Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Aleksandra Ziółkowska-Boehm pisze o reportażach literackich, literaturze faktu, dylematach pisarzy i o tytułowych „delicjach”, czyli głosach krytyków i czytelników. Docieka, jak książki po ukazaniu się żyją własnym życiem, nierzadko wbrew zamierzeniom autorów. Opowiada o losach nietuzinkowych ludzi, których spotkała w Polsce, Kanadzie i Stanach Zjednoczonych, a nawet w Argentynie i Brazylii. Nie waha się zmierzyć z wielkimi nazwiskami kultury, takimi jak Isaac Bashevis Singer czy Jerzy Giedroyc, redaktor naczelny paryskiej „Kultury”, który przez dziesięciolecia kształtował gusta literackie i polityczne myślenie polskich elit nie tylko na emigracji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 249
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZDZIAŁ 1
Wstęp. Literacki reportaż, opowieść, czyli literatura faktu1
Pisanie należy do świata magicznego i wielu z nas chciałoby w nim zamieszkać. Już samo znalezienie się w jego kręgu przynosi dużo wrażeń i uczy… pokory. Dobre pisanie to połączenie ciekawej formy i treści. Gdy sposób ukazania jest tak samo piękny jak opowiedziana historia, to zazwyczaj powstaje interesująca literatura.
Każdy autor chciałby, by jego książka była ważna i oryginalna i skłaniała do refleksji. Pisząc, chcemy przekazać innym nasze obserwacje, emocje, odczucia, wrażenia i fakty.
Amerykański aktor i reżyser John Malkovich, poproszony przez działający przy UNESCO Międzynarodowy Instytut Teatralny ITI o wygłoszenie orędzia z okazji 50. rocznicy Światowego Dnia Teatru, powiedział między innymi słowa, które mogą służyć wszystkim twórcom, niezależnie od dziedziny, którą wybrali:
Niech wasze dzieła będą ważne i oryginalne. Niech będą głębokie, wzruszające, niepowtarzalne i niech skłaniają do refleksji. Niech wspierają nas w rozważaniach nad tym, co znaczy być człowiekiem, i niech w tych rozważaniach znajdzie się wiele serca, szczerości i wdzięku. Obyście przezwyciężali przeciwności losu, cenzurę, ubóstwo i nihilizm, z jakimi wielu z was z pewnością przyjdzie się zmierzyć. Bądźcie obdarzeni talentem i dyscypliną, które pozwolą wam mówić o biciu ludzkiego serca w całej jego złożoności, jak również pokorą i ciekawością, by uczynić z tego dzieło swojego życia. I niech to, co jest w was najsilniejsze – bowiem zdoła tego dokonać tylko to, co w was najsilniejsze, i to zaledwie w bardzo rzadkich i krótkich chwilach – nada formę temu najprostszemu z pytań: „Jakie jest nasze życie?”2.
Swoimi rozważaniami chciałabym się wpisać na listę autorów, którzy dzielili się uwagami na temat własnego doświadczenia i warsztatu literackiego. Wielki pisarz Melchior Wańkowicz, twórca „teorii mozaiki”, w swoich książkach, najogólniej mówiąc, snuje własne refleksje, przeplatając je licznymi dygresjami. Napisał o swoim pisarstwie studium pt. Prosto od krowy, wstęp do zbioru reportaży Od Stołpców po Kair, a przede wszystkim poświęcił literaturze faktu ostatnią swoją książkę Karafka La Fontaine’a.
Własnymi uwagami podzielę się częściowo sprowokowana między innymi głosami dwóch recenzentów. Marcin Lutomierski, badacz historii literatury i kultury polskiej, autor i dydaktyk akademicki, napisał:
Autorka Drugiej bitwy o Monte Cassino…3posługuje się interesującym i sprawdzonym w poprzednich książkach gatunkiem «opowieści». Należy zaznaczyć, że choć nie ma jednoznacznej definicji tego sposobu opowiadania (rzecz wymagałaby kiedyś osobnego omówienia), to śmiało można stwierdzić, że opowieści Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm łączą w sobie elementy reportażu, wywiadu/rozmowy, opowiadania, listu, pamiętnika i dawnej szlacheckiej sylwy. Dominują tu jednak zapisy (autoryzowane, jak podkreśla autorka) rozmów – przeredagowanych w taki sposób, że sprawiają wrażenie wspomnień – a także listy. Warto zauważyć, że choć pisarka wybrała tak synkretyczny gatunek literacki, to jako autorka jest ona stale obecna: we wstępach, wtrąceniach, w dygresjach, jak również wypowiedziach rozmówców. (…) Recenzowany tom pozostawia tylko jeden niedosyt: wiedzy o powstawaniu samej książki – wyborze bohaterów i tematów, wyjazdach, spotkaniach, rozmowach, listach, telefonach, spisywaniu nagranych rozmów, redagowaniu tekstu (między innymi skracanie, nadawanie tytułów i śródtytułów wspomnień). Przydałby się wstęp (lub posłowie) chociażby taki, jaki autorka zamieściła w Otwartej ranie Ameryki4. Kto wie, czy osobny tekst o warsztatowej stronie publikacji nie byłby równie interesujący jak tworzące ją opowieści. Mimo że w książce pisarka nie pojawia się na pierwszym planie, wiemy, że to ona jest narratorem, który jednocześnie inspiruje rozmówców. Pozostaje przy tym niezwykle subtelna: w bardzo dyskretny i zarazem umiejętny sposób buduje atmosferę rozmowy. Aleksandra Ziółkowska-Boehm posiada również niezwykły dar opowiadania nie tylko polskich, ale – przede wszystkim – ludzkich historii, dlatego i autorce, i jej czytelnikom życzę kolejnych książek z pasjonującymi opowieściami5.
Łukasz Garbal, autor książki na temat edytorstwa, także biografii Jana Józefa Lipskiego, badacz Gombrowicza, zauważył:
Każda książka Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm to niezwykła podróż w czasie i przestrzeni. Podobnie ostatnia – przedstawiająca historię najnowszą z osobistej perspektywy bohaterów, których autorka wysłuchuje. Autorka o metodzie swojej pracy nigdzie nie napisała. Szkoda6.
