Pisarskie delicje - Aleksandra Ziółkowska-Boehm - ebook + książka

Pisarskie delicje ebook

Aleksandra Ziółkowska-Boehm

3,0

Opis

Aleksandra Ziółkowska-Boehm pisze o reportażach literackich, literaturze faktu, dylematach pisarzy i o tytułowych „delicjach”, czyli głosach krytyków i czytelników. Docieka, jak książki po ukazaniu się żyją własnym życiem, nierzadko wbrew zamierzeniom autorów. Opowiada o losach nietuzinkowych ludzi, których spotkała w Polsce, Kanadzie i Stanach Zjednoczonych, a nawet w Argentynie i Brazylii. Nie waha się zmierzyć z wielkimi nazwiskami kultury, takimi jak Isaac Bashevis Singer czy Jerzy Giedroyc, redaktor naczelny paryskiej „Kultury”, który przez dziesięciolecia kształtował gusta literackie i polityczne myślenie polskich elit nie tylko na emigracji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 249

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (2 oceny)
0
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Roz­dział 1. Wstęp. Lite­racki repor­taż, opo­wieść, czyli lite­ra­tura faktu

ROZ­DZIAŁ 1

Wstęp. Lite­racki repor­taż, opo­wieść, czyli lite­ra­tura faktu1

Pisa­nie należy do świata magicz­nego i wielu z nas chcia­łoby w nim zamiesz­kać. Już samo zna­le­zie­nie się w jego kręgu przy­nosi dużo wra­żeń i uczy… pokory. Dobre pisa­nie to połą­cze­nie cie­ka­wej formy i tre­ści. Gdy spo­sób uka­za­nia jest tak samo piękny jak opo­wie­dziana histo­ria, to zazwy­czaj powstaje inte­re­su­jąca lite­ra­tura.

Każdy autor chciałby, by jego książka była ważna i ory­gi­nalna i skła­niała do reflek­sji. Pisząc, chcemy prze­ka­zać innym nasze obser­wa­cje, emo­cje, odczu­cia, wra­że­nia i fakty.

Ame­ry­kań­ski aktor i reży­ser John Mal­ko­vich, popro­szony przez dzia­ła­jący przy UNE­SCO Mię­dzy­na­ro­dowy Insty­tut Teatralny ITI o wygło­sze­nie orę­dzia z oka­zji 50. rocz­nicy Świa­to­wego Dnia Teatru, powie­dział mię­dzy innymi słowa, które mogą słu­żyć wszyst­kim twór­com, nie­za­leż­nie od dzie­dziny, którą wybrali:

Niech wasze dzieła będą ważne i ory­gi­nalne. Niech będą głę­bo­kie, wzru­sza­jące, nie­po­wta­rzalne i niech skła­niają do reflek­sji. Niech wspie­rają nas w roz­wa­ża­niach nad tym, co zna­czy być czło­wie­kiem, i niech w tych roz­wa­ża­niach znaj­dzie się wiele serca, szcze­ro­ści i wdzięku. Oby­ście prze­zwy­cię­żali prze­ciw­no­ści losu, cen­zurę, ubó­stwo i nihi­lizm, z jakimi wielu z was z pew­no­ścią przyj­dzie się zmie­rzyć. Bądź­cie obda­rzeni talen­tem i dys­cy­pliną, które pozwolą wam mówić o biciu ludz­kiego serca w całej jego zło­żo­no­ści, jak rów­nież pokorą i cie­ka­wo­ścią, by uczy­nić z tego dzieło swo­jego życia. I niech to, co jest w was naj­sil­niej­sze – bowiem zdoła tego doko­nać tylko to, co w was naj­sil­niej­sze, i to zale­d­wie w bar­dzo rzad­kich i krót­kich chwi­lach – nada formę temu naj­prost­szemu z pytań: „Jakie jest nasze życie?”2.

Swo­imi roz­wa­ża­niami chcia­ła­bym się wpi­sać na listę auto­rów, któ­rzy dzie­lili się uwa­gami na temat wła­snego doświad­cze­nia i warsz­tatu lite­rac­kiego. Wielki pisarz Mel­chior Wań­ko­wicz, twórca „teo­rii mozaiki”, w swo­ich książ­kach, naj­ogól­niej mówiąc, snuje wła­sne reflek­sje, prze­pla­ta­jąc je licz­nymi dygre­sjami. Napi­sał o swoim pisar­stwie stu­dium pt. Pro­sto od krowy, wstęp do zbioru repor­taży Od Stołp­ców po Kair, a przede wszyst­kim poświę­cił lite­ra­tu­rze faktu ostat­nią swoją książkę Karafka La Fon­ta­ine’a.

Wła­snymi uwa­gami podzielę się czę­ściowo spro­wo­ko­wana mię­dzy innymi gło­sami dwóch recen­zen­tów. Mar­cin Luto­mier­ski, badacz histo­rii lite­ra­tury i kul­tury pol­skiej, autor i dydak­tyk aka­de­micki, napi­sał:

Autorka Dru­giej bitwy o Monte Cas­sino…3posłu­guje się inte­re­su­ją­cym i spraw­dzo­nym w poprzed­nich książ­kach gatun­kiem «opo­wie­ści». Należy zazna­czyć, że choć nie ma jed­no­znacz­nej defi­ni­cji tego spo­sobu opo­wia­da­nia (rzecz wyma­ga­łaby kie­dyś osob­nego omó­wie­nia), to śmiało można stwier­dzić, że opo­wie­ści Alek­san­dry Ziół­kow­skiej-Boehm łączą w sobie ele­menty repor­tażu, wywiadu/roz­mowy, opo­wia­da­nia, listu, pamięt­nika i daw­nej szla­chec­kiej sylwy. Domi­nują tu jed­nak zapisy (auto­ry­zo­wane, jak pod­kre­śla autorka) roz­mów – prze­re­da­go­wa­nych w taki spo­sób, że spra­wiają wra­że­nie wspo­mnień – a także listy. Warto zauwa­żyć, że choć pisarka wybrała tak syn­kre­tyczny gatu­nek lite­racki, to jako autorka jest ona stale obecna: we wstę­pach, wtrą­ce­niach, w dygre­sjach, jak rów­nież wypo­wie­dziach roz­mówców. (…) Recen­zo­wany tom pozo­sta­wia tylko jeden nie­do­syt: wie­dzy o powsta­wa­niu samej książki – wybo­rze boha­te­rów i tema­tów, wyjaz­dach, spo­tka­niach, roz­mo­wach, listach, tele­fo­nach, spi­sy­wa­niu nagra­nych roz­mów, reda­go­wa­niu tek­stu (mię­dzy innymi skra­ca­nie, nada­wa­nie tytu­łów i śródtytu­łów wspo­mnień). Przy­dałby się wstęp (lub posło­wie) cho­ciażby taki, jaki autorka zamie­ściła w Otwar­tej ranie Ame­ryki4. Kto wie, czy osobny tekst o warsz­ta­to­wej stro­nie publi­ka­cji nie byłby rów­nie inte­re­su­jący jak two­rzące ją opo­wie­ści. Mimo że w książce pisarka nie poja­wia się na pierw­szym pla­nie, wiemy, że to ona jest nar­ra­to­rem, który jed­no­cze­śnie inspi­ruje roz­mów­ców. Pozo­staje przy tym nie­zwy­kle sub­telna: w bar­dzo dys­kretny i zara­zem umie­jętny spo­sób buduje atmos­ferę roz­mowy. Alek­san­dra Ziół­kow­ska-Boehm posiada rów­nież nie­zwy­kły dar opo­wia­da­nia nie tylko pol­skich, ale – przede wszyst­kim – ludz­kich histo­rii, dla­tego i autorce, i jej czy­tel­ni­kom życzę kolej­nych ksią­żek z pasjo­nu­ją­cymi opo­wie­ściami5.

