwentnie broni go ona przed zarzutami Starskiego, nie wątpi w jego bezinteresowność, uważa go za dżentelmena. Przede wszystkim zaś – jak już wspomniano – oświadcza, że po ślubie nie wpuści Starskiego do swego domu i grozi nawet, że powie o wszystkim mężowi. Wokulski zapamiętuje z całej rozmowy tylko słowa Izabeli, że jest on sentymentalny i nudny (ściśle biorąc, powiedziała tylko: „zanadto sentymentalny i czasem nudny” – t. II, s. 513); opinię Starskiego, że potrzebny jej jest „szampan cynizmu” (t. II, s. 515), no i oczywiście wspólne szukanie medalionu. Można by powiedzieć, że treść rozmowy Łęckiej i Starskiego niewystarczająco motywuje samobójstwo Wokulskiego. Ale oczywiście samobójstwo nie musi mieć motywacji wystarczającej z racjonalnego punktu widzenia2. (To odnosi się także do decyzji Wokulskiego, który występuje ze spółki do handlu z Cesarstwem – z powodu postępowania narzeczonej…)

Nikt, jak się zdaje, nie zauważył dotąd, że Wokulski odczuwa co prawda „głód i żądzę śmierci”, ale upada na szyny, „nie zdając sobie sprawy z tego, co robi” (t. II, s. 528). Czyli, ściśle biorąc, nie jest to świadome odebranie sobie życia. Dlaczego tak Prus napisał, trudno wytłumaczyć; sam Wokulski w chwilę później mówi o próbie samobójstwa.

Warto tu może dodać, że tak eksponowana w interpretacjach Lalki myśl Wokulskiego, że „w chwili nieszczęścia, kiedy go wszystko zdradziło, jeszcze pozostała mu wierną – ziemia, prosty człowiek i Bóg” (t. II, s. 531), nie znajduje żadnych konsekwencji w dalszej biografii duchowej bohatera. Co ma znaczyć tu ziemia, tego, prawdę mówiąc, nie wiemy. Jeśli chodzi o prostych ludzi – Wokulski czuje wobec nich pogardę (t. II, s. 589). Bóg nie pojawia się ani razu w późniejszych jego rozmyślaniach.

Zaskakuje również czytelnika Wokulski w swoim stosunku do pani Wąsowskiej: „ma na nią apetyt” (t. II, s. 646–647), przypuszcza, że jest kobietą „jego gatunku” (t. II, s. 633), jest pewien jej wzajemności – a mimo to odrzuca perspektywę tej atrakcyjnej przygody, a może i poważniejszego związku. Narrator przedstawia przy tym tę decyzję tylko pośrednio przez niedomówienia w rozmowie obu postaci:

– Jeszcze słówko – rzekła pani Wąsowska powstając. – Wolno wiedzieć jakie ma pan zamiary?…

– Gdybymże ja sam wiedział!…

Podała mu rękę.

– Żegnam pana.

– Życzę pani szczęścia…

– O!… – westchnęła i szybko weszła do następnego pokoju (t. II, s. 653).

Narrator nie sugeruje przyczyny tej decyzji Wokulskiego, chyba że jest nią list z Paryża do Geista, który otrzymał on na chwilę przed ostatnią wizytą u Wąsowskiej i „parę razy go odczytał” (t. II, s. 649), więc był dla niego ważny. Ale znowu to tylko domysł czytelnika.

Do dalszych losów Wokulskiego odnosi się znak zapytania, użyty jako tytuł ostatniego rozdziału powieści. Rację może mieć zarówno Rzecki, który wierzy, że Wokulski „podróżuje z lekkim sercem zagranicą”, jak i Szuman, który jest przekonany, że popełnił on samobójstwo w Zasławiu. Najwięcej o losach Wokulskiego wie Ochocki, ale nie chce o tym wprost powiedzieć – może związany obietnicą zachowania tajemnicy? W tym kontekście i w powiązaniu z różnymi napomknieniami w ostatnich rozdziałach powieści słowa non omnis moriar, wypowiedziane przez Ochockiego na widok listu Węgiełka (nieznanej mu treści), mogą być odniesione do Wokulskiego. I tylko w tak upośredniony sposób czytelnik zostaje skłoniony do przyjęcia hipotezy, że Wokulski żyje i prawdopodobnie udał się do Geista.

Niejasności, niedopowiedzenia i sprzeczności wyłaniają się również przy rozpatrywaniu innych postaci powieściowych. W jaki sposób Rzecki zdobył umiejętności pozwalające mu kierować dużym magazynem, co więcej prowadzić de facto spółkę do handlu z Cesarstwem (w tej roli widzieliby go również Szuman i Szlangbaum), czego poza tym nie można było oczekiwać od osoby życiowo tak niepraktycznej? Dlaczego Wokulski wybiera na partnera wielogodzinnych dyskusji takiego człowieka – prostodusznego i niemal maniakalnego w swych rojeniach? Dlaczego najbliższy przyjaciel Wokulskiego jest ostatnim, który dowiaduje się o jego zamiarach, by kupić kamienicę, czy wystąpić ze spółki? Dlaczego Wokulski nie ma na tyle do niego zaufania, by zwierzyć mu się ze swoich zgryzot i niemal wprost mu powiada, że nie ufa jego dyskrecji i lojalności (t. II, s. 10–11)? Skąd Rzecki znał „szczegóły z życia swych współpracowników”? („jest to tajemnica, z którą przed nikim się nie zwierzał” – t. I, s. 33) – i po co je zbierał? Gdzie w jego pamiętniku przebiega granica między naiwnością a ironią i autoironią? Bez pomocy komentatorów trudno się zorientować, w jakim stopniu nadzieje Rzeckiego na wybuch wojny europejskiej to tylko jego mrzonka, czy też w jakimś stopniu są to przypuszczenia niebezpodstawne. I wreszcie: jak to możliwe, że autor Pamiętnika starego subiekta ma tyle talentu narracyjnego i dowcipu, że dorównuje – autorowi całej powieści?…

Podobnie jest z postacią doktora Szumana. Jak pisał Józef Bachórz (O doktorze Szumanie w „Lalce”, w: Bolesław Prus. Pisarz. Publicysta. Myśliciel, Lublin 2003, s. 112), jest to „wizerunek człowieka o wielkiej potencjalności znaczeń, stale otwarty na nasze dookreślenia”. Można zgodzić się z Bachórzem, że świadomie prowokując i drażniąc Wokulskiego czy Rzeckiego, wyjaskrawia on swe poglądy, ale jak wyeliminować te wyjaskrawienia, by określić autentyczną treść owych poglądów?

Zapewne ograniczenia cenzuralne wpłynęły na niedopowiedzenia i niejasności w przedstawieniu studentów. Baronowa Krzeszowska nazywa ich socjalistami i nihilistami (t. I, s. 381), ale mogą to być tylko wyzwiska. W czasie wizyty Rzeckiego poglądy o charakterze socjalistycznym głoszą nie Maleski i Patkiewicz, lecz tylko niewymieniony z nazwiska „jakiś młody człowiek z czarnym zarostem” (t. II, s. 67). Wyeksmitowani przez Krzeszowską studenci wprowadzają się później znów do swego pokoju, ale we trójkę, więc znowu w jego towarzystwie. Nie pojawia się on na rozprawie sądowej; Maleski usprawiedliwia „sublokatora” tym, że jest cierpiący, a zresztą rzadko bywa w mieszkaniu; na pytanie sędziego, gdzie nocuje, odpowiada, że może dać tylko poufne objaśnienia (t. II, s. 379). Studenci mają konszachty z Klejnem, który nie tylko do socjalistycznych przekonań się przyznaje, ale „znosi jakieś książeczki, chodzi na sesje nie wiadomo z kim”, wydaje na nie wiadomo jakie cele duże pieniądze (t. II, s. 545). Później Maleski i Patkiewicz zostają aresztowani za sprawą Maruszewicza, który poskarżył się na ich wybryki, ale wraz z nimi aresztowany jest także Klejn, który w wybrykach owych nie uczestniczył. Czego więc dotyczył donos Maruszewicza? Czy szczerze jest zmartwiony jego rezultatem? Gdzie zniknął „sublokator” – także nie wiadomo. Rzecki w rozmowie z Wokulskim nazywa to aresztowanie „ciężkim kłopotem”, lecz za chwilę się pociesza: „Naturalnie, nic im się nie stanie, ale zawsze niemiła historia” (t. II, s. 577). Natomiast Wokulski się martwi: „Biedny Klejn” (t. II, s. 581). Później Rzecki raz się niepokoi: „Klejna wciąż nie ma” (t. II, s. 656), „Klejn – Bóg wie gdzie” (t. II, s. 683), kiedy indziej ma nadzieję, że go odnajdzie i sprowadzi do projektowanej firmy (t. II, s. 688).

A oto inne większe lub drobne luki i niejasności informacyjne i motywacyjne (niektóre z nich wskazał i hipotetycznie wyjaśnił Bachórz w swojej edycji Lalki): godna uwagi jest być może nieobecność matek w życiorysach Rzeckiego i Wokulskiego; o nieżyjącej już matce Izabeli są tylko dwie wzmianki (t. I, s. 136; t. I, s. 588). – Dlaczego wyprawa Rzeckiego i Katza na Węgry trwała „niespodziewanie długo” (t. I, s. 249), bo od marca 1848 do października 1849 roku? – W jakich okolicznościach Rzecki przeszedł granicę Królestwa, wracając z emigracji? – Jakim sposobem Jan Mincel, właściciel niedużego sklepu galanteryjnego znajduje drogę do „różnych jenerałów” rosyjskich i przekonuje ich, by ratowali Rzeckiego jako swego „kolegę” (t. I, s. 273–274)? – Dlaczego decyduje się na ożenek z Małgosią Pfeifer dopiero po powrocie Rzeckiego, i dlaczego czyni to bez entuzjazmu („Phi!… cóż mam robić!” – t. I, s. 281). – Z jakiej racji opiekuje się aż do końca życia jakimiś trzema sierotkami i przekazuje im połowę spadku po swym bracie (t. I, s. 286)? – Dlaczego Wiktor Emanuel chciał, ale nie nadał panu Łęckiemu tytułu hrabiego (t. I, s. 87)?; w odcinku gazetowym autor wyjaśniał, że „pan Tomasz nie przyjął, odpowiedziawszy, że wystarczy mu tytuł szlachcica”, ale z książkowej edycji zdanie to zniknęło. – Z jakich powodów Starski był zimą, a więc kilka zaledwie miesięcy przed rozpoczęciem akcji powieściowej, bohaterem warszawskiego salonu (t. I, s. 243)? Z innych wzmianek w powieści wynikałoby, że w tym czasie przebywał za granicą. – Kim są „prykaszczyki”, którzy przyjeżdżają z Mraczewskim z Moskwy? Włóczą się w okolicach bliskich Cytadeli, gdzie znajdowało się wiele domów publicznych, więc Ludwik Grzeniewski (Warszawskie sprawy „Lalki”, „Stolica” 1960, nr 34), sądził, że tylko fantazją Rzeckiego jest przypuszczenie, iż przyjechali „przygotować grunt do jakiejś rewolucji” (t. I, s. 309). Ale w jakimże innym celu mieliby przyjeżdżać, i to w towarzystwie Mraczewskiego, który przywiózł z sobą „pakę jakichś broszur”? Włócząc się w okolicach Cytadeli, może chcieli odwrócić uwagę policji od swoich rzeczywistych celów, a może szukali kontaktu z więzionymi tam działaczami politycznymi? Przypuszczeniom Rzeckiego trzeźwy Wokulski nie zaprzecza – odpowiada tylko zagadkowymi słowami: „To jeszcze nic…” (t. I, s. 311). – Bardzo zagmatwana wydaje mi się sprawa klaczy wyścigowej – najpierw Krzeszowski sprzedaje ją, bo potrzebuje pieniędzy, a kupuje ją żona, bo chce go poratować w tej biedzie, a zarazem powstrzymać od dalszego hazardu. Zaraz jednak potem choruje ona ze wstydu i rozpaczy i podobno chce zwrócić klacz mężowi, ale ostatecznie sprzedaje ją Wokulskiemu. Wtedy baron znajduje nie wiadomo skąd pieniądze na ewentualne jej odkupienie. – Skąd Maruszewicz się domyśla, że Wokulski może być zainteresowany kupnem tej klaczy? (t. I, s. 374). – Czytelnik zadaje też sobie pytanie, czym Izabela przypominała baronowi „od niechcenia” (?) jego żonę (t. I, s. 450). – Łęccy, po niefortunnej wizycie Wokulskiego, rezygnują najwidoczniej z planowanej podróży do Paryża, ale narrator ani słowem o tej decyzji i jej przyczynach nie wzmiankuje. – Zagadkowe jest zachowanie Ludwika Stawskiego: ucieka za granicę przed sądem, choć jest niewinny; nie wraca, mimo że znalazł się rzeczywisty morderca; używa fałszywego nazwiska, przez dwa lata nie daje znaku życia. – Dlaczego widok samego siebie w hotelowym lustrze był „jednym z najsilniejszych wstrząśnień, jakich Wokulski doznał w życiu”? Narrator wyjaśnia, że „widmo, przed którym wyjechał z Warszawy, było już tu i stało za progiem” (t. II, s. 104) – nigdzie w powieści nie ma o tym mowy. – Kim jest paryska niby-baronowa? Czy rzeczywiście jest sławną osobą, której portrety wiszą w Berlinie i Wiedniu, i o której Wokulski powinien wiedzieć (t. II, s. 120)?3 – W jakim celu sędzia przed procesem o lalkę prosi Wokulskiego na śniadanie? Grzeniewski (Warszawa w „Lalce” Prusa,Warszawa 1965, s. 163) zapewne słusznie domyśla się, że chodzi tu o wręczenie łapówki, ale po cóż Wokulski tę łapówkę daje, skoro jest pewny udowodnienia niewinności pani Stawskiej? – Czy kawałek metalu, „pięć razy lżejszego od wody” (t. II, s. 189), podarowany Wokulskiemu przez Geista, jest sztuczką oszusta, czy też rewelacyjnym wynalazkiem? Jeśli tym drugim, a wszystko na to wskazuje – jest to pogwałcenie najbardziej podstawowych reguł powieści realistycznej (zwracał na to uwagę Leon Okręt – M, s. 228). – Dlaczego książę zaprasza Wokulskiego na bal dopiero w ostatniej chwili? (Insynuacja Szumana, że chce w ten sposób Wokulskiego „wytresować, ażeby pięknie służył” (t. II, s. 405) jest nieprzekonywająca). – Co ma na myśli Ochocki, mówiąc, że spółka do handlu z Cesarstwem „zwaliła mu [Wokulskiemu] na łeb tylko pretensje i nienawiści” (t. II, s. 674); pretensje takie zgłasza tylko Węgrowicz w rozmowie z Rzeckim.

I wreszcie – ostatni rozdział powieści. Nie darmo ma on w tytule znak zapytania. Można go odczytywać i jako zakończenie w pełni autonomicznej całości, i jako otwarcie ku dalszemu jej ciągowi, na co wskazuje prawdopodobne pozostawienie przy życiu Wokulskiego i nierozpoczęta jeszcze wielka przygoda życiowa Ochockiego, a także aluzyjne wypowiedzi sugerujące możliwość metamorfozy duchowej Izabeli4.

*

Opisane tu zagadki Lalki różnią się swoją jakością, genezą i znaczeniem. Występują tu:

– skrajne sprzeczności w uczuciach i zachowaniach postaci, tak silne, że uniemożliwiają lub przynajmniej utrudniają ich charakterologiczne uspójnienie;

– niejasności w narratorskiej prezentacji niektórych zdarzeń czy sytuacji, umożliwiające różną ich interpretację;

– ograniczona wiarygodność relacji czy obserwacji pośredników narracyjnych i Rzeckiego jako pamiętnikarza;

– luki informacyjne lub nazbyt pobieżne przedstawienie okoliczności istotnych ze względu na tematykę powieści;

– wprowadzenie zdarzeń czy sytuacji mało prawdopodobnych według potocznej wiedzy psychologiczno-obyczajowej, bez ich umotywowania;

– niedopowiedzenia lub wieloznaczności i sprzeczności w wypowiedziach postaci.

Różne są przyczyny tych właściwości Lalki: skreślenia cenzuralne (których restytucja była częściowo tylko możliwa, bo 2/3 autografu powieści zaginęło); autocenzura Prusa zapobiegawcza wobec przewidywanych interwencji cenzury urzędowej lub środowiskowej; ograniczenia nałożone przez obowiązujące wówczas konwencje literackie; suwerenne i świadome decyzje autora, wreszcie mimowolne niekonsekwencje czy niedopatrzenia, trudne do uniknięcia przy pisaniu powieści z numeru na numer, do czego zresztą Prus sam się przyznawał (M, s. 87).

Z punktu widzenia pierwszych czytelników i krytyków zagadki owe na ogół były uważane za niekorzystne dla powieści w większym lub mniejszym stopniu, niektóre – traktowano zapewne jako błahe, nieistotne dla ogólnej jej oceny.

Wydaje się, że dzisiejszy odbiór Lalki jest inny. Opalizacja i rozchwianie konturów świata, cząstkowość i zawodność prób jego poznania, polimorficzność i proteuszowa zmienność postaci, nieprzewidywalność ich decyzji, wciąż wznawiana gra iluzji i deziluzji (przy czym deziluzja niekoniecznie jest odkryciem prawdy) – wszystko to antycypuje późniejsze, już modernistyczne przemiany narracji powieściowej, bliskie jest więc dzisiejszym predylekcjom i wyrobionych czytelników, i znawców literatury. A równocześnie ta zagadkowość Lalki pobudza do wciąż nowych interpretacyjnych domysłów, a także – interpretacyjnych dowolności.

2009

1 Skrót ten odsyła do monografii materiałowej: Henryk Markiewicz, „Lalka” Bolesława Prusa, Warszawa 1967. Cytaty z powieści Prusa oparte są na wydaniu w opracowaniu Józefa Bachórza (t. I–II, seria „Biblioteka Narodowa”, wydanie drugie przejrzane, Wrocław 1998).

2 Chyba tylko Stanisław Eile (Dialektyka„Lalki” Bolesława Prusa, „Pamiętnik Literacki” 1973, z. 1, s. 33) ostrożnie zaznaczał: „jeśli weźmiemy pod uwagę tylko samą treść dialogu ze Starskim – poglądy Wąsowskiej, jakoby Wokulski działał zbyt pośpiesznie, mają swoje uzasadnienie”. – W związku ze sceną wagonową odnotować należy hipotezę, że widząc karesy Starskiego (niezbyt zresztą zuchwałe: „objął ją prawą ręką, a lewą ściskał jej rączkę ukrytą pod płaszczykiem”, t. II, s. 515) – Wokulski doznaje erekcji (Marian Płachecki, Bohaterowie i fabuła w powieściach Bolesława Prusa (od „Anielki” do „Lalki”), „Przegląd Humanistyczny” 1983, nr 9/10, s. 128), a nawet orgazmu (Magdalena Rudkowska, Biedny Wokulski, w: Świat „Lalki”. 15 studiów, Lublin 2005, s. 261), nie ma ona jednak żadnego oparcia w tekście powieści, który mówi tylko, że odczuwa on drżenie wagonu tak mocne, że wywołuje jego przestrach.

3 Baronowa nie ma imienia i nazwiska, podobnie jak kilka innych drugoplanowych postaci (książę, marszałek, adwokat Wokulskiego i księcia oraz adwokat baronowej Krzeszowskiej). Wiele z nich nie ma imienia (Geist, Suzin, Maruszewicz, subiekci z wyjątkiem Szlangbauma). Szczegół to chyba znaczący, lecz trudny do wyjaśnienia (zob. Józef Bachórz, Kogo i jak nazywa się w „Lalce” Prusa, w: Na pozytywistycznej niwie, pod redakcją Tomasza Lewandowskiego i Tomasza Sobieraja, Poznań 2002, s. 167).

4 Hipotezę tę umacnia nasza wiedza, że Prus planował ciąg dalszy Lalki, który trudno (choć można) sobie wyobrazić bez Wokulskiego, ale jest to wiedza spoza samej powieści.

Juliusza Kleinera Wyjaśnienia wstępne z zakresu historii literatury

Juliusz Kleiner, rozpoczynając w roku 1913 zajęcia na Uniwersytecie Lwowskim, wprowadził do nich wyjaśnienia wstępne, pomyślane jako przygotowanie do udziału w seminarium historii literatury polskiej. Wznawiał je później co roku – kolejno w Warszawie, znowu we Lwowie, w Lublinie i Krakowie. Nigdy ich nie ogłosił drukiem. Zachowały się jednak częściowo w rękopisie, częściowo w maszynopisie stenogramy tych wykładów w wersji wygłoszonej na Uniwersytecie Jagiellońskim w latach 1948–1949. Sporządził je ówczesny student polonistyki, nieżyjący już Marian Borecki przy współudziale Adama W. Jarosza, który materiały te przechował i zechciał mi je udostępnić. Przetrwały także notatki Tomasza Weissa z części tych wykładów1. Na tej podstawie zostaną tu one zreferowane. Wydaje się, że zasługują na to, bo wyrażają – co prawda w formie elementarnej – zasadnicze poglądy teoretyczne najwybitniejszego wówczas przedstawiciela polskiej nauki o literaturze, poglądy, jakie by się zapewne znalazły także w planowanym, a niezrealizowanym jego dziele – „metodologii i metodyce badań literackich mieszczącej w sobie teorię literatury”2.

Na wstępie Kleiner zwraca uwagę, że tradycyjna nazwa „historia literatury”, jako określenie przedmiotu studiów, jest zbyt ciasna i przestarzała. Zamiast niej proponuje termin „wiedza o literaturze”. Składają się na nią: 1. historia literatury, która grupuje zjawiska literackie według ich przynależności językowej, czasowej, terytorialnej i osobistej, przy czym dąży do ich ułożenia w łańcuchy przyczynowe; 2. systematyka literatury, przedstawiająca zjawiska literackie uporządkowane na podstawie ich cech istotnych; 3. teoria literatury, zwana potocznie poetyką, która zajmuje się pojęciami używanymi przy opisie zjawisk literackich, a także „dąży do stwierdzenia pewnych praw, które się w obrębie tych zjawisk dadzą zauważyć”. Osobną dziedziną jest krytyka tekstu, zwana też tekstologią; można ją traktować jako osobny dział wiedzy o literaturze albo jako jej naukę pomocniczą.

W badaniach literackich na pierwszy plan wysuwa się dzieło literackie, osobowość twórczą, traktowaną z punktu widzenia psychologicznego lub społecznego, lub też życie literackie, tj. „całość tych wszystkich zjawisk społeczno-kulturalnych, które łączą się z tworzeniem dzieł literackich i ich recepcją”, m.in. „kształtowanie się literatury w związku z uwarstwieniem społeczeństwa (…), socjalnymi walkami i tendencjami”. Wszystkie te trzy stanowiska powinny być uwzględnione, ale naukowo najbardziej zasadny jest ergocentryzm – inne to tylko „pewne tło poznawcze” – pogląd nieoczekiwany u autora, który równocześnie publikuje t. II monografii Mickiewicz, gdzie biografię poety i jego twórczość potraktował równorzędnie.

W dalszym ciągu wykładów Kleiner, zaznaczając, że w dziedzinie humanistyki klasyfikacja nie jest łatwa, rozważa obszernie cechy swoiste literatury. Powtarzając znane sformułowania z artykułu Charakter i przedmiot badań literackich (1913), zaczyna od stwierdzenia, że badacz literatury traktuje zawartość tekstów jako „odrębną sferę rzeczywistości”; literaturą są takie teksty, które „bardziej od innych wymagają, by je w ten sposób traktować”. Odrębność ta pojawia się w różny sposób – 1. jako tworzenie świata fikcji; 2. jako „odrębne, indywidualne, konkretyzujące i obrazowe ujęcie rzeczywistości istniejącej” (nadmienia tu Kleiner, że taka definicja literatury stosowana jest zwłaszcza przez marksistów); 3. jako odrębność tkwiąca „tylko w stronie formalnej, czy to intelektualnego opracowania czy strony formalnej” (określenie niezbyt jasne, być może z winy stenografa). Konkludując, powiada Kleiner, że teksty można podzielić na dwie wielkie kategorie: „jedne mają znaczenie dlatego, że czemuś służą, znaczenie innych tekstów polega na tym, że one same przedstawiają wartość. Otóż te drugie teksty stanowią literaturę”.

Jednak czym innym jest tekst, czym innym dzieło literackie. Kleiner odrzuca zdecydowanie koncepcje psychologistyczne, utożsamiające dzieło z całością ukształtowaną w psychice czy to autora, czy to odbiorcy, bo prowadzą one do subiektywizmu i relatywizmu, unicestwiając tym samym naukę o literaturze. Zaznaczał tu, że przezwyciężenie psychologizmu w pojmowaniu dzieła literackiego jest wielką zdobyczą Romana Ingardena.

Sam proponuje taką oto definicję: dzieło literackie to „całość zbudowana z zespołów zdań i korelatów doznań psychicznych, ożywiona w sposób odpowiadający prawdopodobnym intencjom twórcy”. Z naciskiem dodaje, że „największą ambicją badacza jest dojście do takiego skonstruowania dzieła, co do którego byłoby mniej więcej pewne, że odpowiada intencjom autora”. Sens pojęcia „korelat doznań psychicznych” jest niezupełnie jasny (niestety w tym miejscu w stenogramie występuje luka), zapewne jest on tożsamy z Ingardenowskim „przedmiotem intencjonalnym”. Gdzie indziej mowa jest o „materiale przedstawieniowym” zawartym w dziele literackim.

Odrzucając formalistyczne pojmowanie dzieła jako tylko struktury językowej, Kleiner mówi dalej o jego dwuwarstwowej budowie. Drugą warstwą jest owa zawartość przedstawieniowa; dowodem na jej odrębność jest fakt, że np. pamiętamy postacie i zdarzenia powieści, nie pamiętając ani jednego jej zdania. Zaznacza Kleiner, że przy dalszej analizie da się liczbę tych warstw pomnożyć, np. dzieląc warstwę zdań na warstwę brzmień i warstwę znaczeń, sam jednak na owej dwuwarstwowości poprzestaje.