Moje rozumienie pisania nie musi być zbieżne z przemyśleniami innych. Pisanie pojmuję – najogólniej mówiąc – niemal jako posłannictwo, służenie innym, ale i sobie: własnym upodobaniom czy wręcz fascynacjom. Czasami mówię: żeby mi życia starczyło, bym mogła spokojnie przemyśleć, wysłuchać, poczytać, zrobić notatki, i wreszcie – napisać.
Pisząc, za każdym razem jakbym reagowała na rzeczywistość, ludzi i zdarzenia wokół siebie. Jakbym chciała odpowiedzieć na pytanie: jakie jest nasze życie?
Opowieści innych zawsze mnie interesowały, chętnie je wysłuchuję i czasami chcę o nich także napisać. Również moje własne życie dostarcza mi emocji, które często są inspiracją. Piszę o tych dobrych, i o tych gorszych, i jest to rodzaj swoistej terapii, gdy dzielę się swoimi przemyśleniami i obserwacjami z innymi. Tak jak wszyscy, wciąż uczę się żyć, potykając się nie raz i nie dwa. Chciałabym zrozumieć swoje życie i świat wkoło mnie, a pisząc, przybliżam i w jakiejś mierze przyswajam sobie nowe i nieznane zjawiska.
Jak wybieram swoich bohaterów? Jak znajduję tematy, które mnie interesują?
Moi rozmówcy pojawiają się jakby sami. Poznaję ich w Warszawie, Gdańsku, Krakowie, Toruniu, Opocznie, za oceanem – w Kanadzie, Stanach Zjednoczonych, nawet w Argentynie i Brazylii. O tym pierwszym spotkaniu piszę zazwyczaj na początku swojej opowieści.
Aleksandra Ziółkowska-Boehm i kanadyjski senator Stanley Haidasz, Copernicus Lodge, Toronto, rok 2005
Kiedy w 1990 roku zamieszkałam za oceanem, poznałam między innymi emigrantów z okresu wojny. Wcześniej spotykałam ich w Kanadzie, gdzie ponad dwa lata przebywałam na stypendium. U wielu z nich zamieszkanie na obczyźnie wyzwoliło nowe problemy, ból, lęki i trudności adaptacyjne. Kompensowali to wielkim oddaniem sprawom polskim – powstawały kościoły, organizacje, stowarzyszenia, pisma, książki, księgarnie.
Nieraz bywało tak, że przysłuchując się, niemal… wstrzymywałam oddech. Szczególnie reagowałam na wspomnienia, po których wysłuchaniu serce topniało. Gdy były to osoby pozbawione pielęgnowanego żalu i goryczy, odpowiadałam najserdeczniej, zadawałam pytania, i wreszcie mówiłam, że chciałabym napisać. Nie wiedziałam, czy powstaną niedługi tekst, wywiad czy większa opowieść z przytaczaniem słów moich bohaterów.
Literatura faktu – creative non-fiction
Dwudziesty pierwszy wiek od samego początku należy do literatury faktu i zapewne taki pozostanie. Gdy wchodzi się do amerykańskiej sieci księgarń Barnes and Noble w oczy rzucają się przede wszystkim: monografie, biografie, wspomnienia, omówienia, pamiętniki, dzienniki, wywiady, relacje.
Czytelnik współczesny oczekuje dokumentacji, jest głodny faktów, przekazów z pierwszej ręki. Staramy się śledzić, co się dzieje w różnych miejscach świata, który dzięki telewizji i głównie Internetowi wszedł w nasze życie ze swoimi dylematami, problemami, katastrofami i biedą. Na temat wielu spraw i zjawisk pragniemy wiedzieć więcej, czasami je zgłębić, lub choćby lepiej zrozumieć. Chcemy wiedzieć także o sprawach nam, Polakom, bliskich, o naszej historii, naszych wielkich postaciach, ale i o przeciętnym człowieku, by się z nim identyfikować. Może chcielibyśmy wyciągnąć nowe wnioski z naszej przeszłości, nawet wiedząc, że historia lubi się powtarzać.
Termin creative non-fiction (używany zamiennie jako literary non-fiction ) brzmi być może zagadkowo. Wyraz creative wskazuje, że autor używa metod i sposobów wypróbowanych w fikcji, czyli uprawia sztukę przenoszenia do narracji rozmaitych strategii i form opowiadania.
Korzenie creative non-fiction tkwią w literackim dziennikarstwie dwudziestego wieku, jakie uprawiał na przykład Ernest Hemingway piszący swoje wrażenia z pobytu w Afryce do pism „Collier’s Weekly” i „Scribner’s Magazine”. Dzięki niemu wyrażenie w języku suahili „safari” zostało przyjęte do języka angielskiego. Hemingway przekazywał swoje opowieści z pierwszej ręki, z własnego punktu widzenia.
Pojawiło się nowe potraktowanie przekazu. Wcześniej tak zwane dziennikarstwo ogólne było oderwane od autora, chłodne i wstrzemięźliwe. Pokazywało fakty i wymieniało nazwiska, ale nie próbowało pokazać charakteru czy odrębności konkretnej osoby.
W latach 70. ubiegłego wieku królował literary journalism – autorzy byli zainteresowani pokazaniem punktu widzenia przeciętnego człowieka. Przedstawiali ludzi patrzących na monarchów, prezydentów w inny niż dotychczas sposób. Czytano o odczuciach, marzeniach, pasji i nieszczęściach… jak w powieściach, a był to wciąż realizm – konkretne postaci z konkretnymi nazwiskami. Od kiedy ten właśnie sposób został przywoływany poza dziennikarstwem, termin literary journalism już nie był adekwatny. Zaczęto wówczas stosować określenie creative non-fiction.
Autorzy non-fiction mają swoisty kontrakt z czytelnikiem: nic nie wymyślają. Wszystko, o czym piszą, jest oparte na dokumentach, faktach, ustalonych relacjach, i autor jest zobowiązany napisać o tym czytelnikowi.