Łukasz Gar­bal, autor książki na temat edy­tor­stwa, także bio­gra­fii Jana Józefa Lip­skiego, badacz Gom­bro­wi­cza, zauwa­żył:

Każda książka Alek­san­dry Ziół­kow­skiej-Boehm to nie­zwy­kła podróż w cza­sie i prze­strzeni. Podob­nie ostat­nia – przed­sta­wia­jąca histo­rię naj­now­szą z oso­bi­stej per­spek­tywy boha­te­rów, któ­rych autorka wysłu­chuje. Autorka o meto­dzie swo­jej pracy ni­gdzie nie napi­sała. Szkoda6.

Moje rozu­mie­nie pisa­nia nie musi być zbieżne z prze­my­śle­niami innych. Pisa­nie poj­muję – naj­ogól­niej mówiąc – nie­mal jako posłan­nic­two, słu­że­nie innym, ale i sobie: wła­snym upodo­ba­niom czy wręcz fascy­na­cjom. Cza­sami mówię: żeby mi życia star­czyło, bym mogła spo­koj­nie prze­my­śleć, wysłu­chać, poczy­tać, zro­bić notatki, i wresz­cie – napi­sać.

Pisząc, za każ­dym razem jak­bym reago­wała na rze­czy­wi­stość, ludzi i zda­rze­nia wokół sie­bie. Jak­bym chciała odpo­wie­dzieć na pyta­nie: jakie jest nasze życie?

Opo­wie­ści innych zawsze mnie inte­re­so­wały, chęt­nie je wysłu­chuję i cza­sami chcę o nich także napi­sać. Rów­nież moje wła­sne życie dostar­cza mi emo­cji, które czę­sto są inspi­ra­cją. Piszę o tych dobrych, i o tych gor­szych, i jest to rodzaj swo­istej tera­pii, gdy dzielę się swo­imi prze­my­śle­niami i obser­wa­cjami z innymi. Tak jak wszy­scy, wciąż uczę się żyć, poty­ka­jąc się nie raz i nie dwa. Chcia­ła­bym zro­zu­mieć swoje życie i świat wkoło mnie, a pisząc, przy­bli­żam i w jakiejś mie­rze przy­swa­jam sobie nowe i nie­znane zja­wi­ska.

Jak wybie­ram swo­ich boha­te­rów? Jak znaj­duję tematy, które mnie inte­re­sują?

Moi roz­mówcy poja­wiają się jakby sami. Poznaję ich w War­sza­wie, Gdań­sku, Kra­ko­wie, Toru­niu, Opocz­nie, za oce­anem – w Kana­dzie, Sta­nach Zjed­no­czo­nych, nawet w Argen­ty­nie i Bra­zy­lii. O tym pierw­szym spo­tka­niu piszę zazwy­czaj na początku swo­jej opo­wie­ści.

Alek­san­dra Ziół­kow­ska-Boehm i kana­dyj­ski sena­tor Stan­ley Haidasz, Coper­ni­cus Lodge, Toronto, rok 2005

Kiedy w 1990 roku zamiesz­ka­łam za oce­anem, pozna­łam mię­dzy innymi emi­gran­tów z okresu wojny. Wcze­śniej spo­ty­ka­łam ich w Kana­dzie, gdzie ponad dwa lata prze­by­wa­łam na sty­pen­dium. U wielu z nich zamiesz­ka­nie na obczyź­nie wyzwo­liło nowe pro­blemy, ból, lęki i trud­no­ści adap­ta­cyjne. Kom­pen­so­wali to wiel­kim odda­niem spra­wom pol­skim – powsta­wały kościoły, orga­ni­za­cje, sto­wa­rzy­sze­nia, pisma, książki, księ­gar­nie.

Nie­raz bywało tak, że przy­słu­chu­jąc się, nie­mal… wstrzy­my­wa­łam oddech. Szcze­gól­nie reago­wa­łam na wspo­mnie­nia, po któ­rych wysłu­cha­niu serce top­niało. Gdy były to osoby pozba­wione pie­lę­gno­wa­nego żalu i gory­czy, odpo­wia­da­łam naj­ser­decz­niej, zada­wa­łam pyta­nia, i wresz­cie mówi­łam, że chcia­ła­bym napi­sać. Nie wie­dzia­łam, czy powstaną nie­długi tekst, wywiad czy więk­sza opo­wieść z przy­ta­cza­niem słów moich boha­te­rów.

Lite­ra­tura faktu – cre­ative non-fic­tion

Dwu­dzie­sty pierw­szy wiek od samego początku należy do lite­ra­tury faktu i zapewne taki pozo­sta­nie. Gdy wcho­dzi się do ame­ry­kań­skiej sieci księ­garń Bar­nes and Noble w oczy rzu­cają się przede wszyst­kim: mono­gra­fie, bio­gra­fie, wspo­mnie­nia, omó­wie­nia, pamięt­niki, dzien­niki, wywiady, rela­cje.

Czy­tel­nik współ­cze­sny ocze­kuje doku­men­ta­cji, jest głodny fak­tów, prze­ka­zów z pierw­szej ręki. Sta­ramy się śle­dzić, co się dzieje w róż­nych miej­scach świata, który dzięki tele­wi­zji i głów­nie Inter­ne­towi wszedł w nasze życie ze swo­imi dyle­ma­tami, pro­ble­mami, kata­stro­fami i biedą. Na temat wielu spraw i zja­wisk pra­gniemy wie­dzieć wię­cej, cza­sami je zgłę­bić, lub choćby lepiej zro­zu­mieć. Chcemy wie­dzieć także o spra­wach nam, Pola­kom, bli­skich, o naszej histo­rii, naszych wiel­kich posta­ciach, ale i o prze­cięt­nym czło­wieku, by się z nim iden­ty­fi­ko­wać. Może chcie­li­by­śmy wycią­gnąć nowe wnio­ski z naszej prze­szło­ści, nawet wie­dząc, że histo­ria lubi się powta­rzać.

Ter­min cre­ative non-fic­tion (uży­wany zamien­nie jako lite­rary non-fic­tion ) brzmi być może zagad­kowo. Wyraz cre­ative wska­zuje, że autor używa metod i spo­so­bów wypró­bo­wa­nych w fik­cji, czyli upra­wia sztukę prze­no­sze­nia do nar­ra­cji roz­ma­itych stra­te­gii i form opo­wia­da­nia.

Korze­nie cre­ative non-fic­tion tkwią w lite­rac­kim dzien­ni­kar­stwie dwu­dzie­stego wieku, jakie upra­wiał na przy­kład Ernest Hemin­gway piszący swoje wra­że­nia z pobytu w Afryce do pism „Col­lier’s Weekly” i „Scrib­ner’s Maga­zine”. Dzięki niemu wyra­że­nie w języku suahili „safari” zostało przy­jęte do języka angiel­skiego. Hemin­gway prze­ka­zy­wał swoje opo­wie­ści z pierw­szej ręki, z wła­snego punktu widze­nia.

Poja­wiło się nowe potrak­to­wa­nie prze­kazu. Wcze­śniej tak zwane dzien­ni­kar­stwo ogólne było ode­rwane od autora, chłodne i wstrze­mięź­liwe. Poka­zy­wało fakty i wymie­niało nazwi­ska, ale nie pró­bo­wało poka­zać cha­rak­teru czy odręb­no­ści kon­kret­nej osoby.

W latach 70. ubie­głego wieku kró­lo­wał lite­rary jour­na­lism – auto­rzy byli zain­te­re­so­wani poka­za­niem punktu widze­nia prze­cięt­nego czło­wieka. Przed­sta­wiali ludzi patrzą­cych na monar­chów, pre­zy­den­tów w inny niż dotych­czas spo­sób. Czy­tano o odczu­ciach, marze­niach, pasji i nie­szczę­ściach… jak w powie­ściach, a był to wciąż realizm – kon­kretne postaci z kon­kret­nymi nazwi­skami. Od kiedy ten wła­śnie spo­sób został przy­wo­ły­wany poza dzien­ni­kar­stwem, ter­min lite­rary jour­na­lism już nie był ade­kwatny. Zaczęto wów­czas sto­so­wać okre­śle­nie cre­ative non-fic­tion.

Auto­rzy non-fic­tion mają swo­isty kon­trakt z czy­tel­ni­kiem: nic nie wymy­ślają. Wszystko, o czym piszą, jest oparte na doku­men­tach, fak­tach, usta­lo­nych rela­cjach, i autor jest zobo­wią­zany napi­sać o tym czy­tel­ni­kowi.

Uwa­żam, że mimo tych trud­no­ści pole do kre­atyw­no­ści jest duże. W Dwo­rze w Kra­śnicy… przy­wo­łuję słowa Johna Gri­shama, który nie pisze ksią­żek z gatunku lite­ra­tury faktu, bo za dużo pracy. Jestem zbyt leniwy, by pod­jąć rese­arch7.

Dla­czego pisa­rze wybie­rają non-fic­tion zamiast fic­tion, skoro jest tyle uwa­run­ko­wań i trud­nych gra­nic do prze­kro­cze­nia? Praw­dziwe histo­rie uczą nas, co zna­czy być pra­wym, odważ­nym, prze­stra­szo­nym – uczą pokory. Poka­zują nam nie­zwy­kłe cha­rak­tery, które są tym bar­dziej wyjąt­kowe, że były, są i ist­niały naprawdę. Zyskują zaufa­nie czy­tel­nika, ale sam pisarz musi prze­strze­gać, aby tego zaufa­nia nie zawieść. Zda­rza się róż­nie.

Przy­wo­łam ame­ry­kań­ski przy­kład. W 2003 roku w Sta­nach Zjed­no­czo­nych uka­zała się książka cre­ative non-fic­tion Jamesa Freya zaty­tu­ło­wana A Mil­lion Lit­tle Pie­ces. Poka­zuje ona bru­talną histo­rię uza­leż­nie­nia od nar­ko­ty­ków ludzi, któ­rych autor spo­tkał w kli­ni­kach reha­bi­li­ta­cyj­nych. Ogól­nie – poka­zuje przej­mu­jący ludzki dra­mat pełen nie­zwy­kłych postaci, kon­flik­tów, tarć i napięć. Oprah Win­frey w swoim Book Club nagro­dziła A Mil­lion Lit­tle Pie­ces; książka została best­sel­le­rem i przy­nio­sła auto­rowi duży dochód. Stała się inspi­ra­cją dla wielu ludzi. Jed­nak, jak się szybko oka­zało, autor nie oparł jej na praw­dzi­wych wyda­rze­niach. Frey wymy­ślił i zda­rze­nia, i ludzi. Trzy lata póź­niej, w 2006 roku, kiedy prasa zaczęła ujaw­niać prawdę, kory­gu­jąc raz po raz fakty, oka­zało się, że wiele z nich w ogóle nie miało miej­sca. Oprah Win­frey i inni byli obu­rzeni, auto­rowi wyto­czono pro­cesy sądowe.

Jak potem tłu­ma­czył James Frey, pró­bo­wał on zain­te­re­so­wać swoją powie­ścią wydawcę, ale książka była odrzu­cana. Wtedy napi­sał, że to jest praw­dziwa histo­ria – oparta na jego życiu – dla­tego ją opu­bli­ko­wano.

Opo­wieść

Swoje tek­sty non-fic­tion nazy­wam opo­wie­ściami. Mają luźną budowę, swo­bodny tok nar­ra­cji, mogą – nie muszą – być więk­sze od opo­wia­da­nia, mniej­sze niż powieść. Per­spek­tywa poka­za­nia wyda­rzeń może być wie­lo­raka, jak i róż­no­rodny punkt widze­nia. Gdy wybie­ram pierw­szą osobę nar­ra­cji, poka­zuję opo­wieść od strony boha­tera, zacho­wuję jego styl mówie­nia, patrze­nia na opi­sy­wane zda­rze­nia. Sto­su­jąc trze­cią osobę nar­ra­cji, podaję wiele innych wia­do­mo­ści, także histo­rycz­nych – opar­tych na róż­nych źró­dłach (czę­sto przy­ta­cza­jąc je w przy­pi­sach). Uży­wam obu form, a szcze­gól­nie lubię oddać głos swo­jemu boha­te­rowi, przy­wo­łać jego dobór słów i spo­sób wypo­wia­da­nia się.

Pisarz, który wybiera lite­ra­turę faktu jako swój warsz­tat i tema­tykę, zdaje sobie sprawę od początku, a z cza­sem coraz bar­dziej się prze­ko­nuje, przed jakimi staje zada­niami. Przede wszyst­kim musi dbać o to, by jego prze­kaz zawie­rał prawdę – zarówno miej­sca i czasu akcji, jak i postaci, które uka­zuje. Praw­dziwe muszą być ich wybory i motywy dzia­ła­nia, koleje życia, losy, a także tra­ge­die, ból, potknię­cia, roz­cza­ro­wa­nia, upadki czy rado­ści i satys­fak­cje. Różne są spo­soby poka­za­nia wybra­nego boha­tera i jego losów czy zda­rzeń wokół. Trud­ność polega na tym, jak prze­kazać prawdę, która jest „moją prawdą” lub „prawdą innej osoby”.

Czy ist­nieje jedna prawda…? Nie­jed­no­krot­nie jest to skom­pli­ko­wany temat.

Jak powie­działa Mał­go­rzata Szej­nert: Nie ma prawdy samej w sobie, zawsze jest tylko czy­jaś prawda. Repor­ter nie ma moż­li­wo­ści roz­strzy­ga­nia, czy coś jest prawdą, czy nie. On nie jest sędzią, może się jedy­nie do prawdy zbli­żyć8.

Jest prawda każ­dego czło­wieka, i – jak pisał Wań­ko­wicz w przy­wo­ły­wa­nej aneg­do­cie w swo­jej ostat­niej książce Karafka La Fon­ta­ine’a – trzeba obejść sto­lik i wysłu­chać każ­dego z sie­dzą­cych i piją­cych wino z krysz­ta­ło­wej karafki. Jeden twier­dzi, że z jego strony sło­neczne świa­tło zała­muje się w kolo­rze różo­wym, drugi, że w zie­lo­nym, inny, że żół­tym, nie­bie­skim. Karafka La Fon­ta­ine’a to poka­za­nie punktu widze­nia każ­dego z zebra­nych. W jakich się widzi kolo­rach, zależy nie­raz od miej­sca, w któ­rym się sie­dzi. Czy zatem nie ist­nieje prawda abso­lutna? I jak ma się do niej na przy­kład tole­ran­cja? A jak mają się do opisu wyda­rzeń wybie­rane źró­dła selek­cjo­no­wane przez autora, który może mieć róż­no­ra­kie zało­że­nia. Jak napi­sał Łukasz Ksyta, autor książki o majo­rze Hen­ryku Dobrzań­skim „Hubalu”:

Auto­rzy opi­su­jący ludz­kie histo­rie, czę­sto dra­ma­tyczne i nie­jed­no­krot­nie cięż­kie do oceny, pono­szą cał­ko­witą odpo­wie­dzial­ność za dobór źró­deł rela­cji oraz opi­sy­wa­nych fak­tów. Jeżeli książka pisana jest przy zało­że­niu, że to, co wyj­dzie spod autor­skiego pióra, ma się jedy­nie dobrze sprze­dać, a nie być zgodne z prawdą histo­ryczną, powstaje groźna sytu­acja. Zagro­żone są nie tylko opi­sy­wana postać, ale i sam czy­tel­nik. Autor bowiem swo­bod­nie dobiera i nagina fakty, przez co świa­do­mie wypa­cza opi­sy­waną rze­czy­wi­stość. Robi to tylko po to, aby osią­gnąć swój cel. Na przy­kła­dzie postaci majora „Hubala” nie­jed­no­krot­nie można mówić o braku jakiej­kol­wiek moral­no­ści i sumie­nia auto­rów, któ­rzy piękną histo­rię oddziału wydzie­lo­nego zamie­niają w tanią sen­sa­cyjkę. Chęć bez­wy­sił­ko­wego stwo­rze­nia cze­goś „nowego” w histo­rii, która jest już dobrze opi­sana, zamie­nia się czę­sto w obra­ża­nie, oplu­wa­nie i okra­da­nie z honoru. W takiej kon­struk­cji gra­nica mię­dzy fak­tami a wyobraź­nią autora jest czę­sto tak cienka, że nawet czy­tel­nik z odpo­wied­nim zaso­bem wie­dzy ma pro­blem z odróż­nie­niem, co wyda­rzyło się naprawdę, a co zostało wymy­ślone na potrzeby publi­ka­cji9.

W każ­dej for­mie lite­rac­kiej ważne jest, aby autor umiał zaan­ga­żo­wać, wcią­gnąć emo­cjo­nal­nie czy­tel­nika w tok swo­jej opo­wie­ści. Kre­atyw­ność piszą­cego polega na wybo­rze per­spek­tywy, która jak oko kamery pozwala zatrzy­mać i sku­pić się na wybra­nym szcze­góle. Sku­pić, tak by zwró­cić uwagę czy­tel­nika. Poda­jąc szcze­góły nie­jako wciąga się czy­tel­nika w akcję, uru­cha­mia jego wyobraź­nię. Wstrze­mięź­li­wość pełni ważną funk­cję w opo­wia­da­niu, może wykre­ować dra­mat i napię­cie. Powie­dze­nie „za dużo” zabiera napię­cie – gadul­stwo nar­ra­tora nisz­czy tekst.

Pisarz musi pisać w spo­sób, który jest mu bli­ski. O wielu rze­czach nie wiem, nie wie więc czy­tel­nik. Kiedy pisząc tekst non-fic­tion, autor ma braki w infor­ma­cjach, powi­nien zazna­czyć, że nie dys­po­nuje mate­ria­łem z danego miej­sca czy okresu. Nar­ra­tor wystę­puje wprost, jak rów­nież poprzez przy­wo­ły­wa­nie innych, udzie­la­nie głosu kon­kret­nym oso­bom, pre­zen­to­wa­nie ich punktu widze­nia i ich zapa­mię­ta­nie, a także się­ga­nie po doku­ment, wspo­mnie­nia innych, zapis histo­ryczny, foto­gra­fię czy rysu­nek.

Korzy­stam z roz­ma­itych źró­deł i poka­zuję potem w książce różne obrazy. Trzy rysunki poka­za­łam w Kai od Rado­sława10. Po zapis histo­ryczny się­gam sama, ale także za radą i z zale­ce­niem innych. Podaję biblio­gra­fię obej­mu­jącą także nie­pu­bli­ko­wane mate­riały, zbiory archi­walne. Zdję­cia pry­watne uży­czają mi boha­te­ro­wie tek­stów, są to czę­sto foto­gra­fie histo­ryczne (jak na przy­kład Wie­sława Chrza­now­skiego z Powsta­nia War­szaw­skiego), nie­raz uni­ka­towe (np. Jana Buł­haka, które mi dostar­czył wnuk słyn­nego dziadka, Boh­dan Buł­hak), słu­żące jako piękny obraz przy­wo­ły­wa­nych miejsc i lat.

Korzy­stam zarówno ze zbio­rów archi­wal­nych, jak i pry­wat­nych. Mate­riały z pol­skich archi­wów, na przy­kład Cen­tral­nego Archi­wum Woj­sko­wego im. mjr. Bole­sława Wali­góry (CAW) w War­sza­wie, zostały mi kilka razy przy­słane do domu. Z mate­ria­łów IPN czer­pa­łam na miej­scu w War­sza­wie. Mam także dobre doświad­cze­nie z ame­ry­kań­skimi archi­wami. Natio­nal Archi­ves Col­lec­tion Col­lege Park w Mary­land uży­czyły mi pozwo­le­nia na nie­od­płatne wyko­rzy­sta­nie foto­gra­fii, mię­dzy innymi indiań­skich szy­fran­tów, które poka­za­łam w książce Otwarta rana Ame­ryki11. Nie tylko dano mi pozwo­le­nie na druk, ale i przy­słano do domu pocztą dobrej jako­ści odbitki.

Polacy i Ame­ry­ka­nie uży­czyli mi mate­ria­łów nie­od­płat­nie, ina­czej zaś zare­ago­wali Szwe­dzi i Bry­tyj­czycy. Kiedy pisa­łam nie­duży tekst poświę­cony kuzynce mojego męża, Ingrid Berg­man, chcia­łam spraw­dzić daty uro­dzin i śmierci licz­nego rodzeń­stwa Berg­manów (mia­łam potwier­dzone tylko Justusa, ojca Ingrid, i Blendy, babki Nor­mana), zwró­ci­łam się do Szwedz­kiego Naro­do­wego Archi­wum w Sztok­hol­mie. Odpo­wie­dziano pozy­tyw­nie, ale z góry poli­czono za to spraw­dze­nie nie­małą sumę. Podob­nie nali­czyło mi opłaty bry­tyj­skie Impe­rial War Museum za pre­zen­ta­cję w książce Druga bitwa o Monte Cas­sino i inne opo­wie­ści foto­gra­fii ilu­stru­ją­cych tekst oparty na bada­niach Janu­sza Kra­sic­kiego pod tytu­łem Wokół lotów gene­rała Wła­dy­sława Sikor­skiego (poka­za­nie samo­lo­tów, któ­rymi latał gene­rał Sikor­ski)12.

***

Przy­go­to­wa­nie do spo­tka­nia z Wań­ko­wi­czem

Nie­raz przy­wo­łuję wra­że­nia ze swo­jego pierw­szego spo­tka­nia z Mel­chio­rem Wań­ko­wi­czem, przy­to­czę je kolejny raz. Pisa­łam na temat jego twór­czo­ści pracę magi­ster­ską13. Czy­ta­łam jego książki, przy­go­to­wy­wa­łam się sta­ran­nie, nasu­wały mi się różne pyta­nia, i wtedy wysła­łam pisa­rzowi list. W odpo­wie­dzi zapro­sił mnie na spo­tka­nie, wyzna­cza­jąc dzień i godzinę. Przy­je­cha­łam z Łodzi do War­szawy, zabra­łam ze sobą notatki i kilka ese­jów – tak zwa­nych prac zali­cze­nio­wych na temat autora Szcze­nię­cych lat. Wań­ko­wicz powie­dział mi na samym początku, że ma dla mnie, jak dla wszyst­kich dzien­ni­ka­rzy i stu­den­tów, 45 minut, nie wię­cej, bo czas jest dla niego bar­dzo drogi.

– Czy­tała pani moje książki? – spy­tał. Poda­łam mu swoje prace zali­cze­niowe. Wziął je i po kolei zagłę­bił się w lek­turę. Minęło 10, 20 minut, a on czy­tał. Czas ucie­kał, tro­chę się nie­po­ko­iłam. Wresz­cie odło­żył maszy­no­pisy na bok, popa­trzył na mnie łagod­nym okiem, zacie­ka­wiony jakby, i powie­dział:

– Umie pani myśleć kry­tycz­nie. Pisze pani także o spra­wach, o któ­rych już zapo­mnia­łem.

Mel­chior Wań­ko­wicz, Alek­san­dra Ziół­kow­ska i Hen­ryk Ossow­ski, adiu­tant majora „Hubala”, War­szawa, sier­pień 1974 roku

Zamiast 45 minut, zro­biły się cały wie­czór i długa roz­mowa. Wań­ko­wicz zapro­sił mnie, bym kolej­nego dnia poszła z nim na „pod­pi­sy­wa­nie” – trwały Targi Książki w War­sza­wie (maj 1972 roku).

O swoim spo­tka­niu z Wań­ko­wi­czem, z któ­rym pla­no­wała zro­bić roz­mowę dla radia, wybor­nie i z humo­rem napi­sała Zofia Kucówna w książce Zatrzy­mać czas. Zada­wała pisa­rzowi pyta­nia, aż ten prze­rwał:

A kon­kret­nie, kon­kret­nie, kochana pani – i wresz­cie jak nie huk­nie: – Ja widzę, kochana pani, że sama pani nie wie, o co cho­dzi. Czy pani, aktorka, przy­go­to­wała się do tej roz­mowy?

Byłam spe­szona, że zawra­cam sta­remu czło­wie­kowi głowę i powie­dzia­łam prawdę:

– Chcia­łam, żeby nasza roz­mowa była nie kom­po­no­wana, lecz żywio­łowa, w peł­nej impro­wi­za­cji. Zależy mi bowiem na natu­ral­no­ści i pro­sto­cie. Wtedy Wań­ko­wicz ele­gancko nakrył dło­nią mikro­fon i rugnął mnie jak dawno nikt:

– Jak się chce pani aktorka bawić w repor­terkę, to musi pani, żeby nie spar­to­lić roboty, tę natu­ral­ność i pro­stotę dobrze zakom­po­no­wać. A w dodatku, jak pani przy­cho­dzi do takiego sta­rego repor­ta­ży­sty jak ja, to musi się pani podwój­nie dobrze przy­go­to­wać.

I dał mi lek­cję na temat zawodu repor­ta­ży­sty, odsła­nia­jąc już przy tym mikro­fon. (…)

Roz­mowa mie­niła się, falo­wała róż­nymi kolo­rami, nastro­jami, emo­cjami. Naj­bar­dziej wdzięczna mu jestem za ten frag­ment, który doty­czył czy­tel­ni­ków, jego sza­cunku dla nich, powagi, z jaką trak­to­wał ich, i listy od nich. Cie­szył się nimi, prze­cho­wy­wał tro­skli­wie nawet paskudne ano­nimy. Wzru­szyła mnie jego wiara w misję spo­łeczną pisa­rza, wiara w misję każ­dego zawodu. Pytał mnie, czy dostaję listy od widzów i czy odpi­suję. Kiedy odpo­wie­dzia­łam, że rzadko, skar­cił mnie, oce­nia­jąc to jako aro­gan­cję i lek­ce­wa­że­nie ufno­ści dru­giego czło­wieka.

Byłam pod­bita na całego. Zacza­ro­wana nim i tym, co mówił, a było to i bez­ładne i cha­otyczne i żywio­łowe, i rubaszne, i zawia­diac­kie, i kpiar­skie, i zadziorne, i liryczne, a cza­sem i głu­pie. Cudow­nie głu­pie (…)14.

Spo­tka­nie z legen­dar­nym „Gry­fem”

Spo­tka­nie to zawdzię­czam dwóm oso­bom: Agnieszce Boguc­kiej i Annie Komo­row­skiej-Sła­wiec, z któ­rymi zna­jo­mość zaini­cjo­wała Zofia Kor­boń­ska. Gdy mi powie­działy, że w War­sza­wie mieszka „Gryf” – Janusz Bro­chwicz-Lewiń­ski, że kilka lat wcze­śniej wró­cił do Pol­ski, zare­ago­wa­łam natych­miast z rado­ścią, ale i ze zdu­mie­niem. Pamię­ta­łam bowiem ostat­nie zda­nie z Ziela na kra­te­rze: Gryfa nie odna­le­ziono dotąd.

Jesie­nią 2010 roku mia­łam szansę go spo­tkać. Gene­rał mówił dużo o Powsta­niu War­szaw­skim, a także wiele o Kry­sty­nie Wań­ko­wicz, córce pisa­rza. Zgi­nęła w szó­stym dniu powsta­nia. „Gryf” odczuł jej śmierć bar­dzo mocno. To on ją pocho­wał. Sam dwa dni póź­niej został postrze­lony, miał strza­skaną połowę twa­rzy, spa­lony język. Dwa­dzie­ścia godzin wypro­wa­dzano go kana­łami ze szpi­tala na ul. Freta do szpi­tala na Mar­szał­kow­skiej. Po powsta­niu był w obo­zach. Z Mur­nau został wyzwo­lony przez Ame­ry­ka­nów, potem prze­by­wał w szpi­talu w Szko­cji.

Byłam zdzi­wiona, że „Gryf”, od 2002 roku miesz­ka­jący w War­sza­wie, nie był ano­ni­mowy, ale nie został jakby „odna­le­ziony” przez ludzi pióra, że tę wstrzą­sa­jącą histo­rię jakby wydo­by­łam z ciszy pod­czas jesien­nego, kil­ku­ty­go­dnio­wego pobytu w Pol­sce, że jej nie przy­wo­łano wcze­śniej.

Po dłu­gich roz­mo­wach w war­szaw­skim miesz­ka­niu „Gryfa” przy Waryń­skiego kilka razy roz­ma­wia­li­śmy jesz­cze przez tele­fon. Pyta­łam go wciąż, nie­mal prze­ry­wa­jąc wspo­mnie­nia ogólne i roz­wa­ża­nia o powsta­niu, wła­śnie o Kry­stynę. Pyta­łam, jak to się stało, że Zofia Wań­ko­wicz nie roz­po­znała ciała córki. Wań­ko­wisz pisze w Zielu na kra­te­rze, że kiedy odko­py­wano groby w lutym, pozna­łaby córkę po pli­so­wa­nej spód­niczce, po war­ko­czach… „Gryf” mi prze­rwał i powie­dział: Ależ Kry­styna nie miała war­ko­czy, obcięła je… i nie była w spód­niczce, bo dziew­częta prze­brały się w mun­dury zdo­byte na Staw­kach przez «Zośkę»…

Janusz Bro­chwicz-Lewiń­ski „Gryf”, w cza­sie Powsta­nia War­szaw­skiego żoł­nierz bata­lionu AK „Para­sol”

Rozu­miem, że Wań­ko­wi­czo­wie o tym nie wie­dzieli. W swoim tek­ście umie­ści­łam zda­nie: Może matka nie roz­po­znała ciała córki, bo była w mun­du­rze i bez war­ko­czy. Nie śmia­łam, nie mogłam napi­sać, że tak się stało. Pan Bóg wie, co się naprawdę stało… Po publi­ka­cji tek­stu (w „Plus Minus”), po uka­za­niu się książki (Druga bitwa…)15 Agnieszka Bogucka, opie­kunka „Gryfa”, napi­sała:

Mia­łam uni­ka­tową oka­zję popa­trzeć na warsz­tat Pani Alek­san­dry wtedy, gdy powsta­wał arty­kuł o Kry­sty­nie Wań­ko­wi­czów­nie i oko­licz­no­ściach jej śmierci w cza­sie walk na Woli w pierw­szych dniach Powsta­nia War­szaw­skiego.

W 2002 roku powró­cił do War­szawy z dłu­go­let­niej emi­gra­cji poli­tycz­nej Janusz Bro­chwicz-Lewiń­ski ps. „Gryf”, żoł­nierz bata­lionu „Para­sol”, który dowo­dził grupą sztur­mową w cza­sie walk o pała­cyk Michla i póź­niej na Żyt­niej i cmen­ta­rzach ewan­ge­lic­kich. To wtedy Kry­styna, nosząca pseu­do­nim „Anna”, została z „Gry­fem” i jego dru­żyną, zafa­scy­no­wana prze­bie­giem walk, gotowa speł­niać funk­cję kore­spon­denta wojen­nego. Mimo zagro­że­nia nie ode­szła na tyły, a została z wal­czą­cymi. Opi­sał to w Zielu na kra­te­rze Mel­chior Wań­ko­wicz. Tam poja­wia się postać „Gryfa”, któ­rego łącz­niczką dobro­wol­nie została Kry­styna, a który po kapi­tu­la­cji Powsta­nia zgu­bił się gdzieś na emi­gra­cji. Nada­rem­nie poszu­ki­wali go rodzice pole­głej Krysi, a prze­cież był on jej dowódcą i jedy­nym świad­kiem jej śmierci i on pocho­wał jej ciało. Tak bar­dzo chcieli je odna­leźć i god­nie pocho­wać. A infor­ma­cje były sprzeczne: byli tacy, co ją widzieli żywą w Prusz­ko­wie, więc matka nie uwie­rzyła, że Kry­sia zgi­nęła. Odna­le­ziono ciała tych, co razem z nią pole­gli, sze­ściu chłop­ców i dziew­czynę. Pani Zofia nie roz­po­znała w tych szcząt­kach Krysi. Ni­gdy nie odna­la­zła ciała swego dziecka.

Po latach Oleńka spo­tkała się z „Gry­fem” w War­sza­wie. Dobrych kilka godzin roz­mowy i myśl, dla­czego matka nie roz­po­znała ciała córki. Może wzięło się stąd, że Kry­sia wyszła na Powsta­nie w pli­so­wa­nej spód­niczce i z war­ko­czami, a według rela­cji „Gryfa” wkrótce to się zmie­niło. Sytu­acje, w jakich te dziew­czyny musiały wyko­ny­wać zada­nia bojowe, zmu­siły je do przy­sto­so­wa­nia się do tych trud­nych warun­ków polo­wych. Dziew­czyny szybko zamie­niły spód­niczki na spodnie mun­du­rowe, zdo­byte na Staw­kach z maga­zy­nów nie­miec­kich, a na dłu­gie włosy nie było czasu, więc Kry­sia te włosy szybko ścięła.

To spo­tka­nie Oleńka–„Gryf” wkrótce zaowo­co­wało prze­pięk­nym i poru­sza­ją­cym tek­stem, opu­bli­ko­wa­nym naj­pierw w „Rzecz­po­spo­li­tej”. Potem Oleńka umiej­sco­wiła go trwale w pierw­szym roz­dziale nie­zwy­kłej książki o pol­skich emi­gran­tach wojen­nych i ich losach powojen­nych Druga bitwa o Monte Cas­sino i inne opo­wie­ści.

Ale zanim doszło do publi­ka­cji, Oleńka na odle­głość trans­oce­aniczną zasy­py­wała mnie, a w efek­cie „Gryfa”, dzie­siąt­kami e-maili, w któ­rych dopy­ty­wała się o coraz to inne szcze­góły z jego opo­wia­da­nia. Poka­zała, że jest dla niej ważny każdy naj­mniej­szy szcze­gół, który dla postron­nej osoby mógłby się wydać kom­plet­nie nie­istotny. Nie bez iry­ta­cji „Gryf” zmu­szony był zaj­mo­wać sta­no­wi­sko w spra­wie detali co do uży­wa­nej broni, szcze­gółów odzieży, wypo­wie­dzia­nych słów i przy­pusz­czal­nych powo­dów decy­zji Pani Zofii Wań­ko­wi­czo­wej odno­śnie poszu­ki­wań ciała córki. Mnie także zdu­mie­wała szcze­gółowość tych pytań i to, że w ogóle autorka przy­szłego tek­stu miała potrzebę tak dro­bia­zgo­wych ana­liz. Gdy dosta­łam do ręki gotowy tekst, zro­zu­mia­łam, dla­czego to robiła. Po pierw­sze tekst ten uzy­skał praw­dziwą per­fek­cję pod wzglę­dem języka, ale także zro­zu­mia­łam, na czym polega poczu­cie odpo­wie­dzial­no­ści autorki za tekst, który zapre­zen­tuje swoim czy­tel­ni­kom. Myślę, że ta postawa odpo­wie­dzial­no­ści i per­fek­cyj­nej dokład­no­ści w przed­sta­wie­niu tematu daje ten nie­zwy­kły efekt w postaci pięk­nego i nie­zwy­kłego pisar­stwa Pani Alek­san­dry Ziół­kow­skiej-Boehm16.

Styl i ton

Styl może być jak ogród – zadbany i wycy­ze­lo­wany, ale też swo­bodny i nie­ujarz­miony. Gdy mam opo­wie­dzieć o kon­kret­nej oso­bie, muszę podać infor­ma­cje „gdzie, kiedy”, i tak je podać, by czy­tel­nika zain­te­re­so­wać. Można je zapre­zen­to­wać z „obłocz­kiem sekretu” czy nie­do­po­wie­dze­nia, czy też… wpro­wa­dzić rodzaj nie­po­koju. Ja ten pro­ces nazy­wam „szu­ka­niem tonu”, i sta­ram się go wyszu­kać do każ­dej swo­jej opo­wie­ści. Może być ogólny, powie­dziany wprost, może być jak sta­ro­pol­ska sylwa (silva rerum – „las rze­czy”) mająca róż­no­rodną tema­tykę, zmien­ność nastroju i poetyki, wie­lo­wąt­ko­wość, przy­wo­ły­wa­nia auto­bio­gra­ficzne. Ton to zna­le­zie­nie odpo­wied­niej atmos­fery, rytmu i języka do kon­kret­nej opo­wie­ści. Na pewno ina­czej chcia­łam napi­sać o pol­skich losach nazna­czo­nych drugą wojną świa­tową, ina­czej o ame­ry­kań­skich India­nach, czy o swo­jej kotce Suzy, o wspo­mnia­nej wcze­śniej kuzynce mojego męża, aktorce zna­nej z filmu Casa­blanca.

Gdy się uka­zała pięk­nie wydana Ingrid Berg­man pry­wat­nie, napi­sał do mnie Tomasz Wojt­kow­ski (twórca i wyko­nawca pio­se­nek), że styl książki przy­po­mina mu melo­dię bossa novy. Spodo­bało mi jego okre­śle­nie, bowiem opo­wieść rodzinna z zało­że­nia miała być utrzy­mana w jed­nym tonie, być cie­pła, ser­deczna i powścią­gliwa. Przy­to­czę frag­ment listu – jakże nie­zwy­kłej recen­zji książki:

Po krót­kich przy­go­to­wa­niach (zapa­rze­nie w dużym kubku świe­żej her­baty, opróż­nie­nie popiel­niczki z wczo­raj­szych nie­do­pał­ków, uprząt­nię­cie fotela z róż­nych czę­ści mojej gar­de­roby i ubra­nie się w wygodny, nie­krę­pu­jący ruchów dres) ponow­nie pogrą­ży­łem się w opo­wie­ści o Ingrid Berg­man.

Jako tło muzyczne wybra­łem bossa novy w wyko­na­niu Astrud Gil­berto. Nie wiem, dla­czego aku­rat ten gatu­nek muzyki uzna­łem za odpo­wiedni, ale oka­zało się, że tra­fi­łem w dzie­siątkę. Dla mnie bossa novy są spe­cy­ficz­nymi pio­sen­kami. Nie usły­szę w nich wiel­kich popi­sów wokal­nych. Ich rytm jest bar­dzo jed­no­stajny, a linie melo­dyczne jakby przy­tłu­mione przez twór­ców. Jakby kom­po­zy­to­rzy uni­kali nad­mier­nych fajer­wer­ków muzycz­nych. Ale jakże piękne są te wszyst­kie melo­die. W dodatku kon­wen­cja śpie­wa­nia lekko mato­wym gło­sem spra­wia, że bossa novy po wyj­ściu z gło­śnika snują się po pokoju jak dym z fajki. Zawie­szone w powie­trzu wypeł­niają całą prze­strzeń swoim uro­kiem i cie­płem. Nie cho­dzi mi o cie­pło bra­zy­lij­skiej plaży (cho­ciaż z tym także się koja­rzą z oczy­wi­stych powo­dów), ale raczej o takie przy­jemne, wewnętrzne mro­wie­nie w klatce pier­sio­wej, połą­czone z odczu­ciem relaksu i uspo­ko­je­nia. Pio­senki opo­wia­dają o miło­ści, roz­sta­niach i spo­tka­niach, marze­niach i podró­żach, o pięk­nych kobie­tach i ich face­tach. Zupeł­nie jak w Pani książce. Gdy ją czy­ta­łem, mia­łem wra­że­nie, że spo­koj­nym, cie­płym, jed­no­stajnym gło­sem opo­wiada mi Pani histo­rię rodzinną. Taka roz­mowa przy her­ba­cie.

Tak, wybra­łem wła­ściwą muzykę jako tło przy lek­tu­rze.

Ingrid Berg­man pry­wat­nie to taka książ­kowa bossa nova, mimo że jej główna boha­terka pocho­dziła z zim­nego kraju i spo­częła w zim­nym morzu i mimo że druga boha­terka, cio­cia Blenda, w cia­sno zapię­tych pod szyją suk­niach, w dru­cia­nych oku­la­rach, ze ści­śnię­tymi ustami, sta­now­czym wzro­kiem i z Biblią na noc­nej szafce przy łóżku w niczym nie przy­po­mina „Dziew­czyny z Ipa­meny”17.

Kon­ty­nu­ując temat muzycz­nych porów­nań, to pisząc o Roma­nie Rodzie­wi­czu – hubal­czyku – uży­wa­łam cza­sami „całej orkie­stry”: i bęben, i flet, i skrzypce. Pisa­łam o lud­no­ści pol­skiej w Man­dżu­rii, o Kre­sach, o obo­zach w Auschwitz i Buchen­wal­dzie, o cięż­kim trud­nym życiu po woj­nie. Byłam także świad­kiem poru­sza­ją­cego spo­tka­nia – po wielu latach, pierw­szy raz po woj­nie, Roman spo­tkał się z dawną narze­czoną Halinką. Wyja­śniali sobie, tłu­ma­czyli, co się stało, że stra­cili kon­takt (jak to spo­tka­nie nie­jako wró­ciło do mnie, piszę w osob­nym eseju).

Nar­ra­tor musi wyci­szyć swoje wła­sne odczu­cia. Zda­rze­nia i obser­wa­cje powi­nien podać w spo­sób umiar­ko­wany i bez­stronny, cho­ciaż… nie­raz lubi się mniej lub bar­dziej przy­wo­ły­wane przez sie­bie osoby. Mia­łam taką sytu­ację, pisząc opo­wieść o Ingrid Berg­man. Otóż… nie bar­dzo lubi­łam jej dwóch szwedz­kich mężów, lubi­łam zaś Wło­cha – Roberto Ros­sel­li­niego. Świa­do­mie zacy­to­wa­łam zda­nie z jed­nej z ksią­żek poświę­co­nej aktorce. Nie było moje wła­sne, ale nie­mal z satys­fak­cją je przy­to­czy­łam. Zacy­to­wa­łam także frag­ment listu ciotki Ingrid do ojca Nor­mana na tenże sam temat. Blenda Berg­man miała swoją opi­nię, którą z nie­skry­waną rado­ścią powtó­rzy­łam.

Rygor i dys­cy­plina

Co powstrzy­muje od pisa­nia? Dzie­siątki spraw, ludzie, świa­do­mość, że tyle już napi­sano, że jakże wiele się pisze, że nie­raz wręcz gadul­stwo nas ota­cza. Ale jed­no­cze­śnie, jakże piękne i szla­chetne jest prze­ko­na­nie, że ktoś chce się podzie­lić się z innymi ważną sprawą.

Uwa­żam, że każdy z nas ma swoją wła­sną opo­wieść i może ją pisać, opie­ra­jąc na wła­snym życiu. Każdy może napi­sać wła­sne wspo­mnie­nie, bio­gra­fię, pamięt­nik czy histo­rię rodzinną. Jak dalece chce, jak dalece potrafi, i czy będzie chciał i umiał pod­dać się dys­cy­pli­nie, to jest osobne zagad­nie­nie.

Pisa­nie wymaga nie­raz wiel­kiego poświę­ce­nia. Zda­rza się, że wszystko wkoło jest waż­niej­sze, wydaje się jakby wła­ściw­sze. I zapewne czę­sto tak jest. Są i inne przy­padki, gdy trzeba umieć uci­szyć głos w sobie, który prze­szka­dza, nie­raz wręcz jest naszym wro­giem. Może nas bun­to­wać, może sta­wiać pyta­nia: komu, na co, po co?, i może pro­po­no­wać wiele cie­ka­wych zajęć i nie­ma­łych przy­jem­no­ści. Także wygoda i leni­stwo zawsze pod­po­wia­dają oglą­da­nie kolej­nego pro­gramu tele­wi­zyj­nego, który nas tak bar­dzo nie inte­re­suje, szpe­ra­nie w Inter­ne­cie, drzemkę, gadul­stwo przez tele­fon, mówie­nie nie­raz wciąż „o tym samym”.

Dużym sprzy­mie­rzeń­cem w pisa­niu jest lek­tura ksią­żek. Pamię­tam słowa pro­fe­sora Wła­dy­sława Tatar­kie­wi­cza, który w Zapi­skach do auto­bio­gra­fii pisze, że zamiast spo­ty­kać się w tym samym gro­nie i powta­rzać te same rze­czy, lepiej usiąść i poczy­tać. Lepiej wró­cić „do swej pracy, książki, myśli”. Cytuję:

Życie towa­rzy­skie w małym gro­nie rodziny czy przy­ja­ciół, ow­szem, daje poczu­cie bli­sko­ści ludz­kiej, ale dłu­gie roz­mowy przy stole czy lam­pie są naj­czę­ściej powta­rza­niem rze­czy sto­krot­nie już mówio­nych. W bli­skim gro­nie naj­chęt­niej powiem to, czego inni z tego grona jesz­cze nie wie­dzą, niech i inni to zro­bią, a potem - wra­cajmy do swej pracy, książki, myśli18.

Pisząc, jestem zwy­kle sama – zależ­nie od miej­sca – z kartką, note­sem, kom­pu­te­rem. Czy pisząc, mam „przed sobą” czy­tel­nika? I tak, i nie. Sku­piam się przede wszyst­kim na tym, bym opo­wie­działa, przy­bli­żyła, poka­zała, wska­zała temat, który mnie poru­szył. Czy­tel­nika tak naprawdę poznaję dużo póź­niej.

Lubię i cenię spo­tka­nia autor­skie po uka­za­niu się książki. Poja­wia się wtedy rodzaj szcze­gól­nej więzi, jest wza­jemna obser­wa­cja, nastę­puje kon­fron­ta­cja poprzez zada­wane mi pyta­nia. Jestem nie­jed­no­krot­nie zaska­ki­wana docie­kli­wo­ścią, wyła­py­wa­niem moich nie­do­cią­gnięć czy błę­dów. Jest to dla mnie zawsze „dobra lek­cja”. Ogrom­nie cenię swo­iste przy­jaź­nie, które się cza­sem nawią­zują mię­dzy czy­tel­ni­kami a mną.

Pisarz powi­nien być zaan­ga­żo­wany emo­cjo­nal­nie w temat, ale nie oka­zy­wać swo­ich uczuć. Zawsze mówię, że to emo­cje popy­chają mnie do pisa­nia, ale po skoń­cze­niu tekst odkła­dam, by się „ule­żał”. Po jakimś cza­sie się­gam po niego i go cyze­luję, udo­sko­na­lam. Zabie­ram wów­czas komen­ta­rze – wszel­kie emo­cje szcze­gól­nie fatal­nie brzmią po latach.

Im trud­niej­szy temat, tym trzeba być oszczęd­niej­szym w sło­wach, powścią­gliw­szym, uni­kać przy­miot­ni­ków. Im poważ­niej­szy, tym należy podać go spo­koj­niej. To czy­tel­nik pod­czas lek­tury powi­nien wywo­łać w sobie komen­tarz i różne odczu­cia. Nie może być mu wska­zana gotowa inter­pre­ta­cja, pod­su­nięta i wypo­wie­dziana przez nar­ra­tora, pisa­rza. Trzeba podać obraz, tak by czy­tel­nik sam wycią­gnął wnio­ski. By wstrzy­mał oddech. Nie należy pisać goto­wych komen­tarzy, czy­tel­nik sam powi­nien się wzru­szyć, zdzi­wić, zakło­po­tać, zasta­no­wić, pomy­śleć… Gdy to nie nastę­puje, to zna­czy, że „nie udało” mi się, nie potra­fi­łam tego wszyst­kiego w nim wzbu­dzić.

Uka­zuję cza­sem losy roz­bi­tych wojen­nymi wypad­kami rodzin, dra­maty poje­dyn­czych osób. Wydawca ame­ry­kań­ski napi­sał mi, że poprzez poka­zane losy czy­tel­nik się iden­ty­fi­kuje i wzru­sza, i że tak się dzieje rów­nież dla­tego, że nie wsta­wiam wła­snego komen­ta­rza.

Pamię­tam, gdy wyda­rzyła się tra­ge­dia zala­nia czę­ści Nowego Orle­anu i wiele sta­cji tele­wi­zyj­nych całymi dniami poka­zy­wało strasz­liwe obrazy nie­szczęść: domy pod wodą, na dachu zgro­ma­dzone osoby macha­jące rękami i pro­szące o pomoc, konia, który się zma­gał z zale­wa­jącą go wodą. Pamię­tam, jak komen­ta­tor mówił: Pro­szę pań­stwa, po lewej stro­nie widać psa, jesz­cze żyje i pró­buje utrzy­mać się na powierzchni wody… Chcia­łam wtedy powie­dzieć: „Nie mów nic, ja to widzę, twój komen­tarz mi prze­szka­dza”.

Bo nie komen­tarz, ale podana infor­ma­cja wydaje się waż­nym ele­men­tem w fil­mach opar­tych na praw­dzi­wych wyda­rze­niach. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych na początku poja­wia się infor­ma­cja, że za fil­mem kryje się kon­kretna histo­ria. Na końcu zaś wyja­śnia się, co się stało z boha­te­rem, jak się przed­sta­wiona sprawa toczyła przez kolejne lata.

Bar­dzo cenię te infor­ma­cje i przy­znam, że bra­kuje mi ich w pol­skich fil­mach opar­tych na auten­tycz­nych zda­rze­niach czy życiu kon­kret­nych ludzi. Jakby pol­scy arty­ści nie chcieli albo uni­kali tych kilku zdań wyja­śnień.

Tekst ten uka­zał się w języku angiel­skim pt. Lite­rary Jour­na­lism, Sto­ry­tel­ling, or Lite­ra­ture of Fact, [w:] „The Polish Review”, New York, nr 3, 2017, s. 79–90; oraz jako roz­dział, [w:] Untold Sto­ries of Polish Heroes from World War II, Lexing­ton Books, Lan­ham, MD, 2018. Frag­menty w języku pol­skim: „Pamięt­nik Lite­racki”, Lon­dyn, gru­dzień 2018, s. 87–99; „Czas lite­ra­tury”, Kra­ków, 2018 nr 4, s. 60–64. [wróć]

John Mal­ko­vich, marzec 2012, tłum. Tomasz Wierz­bow­ski. [wróć]

Alek­san­dra Ziół­kow­ska-Boehm, Druga bitwa o Monte Cas­sino i inne opo­wie­ści, PIW, War­szawa 2015. [wróć]

Alek­san­dra Ziół­kow­ska-Boehm, Otwarta rana Ame­ryki, Wydaw­nic­two Debit, Biel­sko-Biała 2007. [wróć]

Mar­cin Luto­mier­ski, Dar opo­wia­da­nia, [w:] „Pamięt­nik Lite­racki”, Lon­dyn, gru­dzień 2014, s. 133–135. [wróć]

Łukasz Gar­bal, „Nowe Książki”, nr 1, 2015. [wróć]

„Time”, 4 lutego 2008, s. 6. [wróć]

Repor­ter powi­nien pisać o tym, co go inte­re­suje, z Mał­go­rzatą Szej­nert roz­ma­wia Andrzej Józef Dąbrow­ski, „Prze­gląd Pol­ski”, doda­tek lite­racki do „Nowego Dzien­nika”, Nowy Jork, 25 marca 2011. [wróć]

Auto­ry­zo­wana wypo­wiedź z 8 sierp­nia 2016; Łukasz Ksyta, autor książki Major Hubal – histo­ria praw­dziwa, Wydaw­nic­two Iskry, War­szawa 2014. [wróć]

Nary­so­wała je moja boha­terka, Ceza­ria Iljin-Szy­mań­ska: Dżun­ga­ria, lata 1920–1922, Wyprawa po miód do bart­nika z Zaj­sanu, Szpi­tal w obo­zie NKWD nr 41 w Ostasz­ko­wie, Obóz NKWD nr 41 w Ostasz­ko­wie. [wróć]

Ame­ry­kań­skie wyda­nie: Open Wounds a Native Ame­ri­can Heri­tage, Nemsi Books, Pier­pont, SD, 2009, wstęp Rado­sław Palonka. [wróć]

Patrz: Beata Bed­narz, wywiad z Alek­san­drą Ziół­kow­ską-Boehm, Nie męczę wiel­błąda, [w:] Gra­nice.pl. Wszystko o lite­ra­tu­rze; http://www.gra­nice.pl/publi­cy­styka,nie-mecze-wiel­blada-wywiad-z-alek­san­dra-ziol­kow­ska-boehm,870 [wróć]

Pracę magi­ster­ską na Uni­wer­sy­te­cie Łódz­kim pisa­łam pod kie­run­kiem prof. Zdzi­sława Skwar­czyń­skiego. [wróć]

Zofia Kucówna, *Zatrzy­mać czas*, Wydaw­nic­two Zysk i S-ka, Poznań 2008, s. 198–199. [wróć]

Opu­bli­ko­wa­łam swój tekst w maga­zy­nie „Plus Minus”, dodatku do gazety „Rzecz­po­spo­lita” (29−30 stycz­nia 2011, s. 21−22). Kolejno w książce Druga bitwa o Monte Cas­sino i inne opo­wie­ści, Wydaw­nic­two Iskry, War­szawa 2014. Także w książce Mel­chior Wań­ko­wicz, Poland’s Master of the Writ­ten Word, Lan­ham, MD, Lexing­ton Books, 2013, s. 145−155. O Kry­sty­nie Wań­ko­wicz napi­sała Bar­bara Wacho­wicz w książce Boha­terki powstań­czej War­szawy, Muza, War­szawa 2014. [wróć]

Wypo­wiedź przy­słana przez Agnieszkę Bogucką, War­szawa, 15 paź­dzier­nika 2015. [wróć]

Wypo­wiedź auto­ry­zo­wana. [wróć]

Wła­dy­sław Tatar­kie­wicz, Zapi­ski do auto­bio­gra­fii, [w:] „Kwar­tal­nik Histo­rii Nauki i Tech­niki”, Insty­tut Histo­rii Nauki PAN, Rok XXI, 2/1976, s. 224. [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki