Pióra. Ewolucja cudu natury - Thor Hanson - ebook

Pióra. Ewolucja cudu natury ebook

Thor Hanson

4,4

Opis

Po lekturze tej książki nigdy już nie przejdziesz obojętnie obok zwykłego ptasiego pióra. • Jak to się dzieje, że pingwiny nie zamarzają w morzach aż gęstych od lodowego paku? • Dzięki czemu kormorany mogą schodzić pod wodę na głębokość bliską wysokości dziesięciopiętrowego wieżowca? • Co sprawia, że sowy poruszają się w powietrzu bezszelestnie jak duchy i umieją dosłownie spaść na głowę nieświadomej niczego ofiary? • Jak to się wreszcie dzieje, że sokoły potrafią pikować z zawrotną prędkością, jakiej nie osiąga rozpędzone ferrari? Za każdym z tych wyczynów stoją zwykłe, niepozorne pióra. Z ich pomocą można wykonywać powietrzne akrobacje albo zamieniać się w sceniczną gwiazdę oszałamiającą feerią barw. Ale na tym funkcje piór wcale się nie kończą, w dodatku korzyści z obecności piórzej pokrywy czerpią nie tylko ptaki, lecz także… ludzie. I nie chodzi tu tylko o wypełnienie puchem naszych kurtek czy poduch ani też o to, że pióra w przeszłości zdobiły głowę każdej szanującej się damy czy były podstawowym narzędziem do pisania. Pióra zapewniają pełną wodoodporność i tworzą skuteczną barierę chroniącą zarówno przed lodowatym chłodem, jak i palącym pustynnym słońcem. Poza tym pojedyncze pióro to idealny profil lotniczy, a ich układ tworzy najdoskonalszą maszynę latającą. Między innymi z tego względu współcześni inżynierowie starają się je skopiować. Wzorzec pozostaje jednak niedościgniony. Skąd wziął się ten ewolucyjny cud? Co pióra dają ptakom i co dla nas znaczą? Odnosząc się do wyników badań paleontologów, ornitologów, biologów, inżynierów, antropologów, a nawet historyków sztuki, zapalony biolog terenowy Thor Hanson z niesłychaną lekkością i głęboką wiedzą opowiada o tym wyjątkowym wytworze natury, a pasja, z jaką to robi, jest po prostu zaraźliwa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 390

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (5 ocen)
2
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sengatime

Dobrze spędzony czas

Chyba nie chciałam aż tyle wiedzieć o piórach 😂. Liczba i obszerność informacji przytłaczająca. Jeśli to nie odstręcza od sięgnięcia do tej książki to lektura jest pasjonująca, ale nie na jeden wieczór.
00

Popularność




Od autora

Od autora

W książce używam głównie popularnych nazw ptaków, a ich łacińskie nazwy taksonomiczne wprowadzam tylko w przypadku, gdy jest to naprawdę niezbędne. Dzięki temu unikam przeciążania tekstu niekończącymi się nawiasami z łacińskimi nazwami dwuczłonowymi. Podobnie, w tekście nie pojawiają się odnośniki do przypisów – przypisy, zarówno rzeczowe, jak i bibliograficzne, są zamieszczone na końcu książki w podziale na rozdziały i można je zidentyfikować na podstawie przytoczonych fragmentów zdań. Kompletną listę publikacji, do których się odnoszę, zawiera zaś końcowa bibliografia.

Podziękowania

Podziękowania

Napisanie książki takiej jak ta wymaga zaangażowania ze strony wielu osób – naukowców, kustoszy, przewodników wędkarskich, projektantów mody i innych, którzy obracają się w świecie piór. Otrzymałem nieocenioną pomoc od ludzi, którzy poświęcili czas, by odpowiedzieć na moje pytania i ułatwić mi badania, udostępniając dane i okazy, a czasem prowadząc ze mną po prostu długie rozmowy. Poniżej podaję (w przypadkowej kolejności) listę osób i organizacji, które mi pomogły: Bob Pyle, Hilda Boshoff, CP Nels Museum, Rob Nixon, Sarah Abrevaya Stein, Jodi Favazzo, Marios Ignadiou, Greg Willson, Scott Hartman, Xing Xu, Wyoming Dinosaur Center, Alan Feduccia, Richard Prum, Carla Dove, Pete Menefee, Rainbow Feather Company, Marian Kaminitz, Leah Chalfen, Simon Thomsett, Laila Bahaa-el-din, Anziske Kayster, Graaff-Reinet Museum, rodzina Russella W. Thorntona, Peter Liotta, National Audubon Society, Kathy Ballard, Kim Bostwick, Patrick Kirby, John Sullivan, Tony Scruton, Bernd Heinrich, Edward Bormashenko, Yanchun (Daniel) Xu, Peter Harrison, Julian Vincent, Ken i Suzanne Franklin, Suzanne Stryk, Shirley Reuscher, Ken Dial, Ellen Thaler, Angela Linn, University of Alaska Museum of the North, Smithsonian Feather Identification Lab (National Museum of Natural History), National Museum of the American Indian, Pacific Coast Feather Company, Jeffrey Long, Travis Stier, Glenn Tattersall, Brenda Boerger, David Houston, Maureen Goldsmith, University of Pennsylvania Museum of Archaeology and Anthropology, Elana Kitching, Linda Lorzechowski, Glenn Roe, ARTFL Encyclopédie Project, Tom Whiting, Whiting Farms, David Roberts, Cliff Frith, Jane Grayer, Ian Strange, Donald Jackson, Chris Strachan, Robert Petty, Impington Village College Model Aeroplane Club, Peter Stettenheim, William T. Cooper, Robert Petty, Theunis Piersma, Max Platzer, Gwen Bisseker, Nickolay Hristov, Airling Gunderson i Petra Quillfeldt.

Specjalne podziękowania rezerwuję dla Paula i Ann Hansonów oraz Erin Braybrook, których pomoc przy dziecku przyszła w samą porę. Mam też dług wdzięczności wobec pracowników San Juan Island Library, a w szczególności wobec Heidi Lewis za cierpliwość do mych niekończących się próśb o sprowadzanie książek z innych wypożyczalni. Frank Gill eksperckim okiem przejrzał wczesną wersję rękopisu tej książki – bardzo mu dziękuję za pomoc i słowa otuchy. Jestem też wdzięczny mojej agentce Laurze Blake Peterson za wprowadzenie biologa terenowego do wydawniczego świata i za skontaktowanie mnie z T.J. Kelleherem z Basic Books. Jego redaktorska pomysłowość i entuzjazm dla tego projektu były prawdziwym dobrodziejstwem. Doskonale też pracowało mi się z innymi ludźmi z Basic Books: Whitney Casser, Cassie Nelson, Sandrą Beris i Annette Wendą. No i na koniec – z pewnością książka ta nigdy by nie powstała, gdyby nie ciągłe wsparcie ze strony mojej żony Elizy Habegger. Razem z naszym nowo narodzonym synem Noahem i resztą rodziny i przyjaciół cierpliwie znosiła moje dziwactwa, wątpliwości, podróże i długie, samotne przesiadywanie w Szopie Szopów.

Przedmowa

Przedmowa

Igraszką losu jestem.

– William Shakespeare, Romeo i Julia (ok. 1595), przekł. S. Barańczak

To wszystko przez sępy. Tak brzmi moja tradycyjna odpowiedź na pytanie, co mnie skłoniło do napisania tej książki. To sępy rozbudziły moje zainteresowanie piórami wiele lat temu, gdy uczestniczyłem w projekcie naukowym w Kenii. Kiedy obserwowałem te wielkie ptaki, syczące na siebie i wykłócające się nad kawałkiem padliny, moją uwagę zwróciło, jak doskonale ich pióra (a także brak upierzenia w odpowiednich miejscach) dostosowane są do trybu prowadzonego przez nie życia. Łyse głowy i szyje umożliwiają zachowanie czystości podczas pożywiania się padliną oraz poprawiają termoregulację – w dzień sępy wyciągają szyje, by lepiej się chłodzić, a w nocy chowają je w niemal pluszowy, puchowy kołnierz. Ich ciemne upierzenie opiera się bakteriom i dobrze pochłania afrykańskie słońce, pomagając zachować ciepło na dużej wysokości, gdzie szybują, wypatrując łupu.

To przez sępy więc zacząłem rozmyślać o piórach i wciąż o nich myślę. Obserwowałem muchołówki i lelki w szacie godowej, które muszą sobie radzić z piórami o trzykrotnej długości ich ciała. Przyglądałem się pingwinom nurkującym pod lodowymi krami w satynowych, doskonale wodoszczelnych kombinezonach. W noce, gdy temperatura spadała poniżej zera, w swoim śpiworze wypełnionym gęsim puchem kuliłem się z zimna, podczas gdy podglądane przeze mnie maleńkie mysikróliki stroszyły piórka i miały się doskonale, utrzymując ciepło na lodowatym wietrze. Pieczołowicie badałem ślady piór w skamieniałościach dinozaurów, ich wykorzystanie w machinach latających, przynętach wędkarskich, kapeluszach z epoki wiktoriańskiej, lotkach do badmintona, pierzyskach strzał, starożytnych dziełach sztuki z terenów dzisiejszego Peru. Jak zauważył Frank Gill w swoim klasycznym już podręczniku Ornithology: „Budowa i szczegółowe elementy piór fascynują biologów od stuleci, to niezmierzony temat”. Doskonały, by poświęcić mu książkę, myślałem często. Trzeba było jednak kolejnego sępa, bym posunął się dalej.

Tu muszę coś wyjaśnić – jako biolog terenowy nie cierpię na brak przedmiotów badań czy tematów, na które mógłbym coś napisać. W końcu właściwie wszystko w otaczającej nas przyrodzie jest warte uwagi. Jeśli idę na spacer i nie widzę nic ciekawego czy ekscytującego, oznacza to po prostu, że jestem rozkojarzony. Zdaniem niektórych wędrówka ze mną to wyszukana tortura, ponieważ ciągle coś przyciąga moją uwagę: ptasie gniazda, motyle, porosty, mrowiska, rodzaj gleby, odchody owadów, skały – co tylko chcecie. Moja żona Eliza musi znosić, że w zamrażarce upycham martwe norniki i ptaki, a do lodówki wkładam okazy roślin. W domu trzymam pudełka z niezidentyfikowanymi pszczołami, starymi kośćmi i sowimi głowami oraz zbiornik z ciekawymi larwami. (Nasz mały synek Noah styka się z tym wszystkim na okrągło, ale cóż – on nigdy nie zaznał innego życia!) Jestem z natury ciekawski, a wokół jest tyle interesujących rzeczy. W tej sytuacji wyzwaniem jest raczej dokonanie wyboru.

W świecie nauki, w którym trzeba rywalizować ze sobą o fundusze badawcze, większość możliwości szybko zostaje wyeliminowanych. Badania kosztują, a żeby dostać grant, trzeba wybrać to, o czym akurat się mówi i co jest najbardziej sexy. Trudno się dziwić, że wieloryby i tygrysy bardziej przyciągają uwagę niż wątrobowce, chrząszcze sprężykowate czy pleśnie. Biologia ogólna i badania terenowe nie są zbyt sprzedażowym tematem, zawsze staram się więc wpisać je w szerszy kontekst: fragmentację siedlisk, ochronę gatunkową, genetykę populacyjną czy nawet ekologiczne skutki działań wojennych. Mimo to, gdy w końcu w moim kalendarzu pojawiło się miejsce na napisanie nowej książki, liczba zagadnień, które można by w niej poruszyć, aż mnie przytłoczyła. Pierwszego poranka, gdy wreszcie się za nią wziąłem, długo siedziałem przed pustym ekranem i popijałem kawę. W końcu zacząłem pisać o sępach, z czym od lat się nosiłem (opowieść o nich znajdziecie w rozdziale 15). Miałem nadzieję, że gdy już zacznę zapełniać papier, w moich żyłach popłyną wartko soki kreatywności, a poza tym kawałek o sępach przyda mi się, jeśli kiedyś wezmę się za pisanie „książki o piórach”.

Nie należę do najszybszych pisarzy w świecie, ale zdążyłem już wypełnić tekstem kilka akapitów, zanim zrobiłem sobie przerwę na popołudniową przebieżkę. Mieszkamy na wyspie, osiem kilometrów od miasteczka, przy wiejskiej drodze schodzącej w dół zbocza i znikającej w gęstym lesie, a potem przecinającej pola uprawne. Kiedy nią biegłem, poczułem nagle charakterystyczną, nieco metaliczną woń rozkładu, odór zwierzęcego truchła. Wszedłem głębiej między przydrożne drzewa i nieopodal rowu dostrzegłem na ziemi sterczącą ku górze, wypatroszoną klatkę piersiową jelenia potrąconego przez samochód. Nad moją głową na gałęzi jodły trzymał straż młody bielik amerykański, a nieco wyżej na tym samym drzewie, w jednym ciemnym rzędzie siedziały cztery sępniki różowogłowe. Gapiły się milcząco, pochylając w przygarbieniu czerwone głowy.

Zwolniłem kroku, a wówczas sępnik siedzący z brzegu poderwał się w górę, niezgrabnie trzepocząc skrzydłami, każdym ich świszczącym uderzeniem walcząc o nieco siły nośnej w chłodnym, jesiennym powietrzu. Lawirował i kluczył między gałęziami, co chwila mocno się przechylając, by wreszcie wydostać się na otwartą przestrzeń nad drogą. Kiedy przelatywał mi nad głową, dostrzegłem, że coś odłączyło się od jego lewego skrzydła i najpierw szybując, później wirując, a potem znów szybując i ponownie wirując, wylądowało tuż przede mną. Była to lotka – długa, ciemna i pięknie wyprofilowana, leżąca teraz obok mnie jak otwarty nawias.

Podkreślę, że jestem naukowcem i podchodzę do życia z dystansem. Nie czytam horoskopów, nie odwiedzam wróżek, nie spędzam całych godzin na rozważaniach o czekającym mnie losie. Mam za to licznych znajomych, którzy są zdolni do wycinania niezłych numerów. Moją pierwszą reakcją było więc rozejrzenie się, czy nie znalazłem się w ukrytej kamerze, oraz nadstawienie ucha, czy zza pobliskiego żywopłotu nie doleci mnie stłumiony chichot. Ale oczywiście jedyne, co słyszałem, to własny oddech, szum lasu i cichnący odgłos skrzydeł odlatującego ptaka. Naprawdę wyglądało na to, że po poranku spędzonym na pisaniu o sępach przedstawiciel ich rodu właśnie zrzucił mi na głowę swoje pióro.

„Nie wybiera się tematu, o którym się pisze – to temat wybiera autora”, usłyszałem na studiach podczas seminarium poświęconego twórczemu pisaniu, a słowa te zostały wypowiedziane z najwyższą powagą. Wtedy ucieszyłem się tylko, że studiuję jednocześnie dwa ekologiczne kierunki, bo dzięki temu moją twórczą pisaninę mogłem zrównoważyć odpowiednią liczbą uspokajająco prozaicznych tabel, wykresów i zbiorów danych. Teraz jednak coś, co uważałem za pustą formułkę, stało się dla mnie ważnym nakazem. Starożytni Egipcjanie czcili i poważali sępy, uznawali je za symbole imperium, prawdy i sprawiedliwości, stworzenia, którym się nie odmawia. Tak się zaś szczęśliwie składało, że nie miałem nic przeciwko temu, by spełnić ich życzenie. Decyzja wyklarowała się niemal sama – czas na „książkę o piórach”.

Uprzejmie skinąwszy głową urzędującej na gałęzi pozostałej trójce sępników, podniosłem pióro i zabrałem je do domu. Mam je teraz ze sobą, znak sępiego błogosławieństwa, symbol rozpoczynającej się wyprawy i fascynacji, która pewnie już nigdy mnie nie opuści.

Wprowadzenie

Wprowadzenie

Cud natury

Lewis schylił się i podniósł czerwonawe pióro leżące na ścieżce. Powiedział, że należy do dzięcioła, i wskazał mi kilka cech charakterystycznych – stosinę, chorągiewkę, dudkę – po czym dając mi je, oświadczył, że trzymam w ręce cud natury.

– Leonard Nathan, Diary of a Left-Handed Birdwatcher (1999)

Szedłem przodem, prowadząc grupę po mokrej od rosy trawie porastającej ścieżkę, która graniczyła z polem uprawnym. W porannym słońcu nasze cienie wyciągały się w kierunku zachodu, a zabawnego wyglądu dodawały im niezwykłe kształty lornetek oraz długie odnóża trójnogów i lunet obserwacyjnych. Była to pierwsza wiosenna wyprawa terenowa zorganizowana przez lokalny klub działający pod auspicjami National Audubon Society. Zaczęliśmy od obserwacji czapli modrych oraz pary brodźców patrolujących równię pływową, a potem ruszyliśmy z wolna w głąb lądu, w kierunku słodkowodnych mokradeł, gdzie jak wiedziałem, rezydowały już kaczki karolinki, które niedawno wróciły z migracji. Pojedyncze chmury szybko przemieszczały się po błękitnym niebie, a na twarzach czuliśmy ciepłe promienie słońca – co było zaskakującym, ale jakże miłym i długo wyczekiwanym odczuciem po deszczowej zimie, charakterystycznej dla północno-zachodniej części Ameryki.

Nagle dostrzegłem trzepoczące skrzydła i błysk rudego brązu gdzieś blisko siatki wyznaczającej granicę pola. Podniosłem lornetkę i ujrzałem ptaszka stojącego czujnie w niewysokiej zielonej trawie. „Tam jest…” – zacząłem, ale nagle w mojej głowie zapanowała kompletna pustka. Grupa się zatrzymała, po czym wszyscy zaczęli namierzać wskazany przeze mnie obiekt, łapiąc ostrość w lornetkach i podnosząc do oczu lunety. Ale ptak, którego wypatrzyłem, był powszechny, niewarty uwagi grupy profesjonalistów, którą prowadziłem. „O tam, przy ogrodzeniu, jest…” – znów chciałem powiedzieć, cóż to za ptak, ale jego nazwa jakoś nie mogła wyjść z mroków pamięci. Kompletny brak mózgowej aktywności.

Drozd wędrowny, szkic autorstwa Jamesa Audubona

„To jest drozd wędrowny” – stwierdził cierpko stojący obok mnie mężczyzna, opuszczając lornetkę. Reszta grupy nagle straciła zainteresowanie wskazanym przeze mnie obiektem i przez chwilę panowała krępująca cisza. Prowadziłem wyprawę terenową Audubon Society, a nie mogłem sobie przypomnieć, jak nazywa się drozd wędrowny, prawdopodobnie najpowszechniejszy na kontynencie ptak pól i ogrodów. W świecie obserwatorów ptaków było to faux pas porównywalne chyba tylko z sytuacją, w której członek społeczności astronomów ma kłopot z przypomnieniem sobie nazwy Ziemi. Nagle ktoś rzucił „lasówka!” i wszyscy pospieszyli we wskazanym przez niego kierunku. Straciwszy większość zaufania i wiarygodności, z niejaką ulgą stanąłem z tyłu i przyglądałem się drozdowi.

Mało intensywny odcień rudego brązu i ciemna szarość upierzenia wskazywały, że mam do czynienia z samicą. Jej pióra w blasku słońca lśniły czystością i niemal porcelanową gładkością. Przekrzywiła głowę, podskoczyła, a następnie dostrzegła coś w trawie i natychmiast się tam znalazła. Przez chwilę grzebała w ziemi, potem się wyprostowała i nagle wystrzeliła w niebo, wykonując gwałtowny skręt obok słupka ogrodzenia, a następnie zanurkowała i pod nieprawdopodobnym wręcz kątem wylądowała na gałęzi olchy. Usadowiwszy się wygodnie, trzepnęła ogonem i nastroszyła pióra, po czym z powrotem położyła je po sobie. Następnie zaczęła je czyścić, kręcąc dziobem i zanurzając go w upierzeniu, przeczesując poszczególne dudki, stosiny i chorągiewki, na podobieństwo wybrednego gospodarza domu, ciągle przestawiającego meble i wciąż nie do końca zadowolonego z efektu.

Uśmiechnąłem się. Jak tu potępiać perfekcjonizm drozdowej samiczki? Pióra wpływają na każdy aspekt jej życia. Chronią ją przed kaprysami pogody, nadmiernym słońcem, silnym wiatrem, deszczem, chłodem. Pomagają jej znaleźć partnera, informując o jej płci wszystkie samce w okolicy. Utrudniają dostęp cierniom i owadom, ale przede wszystkim otwierają jej przestworza, pozwalając latać niemal bez wysiłku, z efektywnością tak nadzwyczajną, że w porównaniu z nią nasze najprzemyślniejsze maszyny wydają się żałośnie niezdarne. Nagle usatysfakcjonowana stanem upierzenia samica oderwała się od gałęzi i pofrunęła nad polem, przecinając powietrze szybkimi, pewnymi ruchami skrzydeł. Opuściłem lornetkę i zorientowałem się, że zostałem daleko w tyle. Mimo to byłem zadowolony, że zostało mi przypomniane, iż te prawdziwe cuda natury, pióra, są wszędzie wokół nas, że są wszechobecne tak jak drozdy, które na co dzień nie przyciągają naszej uwagi.