Uważam, że mimo tych trudności pole do kreatywności jest duże. W Dworze w Kraśnicy… przywołuję słowa Johna Grishama, który nie pisze książek z gatunku literatury faktu, bo za dużo pracy. Jestem zbyt leniwy, by podjąć research7.
Dlaczego pisarze wybierają non-fiction zamiast fiction, skoro jest tyle uwarunkowań i trudnych granic do przekroczenia? Prawdziwe historie uczą nas, co znaczy być prawym, odważnym, przestraszonym – uczą pokory. Pokazują nam niezwykłe charaktery, które są tym bardziej wyjątkowe, że były, są i istniały naprawdę. Zyskują zaufanie czytelnika, ale sam pisarz musi przestrzegać, aby tego zaufania nie zawieść. Zdarza się różnie.
Przywołam amerykański przykład. W 2003 roku w Stanach Zjednoczonych ukazała się książka creative non-fiction Jamesa Freya zatytułowana A Million Little Pieces. Pokazuje ona brutalną historię uzależnienia od narkotyków ludzi, których autor spotkał w klinikach rehabilitacyjnych. Ogólnie – pokazuje przejmujący ludzki dramat pełen niezwykłych postaci, konfliktów, tarć i napięć. Oprah Winfrey w swoim Book Club nagrodziła A Million Little Pieces; książka została bestsellerem i przyniosła autorowi duży dochód. Stała się inspiracją dla wielu ludzi. Jednak, jak się szybko okazało, autor nie oparł jej na prawdziwych wydarzeniach. Frey wymyślił i zdarzenia, i ludzi. Trzy lata później, w 2006 roku, kiedy prasa zaczęła ujawniać prawdę, korygując raz po raz fakty, okazało się, że wiele z nich w ogóle nie miało miejsca. Oprah Winfrey i inni byli oburzeni, autorowi wytoczono procesy sądowe.
Jak potem tłumaczył James Frey, próbował on zainteresować swoją powieścią wydawcę, ale książka była odrzucana. Wtedy napisał, że to jest prawdziwa historia – oparta na jego życiu – dlatego ją opublikowano.
Opowieść
Swoje teksty non-fiction nazywam opowieściami. Mają luźną budowę, swobodny tok narracji, mogą – nie muszą – być większe od opowiadania, mniejsze niż powieść. Perspektywa pokazania wydarzeń może być wieloraka, jak i różnorodny punkt widzenia. Gdy wybieram pierwszą osobę narracji, pokazuję opowieść od strony bohatera, zachowuję jego styl mówienia, patrzenia na opisywane zdarzenia. Stosując trzecią osobę narracji, podaję wiele innych wiadomości, także historycznych – opartych na różnych źródłach (często przytaczając je w przypisach). Używam obu form, a szczególnie lubię oddać głos swojemu bohaterowi, przywołać jego dobór słów i sposób wypowiadania się.
Pisarz, który wybiera literaturę faktu jako swój warsztat i tematykę, zdaje sobie sprawę od początku, a z czasem coraz bardziej się przekonuje, przed jakimi staje zadaniami. Przede wszystkim musi dbać o to, by jego przekaz zawierał prawdę – zarówno miejsca i czasu akcji, jak i postaci, które ukazuje. Prawdziwe muszą być ich wybory i motywy działania, koleje życia, losy, a także tragedie, ból, potknięcia, rozczarowania, upadki czy radości i satysfakcje. Różne są sposoby pokazania wybranego bohatera i jego losów czy zdarzeń wokół. Trudność polega na tym, jak przekazać prawdę, która jest „moją prawdą” lub „prawdą innej osoby”.
Czy istnieje jedna prawda…? Niejednokrotnie jest to skomplikowany temat.
Jak powiedziała Małgorzata Szejnert: Nie ma prawdy samej w sobie, zawsze jest tylko czyjaś prawda. Reporter nie ma możliwości rozstrzygania, czy coś jest prawdą, czy nie. On nie jest sędzią, może się jedynie do prawdy zbliżyć8.
Jest prawda każdego człowieka, i – jak pisał Wańkowicz w przywoływanej anegdocie w swojej ostatniej książce Karafka La Fontaine’a – trzeba obejść stolik i wysłuchać każdego z siedzących i pijących wino z kryształowej karafki. Jeden twierdzi, że z jego strony słoneczne światło załamuje się w kolorze różowym, drugi, że w zielonym, inny, że żółtym, niebieskim. Karafka La Fontaine’a to pokazanie punktu widzenia każdego z zebranych. W jakich się widzi kolorach, zależy nieraz od miejsca, w którym się siedzi. Czy zatem nie istnieje prawda absolutna? I jak ma się do niej na przykład tolerancja? A jak mają się do opisu wydarzeń wybierane źródła selekcjonowane przez autora, który może mieć różnorakie założenia. Jak napisał Łukasz Ksyta, autor książki o majorze Henryku Dobrzańskim „Hubalu”:
Autorzy opisujący ludzkie historie, często dramatyczne i niejednokrotnie ciężkie do oceny, ponoszą całkowitą odpowiedzialność za dobór źródeł relacji oraz opisywanych faktów. Jeżeli książka pisana jest przy założeniu, że to, co wyjdzie spod autorskiego pióra, ma się jedynie dobrze sprzedać, a nie być zgodne z prawdą historyczną, powstaje groźna sytuacja. Zagrożone są nie tylko opisywana postać, ale i sam czytelnik. Autor bowiem swobodnie dobiera i nagina fakty, przez co świadomie wypacza opisywaną rzeczywistość. Robi to tylko po to, aby osiągnąć swój cel. Na przykładzie postaci majora „Hubala” niejednokrotnie można mówić o braku jakiejkolwiek moralności i sumienia autorów, którzy piękną historię oddziału wydzielonego zamieniają w tanią sensacyjkę. Chęć bezwysiłkowego stworzenia czegoś „nowego” w historii, która jest już dobrze opisana, zamienia się często w obrażanie, opluwanie i okradanie z honoru. W takiej konstrukcji granica między faktami a wyobraźnią autora jest często tak cienka, że nawet czytelnik z odpowiednim zasobem wiedzy ma problem z odróżnieniem, co wydarzyło się naprawdę, a co zostało wymyślone na potrzeby publikacji9.
W każdej formie literackiej ważne jest, aby autor umiał zaangażować, wciągnąć emocjonalnie czytelnika w tok swojej opowieści. Kreatywność piszącego polega na wyborze perspektywy, która jak oko kamery pozwala zatrzymać i skupić się na wybranym szczególe. Skupić, tak by zwrócić uwagę czytelnika. Podając szczegóły niejako wciąga się czytelnika w akcję, uruchamia jego wyobraźnię. Wstrzemięźliwość pełni ważną funkcję w opowiadaniu, może wykreować dramat i napięcie. Powiedzenie „za dużo” zabiera napięcie – gadulstwo narratora niszczy tekst.
Pisarz musi pisać w sposób, który jest mu bliski. O wielu rzeczach nie wiem, nie wie więc czytelnik. Kiedy pisząc tekst non-fiction, autor ma braki w informacjach, powinien zaznaczyć, że nie dysponuje materiałem z danego miejsca czy okresu. Narrator występuje wprost, jak również poprzez przywoływanie innych, udzielanie głosu konkretnym osobom, prezentowanie ich punktu widzenia i ich zapamiętanie, a także sięganie po dokument, wspomnienia innych, zapis historyczny, fotografię czy rysunek.
Korzystam z rozmaitych źródeł i pokazuję potem w książce różne obrazy. Trzy rysunki pokazałam w Kai od Radosława10. Po zapis historyczny sięgam sama, ale także za radą i z zaleceniem innych. Podaję bibliografię obejmującą także niepublikowane materiały, zbiory archiwalne. Zdjęcia prywatne użyczają mi bohaterowie tekstów, są to często fotografie historyczne (jak na przykład Wiesława Chrzanowskiego z Powstania Warszawskiego), nieraz unikatowe (np. Jana Bułhaka, które mi dostarczył wnuk słynnego dziadka, Bohdan Bułhak), służące jako piękny obraz przywoływanych miejsc i lat.
Korzystam zarówno ze zbiorów archiwalnych, jak i prywatnych. Materiały z polskich archiwów, na przykład Centralnego Archiwum Wojskowego im. mjr. Bolesława Waligóry (CAW) w Warszawie, zostały mi kilka razy przysłane do domu. Z materiałów IPN czerpałam na miejscu w Warszawie. Mam także dobre doświadczenie z amerykańskimi archiwami. National Archives Collection College Park w Maryland użyczyły mi pozwolenia na nieodpłatne wykorzystanie fotografii, między innymi indiańskich szyfrantów, które pokazałam w książce Otwarta rana Ameryki11. Nie tylko dano mi pozwolenie na druk, ale i przysłano do domu pocztą dobrej jakości odbitki.
Polacy i Amerykanie użyczyli mi materiałów nieodpłatnie, inaczej zaś zareagowali Szwedzi i Brytyjczycy. Kiedy pisałam nieduży tekst poświęcony kuzynce mojego męża, Ingrid Bergman, chciałam sprawdzić daty urodzin i śmierci licznego rodzeństwa Bergmanów (miałam potwierdzone tylko Justusa, ojca Ingrid, i Blendy, babki Normana), zwróciłam się do Szwedzkiego Narodowego Archiwum w Sztokholmie. Odpowiedziano pozytywnie, ale z góry policzono za to sprawdzenie niemałą sumę. Podobnie naliczyło mi opłaty brytyjskie Imperial War Museum za prezentację w książce Druga bitwa o Monte Cassino i inne opowieści fotografii ilustrujących tekst oparty na badaniach Janusza Krasickiego pod tytułem Wokół lotów generała Władysława Sikorskiego (pokazanie samolotów, którymi latał generał Sikorski)12.
***
Przygotowanie do spotkania z Wańkowiczem
Nieraz przywołuję wrażenia ze swojego pierwszego spotkania z Melchiorem Wańkowiczem, przytoczę je kolejny raz. Pisałam na temat jego twórczości pracę magisterską13. Czytałam jego książki, przygotowywałam się starannie, nasuwały mi się różne pytania, i wtedy wysłałam pisarzowi list. W odpowiedzi zaprosił mnie na spotkanie, wyznaczając dzień i godzinę. Przyjechałam z Łodzi do Warszawy, zabrałam ze sobą notatki i kilka esejów – tak zwanych prac zaliczeniowych na temat autora Szczenięcych lat. Wańkowicz powiedział mi na samym początku, że ma dla mnie, jak dla wszystkich dziennikarzy i studentów, 45 minut, nie więcej, bo czas jest dla niego bardzo drogi.
– Czytała pani moje książki? – spytał. Podałam mu swoje prace zaliczeniowe. Wziął je i po kolei zagłębił się w lekturę. Minęło 10, 20 minut, a on czytał. Czas uciekał, trochę się niepokoiłam. Wreszcie odłożył maszynopisy na bok, popatrzył na mnie łagodnym okiem, zaciekawiony jakby, i powiedział:
– Umie pani myśleć krytycznie. Pisze pani także o sprawach, o których już zapomniałem.
Melchior Wańkowicz, Aleksandra Ziółkowska i Henryk Ossowski, adiutant majora „Hubala”, Warszawa, sierpień 1974 roku
Zamiast 45 minut, zrobiły się cały wieczór i długa rozmowa. Wańkowicz zaprosił mnie, bym kolejnego dnia poszła z nim na „podpisywanie” – trwały Targi Książki w Warszawie (maj 1972 roku).
O swoim spotkaniu z Wańkowiczem, z którym planowała zrobić rozmowę dla radia, wybornie i z humorem napisała Zofia Kucówna w książce Zatrzymać czas. Zadawała pisarzowi pytania, aż ten przerwał:
A konkretnie, konkretnie, kochana pani – i wreszcie jak nie huknie: – Ja widzę, kochana pani, że sama pani nie wie, o co chodzi. Czy pani, aktorka, przygotowała się do tej rozmowy?
Byłam speszona, że zawracam staremu człowiekowi głowę i powiedziałam prawdę:
– Chciałam, żeby nasza rozmowa była nie komponowana, lecz żywiołowa, w pełnej improwizacji. Zależy mi bowiem na naturalności i prostocie. Wtedy Wańkowicz elegancko nakrył dłonią mikrofon i rugnął mnie jak dawno nikt:
– Jak się chce pani aktorka bawić w reporterkę, to musi pani, żeby nie spartolić roboty, tę naturalność i prostotę dobrze zakomponować. A w dodatku, jak pani przychodzi do takiego starego reportażysty jak ja, to musi się pani podwójnie dobrze przygotować.
I dał mi lekcję na temat zawodu reportażysty, odsłaniając już przy tym mikrofon. (…)
Rozmowa mieniła się, falowała różnymi kolorami, nastrojami, emocjami. Najbardziej wdzięczna mu jestem za ten fragment, który dotyczył czytelników, jego szacunku dla nich, powagi, z jaką traktował ich, i listy od nich. Cieszył się nimi, przechowywał troskliwie nawet paskudne anonimy. Wzruszyła mnie jego wiara w misję społeczną pisarza, wiara w misję każdego zawodu. Pytał mnie, czy dostaję listy od widzów i czy odpisuję. Kiedy odpowiedziałam, że rzadko, skarcił mnie, oceniając to jako arogancję i lekceważenie ufności drugiego człowieka.
Byłam podbita na całego. Zaczarowana nim i tym, co mówił, a było to i bezładne i chaotyczne i żywiołowe, i rubaszne, i zawiadiackie, i kpiarskie, i zadziorne, i liryczne, a czasem i głupie. Cudownie głupie (…)14.
Spotkanie z legendarnym „Gryfem”
Spotkanie to zawdzięczam dwóm osobom: Agnieszce Boguckiej i Annie Komorowskiej-Sławiec, z którymi znajomość zainicjowała Zofia Korbońska. Gdy mi powiedziały, że w Warszawie mieszka „Gryf” – Janusz Brochwicz-Lewiński, że kilka lat wcześniej wrócił do Polski, zareagowałam natychmiast z radością, ale i ze zdumieniem. Pamiętałam bowiem ostatnie zdanie z Ziela na kraterze: Gryfa nie odnaleziono dotąd.
Jesienią 2010 roku miałam szansę go spotkać. Generał mówił dużo o Powstaniu Warszawskim, a także wiele o Krystynie Wańkowicz, córce pisarza. Zginęła w szóstym dniu powstania. „Gryf” odczuł jej śmierć bardzo mocno. To on ją pochował. Sam dwa dni później został postrzelony, miał strzaskaną połowę twarzy, spalony język. Dwadzieścia godzin wyprowadzano go kanałami ze szpitala na ul. Freta do szpitala na Marszałkowskiej. Po powstaniu był w obozach. Z Murnau został wyzwolony przez Amerykanów, potem przebywał w szpitalu w Szkocji.
Byłam zdziwiona, że „Gryf”, od 2002 roku mieszkający w Warszawie, nie był anonimowy, ale nie został jakby „odnaleziony” przez ludzi pióra, że tę wstrząsającą historię jakby wydobyłam z ciszy podczas jesiennego, kilkutygodniowego pobytu w Polsce, że jej nie przywołano wcześniej.
Po długich rozmowach w warszawskim mieszkaniu „Gryfa” przy Waryńskiego kilka razy rozmawialiśmy jeszcze przez telefon. Pytałam go wciąż, niemal przerywając wspomnienia ogólne i rozważania o powstaniu, właśnie o Krystynę. Pytałam, jak to się stało, że Zofia Wańkowicz nie rozpoznała ciała córki. Wańkowisz pisze w Zielu na kraterze, że kiedy odkopywano groby w lutym, poznałaby córkę po plisowanej spódniczce, po warkoczach… „Gryf” mi przerwał i powiedział: Ależ Krystyna nie miała warkoczy, obcięła je… i nie była w spódniczce, bo dziewczęta przebrały się w mundury zdobyte na Stawkach przez «Zośkę»…
Janusz Brochwicz-Lewiński „Gryf”, w czasie Powstania Warszawskiego żołnierz batalionu AK „Parasol”
Rozumiem, że Wańkowiczowie o tym nie wiedzieli. W swoim tekście umieściłam zdanie: Może matka nie rozpoznała ciała córki, bo była w mundurze i bez warkoczy. Nie śmiałam, nie mogłam napisać, że tak się stało. Pan Bóg wie, co się naprawdę stało… Po publikacji tekstu (w „Plus Minus”), po ukazaniu się książki (Druga bitwa…)15 Agnieszka Bogucka, opiekunka „Gryfa”, napisała:
Miałam unikatową okazję popatrzeć na warsztat Pani Aleksandry wtedy, gdy powstawał artykuł o Krystynie Wańkowiczównie i okolicznościach jej śmierci w czasie walk na Woli w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego.
W 2002 roku powrócił do Warszawy z długoletniej emigracji politycznej Janusz Brochwicz-Lewiński ps. „Gryf”, żołnierz batalionu „Parasol”, który dowodził grupą szturmową w czasie walk o pałacyk Michla i później na Żytniej i cmentarzach ewangelickich. To wtedy Krystyna, nosząca pseudonim „Anna”, została z „Gryfem” i jego drużyną, zafascynowana przebiegiem walk, gotowa spełniać funkcję korespondenta wojennego. Mimo zagrożenia nie odeszła na tyły, a została z walczącymi. Opisał to w Zielu na kraterze Melchior Wańkowicz. Tam pojawia się postać „Gryfa”, którego łączniczką dobrowolnie została Krystyna, a który po kapitulacji Powstania zgubił się gdzieś na emigracji. Nadaremnie poszukiwali go rodzice poległej Krysi, a przecież był on jej dowódcą i jedynym świadkiem jej śmierci i on pochował jej ciało. Tak bardzo chcieli je odnaleźć i godnie pochować. A informacje były sprzeczne: byli tacy, co ją widzieli żywą w Pruszkowie, więc matka nie uwierzyła, że Krysia zginęła. Odnaleziono ciała tych, co razem z nią polegli, sześciu chłopców i dziewczynę. Pani Zofia nie rozpoznała w tych szczątkach Krysi. Nigdy nie odnalazła ciała swego dziecka.
Po latach Oleńka spotkała się z „Gryfem” w Warszawie. Dobrych kilka godzin rozmowy i myśl, dlaczego matka nie rozpoznała ciała córki. Może wzięło się stąd, że Krysia wyszła na Powstanie w plisowanej spódniczce i z warkoczami, a według relacji „Gryfa” wkrótce to się zmieniło. Sytuacje, w jakich te dziewczyny musiały wykonywać zadania bojowe, zmusiły je do przystosowania się do tych trudnych warunków polowych. Dziewczyny szybko zamieniły spódniczki na spodnie mundurowe, zdobyte na Stawkach z magazynów niemieckich, a na długie włosy nie było czasu, więc Krysia te włosy szybko ścięła.
To spotkanie Oleńka–„Gryf” wkrótce zaowocowało przepięknym i poruszającym tekstem, opublikowanym najpierw w „Rzeczpospolitej”. Potem Oleńka umiejscowiła go trwale w pierwszym rozdziale niezwykłej książki o polskich emigrantach wojennych i ich losach powojennych Druga bitwa o Monte Cassino i inne opowieści.
Ale zanim doszło do publikacji, Oleńka na odległość transoceaniczną zasypywała mnie, a w efekcie „Gryfa”, dziesiątkami e-maili, w których dopytywała się o coraz to inne szczegóły z jego opowiadania. Pokazała, że jest dla niej ważny każdy najmniejszy szczegół, który dla postronnej osoby mógłby się wydać kompletnie nieistotny. Nie bez irytacji „Gryf” zmuszony był zajmować stanowisko w sprawie detali co do używanej broni, szczegółów odzieży, wypowiedzianych słów i przypuszczalnych powodów decyzji Pani Zofii Wańkowiczowej odnośnie poszukiwań ciała córki. Mnie także zdumiewała szczegółowość tych pytań i to, że w ogóle autorka przyszłego tekstu miała potrzebę tak drobiazgowych analiz. Gdy dostałam do ręki gotowy tekst, zrozumiałam, dlaczego to robiła. Po pierwsze tekst ten uzyskał prawdziwą perfekcję pod względem języka, ale także zrozumiałam, na czym polega poczucie odpowiedzialności autorki za tekst, który zaprezentuje swoim czytelnikom. Myślę, że ta postawa odpowiedzialności i perfekcyjnej dokładności w przedstawieniu tematu daje ten niezwykły efekt w postaci pięknego i niezwykłego pisarstwa Pani Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm16.
Styl i ton
Styl może być jak ogród – zadbany i wycyzelowany, ale też swobodny i nieujarzmiony. Gdy mam opowiedzieć o konkretnej osobie, muszę podać informacje „gdzie, kiedy”, i tak je podać, by czytelnika zainteresować. Można je zaprezentować z „obłoczkiem sekretu” czy niedopowiedzenia, czy też… wprowadzić rodzaj niepokoju. Ja ten proces nazywam „szukaniem tonu”, i staram się go wyszukać do każdej swojej opowieści. Może być ogólny, powiedziany wprost, może być jak staropolska sylwa (silva rerum – „las rzeczy”) mająca różnorodną tematykę, zmienność nastroju i poetyki, wielowątkowość, przywoływania autobiograficzne. Ton to znalezienie odpowiedniej atmosfery, rytmu i języka do konkretnej opowieści. Na pewno inaczej chciałam napisać o polskich losach naznaczonych drugą wojną światową, inaczej o amerykańskich Indianach, czy o swojej kotce Suzy, o wspomnianej wcześniej kuzynce mojego męża, aktorce znanej z filmu Casablanca.
Gdy się ukazała pięknie wydana Ingrid Bergman prywatnie, napisał do mnie Tomasz Wojtkowski (twórca i wykonawca piosenek), że styl książki przypomina mu melodię bossa novy. Spodobało mi jego określenie, bowiem opowieść rodzinna z założenia miała być utrzymana w jednym tonie, być ciepła, serdeczna i powściągliwa. Przytoczę fragment listu – jakże niezwykłej recenzji książki:
Po krótkich przygotowaniach (zaparzenie w dużym kubku świeżej herbaty, opróżnienie popielniczki z wczorajszych niedopałków, uprzątnięcie fotela z różnych części mojej garderoby i ubranie się w wygodny, niekrępujący ruchów dres) ponownie pogrążyłem się w opowieści o Ingrid Bergman.
Jako tło muzyczne wybrałem bossa novy w wykonaniu Astrud Gilberto. Nie wiem, dlaczego akurat ten gatunek muzyki uznałem za odpowiedni, ale okazało się, że trafiłem w dziesiątkę. Dla mnie bossa novy są specyficznymi piosenkami. Nie usłyszę w nich wielkich popisów wokalnych. Ich rytm jest bardzo jednostajny, a linie melodyczne jakby przytłumione przez twórców. Jakby kompozytorzy unikali nadmiernych fajerwerków muzycznych. Ale jakże piękne są te wszystkie melodie. W dodatku konwencja śpiewania lekko matowym głosem sprawia, że bossa novy po wyjściu z głośnika snują się po pokoju jak dym z fajki. Zawieszone w powietrzu wypełniają całą przestrzeń swoim urokiem i ciepłem. Nie chodzi mi o ciepło brazylijskiej plaży (chociaż z tym także się kojarzą z oczywistych powodów), ale raczej o takie przyjemne, wewnętrzne mrowienie w klatce piersiowej, połączone z odczuciem relaksu i uspokojenia. Piosenki opowiadają o miłości, rozstaniach i spotkaniach, marzeniach i podróżach, o pięknych kobietach i ich facetach. Zupełnie jak w Pani książce. Gdy ją czytałem, miałem wrażenie, że spokojnym, ciepłym, jednostajnym głosem opowiada mi Pani historię rodzinną. Taka rozmowa przy herbacie.
Tak, wybrałem właściwą muzykę jako tło przy lekturze.
Ingrid Bergman prywatnie to taka książkowa bossa nova, mimo że jej główna bohaterka pochodziła z zimnego kraju i spoczęła w zimnym morzu i mimo że druga bohaterka, ciocia Blenda, w ciasno zapiętych pod szyją sukniach, w drucianych okularach, ze ściśniętymi ustami, stanowczym wzrokiem i z Biblią na nocnej szafce przy łóżku w niczym nie przypomina „Dziewczyny z Ipameny”17.
Kontynuując temat muzycznych porównań, to pisząc o Romanie Rodziewiczu – hubalczyku – używałam czasami „całej orkiestry”: i bęben, i flet, i skrzypce. Pisałam o ludności polskiej w Mandżurii, o Kresach, o obozach w Auschwitz i Buchenwaldzie, o ciężkim trudnym życiu po wojnie. Byłam także świadkiem poruszającego spotkania – po wielu latach, pierwszy raz po wojnie, Roman spotkał się z dawną narzeczoną Halinką. Wyjaśniali sobie, tłumaczyli, co się stało, że stracili kontakt (jak to spotkanie niejako wróciło do mnie, piszę w osobnym eseju).
Narrator musi wyciszyć swoje własne odczucia. Zdarzenia i obserwacje powinien podać w sposób umiarkowany i bezstronny, chociaż… nieraz lubi się mniej lub bardziej przywoływane przez siebie osoby. Miałam taką sytuację, pisząc opowieść o Ingrid Bergman. Otóż… nie bardzo lubiłam jej dwóch szwedzkich mężów, lubiłam zaś Włocha – Roberto Rosselliniego. Świadomie zacytowałam zdanie z jednej z książek poświęconej aktorce. Nie było moje własne, ale niemal z satysfakcją je przytoczyłam. Zacytowałam także fragment listu ciotki Ingrid do ojca Normana na tenże sam temat. Blenda Bergman miała swoją opinię, którą z nieskrywaną radością powtórzyłam.
Rygor i dyscyplina
Co powstrzymuje od pisania? Dziesiątki spraw, ludzie, świadomość, że tyle już napisano, że jakże wiele się pisze, że nieraz wręcz gadulstwo nas otacza. Ale jednocześnie, jakże piękne i szlachetne jest przekonanie, że ktoś chce się podzielić się z innymi ważną sprawą.
Uważam, że każdy z nas ma swoją własną opowieść i może ją pisać, opierając na własnym życiu. Każdy może napisać własne wspomnienie, biografię, pamiętnik czy historię rodzinną. Jak dalece chce, jak dalece potrafi, i czy będzie chciał i umiał poddać się dyscyplinie, to jest osobne zagadnienie.
Pisanie wymaga nieraz wielkiego poświęcenia. Zdarza się, że wszystko wkoło jest ważniejsze, wydaje się jakby właściwsze. I zapewne często tak jest. Są i inne przypadki, gdy trzeba umieć uciszyć głos w sobie, który przeszkadza, nieraz wręcz jest naszym wrogiem. Może nas buntować, może stawiać pytania: komu, na co, po co?, i może proponować wiele ciekawych zajęć i niemałych przyjemności. Także wygoda i lenistwo zawsze podpowiadają oglądanie kolejnego programu telewizyjnego, który nas tak bardzo nie interesuje, szperanie w Internecie, drzemkę, gadulstwo przez telefon, mówienie nieraz wciąż „o tym samym”.
Dużym sprzymierzeńcem w pisaniu jest lektura książek. Pamiętam słowa profesora Władysława Tatarkiewicza, który w Zapiskach do autobiografii pisze, że zamiast spotykać się w tym samym gronie i powtarzać te same rzeczy, lepiej usiąść i poczytać. Lepiej wrócić „do swej pracy, książki, myśli”. Cytuję:
Życie towarzyskie w małym gronie rodziny czy przyjaciół, owszem, daje poczucie bliskości ludzkiej, ale długie rozmowy przy stole czy lampie są najczęściej powtarzaniem rzeczy stokrotnie już mówionych. W bliskim gronie najchętniej powiem to, czego inni z tego grona jeszcze nie wiedzą, niech i inni to zrobią, a potem - wracajmy do swej pracy, książki, myśli18.
Pisząc, jestem zwykle sama – zależnie od miejsca – z kartką, notesem, komputerem. Czy pisząc, mam „przed sobą” czytelnika? I tak, i nie. Skupiam się przede wszystkim na tym, bym opowiedziała, przybliżyła, pokazała, wskazała temat, który mnie poruszył. Czytelnika tak naprawdę poznaję dużo później.
Lubię i cenię spotkania autorskie po ukazaniu się książki. Pojawia się wtedy rodzaj szczególnej więzi, jest wzajemna obserwacja, następuje konfrontacja poprzez zadawane mi pytania. Jestem niejednokrotnie zaskakiwana dociekliwością, wyłapywaniem moich niedociągnięć czy błędów. Jest to dla mnie zawsze „dobra lekcja”. Ogromnie cenię swoiste przyjaźnie, które się czasem nawiązują między czytelnikami a mną.
Pisarz powinien być zaangażowany emocjonalnie w temat, ale nie okazywać swoich uczuć. Zawsze mówię, że to emocje popychają mnie do pisania, ale po skończeniu tekst odkładam, by się „uleżał”. Po jakimś czasie sięgam po niego i go cyzeluję, udoskonalam. Zabieram wówczas komentarze – wszelkie emocje szczególnie fatalnie brzmią po latach.
Im trudniejszy temat, tym trzeba być oszczędniejszym w słowach, powściągliwszym, unikać przymiotników. Im poważniejszy, tym należy podać go spokojniej. To czytelnik podczas lektury powinien wywołać w sobie komentarz i różne odczucia. Nie może być mu wskazana gotowa interpretacja, podsunięta i wypowiedziana przez narratora, pisarza. Trzeba podać obraz, tak by czytelnik sam wyciągnął wnioski. By wstrzymał oddech. Nie należy pisać gotowych komentarzy, czytelnik sam powinien się wzruszyć, zdziwić, zakłopotać, zastanowić, pomyśleć… Gdy to nie następuje, to znaczy, że „nie udało” mi się, nie potrafiłam tego wszystkiego w nim wzbudzić.
Ukazuję czasem losy rozbitych wojennymi wypadkami rodzin, dramaty pojedynczych osób. Wydawca amerykański napisał mi, że poprzez pokazane losy czytelnik się identyfikuje i wzrusza, i że tak się dzieje również dlatego, że nie wstawiam własnego komentarza.
Pamiętam, gdy wydarzyła się tragedia zalania części Nowego Orleanu i wiele stacji telewizyjnych całymi dniami pokazywało straszliwe obrazy nieszczęść: domy pod wodą, na dachu zgromadzone osoby machające rękami i proszące o pomoc, konia, który się zmagał z zalewającą go wodą. Pamiętam, jak komentator mówił: Proszę państwa, po lewej stronie widać psa, jeszcze żyje i próbuje utrzymać się na powierzchni wody… Chciałam wtedy powiedzieć: „Nie mów nic, ja to widzę, twój komentarz mi przeszkadza”.
Bo nie komentarz, ale podana informacja wydaje się ważnym elementem w filmach opartych na prawdziwych wydarzeniach. W Stanach Zjednoczonych na początku pojawia się informacja, że za filmem kryje się konkretna historia. Na końcu zaś wyjaśnia się, co się stało z bohaterem, jak się przedstawiona sprawa toczyła przez kolejne lata.
Bardzo cenię te informacje i przyznam, że brakuje mi ich w polskich filmach opartych na autentycznych zdarzeniach czy życiu konkretnych ludzi. Jakby polscy artyści nie chcieli albo unikali tych kilku zdań wyjaśnień.
Tekst ten ukazał się w języku angielskim pt. Literary Journalism, Storytelling, or Literature of Fact, [w:] „The Polish Review”, New York, nr 3, 2017, s. 79–90; oraz jako rozdział, [w:] Untold Stories of Polish Heroes from World War II, Lexington Books, Lanham, MD, 2018. Fragmenty w języku polskim: „Pamiętnik Literacki”, Londyn, grudzień 2018, s. 87–99; „Czas literatury”, Kraków, 2018 nr 4, s. 60–64. [wróć]
John Malkovich, marzec 2012, tłum. Tomasz Wierzbowski. [wróć]
Aleksandra Ziółkowska-Boehm, Druga bitwa o Monte Cassino i inne opowieści, PIW, Warszawa 2015. [wróć]
Aleksandra Ziółkowska-Boehm, Otwarta rana Ameryki, Wydawnictwo Debit, Bielsko-Biała 2007. [wróć]
Marcin Lutomierski, Dar opowiadania, [w:] „Pamiętnik Literacki”, Londyn, grudzień 2014, s. 133–135. [wróć]
Łukasz Garbal, „Nowe Książki”, nr 1, 2015. [wróć]
„Time”, 4 lutego 2008, s. 6. [wróć]
Reporter powinien pisać o tym, co go interesuje, z Małgorzatą Szejnert rozmawia Andrzej Józef Dąbrowski, „Przegląd Polski”, dodatek literacki do „Nowego Dziennika”, Nowy Jork, 25 marca 2011. [wróć]
Autoryzowana wypowiedź z 8 sierpnia 2016; Łukasz Ksyta, autor książki Major Hubal – historia prawdziwa, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2014. [wróć]
Narysowała je moja bohaterka, Cezaria Iljin-Szymańska: Dżungaria, lata 1920–1922, Wyprawa po miód do bartnika z Zajsanu, Szpital w obozie NKWD nr 41 w Ostaszkowie, Obóz NKWD nr 41 w Ostaszkowie. [wróć]
Amerykańskie wydanie: Open Wounds a Native American Heritage, Nemsi Books, Pierpont, SD, 2009, wstęp Radosław Palonka. [wróć]
Patrz: Beata Bednarz, wywiad z Aleksandrą Ziółkowską-Boehm, Nie męczę wielbłąda, [w:] Granice.pl. Wszystko o literaturze; http://www.granice.pl/publicystyka,nie-mecze-wielblada-wywiad-z-aleksandra-ziolkowska-boehm,870 [wróć]
Pracę magisterską na Uniwersytecie Łódzkim pisałam pod kierunkiem prof. Zdzisława Skwarczyńskiego. [wróć]
Zofia Kucówna, *Zatrzymać czas*, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2008, s. 198–199. [wróć]
Opublikowałam swój tekst w magazynie „Plus Minus”, dodatku do gazety „Rzeczpospolita” (29−30 stycznia 2011, s. 21−22). Kolejno w książce Druga bitwa o Monte Cassino i inne opowieści, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2014. Także w książce Melchior Wańkowicz, Poland’s Master of the Written Word, Lanham, MD, Lexington Books, 2013, s. 145−155. O Krystynie Wańkowicz napisała Barbara Wachowicz w książce Bohaterki powstańczej Warszawy, Muza, Warszawa 2014. [wróć]
Wypowiedź przysłana przez Agnieszkę Bogucką, Warszawa, 15 października 2015. [wróć]
Wypowiedź autoryzowana. [wróć]
Władysław Tatarkiewicz, Zapiski do autobiografii, [w:] „Kwartalnik Historii Nauki i Techniki”, Instytut Historii Nauki PAN, Rok XXI, 2/1976, s. 224. [wróć]
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki