Pióro anioła - Janusz Koryl - ebook + audiobook + książka

Pióro anioła ebook i audiobook

Janusz Koryl

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W Leszczynach, maleńkiej wiosce niedaleko polsko-ukraińskiej granicy, życie płynie cicho, powoli i spokojnie. Do czasu, gdy jednej z mieszkanek ukazuje się anioł i obwieszcza jej, że za dziewięć miesięcy urodzi nowego mesjasza. Wieść o bożym posłańcu rozchodzi się po wsi lotem błyskawicy, a początkowe niedowierzanie zmienia się w pewność, że ten wybór Stwórcy musi być nieprzypadkowy. Wszyscy mieszkańcy - zgryźliwy Mateusz na wózku inwalidzkim, handlarka relikwiami, kolekcjoner ptasich piór, uduchowiony akordeonista czy dobrotliwy proboszcz - zostaną wystawieni na niezwykłą próbę, a Leszczyny staną się wkrótce centrum zadziwiających wydarzeń...

Nową powieść Janusza Koryla przeczytałam jednym tchem. Już sam pomysł wyjściowy (kolejnego niepokalanego poczęcia) rodzi apetyt na dalszą lekturę, od której z każdą kolejną stroną nie sposób się oderwać. Koryl jest wnikliwym obserwatorem. Krytycznym okiem, ale nie bez czułości przygląda się obyczajowości i życiu wsi, z właściwym sobie humorem opisuje jej wewnętrzny mikroświat. Pióro anioła to książka, która otwiera oczy, bawi i wzrusza do łez. Gorąco polecam!
Magdalena Piekorz, polska reżyser i scenarzystka

Janusz Koryl
Rocznik 1962. Poeta, prozaik. Mieszka i pracuje w Rzeszowie. Jego dorobek literacki obejmuje kilkanaście zbiorów wierszy (m.in. Kłopoty z nicością, Do czego służy niebo,
Siatka na motyle, Spacer po linie, Cień rajskiej jabłoniDzwonek na przerwę) i kilka powieści: Zegary idą do niebaŚmierć nosorożca, Sny, Ceremonia, Urojenie, Układ.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 298

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 5 min

Lektor: Tomasz Urbański

Oceny
3,8 (5 ocen)
2
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Radeba

Z braku laku…

Początek niezły, może nawet frapujący - a potem niestety cała masa tekstu ocierającego się zbyt często o grafomanię, napisanego językiem, którym posługuje się średnio zdolny, acz ambitny uczeń prowincjonalnego gimnazjum. Mnóstwo banałów („tyle złego dzieje się na świecie”) i oklepanych zwrotów z wypracowań szkolnych („zbity na kwaśne jabłko”). Zakończenie dzieła zwiastuje jego kontynuację, którą zupełnie nie jestem zainteresowany.
00

Popularność




1

– Obudź się.

Głos był delikatny niczym dotknięcie opuszkami palców. Dochodził gdzieś z góry, jakby spod sufitu. Pokój wypełniała gęsta jak smoła ciemność. Zza okna nie przenikało nawet wątłe światło księżyca. Zachmurzone niebo miało w sobie coś upiornego. Ani jedna gwiazda nie zdołała się przedrzeć przez czarną powłokę firmamentu.

– Obudź się.

Głos usiłował wyrwać ze snu młodą kobietę szczelnie opatuloną puchową pierzyną. Spała tak mocno, że na nic zdały się ponawiane od kilku minut próby ożywienia jej świadomości. Obok kobiety leżał jej mąż, głośno pochrapując.

Maria Solecka zdążyła się przyzwyczaić do tego dźwięku, który kilka lat temu, zaraz po ślubie, przeszkadzał jej spać. Teraz potrafiła go ignorować, traktując tę w gruncie rzeczy drobną niedogodność z małżeńską wyrozumiałością. Prawdopodobnie nawet wystrzał z armaty nie obszedłby ją bardziej niż chrapanie męża, a cóż dopiero delikatny głos sączący się z ciemności.

W pewnym jednak momencie kobieta poczuła na swoim ramieniu lekkie szturchnięcie. Wzdrygnęła się przez sen, jakby była to macka ośmiornicy, i zajęczała.

– Obudź się, Mario…

Solecka uchyliła powieki i zerknęła na ciemny kontur tuż obok jej łóżka. Senność mieszała się z poczuciem nie do końca sprecyzowanej rzeczywistości. Dopiero po chwili dotarło do niej, co przykuło jej wzrok.

Mężczyzna.

– Co pan tu robi? – spytała wpół przytomnie.

– Ciii… – Nieznajomy przyłożył palec do ust, dając jej znać, żeby zachowała spokój. – Nie bój się, nic ci nie grozi.

Kobieta sięgnęła odruchowo do włącznika lampki i nacisnęła przycisk. Ostre światło żarówki rozproszyło ciemność.

Obok łóżka stał obcy mężczyzna ubrany na biało niczym lekarz w kitlu. Co tu się dzieje, do jasnej cholery?! – spytała w duchu Solecka, czując rosnący z każdą chwilą niepokój. Jestem w szpitalu? Czyżbym miała wypadek? Ale gdzie i kiedy? Przecież wczoraj zasnęłam we własnej sypialni.

Chcąc sprawdzić, czy tak jest w istocie, dotknęła pleców męża. Spał obok, nie mając pojęcia o bożym świecie.

– Józek – szepnęła w jego stronę, ale on nawet się nie poruszył.

– Nie budź go – odezwał się nieznajomy. – Przyszedłem do ciebie.

– Kim pan jest?! – zapytała mocno strwożona Solecka.

Jeszcze nigdy nie była w takiej sytuacji. Obcy mężczyzna w jej domu? Skąd? W jaki sposób? Kto to jest? Złodziej? Gwałciciel? A może, nie daj Boże, morderca?! Przeżegnała się profilaktycznie, jakby ten gest miał ją zabezpieczyć przed atakiem intruza.

– Jesteś zupełnie bezpieczna – stwierdził nieznajomy łagodnym tonem, widząc niepokój w oczach kobiety.

Solecka wpatrywała się w niego, dostrzegając coraz więcej szczegółów. Biały ubiór był rodzajem powłóczystej szaty. Na nogach miał białe trzewiki, a z ramion wystawały – przełknęła głośno ślinę – najprawdziwsze skrzydła. Mężczyzna wyglądał jak anioł.

– Tak – potwierdził nieznajomy kiwnięciem głowy, jakby znał myśli Soleckiej. – Jestem aniołem.

– Żarty pan sobie stroi? – odparła kobieta, wciąż czując lęk przed stojącym obok mężczyzną.

Mógł ją skrzywdzić. Mógł ją zgwałcić. Mógł ją zamordować. Zanim jej mąż się obudzi, byłoby po niej. Co robić? Najważniejsze – zachować spokój. Łatwo powiedzieć. Serce Soleckiej biło jak oszalałe. Spodziewając się najgorszego, zacisnęła pięści, choć doskonale wiedziała, że jej wątła, kobieca siła nie wystarczy do powstrzymania nieznajomego. Jeśli zechce przypuścić atak, jest pewne, że nie wytrzyma nawet minuty.

Tymczasem ubrany na biało mężczyzna pochylił się nad nią i rzekł nad wyraz spokojnie, bez cienia agresji:

– Przysyła mnie Stwórca.

Solecka poczuła mrowienie wzdłuż kręgosłupa. Stwórca? Przysyła? Czyżby miała do czynienia z wariatem? Jak inaczej wytłumaczyć takie rewelacje? Że jest aniołem, a jego wizyta została zaplanowana przez Boga?

Jeśli to rzeczywiście czubek, nie należy mu się zanadto sprzeciwiać. Trzeba podjąć z nim dialog, choćby najbardziej absurdalny.

– No dobrze – odezwała się kobieta, starając trzymać na wodzy swoje rozedrgane nerwy. – W jakim to niby celu przysłał pana Stwórca?

Jakoś nie mogła się przemóc i zwracać się do mężczyzny per ty. Jego anielskość wzbudzała w niej uzasadnioną wątpliwość.

– Zostałaś wybrana na matkę mesjasza – wyjaśnił nieznajomy z taką swobodą, jakby mówił o wczorajszym deszczu.

– Jak to? – spytała Solecka, nie bardzo rozumiejąc, co tamten ma na myśli.

Miałaby zostać matką mesjasza? Z całą pewnością facet nie jest normalny.

– To dla ciebie ogromny zaszczyt, że właśnie ty zostałaś wybrana – oznajmił anioł, uśmiechając się do Soleckiej.

– Dlaczego ja? – Kobieta coraz lepiej wczuwała się w rolę.

– A dlaczego nie? – odpowiedział mężczyzna, drapiąc się po skrzydle. – Niezbadane są boskie wyroki.

Solecka milczała, czekając na dalszy ciąg wyjaśnień. Była nawet ciekawa, co ten facet jeszcze wymyśli.

– Pamiętasz historię Jezusa? – odezwał się anioł, po czym z wielką powagą wypowiedział dwa słowa: – Niepokalane poczęcie.

– A co ono ma wspólnego ze mną? – zdziwiła się Solecka, nie bardzo łącząc podawane przez obcego fakty w logiczną całość.

– Świat zmierza ku nieuchronnej zagładzie. – Głos mężczyzny przybrał charakter mentorskiej oracji. – Niestety, nic nie wskazuje na to, żeby w ciągu najbliższych lat cokolwiek miało się zmienić. Wojny, krwawe zamieszki, terroryzm… Nie widać końca tej plagi.

Anioł spojrzał na Solecką z przenikliwością kogoś, kto ma proroczy dar jasnowidzenia.

– Stwórca postanowił interweniować i na świat ma przyjść nowy mesjasz. Dzięki niemu będzie można zapobiec apokalipsie, dopóki nie jest jeszcze za późno.

Zapanowało głębokie milczenie. Umysł Soleckiej był tak rozedrgany, jakby go ktoś rozkręcił na diabelskim młynie. Słowa anioła zdawały się wnikać pod skórę jak płonące drzazgi.

– Rozumiesz? – zwrócił się do kobiety mężczyzna.

Ta jednak nie wyglądała na przekonaną. Co więcej, jej mina wyrażała kompletne oszołomienie.

– To niemożliwe – mruknęła pod nosem i pokręciła głową, jakby chciała odepchnąć od siebie całą tę historię, tyleż efektowną, co niewiarygodną.

– Wprost przeciwnie – przerwał jej anioł. – To prostsze, niż ci się wydaje. Mario… – Wziął ją za rękę i ucałował. – Urodzisz mesjasza.

Kobieta zaczęła nagle dygotać, czując zimno płynące od palców anioła. Chłód jego dłoni miał w sobie coś nienaturalnego.

– Ale przecież… – Solecka próbowała powiedzieć, że od sześciu lat bezskutecznie starają się z mężem o dziecko, więc niby jak miałaby teraz zajść w ciążę wbrew komplikacjom, których nie mogli dotychczas pokonać?

– Nie musisz nic mówić – uciął jej wątpliwości mężczyzna. – Bóg wie o wszystkim. Powiedziałem: urodzisz mesjasza.

– Kiedy? – spytała oszołomiona kobieta.

– Za dziewięć miesięcy – odparł anioł z taką pewnością, jakby mówił, że po niedzieli będzie poniedziałek. – Jesteś w ciąży.

– Co?! – wyrwało się Soleckiej, która nie miała już żadnych wątpliwości, że ma do czynienia z całkowitym świrem.

Ciąża?! Jaka ciąża?! Co ten facet pieprzy?! A tak w ogóle skąd się tutaj wziął? Przecież wczoraj wieczorem zamykała drzwi. I do tego jeszcze to jego przebranie. Biała szata, skrzydła, twarz blada jak prześcieradło… Koszmarna mistyfikacja. A jednak było w nieznajomym mężczyźnie coś tak niezwykłego, że Solecka miała wrażenie, jakby ją ktoś nagle zahipnotyzował. Leżąc w łóżku, nie była w stanie poruszyć nawet palcem. Na dobrą sprawę już dawno powinna wszcząć alarm, ale nie miała siły na jakikolwiek sprzeciw.

– Za dziewięć miesięcy urodzisz mesjasza – powtórzył anioł i skłonił się przed Solecką, jakby ta informacja miała ogromne znaczenie nie tylko dla niej, ale i dla całego świata.

Kobieta nie potrafiła tego sensownie wyjaśnić, a przecież nie mogła zaprzeczyć, że intruz znajdował się w jej sypialni, że patrzył na nią przenikliwym wzrokiem, że jego głos brzmiał nad wyraz poważnie. Cała ta sytuacja przerosła jej wyobraźnię. Czuła strach, rozdrażnienie, wściekłość, ekscytację – wszystko równocześnie.

Tymczasem mężczyzna dodał jakby od niechcenia:

– Dbaj o niego.

I zniknął.

2

Solecka przez resztę nocy nie zmrużyła oka. Wciąż widziała przed sobą obcego mężczyznę z białymi skrzydłami. Mogłaby przysiąc, że stał przy jej łóżku na wyciągnięcie ręki. Tysiące myśli krążyło w jej głowie. W żaden jednak sposób nie potrafiła sobie wytłumaczyć, kim był nieznajomy i skąd się tu wziął. Czy to, co jej powiedział, mogło być prawdą? Przecież to niewiarygodne. Nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzy w takie rewelacje.

Czas wlókł się niemiłosiernie. Ciemność za oknem rozpraszała się bardzo powoli, jakby słońce postanowiło dłużej zamarudzić za horyzontem. Solecka spojrzała na budzik. Za piętnaście szósta. Żaden kogut w Leszczynach nie był skory do piania. Sobotni poranek był nadzwyczaj cichy i ślamazarny. Nawet wiatr jakby zapomniał o swych obowiązkach wobec drzew i obłoków.

Gdzieś koło siódmej mąż Soleckiej nagle się poruszył. Ziewnął, zamrugał oczami, puścił siarczystego bąka. Nigdzie nie musiał się śpieszyć. Zerknąwszy na żonę, dostrzegł jej bladą, wymęczoną twarz.

– Nie śpisz? – zapytał zdziwiony jej mizernym wyglądem.

Zwykle wstawała rześka i zadowolona, a teraz leżała całkiem nieruchomo, gapiąc się w sufit.

– Stało się coś? – Solecki przysunął się bliżej do żony, dotykając jej włosów.

– I tak mi nie uwierzysz – odparła kobieta ponuro, nie wykazując większej ochoty do życia.

– Marysiu – rzekł pieszczotliwie mężczyzna. – Co cię gnębi?

– Sama nie wiem, co o tym myśleć – wyznała Solecka, wyraźnie coś ukrywając.

Dziwne – pomyślał jej mąż. Nigdy wcześniej się tak nie zachowywała.

– Śniło ci się coś koszmarnego? – spytał, podejrzewając, że żona właśnie z tego powodu jest taka nieswoja.

– A bo ja wiem, czy to był sen? – stęknęła boleśnie, otulając się szczelniej pierzyną.

Zdrowy rozsądek podpowiadał jej, że to, czego doświadczyła w nocy, wydarzyło się tylko w jej wyobraźni. Z drugiej jednak strony niepokoiły ją słowa obcego mężczyzny, który jakby czytał w jej myślach. Za dziewięć miesięcy urodzisz mesjasza… Dbaj o niego. Co to miało znaczyć? Jeśli to sen, to bardzo dziwny i nadzwyczajnie sugestywny. A jeśli nie… Nie miała pojęcia, co o tym wszystkim myśleć.

– Już dobrze, dobrze – pocieszał Solecki żonę, widząc, że jest w psychicznej rozsypce.

Kobieta, westchnąwszy głęboko, spojrzała mężowi w oczy i oznajmiła:

– Ktoś tu był w nocy.

– Tu? W naszej sypialni?! – Solecki zerwał się z łóżka w oszołomieniu.

– Tak – potwierdziła kobieta. – Stał obok łóżka.

– Kto?! – wykrzyknął jej mąż. – Co ty opowiadasz?!

– Wiedziałam, że mi nie uwierzysz – odparła Solecka. – Zresztą sama mam spore wątpliwości, czy to się działo naprawdę.

– Marysiu… – Solecki próbował się doszukać w tym wszystkim racjonalnego wytłumaczenia. – Może tylko ci się śniło?

– Może – mruknęła pod nosem kobieta. – Ale prawdę mówiąc, wszystko wyglądało tak realistycznie, a głos tego faceta brzmiał tak wyraźnie…

– Jakiego, do jasnej cholery, faceta?! – pieklił się Solecki. – Powiesz mi wreszcie, co tu się stało?!

Kobieta przełknęła nerwowo ślinę i odtworzyła przebieg nocnych wydarzeń:

– Gdy otworzyłam oczy, stał obok łóżka. Był ubrany na biało jak duch. Miał skrzydła. Powiedział, że jest aniołem i że przysłał go Stwórca.

– Co takiego?! – nie mógł się nadziwić Solecki.

– Ale to jeszcze nie wszystko – kontynuowała opowieść kobieta, wciąż drżąc na wspomnienie nocnego przybysza. – Ten niby anioł stwierdził, że…

Soleckiej zaschło w gardle z emocji.

– Że co? – ponaglał ją mąż, nie mogąc uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszał.

– Że jestem w ciąży – dokończyła kobieta. – I że urodzę mesjasza.

– Kogo? – Solecki nie bardzo rozumiał.

– Mesjasza – powtórzyła jego małżonka. – Kogoś, kto na nowo zbawi ludzkość od grzechu.

Zapanowało głębokie milczenie. Zza okna dolatywały poranne odgłosy – szczebiot ptaków, szczekanie psów, pierwsze, nieśmiałe jeszcze pianie kogutów. Zdawało się, że wszystko było na swoim miejscu, a jednak w sypialni Soleckich dało się odczuć jakąś tajemnicę, mroczną i niepojętą. A przecież od wczoraj nic się nie zmieniło. Słoneczne światło wydobywało z mroku domowe sprzęty, z każdą sekundą przybywało dnia.

Solecki usiłował to wszystko przetrawić. Jego umysł jeszcze nigdy nie był tak niespokojny i rozkołatany. Myśli krążyły tam i z powrotem, nie mogąc znaleźć dla siebie miejsca. Czy Maria rzeczywiście kogoś widziała? Może to tylko koszmarny sen, na tyle sugestywny, że odniosła wrażenie, jakby majaki działy się naprawdę… Jemu także śniły się nieraz niezwykłe historie. Więc może w ten sposób należy to wszystko interpretować? Ludzki mózg, zwłaszcza nocą, płata rozmaite figle.

– A ty co o tym sądzisz? – spytał żonę, głaszcząc ją po ramieniu.

– Bo ja wiem – odparła niepewnie. – Może to faktycznie był tylko sen…

– Na pewno – stwierdził stanowczo jej mąż, któremu w głowie się nie mieściło, by w środku nocy jakiś obcy facet mógł wtargnąć do ich sypialni.

Bo niby którędy? Szybko przeanalizował wszelkie możliwości. Drzwi wejściowe były zawsze zamknięte na klucz. Na noc nie zostawiali otwartych okien. Wejście przez świetlik w dachu wymagałoby cyrkowych umiejętności. Nie, to niemożliwe, by ktoś ot tak sobie wparował do ich domu.

– Co on niby powiedział? – Solecki spojrzał kobiecie w oczy. – Że jesteś w ciąży?

Kiwnęła głową potakująco.

– A jesteś? – drążył temat mężczyzna.

– Nie – odpowiedziała Solecka. – Przynajmniej nic na to nie wskazuje. Poza tym sam wiesz, że u mnie to nie takie proste. Tyle lat starań i nic.

Mężczyzna przygarnął żonę do siebie i pocałował w czoło.

– Nie przejmuj się – powiedział. – Wszystko będzie dobrze. Może za którymś razem się uda.

Solecka, leżąc w objęciach męża, poczuła falę tkliwości. Pewnie, że chciała mieć dziecko, ale na razie macierzyństwo nie było jej dane. Jej koleżanki zachodziły w ciążę bez trudu, niemal na zawołanie, a ona? Wszelkie próby kończyły się fiaskiem. Nie pomagały wizyty u ginekologa. Nie pomagały herbatki z żeń-szenia, imbiru i liści pokrzywy. Nie pomogła nawet wizyta bioenergoterapeuty, który kazał przesunąć łóżko, by uniknąć szkodliwego wpływu żył wodnych. Wszystko na próżno.

Sześć lat po ślubie wciąż byli bezdzietnym małżeństwem. Kobieta niejednokrotnie wpadała z tego powodu w stan przygnębienia, bo jak dotychczas niepłodność była przeszkodą nie do pokonania. Życie jednak toczyło się dalej i użalanie się nad swym losem nie miało sensu.

– Dość tego – rzekła dobitnie Solecka, podnosząc się z łóżka. – Zaraz zrobię śniadanie.

Wstała, włożyła pantofle i podreptała w stronę kuchni. W połowie drogi znieruchomiała, utkwiwszy wzrok w podłodze. Solecki, widząc dziwne zachowanie żony, zagadnął:

– Co znowu?

Kobieta, milcząc, wskazała ręką na przedmiot leżący przed jej stopami.

Białe pióro.

3

Maria Solecka nie mogła usiedzieć na miejscu. Wszystko leciało jej z rąk. Przy śniadaniu rozbiła talerz, a podczas krojenia chleba skaleczyła się w palec. Tylko spokojnie, tylko spokojnie – powtarzała w myślach. Widok białego pióra leżącego na podłodze w sypialni zasiał w jej głowie ziarno wątpliwości. A jeśli to wszystko prawda? I nocna zjawa rzeczywiście była aniołem? W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Przeżegnała się na wszelki wypadek, mając nadzieję, że to przywróci jej spokój.

Nic z tego.

Z każdą chwilą przybywało pytań, a wewnętrzny niepokój tężał jak wody płynącej przez Leszczyny rzeki w okresie wiosennych roztopów. Nic nie było takie, jak przedtem. Nawet chleb smakował jakoś inaczej, a herbata niemiłosiernie parzyła w język.

– Daj spokój – pocieszał ją Solecki. – Nie ma się czym przejmować.

I jadł śniadanie, jakby nigdy nic. Przecież pióro mogło wypaść z poduszki albo pierzyny! Mężczyzna stąpał twardo po ziemi. Nie przemawiały do niego inne argumenty niż zdrowy rozsądek. A jednak i on czuł się tego ranka jakoś nieswojo. Widząc, że żona jest mało rozmowna, umilkł, sącząc z garnuszka herbatę.

Solecka myślała, co teraz. Można przecież machnąć na to wszystko ręką i żyć jak dotychczas. Łatwo powiedzieć. Sięgnęła po pióro i delikatnie dotknęła palcami jego białą chorągiewkę. Było czyste jak kryształ, jakby je wyrwano przed chwilą ze skrzydła łabędzia.

Podjęła decyzję.

– Wychodzę – oznajmiła mężowi i narzuciwszy na siebie różowy sweterek, sięgnęła po torebkę, a zaraz potem opuściła dom, kierując się w stronę przystanku autobusowego.

Przystanek najlepsze lata miał już dawno za sobą. Dziurawa wiata wyglądała mało elegancko. Z rozkładu jazdy na metalowej tablicy zostało tylko wspomnienie. Drewniana ławka przeżyła niejedno dziabnięcie ostrym scyzorykiem, a na jej zdezelowanym oparciu roiło się od nieprzyzwoitych napisów.

Solecka znała rozkład jazdy na pamięć, co było sprawą o tyle nietrudną, że pekaesy kursowały dość rzadko. W każdą sobotę pięć razy dziennie.

Usiadła na ławce w oczekiwaniu na autobus. Zerkając od czasu do czasu na drogę, wciąż miała w pamięci to nieszczęsne pióro i słowa nocnego przybysza. Za dziewięć miesięcy urodzisz mesjasza. W głowie się nie mieści. Każda kobieta wie przecież najlepiej, czy jest brzemienna, czy nie. Nic nie wskazywało na to, by była w ciąży. Niby skąd jakiś obcy facet miałby o tym wiedzieć lepiej niż ona?

Od strony kościoła rozległ się warkot silnika. Solecka wsiadła do autobusu i zajęła miejsce przy oknie. Starała się myśleć logicznie, lecz jej mocno nadwerężony umysł nie dawał się okiełznać. Patrzyła na drzewa i zielone łąki uciekające do tyłu, jakby je jakiś olbrzym połykał z wilczym apetytem. Wiosna trwała w najlepsze, zawłaszczając pola i sady, przydomowe ogródki i lasy na horyzoncie. Słoneczne promienie rozświetlały ziemię, która powoli zapominała o zimowych mrozach.

Autobusem jechało wielu pasażerów. Każdy w sobie tylko wiadomym celu. Każdy z sobie tylko znanymi myślami, jakby świat był sumą pojedynczych światów, każdego człowieka z osobna. Kierowca pogwizdywał pod nosem, patrząc na drogę jak sroka w kość. Wszyscy byli częścią dziwnej układanki, w której każdy element był nie do zastąpienia przez inny.

Na przystanku w Borku wsiadły dwie osoby. Jedną z nich – trzeba trafu – była młoda kobieta w zaawansowanej ciąży. Usiadła obok Soleckiej, która czując dreszcze na plecach, nieco przesadnie wpatrywała się w brzuch współpasażerki.

– Który to miesiąc? – spytała, nie mogąc powstrzymać swojej ciekawości.

– Dziewiąty – odparła kobieta, kładąc ręce na stromiźnie brzucha.

– Dziewczynka czy chłopak? – dociekała Solecka, sama nie wiedząc, skąd bierze się jej ciekawość.

– Chłopak – oznajmiła tamta z uśmiechem.

– Chłopak – powtórzyła Solecka pod nosem, przypomniawszy sobie słowa nocnego gościa.

Autobus jechał niespiesznie przed siebie, mijając kolejne przystanki. Kobieta w ciąży patrzyła za okno, gładząc się prawą dłonią po brzuchu, jakby chciała ochronić rozwijające się w środku życie, prawie gotowe do przyjścia na świat. Ciekawe, kim będzie ten chłopiec? Jaki scenariusz jest mu pisany? Co będzie robił, kiedy dorośnie? Czy dopisze mu szczęście? Czy los okaże się dla niego łaskawy? A może ledwo będzie wiązał koniec z końcem, z gorzką nadzieją na jakąkolwiek odmianę? Może zapadnie na ciężką chorobę bez szansy na wyzdrowienie? Może jego najpiękniejsze lata przypadną na okres wojny?

Za dziewięć miesięcy urodzisz mesjasza.

W pewnym momencie pogrążona w myślach Solecka uświadomiła sobie, że pora wysiadać. Podniosła się z miejsca i zarzuciwszy torebkę na ramię, wyszła z autobusu.

Była na rynku w Rudniku. Niewielkie miasteczko sprawiało wrażenie, że nigdzie mu się nie spieszy, jakby czas przestał w nim od dawna obowiązywać. Autobus odjechał, a Solecka rozejrzała się wokół. Obok nieczynnej fontanny stał pies i sikał na betonową konstrukcję. Na pobliskiej ławce drzemał jakiś mężczyzna. Obok niego leżał brązowy, mocno sfatygowany plecak. Na drzewach pojawiały się pierwsze, jeszcze nieśmiałe liście – czuły potężniejącą z każdym dniem wiosnę.

Kobieta ruszyła w stronę apteki – tak, jak zaplanowała sobie jeszcze w domu. Nad oszklonymi drzwiami widniał wielki czerwony krzyż. KRZYŻ. Solecka wzdrygnęła się mimowolnie, ulegając sile tego skojarzenia. KRZYŻ. Golgota. Cierpienie. Tragiczny koniec mesjasza. Łzy płynące po policzkach szlochającej matki…

Otrząsnąwszy się z czarnych myśli, szybko weszła do środka. Za ladą stała dziewczyna z długimi, czarnymi jak węgiel włosami, ubrana w niebieski fartuch.

– W czym mogę pomóc? – spytała, widząc przed sobą nieco zdezorientowaną klientkę.

– Poproszę test ciążowy – odparła Solecka, szukając w oczach dziewczyny psychicznego wsparcia.

– Droższy czy tańszy? – próbowała ustalić młoda farmaceutka bez jakiejś większej empatii.

W końcu test ciążowy nie był czymś szczególnym.

– Najdokładniejszy. – W głosie Soleckiej zawibrowały skrywane głęboko emocje.

Dziewczyna podeszła do jednej z szuflad i wyciągnęła małe podłużne pudełko.

– Ten będzie najlepszy – powiedziała, kładąc na ladzie niewielki przedmiot.

Solecka schowała go do torebki, czując, że jej serce gwałtownie przyspiesza, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Szybko uregulowała należność i wyszła z apteki. Miała nareszcie coś konkretnego, coś, co pozwoli jej sprawdzić wiarygodność słów nocnego przybysza.

Ruszyła w stronę dworca PKS. Nieduży budynek z pomarańczowym dachem gromadził podróżnych. Tu mogli zaczekać na swój autobus, kupić hot doga lub wypić kawę, a w dni pochmurne schronić się przed deszczem. Pekaes do Leszczyn odjeżdżał dopiero za dwie godziny.

Kobieta usiadła na ławce i głęboko westchnęła. Trudno było jej się skoncentrować. Czuła bolesny ucisk w skroniach narastający z każdą minutą. Wkrótce dowie się prawdy. Wkrótce wszystko stanie się jasne.

Podniosła się z ławki i raźnym krokiem poszła do toalety. Wóz albo przewóz. Nie chciała dłużej żyć w niepewności. Zapach w dworcowym WC był zadziwiająco znośny. Solecka zajęła jedną z dwóch kabin. Zamknęła zasuwkę i gorączkowo przystąpiła do dzieła.

Wyjęła z pudełka ulotkę i przeczytała, co najważniejsze. Na szczęście czuła parcie na pęcherz, więc wszystko poszło nadzwyczaj gładko. Pobrała pipetą kilka kropel moczu i umieściła niezbędną ilość w małym okrągłym okienku płytki testowej. Należało odczekać pięć minut. To było najdłuższe pięć minut w jej życiu.

Ktoś szarpnął klamką drzwi do kabiny, w której siedziała.

– Zajęte – odparła, z trudem hamując wzburzenie, że ktoś jej przeszkadza.

Czas wlókł się niemiłosiernie. Każda kolejna minuta zdawała się trwać w nieskończoność. Pot skroplił się na jej czole, a oddech przyspieszył, jakby przebiegła kilka kilometrów. Sekundy jak ziarna piasku sypały się na nią bezgłośnie, powodując coraz większe napięcie.

Spojrzała na wyświetlacz swego telefonu. Jeszcze dwie minuty. Cholera jasna. W kabinie było gorąco jak w saunie. Zamknęła oczy, próbując się uspokoić. Jeszcze nigdy w życiu tak się nie denerwowała. Zza drzwi kabiny dolatywał szum wody w umywalce. Gdzieś z dala docierał zniekształcony głos płynący z dworcowych megafonów:

– Autobus do Gro… przez Czu… jeżdża na przys…

Minęło pięć minut. Solecka otworzyła powieki i zerknęła na płytkę zaciskaną w palcach. W jednej sekundzie pobladła jak prześcieradło.

W małym prostokątnym okienku widniały dwie czerwone kreski.

4

Solecka nie pamiętała drogi powrotnej do domu. Wszystkie czynności wykonywała mechanicznie jak robot. Z pewnością wsiadła do autobusu na dworcu w Rudniku. Z pewnością autobus zawiózł ją do Leszczyn. Z pewnością wysiadła na przystanku, cały czas ściskając w ręce płytkę testową z dwiema czerwonymi kreskami. Miała wrażenie, jakby poruszała się w malignie, jakby wszystko rozgrywało się obok niej bez jej udziału.

Do domu dotarła kompletnie wykończona. Opadła na krzesło przy kuchennym stole i znieruchomiała. Podszedł do niej Solecki, wyraźnie zaniepokojony zachowaniem żony.

– Co się stało? – zapytał, widząc, że coś jest nie tak.

Kobieta podała mężowi plastikową płytkę i rzekła ze łzami w oczach:

– Jestem w ciąży.

Solecki nie od razu zrozumiał, w czym rzecz. O jakiej ciąży mówi jego żona? Skąd w tym podłużnym okienku wzięły się te cholerne kreski?

– Niby jak? – wychrypiał, nie mogąc oderwać spojrzenia od czerwonych kresek.

– Nie mam pojęcia – odparła kobieta, wciąż oszołomiona.

Tyle lat starań o dziecko i nic. Tyle prób. Tyle wizyt u specjalistów. Wszystko daremnie. A tu nagle taka wiadomość! Niczym wygrana w Lotto. Czyżby nocny przybysz miał rację? Czyżby naprawdę był to wysłannik Boga? Ściany kuchni niebezpiecznie zawirowały. Solecka czuła, że zaraz straci przytomność. Wszystko wróciło do niej ze zdwojoną siłą. Wypadki minionej nocy rozgrywały się w jej skołatanym umyśle w przyspieszonym tempie.

Przysyła mnie Stwórca.

Wojny, krwawe zamieszki, terroryzm… Nie widać końca tej plagi.

Zostałaś wybrana na matkę mesjasza.

Czy to się dzieje naprawdę?! Spojrzała na męża, który chodził tam i z powrotem, gapiąc się na biały, plastikowy przedmiot, jakby to on był odpowiedzialny za to, co się stało.

– Coś takiego, coś takiego – mruczał pod nosem, wyraźnie otumaniony.

Już prawie pogodził się z tym, że nie będą mieć dziecka. Wszystkie próby kończyły się fiaskiem. Jak więc wytłumaczyć to niesłychane zjawisko? Przecież to wręcz nieprawdopodobne, by jego żona zaszła w ciążę wskutek niepokalanego poczęcia. Jakoś nie bardzo przekonywał go ten biblijny wątek. W dwudziestym pierwszym wieku brzmiał tym bardziej anachronicznie – niczym baśń z tysiąca i jednej nocy. A jednak był to jeden z ważniejszych fundamentów katolickiej wiary. Czy to możliwe, by nocne zdarzenia, które poznał z relacji żony, nie były jej sennym majakiem? Czyżby pióro znalezione w sypialni rzeczywiście było piórem anioła?

Solecki czuł rosnącą niepewność. Przecież musi być jakieś wytłumaczenie tej sytuacji. Może jednak żona zaszła w ciążę w sposób naturalny? Próbował sobie przypomnieć chwilę, w której mogło dojść do zbliżenia. Na pewno nie w ciągu zeszłego miesiąca. Znudzeni i wyczerpani małżeńską rutyną postanowili odpocząć od seksu. Jak to więc możliwe, że test ciążowy wypadł dodatnio?

– I co teraz? – spytał, oparłszy się o ścianę.

Solecka wzruszyła ramionami, jakby w tym prostym geście chciała zawrzeć stan swojego ducha. Co miała odpowiedzieć? Jeśli się zastanowić, to przecież zawsze o to jej chodziło. Chciała być w ciąży i to od dawna. Wciąż pojawiały się jednak przeszkody. Aż tu nareszcie taka niespodzianka. Wypada się cieszyć i przyjąć ciążę jako dar losu. Za dziewięć miesięcy przyjdzie na świat upragnione dziecko. A może to będzie dziewczynka, a nie żaden mesjasz? Fajnie byłoby mieć córeczkę. Zawsze marzyła o takiej małej istotce, która przewraca świat do góry nogami, o którą trzeba się troszczyć i uczyć wszystkiego od nowa. A jeśli urodzi się chłopiec? To przecież nic nie zmieni.

– Musimy się z tym pogodzić – odparła Solecka rzeczowo, próbując przywrócić rzeczywistości odpowiednie proporcje.

Jako kobieta bardzo religijna dopuszczała możliwość boskiej interwencji, ale nigdy nie przypuszczałaby, że może mieć aż tak realny wymiar. Bo przecież nocny gość w niczym nie przypominał ducha. Był postacią, by tak powiedzieć, z krwi i kości. Stał przy jej łóżku, rozmawiał, wziął ją nawet za rękę. Dobrze pamiętała każde jego słowo i te niebieskie, pełne blasku oczy. To miało sens. To miało dużo sensu, zważywszy na okoliczności.

I nagle Solecka poczuła się wyróżniona ze wszystkich innych kobiet. Bycie matką mesjasza to nie byle co. Nie każdej dany jest taki przywilej i splendor. Jeśli to wszystko prawda, a nie miała powodu, by temu zaprzeczać, będzie miała niebagatelną misję do wypełnienia. Niewykluczone, że jej trud zostanie wynagrodzony i zajmie po śmierci szczególne miejsce w niebiosach. A jej mąż – jako ojciec mesjasza – będzie jej towarzyszył.

W jednej chwili wszystko odzyskało właściwe znaczenie i niczym elementy boskiej układanki znalazło irracjonalny porządek. Prawdziwa wiara, jak mawiał proboszcz w Leszczynach, powinna mieć w sobie żar ogniska i niezachwianą pewność tabliczki mnożenia. Dwa razy dwa jest cztery, a pięć razy pięć – dwadzieścia pięć. Inaczej być nie może. A Bóg działa poprzez osoby i sytuacje. Czyż może więc dziwić wizyta anioła w sypialni Soleckich? W żadnym przypadku.

– Trzeba będzie przygotować pokoik dla dziecka – oznajmiła stanowczo żona Soleckiego, który nadal nie wiedział, co z tym wszystkim począć. – W końcu zawsze o tym marzyliśmy.

– Ale… – zaoponował mężczyzna, ona jednak nie dała mu dojść do słowa.

– Nie ma żadnego ale – stwierdziła dobitnie, coraz szybciej dochodząc do siebie. – Trzeba będzie wszystko zorganizować. Łóżeczko, wózek, ubranka, pieluszki… Potem pomyślimy o reszcie. No, co tak stoisz jak kołek? Jeśli to będzie rzeczywiście mesjasz, wszystkie chłopy w Leszczynach będą ci zazdrościć.

Solecki jakoś nie czuł tego wyróżnienia. Może z czasem pojawi się świadomość wyjątkowego ojcostwa. Mesjasz nie mesjasz, ale na pewno ukochane dziecko. A jeśli dojdzie do tego boska interwencja, to może nawet i lepiej. W końcu sroce spod ogona nie wypadł, żeby go inni lekceważyli. Nikomu nie zaszkodzi taki bonus w życiu, trzeba się tylko będzie do niego przyzwyczaić. Tak czy owak to wszystko nie na ludzki rozum.

A może…

Straszna myśl zaświtała w głowie Soleckiego. A może żona zdradziła go z innym facetem i stąd ta ciąża? Mężczyzna pobladł jak ściana i zacisnął dłonie. Może w ten sposób kobieta próbuje go zwodzić, plotąc trzy po trzy o boskim posłańcu? Może to wcale nie anioł, ale ktoś ze wsi poderwał mu babę… Skowroński? Zawsze błyszczały mu oczy na widok Soleckiej, a już najbardziej, kiedy sobie popił. Paterek? Młody, przystojny, niejedna zgodziłaby się wskoczyć mu do łóżka. A może Kobiałka? Samozwańczy donżuan, który na widok spódnicy ślinił się jak pies. Że też wcześniej mu to nie przyszło do głowy. Umysł mężczyzny ledwie nadążał za natłokiem myśli. Gotów był bić Skowrońskiego. Gotów był targać Paterka. Gotów był sprać po pysku Kobiałkę.

– O czym myślisz? – spytała Solecka, widząc na twarzy męża rosnące wzburzenie.

– Nic, nic – odparł uspokajająco, czując dokuczliwą niepewność. – Potrzeba mi tylko czasu, by to wszystko ogarnąć.

– Nie przejmuj się – rzekła krzepiąco Solecka. – Damy sobie radę.

Mętlik w głowie mężczyzny miał siłę tornada, mieszał ze sobą wszystko i wszystkich. Solecki czuł, że jeszcze chwila, a postrada zmysły. Dwa czerwone paski migały mu przed oczyma niczym jaskrawe neony. Wiedział, że musi wyjść, by uspokoić skołatane nerwy. Bliski omdlenia, ruszył bez słowa w kierunku drzwi. Potrzebował ratunku. Niezwłocznie. Natychmiast.

Poszedł do knajpy się upić.

5

Bar pod Skrzydłami był miejscem szczególnym. Jeśli kogoś dopadła zgryzota, jeśli ktoś miał coś na sumieniu albo chciał się podzielić nowiną, szedł czym prędzej do knajpy, mając niezachwianą pewność, że znajdzie w niej pocieszenie i słowa otuchy. Tu rozprawiano o troskach i chwilach radości, tu snuto marzenia o lepszym życiu, tu stawiano najprzeróżniejsze diagnozy, chętnie, odważnie, bezkompromisowo. I co ciekawe, na wszystko znajdowano radę, począwszy od zwykłych kurzajek i zgagi po wyjątkowo paskudną przypadłość, którą w swoim czasie romantyczni pisarze nazywali weltschmerz*, bo trudno jest żyć z bólem, który się lęgnie w ciele i w duszy często bez powodu, a jeszcze trudniej ze świadomością własnej bezradności.

W barze panował nieustanny rwetes. Głośno było jak w ulu. Ludzkie głosy mieszały się z brzękiem butelek, które krążyły po sali z zadziwiającą prędkością. Zapach piwa i papierosów przenikał wszystko i wszystkich. Pito łapczywie, z lubością oblizując wargi. Pito z nadzieją, że tylko w ten sposób będzie można zapomnieć o swoich zgryzotach, że tylko tak będzie się można wyzwolić z objęć melancholii. I coś w tym było istotnie. Krążący w żyłach alkohol przywracał światu właściwe proporcje, a z każdą kolejną butelką życie w Leszczynach odzyskiwało należny mu blask.

Dzisiejszy dzień mijał nad wyraz spokojnie. Żaden z klientów nie miał w sobie zadry na tyle widocznej, by mogła się stać przedmiotem ogólnej dysputy. Zwykle rej wodził Borowiec. Z pokaźnym brzuchem, słusznego wzrostu, miał posłuch u miejscowych. Jeśli omawiano jakiś szczególnie trudny przypadek i zdania na jego temat były podzielone, decydujący głos należał właśnie do Borowca. Nikt nie śmiał mu się sprzeciwić, bo wystarczyło, że tamten potrząsnął kułakiem, a wszyscy tracili ochotę do awantury. Mężczyzna siedział jak zwykle przy stole w samym rogu sali, dzięki czemu miał wszystko na oku.

– Słyszeliście o kumulacji? – odezwał się w pewnym momencie swym basowym głosem, który idealnie pasował do jego postury.

Zamilkły na chwilę pogwarki i pobrzękiwanie butelek. Wszyscy zastygli jak nieme figury z kamienia. Naraz dał się słyszeć głos Jędrzejczyka:

– O kopulacji?

Ten i ów zarechotał. Borowiec zachował stoicki spokój.

– Tobie, Władek, tylko jedno na myśli – ofuknął kolegę, który czy to wskutek niewiedzy, czy lekkiej głuchoty, pomylił ze sobą terminy.

– Mówię o kumulacji – podkreślił wagę słowa Borowiec i dodał, precyzując, o co mu chodziło: – W dzisiejszym losowaniu będzie można wygrać dwadzieścia pięć milionów.

Znów zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Tylko Maćkowiak powtarzał w kółko, kołysząc się jak w transie:

– O Matko Boska… O Matko Boska…

Pokusa wygranej robiła wrażenie na wszystkich. Każdy gołodupiec marzył o wielkiej fortunie. Wystarczyło wziąć kupon, a potem skreślić ołówkiem sześć liczb z czterdziestu dziewięciu – i cała kasa twoja. Mógłbyś z nią zrobić wszystko jedno co. Nawet przehulać, gdyby ci przyszła na to ochota.

Wszyscy siedzieli w milczeniu, marząc o górze pieniędzy. Nawet stary Wołoszyn, któremu już dawno wysiadła wątroba.

– O Matko Boska… – mruczał uparcie Maćkowiak, ściskając w dłoniach flaszkę.

– Ja to bym chyba zwariował ze szczęścia – odezwał się Sagan, pociągnąwszy wcześniej tęgi łyk browaru.

Piwo smakowało jak nigdy dotąd.

– Dwadzieścia pięć milionów – delektował się brzmieniem tej gigantycznej sumy Rusinek. – Co zrobić z taką forsą?

– Jak to co? – ożywił się nagle Kobiałka. – Wiecie, ile by za to było butelek piwa?

– No ile? – zapytał Lasota, któremu taki pomysł wykorzystania wygranej bardzo przypadł do gustu.

– Nie przepiłbyś tego do końca życia – stwierdził rozsądnie Borowiec.

– O Matko Boska… – jęknął znowu Maćkowiak i mocniej przycisnął flaszkę do piersi.

Wszyscy poczuli w sercach oskomę.

– Ja to bym sobie założył harem – rozmarzył się Fularz, wzbudzając wesołość całego towarzystwa.

– To jedna baba ci nie wystarczy? – zapytał Kojro i mrugnął znacząco do pozostałych.

– Od przybytku głowa nie boli – odparł Fularz buńczucznie i siorbnął piwa z butelki.

Gładysz, który niedawno ożenił się po raz trzeci, pokiwał głową ze zrozumieniem.

– A Bronek to mógłby sobie sprawić nową wątrobę – odezwał się Kruczek, wskazując ręką na Wołoszyna.

– Co prawda, to prawda – przytaknęli inni, a oczy starego w mig powilgotniały.

Dobrze wiedział, że to tylko pobożne życzenia, a jego wątroba długo już nie wytrzyma. Nie miał jednak zamiaru rezygnować z piwa, bo co jak co, ale brak alkoholu mógłby go jeszcze wcześniej wykończyć.

Co tu dużo gadać. Przy piwie marzy się najpiękniej. Więc otwierano na oścież swe przepastne dusze, dzieląc się pragnieniami. Ten i ów westchnął, ten i ów chlipnął w mankiet koszuli, licząc w myślach ogromne pieniądze.

– A ty Marian – Borowiec szturchnął palcem siedzącego obok Rusinka. – Co byś sobie kupił?

Wszyscy spojrzeli na niego ciekawie, jako że zwykle był małomówny. Pytanie Borowca zawisło w powietrzu niczym smuga papierosowego dymu. Rusinek upiwszy kilka łyków piwa, wytarł usta rękawem i odpowiedział całkiem poważnie:

– Kupiłbym morze.

Cisza, jaka zapanowała po jego słowach, przypominała ciszę po wybuchu bomby. Co też się uroiło Rusinkowi w głowie? Jak można kupić morze? Przecież to jakaś kompletna bzdura. Wszyscy patrzyli na kumpla, jakby postradał zmysły.

– Coś ty – wychrypiał Kojro, a potem zaciekawiony niezwykłym pomysłem, spytał: – A co byś z tym morzem zrobił?

Rusinek dopił piwo i niezrażony reakcją swych towarzyszy, odparł:

– Przywiózłbym je do Leszczyn i położył przed domem na ziemi jak dywan.

Fularz aż gębę rozdziawił z wrażenia. Borowiec zwiesił głowę i patrzył na swój brzuch wzdęty od nadmiaru piwa. Nikt nie śmiał Rusinkowi przerywać marzeń, a ten snuł swą opowieść:

– Siedząc na ławce przed domem, patrzyłbym sobie na ogromną wodę. Czasem to mógłbym i rybę złowić, i nabrać przetakiem bursztynów. A jakbym się chciał ochłodzić w upalne dni, wystarczyłoby wyjść za próg i zanurzyć się aż po szyję…

Wszyscy słuchali jak zaczarowani. Tylko nieliczni w Leszczynach widzieli morze z bliska. Barciowie byli dwa lata temu w Egipcie. Nie każdy mógł sobie na taki luksus pozwolić. On stolarz, ona nauczycielka w miejscowej podstawówce, do tego bezdzietni, więc mogli nieco grosza odłożyć na daleki wyjazd. Wrócili po tygodniu spieczeni od słońca na skwarki. Przywieźli zdjęcia, które potem krążyły po wsi jak jakiś rarytas. Każdy chciał ujrzeć na własne oczy piaszczystą plażę i piramidy. Każdy chciał uszczknąć dla siebie choćby kawałek błękitnego morza.

Kiedy Rusinek skończył opowieść, jeszcze przez długi czas nikt się nie odzywał. Wszyscy siedzieli, przesuwając w głowach niezwykłe obrazy. Bo życie w Leszczynach aż chrobotało od pospolitości. Od rana do nocy toczyły się zwykłe pogwarki, jakby wieś była skazana na jesienny splin i żadna pora roku nie miała odwagi tego naruszyć. Wszystko było przeciętne, słoneczne promienie unikały żaru, a zimą śnieg padał wstydliwie, jakby go przerażała myśl o głębokich zaspach. Tak było od dawna i nic nie wskazywało na to, żeby się miało cokolwiek zmienić.

W tym właśnie momencie zaskrzypiały drzwi i do baru wszedł Józef Solecki. Zziajany jak pies, rozejrzał się wokół niespokojnym wzrokiem. Była w jego spojrzeniu płochliwa ostrożność, jakby chciał sprawdzić, kto się znajduje w środku, komu można się zwierzyć, a przed kim lepiej trzymać gębę na kłódkę. Widząc mocno zadumane twarze, nieco się zdziwił, bo zwykle panował tu wielki harmider, a tymczasem było cicho, aż w uszach dzwoniło, jakby trafił do oka cyklonu. Jego konsternacja trwała tylko chwilę.

Podszedł do stołu, gdzie siedział Borowiec, i klapnął na krześle, aż jęknęło drewno. Od razu było widać, że trapi go jakaś udręka. Zamówił osiem flaszek piwa, co najwyraźniej znamionowało dłuższe posiedzenie. Rozpiął kołnierzyk koszuli, otworzył pierwszą butelkę i głośno westchnął.

*Weltschmerz (niem.) – ból świata.

6

– Co tak siedzicie jak myszy pod miotłą? – zapytał Solecki, zerkając na kumpli, którzy tkwili przy stołach w milczeniu.