Każdego dnia na naszej planecie blisko czterysta miliardów ptaków fruwa lub szybuje nad powierzchnią ziemi, a także pływa, skacze lub przemieszcza się w jeszcze inny sposób. Na jednego człowieka przypada ich około pięćdziesięciu, na jednego psa około tysiąca, a na jednego słonia – co najmniej pół miliona. Na świecie jest ponad cztery razy więcej ptaków niż hamburgerów sprzedanych w całej historii McDonalda. Każdy zaś przedstawiciel ptasiego rodu, choćby drozd, ma na sobie skomplikowane pierzaste okrycie – liczące około tysiąca piór u koliberka rubinobrodego, a ponad dwadzieścia pięć tysięcy u łabędzia czarnodziobego. Gdyby wszystkie pióra świata ułożyć jedno za drugim, powstałaby linia sięgająca nie tylko do Księżyca, ale znacznie dalej, aż za Słońce. Nie da się oczywiście ustalić dokładnej liczby wszystkich piór na świecie, ale jedno jest pewne: ten ptasi twór to prawdziwy ewolucyjny przebój.

Jeśli za podstawowe kryterium podziału kręgowców przyjęlibyśmy to, co pokrywa ich ciało, otrzymalibyśmy cztery grupy zwierząt: gładkie (płazy), włochate (ssaki), łuskowate (ryby i gady) oraz pierzaste (ptaki). Choć każdy z typów pokrycia ciała niewątpliwie ma sporo zalet, to pod względem różnorodności budowy i funkcji żaden nie może się równać z piórami. Te ostatnie bowiem mogą być puchowo mięciutkie albo twarde jak deska, z promieniami lub bez, zakończone frędzelkami, połączone ze sobą lub podzielone, spłaszczone czy rurkowate, bez żadnych wyrostków. Mogą mieć wielkość łepka od szpilki i przypominać szczecinkę, ale bywa, że mierzą ponad dziesięć metrów, jak u ozdobnych japońskich kur Onagadori. Mogą czynić niezauważalnym ich właściciela lub mocno przyciągać uwagę, przybierając najżywsze barwy bez wykorzystania barwnika. Mogą gromadzić wodę lub ją odpychać. Mogą trzaskać, gwizdać, szumieć, wibrować, grzmieć, jęczeć. Są bliskimi doskonałości profilami lotniczymi, a także najlżejszym i najefektywniejszym ze znanych materiałów izolacyjnych.

Stojąc tam i przyglądając się drozdowi, z pewnością nie byłem pierwszym biologiem, którego urzekły pióra. Przyrodnicy od Arystotelesa do Ernsta Mayra zachwycali się złożonością i użytecznością piór, studiując wszelkie ich aspekty, począwszy od wzrostu, przez kwestie aerodynamiki, na genach kodujących budujące je białka skończywszy. Alfred Russel Wallace nazwał je „arcydziełami przyrody… najdoskonalszymi wyobrażalnymi tworami”, a Karol Darwin poświęcił im niemal cztery rozdziały swej drugiej wielkiej rozprawy na temat ewolucji. Ale pióra fascynują ludzi nie tylko od strony naukowej, mają przecież swoje miejsce także w sztuce, folklorze, handlu, uwodzeniu, religii, rytmie codzienności. Niezależnie od tego, czy chodzi o wspólnoty plemienne, czy o współczesne technokracje, ludzkie kultury na całym świecie wykorzystują pióra w roli symboli, ozdób i narzędzi na tak wiele zróżnicowanych i zaskakujących sposobów, że chyba nic w przyrodzie nie może się z nimi równać.

Uszatka uwieczniona w Jaskini Chauveta

W Jaskini Chauveta w południowej Francji znajduje się ryt przedstawiający sowę uszatą, wykonany precyzyjnie w miękkiej skale sklepienia. Ma ona odwróconą do tyłu głowę, przybierając charakterystyczną sowią pozę. Jej odwzorowanie jest zresztą jednym z tysięcy obrazów, pomniejszym wizerunkiem w kolekcji petroglifów i piktogramów, które uczyniły Jaskinię Chauveta, a także Lascaux i kilka innych prawdziwymi skarbnicami prehistorycznej sztuki. Zapadające w pamięć, sugestywne wizerunki, wzory i postacie stworzono tak wprawną ręką, że skłoniło to Pabla Picassa do stwierdzenia z goryczą, iż „przez 12 tysięcy lat niczego się nie nauczyliśmy”. Trzeba tu jednak uściślić, że dzieła z Jaskini Chauveta liczą trzydzieści tysięcy lat, co oznacza, że niewielki ryt sowy jest najstarszym znanym odwzorowaniem ptaka w historii.

Choć wśród artefaktów z tamtych czasów znajduje się wiele igieł, naczyń, koralików i wisiorków wykonanych z delikatnych ptasich kości, wśród petroglifów i piktogramów prawie nie występują ptasie pióra. Archeolodzy uważają jednak, że starożytni łowcy wykorzystywali je zarówno jako ozdoby, jak i pędzelki do malowania ochrą. W sztuce jaskiniowej z końca epoki kamienia łupanego często już pojawiają się pióropusze i strzały z lotkami z piór, czego przykłady znane są z Europy, amerykańskiego południowego zachodu czy pustyń Namibii. Ludzie wykorzystywali już wówczas pióra zarówno w celach praktycznych (by zapewnić bardziej stabilny lot strzałom), jak i kulturowych (jako ozdoby odgrywające ważną rolę podczas uroczystości i będące oznakami statusu). Jeśli chodzi o to drugie zastosowanie, nie bez znaczenia były z pewnością niezwykle intensywne, żywe kolory. Zanim pojawiły się współczesne barwniki, cóż bowiem mogło się równać z beżami i brązami bażantów czy jaskrawą iryzacją nektarników, piłodziobów i papug? Sporo wieków później obróbka piór stanie się ważną gałęzią przemysłu, a one same będą elementem stroju królów i kurtyzan oraz wyznacznikiem paryskiej czy nowojorskiej mody. Z kolei wykorzystanie piór do zwiększenia stabilności lotu strzał wymagało intuicyjnego wyczucia porównywalnego z „przeskokiem” od lotu obserwowanego do lotu zamierzonego. Ich wytrzymałość i cechy aerodynamiczne inspirowały wynalazców i konstruktorów od Leonarda da Vinci do braci Wright. Pióra, stale pojawiające się w mitach i rytuałach różnych kultur, wskazują jednak na coś więcej.

Fragment wiersza Emily Dickinson: „Nadzieja, pierzaste stworzenie, mości się w duszy na grzędzie”1 jest przejawem odwiecznego kojarzenia przez ludzi piór i ptasiego lotu ze znakiem, tęsknotą i duchowością. W starożytnym Rzymie kapłani nazywani augurami wróżyli z zachowania i lotu ptaków, a także cech ich skrzydeł, kości i wnętrzności. Ptasi wróżbici mieli duży wpływ na podejmowane decyzje, dotyczące zarówno polityki, jak i życia prywatnego. Zresztą nawet dziś nawiązujemy do tradycji augurów, gdy posługujemy się sformułowaniem „pod auspicjami”2. Syryjczycy, Grecy i Fenicjanie doszukiwali się omenów w gruchaniu gołębi, a mistycy z wielu tradycji opisywali dusze lub drogę wiodącą do oświecenia, posługując się określeniami z ptasiego świata. Dla sufickiego poety Rumiego ludzka dusza była w zależności od okazji papugą, słowikiem lub białym sokołem w duchowej podróży do Boga: „Gdy słyszę Twój bęben […] odzyskuję me skrzydło i pióro”. Dołganie z Azji Środkowej porównują dusze dzieci do maleńkich ptaszków, które przysiadły na Drzewie Życia, a szamani od Ameryki Południowej do Mongolii opisują swoje niezwykłe stany jako „ujeżdżanie wiatru”. W opisach doświadczeń śmierci klinicznej nieodmiennie pojawia się zaś wrażenie odcieleśnienia i spoglądania na ciało z ptasiej perspektywy. Z kolei Jung i Freud uważali sny o lataniu za jedne z najpotężniejszych pod względem symboliki (czy jednak bardziej chodziło o transcendencję, czy może wyuzdany seks, zdania są podzielone).

Skazanej na „przyziemność” ludzkości umiejętność latania już z samej swej natury musiała wydawać się nie z tego świata; szczególną estymą cieszyła się ona dzięki bliskości niebiosom. Skoro zaś w lataniu było coś uświęconego, to nie dziwne, że ptaki, skrzydła i pióra stały się potężnymi symbolami, pojawiającymi się w oszałamiająco wielkiej liczbie rytuałów, wierzeń i zwyczajów. Ptaki i bogowie o ptasich atrybutach występują chyba we wszystkich mitologiach, a zdolność do latania jest zazdrośnie strzeżonym przywilejem dającym dostęp do dwóch sfer jednocześnie, duchowej i ziemskiej. W starożytnej Grecji Hermes korzystał z uskrzydlonych sandałów, dzięki którym szybciej mógł podróżować na Olimp i z powrotem. Z kolei młody śmiertelnik Ikar, który wzniósł się zbyt wysoko, stracił skrzydła po tym, jak rozpuścił się pokrywający je wosk i odpadły pióra. Hinduski boski posłaniec Garuda, który wykluł się z jaja, ma postać ludzką i upierzenie orła, a dzięki zdolności latania dostąpił zaszczytu zostania wierzchowcem Wisznu oraz zyskał wieczną przewagę nad podstępnymi Nagami, wężokształtnymi bóstwami, które poprzysięgły mu zemstę. Upierzone oblicze Garudy, czczone zarówno przez buddystów, jak i przez hinduistów, zdobi godła Tajlandii i Indonezji oraz miasta Ułan Bator.

W jeszcze innych tradycjach pióra symbolizują duchową czystość, co jest warunkiem niezbędnym, by zapewnić sobie wspaniałe życie w zaświatach. Starożytni Egipcjanie wierzyli, że po śmierci Anubis, bóg z głową szakala, położy ich serce (i duszę, którą ono zawierało) na szali, na drugiej umieszczając pióro. Jeśli szale będą w równowadze, zmarły wkroczy do miłego królestwa Ozyrysa. Jeśli jednak szala z sercem przeważy, zostanie ono rzucone w paszczę Ammit, pożeraczki umarłych, śliniącej się bestii o ciele hipopotamo-krokodylo-lwa, przycupniętej u nóg boga. Amazoński lud Waorani także wierzy, że po śmierci człowiek staje przed sądem, na którym szczególną rolę odgrywają pióra. Jak opisuje to etnolog Wade Davis w książce One River: „Każdy z tego ludu ma jedno ciało i dwie dusze […] Ta mieszkająca w mózgu wznosi się ku niebiosom, gdzie u podstawy chmur spotyka świętego węża boa. Dusza zmarłego może wstąpić do raju pod warunkiem, że jego nos został wcześniej odpowiednio przebity i udekorowany pięknym piórem. Jeśli dusza zostanie odrzucona, spada z powrotem na ziemię i staje się pokarmem robaków”.

Jednak związki piór ze świętością nie kończą się na szamanizmie i starożytnych mitologiach, lecz obecne są też całkiem wyraźnie w wielkich religiach monoteistycznych. Chrześcijaństwo, islam, judaizm, a nawet zaratusztrianizm łączy wiara w anioły, wyższe byty duchowe, pośredników na drodze do zjednoczenia z Bogiem. Przez stulecia wizerunki i opisy aniołów były zaskakująco jednorodne. Anioły mają wyraźnie rozpoznawalną ludzką postać wzbogaconą o kilka dodatkowych cech. I cóż takiego? Co najlepiej połączyć z ludzką formą, by ją w anioła przerobić? Więcej włosów? Łusek? Może pokryć niewielką ilością lepkiego, płaziego śluzu? Ależ nie, bez względu czy to Wohu Manah pojawił się przed obliczem Zaratusztry, Michał przed Mojżeszem czy Gabriel przed Mahometem, najważniejszym anielskim atrybutem zawsze były wielkie upierzone skrzydła. Pióra są tu bardzo charakterystycznym wyróżnikiem – to nie jakieś skórne wybrzuszenia czy inne nietoperze wyrostki, przystające diabłom czy demonom.

Mozaika z wizerunkiem sześcioskrzydłego, bogato upierzonego serafina z dwunastowiecznej Kaplicy Aniołów w Mont Sainte-Odile we Francji

Podobnie jak wcześniej Hermes, anioły wykorzystują dar latania do przemieszczania się między niebem a ziemią i przenoszenia boskich nowin. Skrzydła i pióra wysłanników oddawały często nieprzeciętny rodowód, były wyznacznikiem pozycji i statusu. Renesansowe tłuściutkie amorki (putto) ukazywano na ogół z dwojgiem zaledwie krótkich skrzydełek, podczas gdy w niektórych opisach i przedstawieniach archaniołów pojawia się 6, 36, a nawet 140 par skrzydeł. Najwyżej stojące w hierarchii aniołów serafiny miały zaś pióra przypominające pawie, tyle że zdobne w setki wszystkowidzących oczu. Właściwie to według Biblii i sam Wszechmogący może być nieco upierzony. Psalm 91 głosi bowiem: „Okryje cię swymi piórami i schronisz się pod Jego skrzydła: Jego wierność to puklerz i tarcza”3.

Doprawdy, formy ludzkiej fascynacji piórami są tak różnorodne, jak różnorodna jest naturalna historia tych ostatnich. Każda próba jej całościowego zbadania musi więc obejmować sferę sacrum i profanum, rzeczywistość i fantastykę, naukę i mitologię, kulturę i sztukę. Dzięki piórom możemy dowiedzieć się sporo o ewolucji i zachowaniu zwierząt, ale także zyskać unikatowe spojrzenie na historię ludzkich wierzeń i pomysłowości. Kilka głównych motywów nasuwa się od razu, pozwalając ułożyć rozdziały tej książki w pewnym porządku. W części zatytułowanej „Ewolucja” zajmuję się budzącą gorące spory kwestią pochodzenia piór – skąd się wzięły i dlaczego w ogóle się pojawiły? Rozdziały w części „Puch” traktują o niesamowitych izolacyjnych własnościach piór, tych pokrywających ciała małych ptaszków podczas śnieżnej burzy i tych, którymi wypchana jest kurtka alpinisty. „Lot” poświęcony jest kwestii sposobu, w jaki pióra umożliwiły podbój przestworzy, „Szyk” zaś dotyczy egzotycznych zagadnień uwodzenia i nęcenia, pokazanych zarówno na przykładzie rajskich ptaków, jak i tancerek prezentujących wdzięki w rewiach Las Vegas. W ostatniej części, „Funkcja”, zajmuję się wciąż zachodzącą ewolucją piór, zarówno w podstawowym, przyrodniczym pojęciu, jak i nieco szerszym, obejmującym niezliczone zastosowania piór stale wymyślane przez człowieka. Na kartach tej książki spotkamy stwory i postacie, które ożywią naszą opowieść o piórach – eklektyczny zbiór ptaków, dinozaurów, profesorów, kapeluszników, wynalazców, odkrywców i wielu innych.

Jako pisarz dokładałem starań, byście chętnie przerzucali kolejne strony, ale jako biolog namawiam was do robienia sobie przerw i odkładania tej książki od czasu do czasu. Jeśli tak postąpicie, szybko dostrzeżecie, że to, o czym opowiadam, znajduje się też w waszym najbliższym otoczeniu. Moja żona często wspomina powiedzenie swojej babci: „Zawsze jakiś pająk jest nie dalej niż metr od ciebie”. Nawet w najlepiej utrzymanym domu są niezliczone tabuny pająków – skrytych w ciemnych zakamarkach, wnękach czy między ścianami. Cóż, pióra są równie blisko was, nawet jeśli nie macie żadnej poduszki ani kurtki puchowej. Wszak pokrywają one ciało każdego ptaka w lesie, na polu, w ogródku, na przedmieściu i w mieście. Zarówno pióra i skrzydła, jak i inspiracje nimi ujawniają się w czasopismach poświęconych modzie, w kształcie skrzydeł samolotu, w przynętach wędkarskich, przyborach do pisania, sztuce. Przede wszystkim jednak te prawdziwe cudeńka natury pokrywają ciała ptaków, tych najpowszechniejszych ze wszystkich stworzeń. Wyjdźcie z domu i zacznijcie im się przyglądać. Róbcie to uważnie, a z pewnością się nie zawiedziecie.

Przekład: Ludmiła Marjańska. Przypisy dolne pochodzą od tłumacza (przyp. red. pol.). [wróć]

Auspicjami nazywano rytuał odczytywania woli bogów m.in. właśnie na podstawie lotu ptaków. [wróć]

Biblia Tysiąclecia. [wróć]

Ewolucja

Ewolucja

Szczególnie bowiem ciekawe w przypadku pióra jest to, że ono wyrosło. Nie powstało w jednej chwili, jak nabój wlany w postaci roztopionego ołowiu do gotowej formy: jego przewiewna chorągiewka, podzielona niczym liść paproci na maleńkie włókienka, rozwijała się powoli i stopniowo, kawałeczek po kawałeczku, kłosek po kłosku. Co zaś tyczy się tego konkretnego, maleńkiego kłaczka puchu, który trzymam w dłoni, trzęsącego się jak pajęczyna przy każdym moim oddechu i uderzeniu serca, tyczy się dowolnego innego pióra w całej historii ewolucji zwierząt.

– Grant Allen, Pleased with a Feather (1879)

Rozdział pierwszy

Rozdział pierwszy

Kamień z Rosetty

Potrzebuję piór, więcej piór, Na nadchodzącą przyszłość. Nie chcę już tych żelaznych zębów, Lecz smukły dziób, by rozcinać powietrze. Co się zaś tyczy pazurów na skrzydłach, Po cóż mi one, tylko w dół mnie ciągną, Wszak nie myślicie chyba, że znów zacznę pełzać?

– Edwin Morgan, The Archaeopteryx’s Song (1977)

Weźcie pióro i przeciągnijcie je między palcami. Jest lekkie i miękkie, choć jednocześnie wytrzymałe; pusta w środku dudka przechodzi w stosinę przyozdobioną pełną wdzięku chorągiewką. Bez względu na to, czy wyleciało ze skrzydła mewy, czy uciekło z poszewki poduszki, trudno pomylić je z czymkolwiek innym. Od razu wiemy, że chodzi o pióro – najbardziej ptasi atrybut. Tak, ptaki latają, ale to samo można powiedzieć o nietoperzach i komarach. Tak, ptaki składają jaja, ale podobnie robią ryby, traszki i krokodyle. Goryle wiją gniazda, koty i świerszcze śpiewają, a kałamarnice mają dzioby. Ze wszystkich przyciągających uwagę cech i zachowań właściwych ptakom tylko pióra są charakterystyczne wyłącznie dla nich. Skąd więc się wzięły? Skamieniałości mówią nam, że ewolucja piór rozpoczęła się w środkowym mezozoiku i ściśle splata się z narodzinami samych ptaków. Zagadnienie to zresztą pozostaje przedmiotem jednej z najciekawszych i najgorętszych naukowych dyskusji. A wszystko zaczęło się od znalezienia pewnej skamieniałości, potrzeby zapewnienia posagu oraz intelektualnego sporu.

Choć właściwie należy najpierw wspomnieć o kaszlu trapiącym pewnego dziewiętnastowiecznego kamieniarza. Kaszel był zresztą dla ówczesnych przedstawicieli tej profesji codziennością, pracowali oni bowiem w stale zapylonym powietrzu, w tumanach wapiennego pyłu wzbijanych pod wpływem kontrolowanych wybuchów oraz uderzeń dłut i młotów. Niektórzy kamieniarze próbowali zasłaniać twarze płóciennymi maskami, ale niewiele to pomagało, co skłaniało ich do ponurych żartów, że jeśli wcześniej nie zabije ich jakiś oberwany blok albo brak tlenu, to z pewnością wykończy ich pylica. Najgorsze były suche, letnie miesiące – w sierpniu nasz kamieniarz pewnie nie przejmowałby się zanadto cichym rzężeniem w płucach czy atakiem suchego kaszlu. Ale w Bawarii trwała wiosna, a deszcz i późne roztopy sprawiały, iż kurz szybko zmieniał się w błoto, ściany kamieniołomu zaś pozostawały wilgotne. Wyglądało więc na to, że jego kaszel ma inne pochodzenie, co natychmiast wywołało w nim obawę przed gruźlicą, nazywaną wówczas „galopującymi suchotami” czy „białą śmiercią”. W dziewiętnastowiecznej Europie gruźlica zabijała więcej osób niż jakakolwiek inna choroba, a niemal każdy miał w ciągu życia kontakt z krewnymi lub przyjaciółmi, którzy z jej powodu słabli w oczach. Choć nie wiemy, co dokładnie pomyślał sobie nasz kamieniarz, podjął środki ostateczne i kosztowne: postanowił odwiedzić lekarza.

Działo się to w 1861 roku, kiedy na niemieckiej prowincji wykwalifikowanych lekarzy spotykało się nieczęsto. Pomagali oni w większości przedstawicielom wyższych klas: bogatym posiadaczom ziemskim, kupcom, szlachcie, wyższemu duchowieństwu. Niewielu kamieniarzy było stać na ich usługi. Jednak akurat ci pracujący w kamieniołomach w okolicy wioski Solnhofen dysponowali pewną przewagą nad resztą kolegów po fachu. Bloki wapienia, które wyrywali ziemi, przydawały się bowiem na coś więcej, niż tylko na kamienie brukowe czy litograficzne. Wprawne i ostrożne rozłupanie warstw wapienia ujawniało tu czasem ciemne odciski liści, szkieletów i ciał ryb, owadów czy dziwnych, nigdy wcześniej niewidzianych stworów. Tymczasem wskutek rozprzestrzeniającej się ówcześnie po Europie fali zainteresowania historią naturalną i dopiero co opublikowanych teorii Karola Darwina tego typu skamieniałości z ciekawostek zmieniły się właśnie w wysoko cenione dobra. Muzea i prywatni kolekcjonerzy zaczęli ostro konkurować o wybrane okazy. To z kolei sprawiło, że właściciele kamieniołomów zaczęli rościć sobie prawa do znalezisk ze swojego terenu, traktując skamieniałości jako nowe, istotne źródło dochodów. Robotnicy natomiast długo uważali je za swoistą premię do wynagrodzenia, należną im z racji niebezpiecznej i nisko opłacanej pracy. Przy każdej okazji przemycali więc skamieniałości na zewnątrz kamieniołomów, chowając je w płaszczu czy w pudełku z drugim śniadaniem. Dobrze wiedzieli też, że pewien stary lekarz w pobliskim Pappenheim jest namiętnym kolekcjonerem zachowanych w wapieniu odcisków i choć nie zawsze chciał z miejsca kupić wszystko, co mu się przynosiło, zawsze gotów był przyjąć co ciekawsze okazy w rozliczeniu za leczenie czy poradę.

Kiedy nasz kamieniarz trafił wreszcie do przychodni w Pappenheim, okazało się, że cierpiał na ciężką infekcję dróg oddechowych – niestety, z lekarskich zapisków nie dowiemy się już nic więcej na temat prognoz, leczenia, a nawet tego, jak się nazywał. Wiadomo tylko, czym zapłacił za wizytę – kruchą skamieniałością stworzenia wielkości współczesnej wrony, skamieniałością, która na zawsze przeszła do historii nauki. Był to bowiem pierwszy kompletny okaz Archaeopteryx lithographica, pradawnego zwierzęcia o szkielecie gada i piórach ptaka. Choć jego łacińska nazwa jest dość jednoznaczna: „prastare skrzydło wyryte w kamieniu”, odkrycie wywołało bardzo zróżnicowane reakcje w środowisku naukowym. Opisanie stworzenia łączącego cechy gadzie i ptasie podsyciło i tak gorące spory wokół ewolucji, kreacjonizmu oraz początków ptaków i piór, sprawiając, że wybuchły one z nową siłą. Ponad sto pięćdziesiąt lat i tysiąc artykułów naukowych później archeopteryks jest prawdopodobnie najdokładniej zbadanym okazem archeologicznym w historii, jednym z bardziej kontrowersyjnych filarów myśli ewolucyjnej, przez wielu uznawanym wręcz za biologiczny odpowiednik kamienia z Rosetty.

Natomiast doktorowi Karlowi Häberleinowi okaz dosłownie spadł z nieba. W ostatnich latach dochody czerpane z handlu skamieniałościami stawały się dla niego coraz ważniejszym źródłem utrzymania. Choć nigdy nie odebrał kierunkowego wykształcenia w paleontologii, był uznanym specjalistą w dziedzinie konserwacji i rozpoznawania skamieniałości z okolic Solnhofen. Jego prywatna kolekcja liczyła tysiące skamieniałości, a w jego domu w Pappenheim często gościli naukowcy pragnący przyjrzeć się wspaniałym okazom pterozaurów, ryb czy owadów uskrzydlonych. Sprzedawał je do najlepszych muzeów w Europie, dorobiwszy się szybko reputacji upartego i bystrego negocjatora. Doskonale wiedział, że skamieniałość archeopteryksa przyciągnie powszechną uwagę, wzbudzi kontrowersje, no a przede wszystkim osiągnie wysoką cenę na wolnym rynku.

Jedyne zachowane zdjęcie Häberleina przedstawia mężczyznę o jasnej karnacji, ciemnych oczach i kwadratowej twarzy, uśmiechającego się oszczędnie przez zaciśnięte usta. Siedzi z nieco sztywno złożonymi rękami, ma na sobie czarny lekarski kitel i patrzy wprost w obiektyw kamery. Nietrudno wyobrazić sobie, że ktoś taki potrafi się targować. Myśląc o maksymalizacji zysku, Häberlein zdecydował, że sprzeda skamieniałość archeopteryksa wyłącznie z całą swoją kolekcją. Zadbał przy tym o stworzenie odpowiedniej aury tajemniczości wokół znaleziska, odmawiając jego wypożyczenia i nie zezwalając na wykonywanie szkiców. Zainteresowanych kupców zapraszał do swojego domu na krótkie okazania. Wiadomość o niezwykłej skamieniałości szybko dotarła do dyrektorów bawarskich muzeów, ale po kilku miesiącach targów nie osiągnięto porozumienia.

Gdy jednak jej opis dotarł do Londynu, Häberlein znalazł wystarczająco zdeterminowanego kupca w postaci sir Richarda Owena, dyrektora działu historii naturalnej w British Royal Museum. Rada nadzorcza instytucji wzbraniała się przed zapłatą żądanej sumy, w końcu jednak Owen i jego kolega przemogli jej opór, po cichu prowadząc negocjacje z niemieckim doktorem. Negocjacje te zresztą przeciągnęły się do ponad pół roku. Häberlein grał o wysoką stawkę: miał już 74 lata, był wdowcem z córką na wydaniu, która by wyjść za kogoś równego sobie, potrzebowała sporego posagu. Honor rodziny (i perspektywa dostatniej emerytury) wymagał więc przeprowadzenia lukratywnej sprzedaży. Ale dla Richarda Owena stawka była jeszcze wyższa. Był jednym z najsłynniejszych paleontologów swojej ery, doradcą królowej Wiktorii, autorem słowa „dinozaur”. Jednak przez całą swoją karierę hołdował idei, że gatunki powstały i zmieniały się jedynie z woli Boga. Jeśli archeopteryks rzeczywiście mógłby być postrzegany jako forma pośrednia między gadami i ptakami, stałby się niebezpieczną pożywką dla darwinistów. Z pewnością wykorzystaliby skamieniałość do formułowania twierdzeń, iż ptaki, a także ich najbardziej charakterystyczna cecha, pióra, wyewoluowały z gadów. Owen pierwszy więc musiał przyjrzeć się skamieniałości, a potem ją opisać, odrzucając jakąkolwiek możliwość, iż zostanie ona uznana za „brakujące ogniwo”.

W tym pojedynku negocjatorów to Owen, ryzykujący reputacją, pierwszy się poddał. Zgodził się na cenę Häberleina, czyli 700 funtów (dzisiaj byłoby to około 65 tys. funtów). Była to zawrotna suma, która gwarantowała córce Häberleina udane wesele, a choć zarządcy British Museum dostali niemal piany na ustach, z perspektywy czasu zakup można uznać za wręcz okazyjny – jeśli uwzględnimy, że muzeum zyskało klejnot, który jeden z paleontologów określił wręcz słowami: „najcenniejszy ze wszystkich na świecie”.

Kiedy skamieniałość archeopteryksa dotarła do Londynu, transportowana w podwójnej, nadzwyczaj solidnej drewnianej skrzyni wypchanej słomą, znalazła się w świecie, w którym spory naukowe często trafiały na nagłówki gazet. O powstawaniu gatunków Darwina nie miało jeszcze dwóch lat, a prowokująca koncepcja ewolucji drogą doboru naturalnego odbijała się szerokim echem nie tylko w salach wykładowych, lecz także w bawialniach i klubach. Każdy czuł się w obowiązku mieć opinię w tej sprawie. Ówczesne polityczne karykatury często przedstawiały małpy w kołyskach lub goryle w roboczych kombinezonach, podczas gdy publiczne odczyty przyciągały hałaśliwe tłumy zakrzykujące mówców.

Skamieniałość archeopteryksa znalazła się w Londynie w okresie, gdy spory dotyczące teorii Darwina rozgrzewały opinię publiczną do czerwoności, a wielkiego przyrodnika często brali na cel karykaturzyści

Ogłoszenie teorii Darwina zapowiadało głębokie zmiany w myśleniu naukowym, choć ich nadejście bynajmniej nie wydawało się wówczas oczywiste. Zwolennicy poglądów Darwina, którym przewodził charyzmatyczny Thomas Huxley, stawiali czoła silnej opozycji ze strony większości opinii publicznej oraz wielu uznanych uczonych takich jak Owen. Koncept, według którego niczym nie kierowany naturalny proces miałby decydować o rozwoju całego życia na Ziemi, stał w jawnej sprzeczności z naukami kościoła i blisko dwutysiącletnim dorobkiem zachodniej nauki i filozofii. Mimo to intelektualny czar teorii Darwina i jej przemożna moc objaśniania zachodzących wokół zjawisk stale powiększały rzesze nawróconych. Owen wiedział, że opierzona jaszczurka mogłaby przeważyć szalę. Osobiście rozpakowywał paczkę ze skamieniałością archeopteryksa, gdy już dotarła do muzeum. Kazał po cichu przenieść ją do swojego gabinetu, chcąc jak najszybciej sporządzić jej opis. Trudno się nie zastanawiać, czy podejrzewał, jak bardzo ten opierzony okaz wpłynie na jego karierę, jak skazi jego życiowy dorobek i na zawsze naznaczy go piętnem przeciwnika postępu.

Historia mojego archeopteryksa jest znacznie bardziej prozaiczna. Jego odcisk, zapakowany w karton, gazetę, folię bąbelkową i styropianowe kulki, dostarczył mi kurier Federal Express. Inaczej niż w czasach wiktoriańskich, by zdobyć swój okaz, nie potrzebowałem wpływów i środków, którymi dysponowało British Royal Museum – zakupiłem go po prostu na eBayu. Oczywiście nie był to prawdziwy odcisk archeopteryksa, do dziś odkryto ich bowiem tylko dziesięć. Mój był jedynie wysokiej jakości kopią, sporządzoną na podstawie jednego z oryginałów, kopią pomyślaną jako element wystroju muzeów, szkolnych pracowni i prywatnych kolekcji. Te repliki nieźle się sprzedają i myślę, że wiem dlaczego. W książkach i artykułach naukowych można natknąć się na świetne zdjęcia archeopteryksa, ale trudno w ten sposób poczuć teksturę skamieniałości. Nie można nimi poruszać w świetle słońca i obserwować gry cieni na pradawnych kościach. Jestem biologiem terenowym – lubię dotykać, a nie tylko patrzeć.

Kiedy odwiedzający Luwr po raz pierwszy widzą na żywo Monę Lisę Leonarda da Vinci, często są zaskoczeni jej rozmiarem. Spodziewają się zobaczyć coś większego. To samo można powiedzieć o archeopteryksie. Gdyby kierować się sławą, jaką zdobył, powinien być czymś na kształt kondora, orła albo pierzastego smoka. W rzeczywistości jednak miał rozmiary sroki albo jednego z mieszkańców żywopłotów, które amatorscy ptasiarze wrzucają do worka z napisem „mały szary wróblowaty”1. Przeczytawszy co nieco o archeopteryksie, nie byłem zaskoczony jego niewielkimi rozmiarami. Byłem za to pod wrażeniem piękna mojej kopii.

Należący do autora odlew Archaeopteryx lithographica, „pradawne skrzydło wykute w kamieniu”.

Artysta, który ją wykańczał, doskonale uchwycił złotawy odcień wapienia z Solnhofen, oraz głęboki, rdzawobrązowy kolor wtopionej w niego skamieniałości. Archeopteryks miał wygiętą szyję i rozrzucone skrzydła, jak gdyby wpadł właśnie w jurajskie błoto, osiągnąwszy tym samym miejsce wiecznego spoczynku. Wyraźnie dawało się wyodrębnić poszczególne kostki, pazury, drobne zęby i oczywiście pióra. Te ostatnie otaczały ogon i tworzyły wygiętą linię wzdłuż każdego ze skrzydeł, niczym naszkicowane pociągnięciami japońskiego pędzelka do kaligrafii. Z bliska każda stosina i chorągiewka wyglądały zupełnie jak u współcześnie żyjących ptaków, nie do odróżnienia z piórami wróblowatych z mojego ogródka. Szczegółowość odwzorowania była nadzwyczajna, a połączenie cech ptasich i gadzich oczywiste. Nawet oko laika łatwo mogło dostrzec, dlaczego skamieniałość swego czasu narobiła takiego zamieszania.

W XXI wieku jej obejrzenie nie nastręcza już trudności, ale jedna rzecz od stu pięćdziesięciu lat pozostaje niezmienna – kontrowersje, które wzbudza skamieniałość. Na eBayu namierzyłem dwie repliki z opisami, których autorami mogliby być równie dobrze w jednym wypadku Huxley, a w drugim Owen. Pierwszy ze sprzedawców stwierdził: „Większość naukowców dawno już zaakceptowała, że Archeopteryx był formą przejściową między ptakami i gadami”. Drugi był okopany na swojej pozycji: „Archeopteryx nie mógł wyewoluować z dinozaurów […] Tezy związane z kreacjonizmem zyskują potwierdzenie we wszystkich dziedzinach nauki, podczas gdy twierdzenia ewolucjonistów są co chwila obalane, jak choćby właśnie w przypadku archeopteryksa”. Ponieważ jestem biologiem, sympatyzowałem ze zwolennikiem Darwina. Rzecz w tym, że kreacjonista dawał lepszą cenę.

Owen i Huxley nie mogli oczywiście toczyć sporu na internetowym forum, ale obaj nie stronili od publicznego wyrażania swoich poglądów. I choć wielokrotnie się ze sobą spierali, czy to o muszle, czy o taksonomię ryb, to ich waśń przeszła do historii właśnie za sprawą ewolucji. Mimo że owych dwóch jegomościów rzadko konfrontowało się ze sobą bezpośrednio, to ludzie przekonali się, jak się sprawy mają, gdy jeden ze zwolenników Owena zadał Huxleyowi słynne pytanie, czy goryle są bliżej spokrewnione z rodziną jego matki, czy ojca. Zdarzenie to nastąpiło w wypchanej po brzegi sali w Oxfordzie w 1860 roku, na niecały rok przed odkryciem archeopteryksa. Jeden ze świadków tak oto streścił ripostę Huxleya: „Wolałbym chyba być potomstwem dwóch małp niż człowiekiem, który obawia się stawić czoła prawdzie”. W epoce, w której wręcz obsesyjnie traktowano kwestie pochodzenia oraz dobrych manier, tego typu wymiana ciosów wywoływała gwałtowne reakcje ze strony audytorium w postaci krzyków i głośnych drwin. Pewna kobieta nawet zemdlała i trzeba ją było wynieść z sali.

W takim właśnie środowisku intelektualnego fermentu Owen skupił się na badaniu skamieniałości archeopteryksa, gorączkowo pracując nad monografią. Zdjęcia z tego okresu przedstawiają go na ogół zgarbionego, przyjmującego sowią posturę i mającego duże, głęboko osadzone oczy i poważne oblicze. W przeciwieństwie do niego Huxley, o ciemnych, zaczesanych do tyłu włosach, wydaje się młody i pewny siebie, z bokobrodami w najlepszym wiktoriańskim stylu. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, chciałoby się postrzegać Huxleya jako energicznego adwokata nowych prądów intelektualnych, Owena zaś jako drętwego obrońcę status quo. W rzeczywistości jednak obaj byli spełnionymi akademikami o świetnej opinii i szerokim poparciu. Jeśli zaś chodzi o Huxleya, to trzeba wspomnieć, że początkowo całkiem donośnie wyrażał on wątpliwości na temat teorii ewolucji. Niektórzy historycy uważają nawet, że wszedł w rolę „buldoga Darwina” nie tylko dlatego, że miał głębokie przekonanie o słuszności jego poglądów, lecz także by przeciwstawić się Owenowi.

Nie minęły trzy miesiące od pojawienia się skamieniałości archeopteryksa w Wielkiej Brytanii, a Owen zaprezentował swoje spostrzeżenia na londyńskim spotkaniu Royal Society. Archeopteryks, zawyrokował Owen, jest „po prostu najwcześniejszym przykładem w pełni ukształtowanego ptaka”. Nie było więc żadnej formy przejściowej, dowodu działania ewolucji, brakującego ogniwa. Dostrzegalne gadzie cechy miały przypadkowy charakter. Niewątpliwie był to prehistoryczny ptak, prawdopodobnie powstały za sprawą Boga z któregoś długoogoniastego gatunku pterodaktyla, których szczątki także odnajdowano w Solnhofen. Sprawa zamknięta.

Choć naprędce przygotowany referat Owena na temat archeopteryksa pomijał wiele istotnych kwestii, o dziwo przez długi czas nikt nie podejmował na ten temat dyskusji ani nie podważał zawartych w nim twierdzeń. Koniec końców jednak pośpiech Owena okrutnie się na nim zemścił. Huxley, który przyszedł na wykład Owena, nie spieszył się, przygotowując odpowiedź. Najpierw przeprowadził wnikliwe badania ptasiej anatomii, które ujawniły uderzające podobieństwa między współczesnymi ptakami a niektórymi wymarłymi dinozaurami, potem zaś na powrót zajął się archeopteryksem, a nowo nabyta wiedza umożliwiła mu poddanie tez Owena druzgocącej krytyce.

W licznych artykułach i wykładach Huxley bezlitośnie je wypunktował, pokazując, jakie dokładnie cechy szkieletu archeopteryksa wykazują podobieństwa zarówno do ptaków, jak i do gadów. Ale to nie wszystko, ponieważ prócz odniesienia się do archeopteryksa, Huxley zidentyfikował też szczątki małego dinozaura z Solnhofen, Compsognathus longipes, przypominającego archeopteryksa niemal pod każdym względem, a odróżniającego się od niego brakiem piór. Za jednym zamachem Huxley zaprezentował więc nie jedno, a właściwie dwa brakujące ogniwa: archeopteryksa, z jasno dostrzegalnymi cechami wspólnymi dla ptaków i gadów, oraz kompsognata, łączącego archeopteryksa z dinozaurami. Wreszcie nastąpił coup de grâce – Huxley zauważył, że Owen nieprawidłowo opisał ułożenie skamieniałości. „Wygląda na to – stwierdził – iż profesor Owen ma kłopot z odróżnieniem lewej strony od prawej”. Podziw dla analizy Huxleya ustępował tylko skali upokorzenia Owena, którego reputacja legła w gruzach, i to na zawsze.

Rzecz jasna, opublikowanie pracy Huxleya nie spowodowało, że zniknęły nagle wszystkie kontrowersje i wątpliwości dotyczące archeopteryksa. Dokonywane co jakiś czas odkrycia jego kolejnych okazów podtrzymywały powszechne zainteresowanie tematem, a badania prowadzone w ciągu następnych stu pięćdziesięciu lat przyczyniały się do rozkwitu (i upadku) wielu karier naukowych. Co jednak godne podziwu, mimo niezliczonych badań, jakie później prowadzono, i rozlicznych teorii, jakie powstały, podstawowe spostrzeżenia Huxleya, poczynione w 1868 roku, wciąż uznaje się za poprawne. Przypomniane i rozwinięte w latach 70. XX wieku przez Johna Ostroma z Yale University, a także innych badaczy, stały się fundamentem narastającej zgody naukowców wokół poglądu, że archeopteryks i ptaki wywodzą się od dinozaurów, a dokładniej od jednej z ich mięsożernych grup, teropodów, do której należy m.in. kompsognat.

Starając się być równie przewidujący i uważny, co Huxley, przeczytałem (dwukrotnie) jego pracę, zerkając na mojego archeopteryksa, by wyłowić odpowiednie szczegóły. Chciałem spojrzeć na okaz oczami Huxleya, zrozumieć, jak intuicja przywiodła go do dostrzeżenia wspólnych cech ptaków i dinozaurów. W mojej replice skamieniałości wyraźnie można było rozpoznać pióra, gadzi ogon, a nawet „oddzielne kości śródręcza” przednich kończyn. Ale jego uwagi odnośnie do „szeroko łukowatego rąbka panewki” albo „tylnej powierzchni kłykcia bocznego kości udowej” zmusiły mnie do stwierdzenia, że jedno z dwojga – albo moja kopia skamieniałości nie była tak dokładna, jak powinna, albo brakowało mi wykształcenia, by dostrzec, o co chodzi. Doszedłem do wniosku, że aby dobrze zrozumieć znaczenie archeopteryksa i ewolucyjne początki piór, potrzebuję dwóch rzeczy – oryginalnej skamieniałości oraz pomocy dobrego paleontologa.

Do niedawna, by ujrzeć z bliska okaz archeopteryksa, musiałbym wybrać się do Europy, a wcześniej uzyskać – co nie jest łatwe – odpowiednie zezwolenia na badania. Oryginalna skamieniałość Häberleina wciąż znajduje się w Londynie. Inne są częścią najważniejszych paleontologicznych kolekcji w Holandii oraz w Berlinie i Monachium. Na szczęście mogłem skorzystać z zupełnie nowej możliwości: wybrać się do Thermopolis w stanie Wyoming (liczba mieszkańców: 3172). Tam bowiem, wskutek przedziwnego obrotu wydarzeń, który bywa nazywany paleontologicznym piractwem, w maleńkim Wyoming Dinosaur Center, znajduje się jeden z najpiękniejszych i najpełniejszych okazów archeopteryksa, jakie do tej pory odkryto.

„Ludzie powtarzają, że mieścimy się na kompletnym odludziu, i chyba mają rację” – powiedział Greg Willson, tamtejszy dyrektor ds. wykopalisk. Stłumiłem w sobie chęć, żeby go poprawić. Przemierzyłem właśnie około 1300 km w otoczeniu bylic oraz tzw. pustynnych biegaczy i doskonale wiedziałem, że kompletne odludzie minąłem sporo przed tym, zanim dojechałem do Thermopolis. „Mimo to skamieniałość archeopteryksa jest bardziej dostępna niż kiedykolwiek wcześniej, a gdyby nie było jej tutaj, spoczywałaby zamknięta na cztery spusty w czyjejś prywatnej kolekcji”.

Greg ma trzydzieści kilka lat i szeroki uśmiech. Przed odpowiedzią zawsze chwilę się zastanawia. Wychowywał się niedaleko stąd, ukończył Hot Springs County High School. Wyjechał do college’u i rozpoczął studia doktoranckie z antropologii, ale wówczas nagle otworzyła się przed nim możliwość podjęcia pracy w Dinosaur Center. „Postanowiłem z niej skorzystać i wróciłem do domu – mówi. – Specjalizowałem się w paleontologii człowieka, musiałem się więc trochę przekierunkować, ale uwielbiam tę pracę. – A po chwili dodaje: – Szczerze, to takie okazje rzadko się nadarzają w Wyoming. Jeśli chce się pracować w szeroko pojętej nauce, zwykle trzeba długo czekać, aż ktoś na uniwersytecie przeniesie się na tamten świat”.

Jemy grillowane kanapki w Pumpernick’s Family Restaurant w centrum miasteczka, rozmawiając na ten sam temat co rano, kiedy siedzieliśmy nad skamieniałościami. Historia okazu z Thermopolis brzmi całkiem znajomo. Przewijają się w niej tajne negocjacje, starszy sprzedawca, niemieckie muzeum bez pieniędzy na zakupy i wspaniały okaz tajemniczego pochodzenia. Około stu pięćdziesięciu lat po Häberleinie znowu chodziło o to, kto zaoferuje najwięcej.

„Nikt nie wiedział o istnieniu tej skamieniałości – wyjaśnia Greg. – Niespodziewanie wdowa po pewnym szwajcarskim kolekcjonerze zaoferowała jej sprzedaż Naturmuseum Senckenberg we Frankfurcie. Muzeum jednak nie miało tyle pieniędzy, a ona nie chciała zejść z ceny. Gdyby Burkhard się w to nie wmieszał, byłoby po sprawie, skamieniałość zostałaby zlicytowana na prywatnym rynku”.

Greg miał na myśli Burkharda Pohla, ekscentrycznego Austriaka i założyciela Wyoming Dinosaur Center. Częściowo naukowiec, a częściowo „skamielinowy impresario”, Pohl pochodził z bogatej rodziny, która zbiła majątek na kosmetykach do pielęgnacji włosów. Ukończył co prawda weterynarię, ale ostatecznie postanowił zająć się paleontologią, przekuwając fascynację w pełnoetatowe zajęcie. Korzystając z koneksji w świecie bogatych miłośników skamieniałości („dobrze porusza się w takich kręgach”, jak ujął to Greg), Pohl znalazł anonimowego kupca na skamieniałość archeopteryksa. Ceny zakupu nie ujawniono, ale w 1999 roku znacznie gorzej zachowany egzemplarz sprzedano za 1,5 mln dolarów; kupiec Pohla niemal na pewno zapłacił dużo więcej. Jednym z warunków zakupu było przekazanie okazu pod opiekę centrum w Wyoming – i stąd się wziął archeopteryks z Thermopolis.

Początkowo historia ta wzburzyła środowisko naukowe („poleciało parę piór”, jak określił to dziennikarz „Science”). Z zasady paleontolodzy trzymają się jak najdalej od komercyjnego rynku skamieniałości, a wielu z nich odmawia badania okazów z prywatnych zbiorów. Wskazywano, że o archeopteryksa powinna dbać duża instytucja publiczna, i porównywano Pohla do porywacza. Niektórzy głośno wyrażali obawy, że Wyoming Dinosaur Center nie będzie w stanie odpowiednio zadbać o okaz oraz właściwie go zabezpieczyć lub też że odległe położenie tej instytucji utrudni dostęp do eksponatu i ograniczy możliwości badawcze.

„Większość tych głosów już ucichła – stwierdził Greg. – Tak, jesteśmy prywatnym muzeum, ale chętnie udostępniamy nasz okaz. Oglądały go już dziesiątki ludzi, powstaje na jego temat sporo artykułów naukowych. Informacje wydostają się na zewnątrz”. A są to informacje, które potwierdzają hipotezę Thomasa Huxleya i jeszcze ściślej łączą archeopteryksa z kompsognatem i innymi teropodami. Ułożenie i stopień zachowania okazu z Thermopolis pozwoliły ujawnić kilka charakterystycznych szczegółów, których nie można było dostrzec na innych skamieniałościach archeopteryksa. Greg opisał mi je dokładnie dzisiejszego poranka.

„Nasz okaz ma najlepiej z dotychczasowych zachowaną czaszkę oraz stopy” – wyjaśnia, wskazując detale końcem długopisu. Przyglądamy się wiernej kopii oryginału, który na co dzień spoczywa w klimatyzowanej komorze pod szkłem. Podobnie jak w przypadku repliki, którą oglądałem w domu, archeopteryks z Thermopolis jest rozpłaszczony i z wyglądu przypomina „anioła” robionego na śniegu, a jego kości i pióra sprawiają wrażenie, jakby były wyryte w kamieniu. Wyraźnie dostrzegalna jest górna część czaszki, tak jakby zwierzę padło z głową zwróconą ku dołowi. Greg pokazał mi, że niewielka kość podniebienna, maleńki pomarszczony guziczek widoczny przez szparę obok oczodołu, ma cztery tzw. wyrostki, podobnie jak u teropodów, a nie trzy, jak u współczesnych ptaków. Potem zaś zwrócił moją uwagę na wygięty do tyłu „straszny szpon”, znajdujący się na drugim palcu każdej z nóg, o którego występowaniu opinia publiczna dowiedziała się dzięki welociraptorom z Parku Jurajskiego. Z kolei pierwszy palec stopy oglądanego przez nas archeopteryksa – który u ptaków ustawiony jest przeciwstawnie, dzięki czemu mogą wygodnie trzymać się gałęzi – odwrócony był tylko nieznacznie i prawdopodobnie uniemożliwiał zwierzęciu podobną sztukę2.

Siedzimy na piętrze centrum, wokół dużego stołu zapełnionego odlewami i skamieniałościami. Obok archeopteryksa leży skamieniałość Huxleyowskiego kompsognata i obie są do siebie bardzo podobne – stopy, długi ogon, uzębiona szczęka. Z dziesięciu3 znanych okazów archeopteryksa przynajmniej dwa początkowo uznano za kompsognaty, a dopiero dokładniejsze zbadanie ujawniło charakterystyczne odciski piór lub inne typowe dla archeopteryksa cechy budowy szkieletu. Ale na stole spoczywały też inne skarby: skamieniałości ptaków z eocenu, sto milionów lat młodsze od archeopteryksa i niewątpliwie ptasie, z bezzębnymi dziobami, krótkimi ogonami, ruchomo połączonymi żebrami i kompletnie przeciwstawnymi pierwszymi palcami stóp. Greg zwrócił jeszcze moją uwagę na zmniejszoną liczbę palców, zrośnięte kości śródręcza i nadgarstka i inne cechy łączące teropody, archeopteryksa oraz ptaki.

„Chodźmy teraz na dół, zerkniemy na trochę większe okazy” – powiedział. Schodzimy na parter metalowymi schodami znajdującymi się na zapleczu. W pokoju preparacyjnym, który mijamy po drodze, słychać szum maszyn, widać też, jak czterech pracujących tam na stałe techników w jarzeniowym świetle delikatnie wydobywa, czyści i kataloguje najróżniejsze skamieniałości. Kiedy docieramy w końcu do głównej sali, moje oczy muszą najpierw przystosować się do słabszego oświetlenia. Po chwili dostrzegam stojące wokół dinozaury, niektóre wysokie na dwa piętra, jak choćby Stegosaurus, Triceratops, Apatosaurus czy inne, których nie rozpoznaję. Zajmują pomieszczenie wielkości hangaru. Ich szkielety przedstawione są bardzo dokładnie, eksponuje się je jednak bez żadnych dodatkowych bajerów, co dobrze współgra z prostotą metalowej elewacji kanciastego budynku. Nawet Pohl przyznaje, że „nie jest to może najpiękniejszy obiekt”, co jednak pozwala skupić się na najważniejszym: skamieniałościach. Liczącą dziś tysiące eksponatów kolekcję zapoczątkowały darowizny Pohla z jego prywatnych zbiorów. Obecnie stale się ona powiększa, w miarę jak tuż za miastem odkrywane są kolejne okazy w jurajskich mułowcach, pozyskiwane ze stanowisk zlokalizowanych na liczącej około 3000 ha działce należącej do Pohla.

„Jesteśmy jedynym muzeum na świecie, które pozwala zwiedzającym szukać nowych skamieniałości” – mówi Greg, nawiązując do popularnej oferty muzeum dig for a day (kop z nami przez jeden dzień), dającej zwiedzającym możliwość posmakowania paleontologii i uczestniczenia w odkrywaniu skamieniałości, które mogą potem trafić na wystawę. „Nie przegap allozaura – ciągnie, wskazując na wielką czaszkę z ostrymi jak noże, wygiętymi zębami. – To jedyny teropod, którego szczątki wykopaliśmy na tym terenie”. Ale w kolekcji są też inne drapieżne dinozaury – welociraptor, uchwycony w biegu, a nawet Tyrannosaurus rex w pozie ataku, pochylony, z lekko wygiętym pyskiem i częściowo rozwartymi szczękami.

„Spójrz na pierwszy palec u jego stopy – mówi Greg i wskazuje na spory wyrostek, sterczący ze stopy w kierunku tyłu zwierzęcia, umiejscowiony nieco powyżej trzech pozostałych, gigantycznych palców. – Wygląda znajomo? Prawdopodobnie archeopteryks poruszał się z pierwszym palcem nad powierzchnią ziemi, wyglądającym mniej więcej tak jak dzisiejsze «wilcze pazury» u psów”. Zaczął dłońmi naśladować, jak mogły się poruszać tyranozaury, wysuwając trzy palce do przodu i odwracając kciuki nieco do tyłu. Kontynuował oprowadzanie, pokazując mi inne ptasio-terapodowe cechy – zrośnięte kości nadgarstka i śródręcza welociraptora, widełki owiraptora – jakby skamieniałości, które wcześniej oglądaliśmy na górze, nagle zostały wyizolowane i przedstawione w olbrzymim powiększeniu.

Gablota z archeopteryksem umieszczona była w rogu sali, wznosił się nad nią ogon olbrzymiego, trzydziestotrzymetrowego roślinożercy nazywanego, całkiem odpowiednio, superzaurem. Trudno sprawić, by sroka prezentowała się okazale w hali pełnej smoków, ale akurat w tym wypadku centrum się wykosztowało i zainwestowało w dodające dramatyzmu oświetlenie oraz spore tablice informacyjne. „Drzewo genealogiczne” pokazywało, jak archeopteryks może być spokrewniony z dinozaurami: jego gałąź odchodziła od teropodów i widniał przy niej podpis „Pierwszy ptak”. Nie mogłem się nie uśmiechnąć. Choć to Huxley wygrał w dawnym sporze, Owen odniósł jednak małe zwycięstwo zza grobu: w końcu to on twierdził, że archeopteryks jest ptakiem, i wciąż tak właśnie się przyjmuje.

Wszystko to składało się w sensowną całość, ale nie mogłem się pozbyć wrażenia, że czegoś w tej układance brakuje. Po lunchu pożegnałem się z Gregiem i wróciłem na chwilę do centrum. Oglądając wystawę samotnie, wyraźnie odbierałem chłód i panującą wokół ciemność, a światło lampy błyskowej mojego aparatu rzucało na ściany najdziwniejsze cienie. Nie było przepychających się tłumów, więc spędziłem dłuższą chwilę przy archeopteryksie, tak jakby sama bliskość słynnej skamieniałości mogła lepiej uświadomić mi istotę tego, co usłyszałem w ciągu mijającego dnia. Przypomniało mi się, jak oglądałem kiedyś złoty sarkofag Tutanchamona – nie podczas jednej z tych superchronionych objazdowych wystaw w USA, na które prowadzi czerwony dywan, lecz w czasie wycieczki do Egiptu przed wieloma laty. Tam, w Muzeum Egipskim w Kairze, wszystkie skarby tego faraona prezentowane są w prostych gablotach ze szklanymi pokrywami, nad którymi czuwają znudzeni wartownicy z kałasznikowami. Odwiedzający mogą przyglądać się im tak długo, jak tylko chcą, wpatrując się, robiąc zdjęcia lub po prostu rozmyślając nad związanymi z nimi tajemnicami. Tak bowiem jak w wypadku Tutanchamona, na wiele pytań dotyczących archeopteryksa wciąż nie znamy odpowiedzi.

I wtedy nagle do mnie dotarło: ale co z piórami? Tak, były tu, wyraźnie rozpoznawalne, wyrastające ze skrzydeł w elegancko ułożonych rzędach. Ale większość historii archeopteryksa związana jest z kośćmi: podniebienną, pierwszym i kolejnymi palcami, oknem przedoczodołowym. Podczas zgłębiania tematu „pierwszego ptaka” bardzo niewiele dowiedziałem się o piórach. Jak wyewoluowały? Z czego? Kiedy? Czemu służyły? Nie miałem odpowiedzi na żadne z tych pytań.

Po ang. Little Brown Jobs (LBJ), który to termin, jak się zdaje, nie doczekał się ogólnie przyjętego tłumaczenia na język polski. [wróć]

Naukowcy wciąż różnią się opiniami na temat ustawienia pierwszego palca stopy archeopteryksa. [wróć]

Obecnie znanych jest ich już dwanaście (choć część naukowców uważa, że jeden z nich, tzw. okaz z Haarlem, powinien zostać uznany za skamieniałość innego gatunku). [wróć]

Rozdział drugi

Rozdział drugi

Osłony termiczne, szybowce, packi na owady

Na widok piór pawiego ogona robi mi się niedobrze!

– Karol Darwin, snując rozważania nad ewolucją piór, z listu do Asy Graya (1860)

Kamień wygrywa z nożyczkami. Wiadomo, to oczywistość potwierdzona podczas niezliczonych zabaw na szkolnym dziedzińcu w kamień-papier-nożyczki. A gdybyśmy nieco zmienili tę grę, powiedzmy, w kamień-papier-pióra? Cóż, okazałoby się, że kamień wygrywa też z piórami. Ogólnie rzecz biorąc, na świecie istnieje niewiele skamieniałości – zdecydowana większość roślin i zwierząt po śmierci rozkłada się bowiem z dala od pokładów mułu, popiołu czy innego rodzaju osadów, które mogłyby przyczynić się do zakonserwowania ich szczątków. Pióra zachowują się jeszcze rzadziej, ponieważ ich fosylizacja wymaga spełnienia kilku dodatkowych warunków, podobnie jak to jest ze skórą, włosami czy tkankami miękkimi; po prostu rozkładają się one znacznie szybciej niż kości lub muszle, łatwo uszkadza je ciepło lub ciśnienie niezbędne do uformowania choćby najlżejszego mułowca czy łupka. Nieprzypadkowo Wyoming Dinosaur Center, a także inne muzea paleontologiczne przypominają gigantyczne cmentarze pełne kości – najtwardsze części ciał mają największą szansę na przetrwanie.

W gruncie rzeczy to warunki niezbędne do fosylizacji piór są na tyle nietypowe, że przez ponad stulecie odciski piór archeopteryksa były właściwie jedynymi zachowanymi okazami tego rodzaju, pochodzącymi z odległych czasów. Jurajskie dinozaury, pterozaury, ryby, owady, rośliny, a nawet wczesne ssaki odkrywano w różnych częściach świata, ale tylko w Solnhofen odnajdywano skamieniałości z tego okresu mające wyraźne ślady piór. Wszystkie one zaś stanowiły wariację znanego już tematu: były to kolejne okazy archeopteryksa. Pomimo wielkiego zainteresowania i tysięcy artykułów naukowych poświęconych ptakom i ewolucji piór, fizycznych znalezisk i materiału do analiz było niezmiernie mało.

Próżnię tę zaczęły więc wypełniać teorie, pomysły i przypuszczenia kolejnych pokoleń paleontologów, ornitologów, biologów, a nawet chemików i fizyków. Kwestia ewolucji piór gubiła się często wśród rozważań odnoszących się do początków ptaków i osiągnięcia przez nie zdolności do lotu. Idealnie zachowane pióra na skrzydle archeopteryksa zachęcają co prawda do łączenia tych wątków, ale warto pamiętać, że tak naprawdę jedno i drugie nie jest ze sobą ściśle związane. Kwestia, jak, kiedy i dlaczego wyewoluowały pióra, może mieć znacznie mniej wspólnego z ptakami, niż się powszechnie sądzi.

Tradycyjne teorie dotyczące rozwoju piór wiązały się z poszukiwaniem odpowiedzi na pytanie, dlaczego w ogóle się one pojawiły, wskazując jakąś szczególnie użyteczną cechę piór jako siłę napędzającą ich ewolucję. Mowa tu o tzw. teoriach funkcji. Najważniejszą z nich jest koncepcja, według której pióra wyewoluowały w celu przystosowania ptaków do lotu, a charakterystyczne dla piór cechy aerodynamiczne mogły pojawić się tylko u stworzeń latających. Choć zebrane dotychczas dowody wskazują, że sprawa była znacznie bardziej skomplikowana, pogląd ten wspiera głośno całkiem spora grupa naukowców. Inni uczeni sugerują, że ewolucję piór umożliwiających lot, takich jak te występujące u archeopteryksa, musiało poprzedzić pojawienie się ich prostych odpowiedników. Prawdopodobnie miały one zapewnić dobrą izolację cieplną bądź przystroić w barwy użyteczne choćby podczas prezentowania wdzięków w okresie godowym. Inne teorie stawiają na wodoodporność oraz ogólnie funkcje ochronne. Wśród nich znalazła się z kolei pełna polotu hipoteza głosząca, że dinozaury mogły wykorzystywać swoje opierzone skrzydła do osłaniania jaj oraz niedawno wyklutych młodych przed palącym jurajskim słońcem.

Nawet najwybitniejsi badacze czasami ulegali pokusie formułowania dziwnych teorii. John Ostrom, który tchnął nowego ducha w teorie Huxleya i którego koncepcje „ciepłokrwistych” dinozaurów zmieniły spojrzenie na tę grupę zwierząt, stwierdził kiedyś, że pióra służyły jako „packi na owady”. Według tego scenariusza archeopteryks i inne protoptaki miały machać upierzonymi końcami skrzydeł w celu płoszenia owadów chowających się blisko ziemi i nagarniania ich, niczym wielkimi siatkami, do swoich otwartych paszczy. Choć pomysł stał się inspiracją do stworzenia niesamowitych ilustracji, nawet sam jego autor przyznał później, że tego typu metoda konwulsyjnych wymachów pozwoliłaby upolować posiłek z prawdopodobieństwem bliskim wylądowania po śmierci głową w dół w kałuży pełnej błota.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki