Pin i zielony - Jakub Iwo Godawa - ebook

Pin i zielony ebook

Jakub Iwo Godawa

3,5

  • Wydawca: Novae Res
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2014
Opis

Krótko po wyjeździe do Barcelony dwudziestopięcioletni Kuba zaczyna pracę w niemieckiej firmie utrzymującej znany portal biznesowo-społecznościowy, a pół roku później spotyka na dyskotece starszą od niego terapeutkę seksualną. Szybko znajdują wspólny język i odkrywają, jak bardzo powiązane są ze sobą ich dyscypliny: psychologia i programowanie. Niedługo potem Kuba zaczyna spisywać własną teorię fiksacji, zapominając niestety o swojej ckliwej depresji i o tym, że już jakiś czas faszeruje się używkami. Na skraju choroby szuka pomocy w pisaniu i psychiatrii, aby po paru miesiącach, w trakcie związku z włoską malarką Gaią, znaleźć ją jedynie częściowo w muzyce, kompletnym szaleństwie i ezoteryce.

Pin i zielony” to zbiór przeplatanych dzienników, opowiadań i esejów, zebranych na przestrzeni ponad dwóch lat z różnych miejsc Europy. Żywe teksty idą w niej za rękę z ajurwedą, ciężką pracą oraz tętniącym życiem w centrum Barcelony.

Przykład zdolnego Polaka wyskakującego z codziennej gonitwy – autostopowicza i elektronicznego nomada, wracającego wreszcie do korzeni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 601

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ikacez

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo szczera książka. Można przepalić kilka traum kulturowych. Czasem trochę dużo emocji, ale warto się przebić. Odważna.
00

Popularność




RZECZ WSTECZ

 

10 lipca 2013

Minęło sto dni od pierwszego kwietnia, dnia, w którym odłożyłem klucze na drewniany stolik i zamknąłem za sobą drzwi. Stała na nim mała miska z cukierkami i na drogę wziąłem sobie dwa. Sprzedałem wszystko. Zrezygnowałem z dobrze płatnej pracy i ogromnego mieszkania w centrum Barcelony. Dom wskoczył mi na plecy.

 

Przedwczesne wprowadzenie, Warszawa, 28 stycznia 2013

Nienawidzę moich rodziców i nie czuję z tego powodu wstydu. Poczucie winy zastąpiłem złością. Zamiast udawać, że kocham i wiecznie szanuję − nienawidzę i momentami gardzę. Nie wypieram moich odczuć, nie idealizuję ich wizerunku. Żyłem w zakłamaniu zbyt długo − w wymuszonej moralności opakowanej wytycznymi co do tego, kim mam być. Już tak nie potrafię.

Trudno w rodzinie inteligenckiej przebić mydlaną bańkę wizji świata, który za fundament uznaje nie uczucia, ale słowa, w którym wykształcenie i nieprzeciętne osiągnięcia okupione są emocjonalnym cierpieniem, gdzie ucieczka w teraźniejszość staje się mniej bolesną alternatywą od zgłębiania wiedzy o sobie samym.

 

Transformacja energii − jest taka technika − kiedy czujesz do kogoś niechęć lub wzbiera w tobie gniew, staraj się pomyśleć o tym, że jest to jedynie twój potencjał energetyczny, któremu możesz nadać dowolny kierunek.

Mieszkałem kiedyś w apartamencie, który znajdował się w nieprzyzwoicie głośnej okolicy. Mieścił się w centrum miasta, na dolnym piętrze, obok skrzyżowania dwóch deptaków. Miałem w nim cztery balkony. W weekendy mogłem spać tylko w stoperach. Na dodatek z ulic dolatywał smród moczu i hałas z organizowanych mniej więcej raz w tygodniu festynów, koncertów lub demonstracji. Hiszpanie lubią pić piwo, głośno gadać i śpiewać na ulicy. Chwała im za to, ale kiedy starałem się zasnąć po męczącym dniu, mając w perspektywie pobudkę następnego poranka, ogarniała mnie wobec nich żądza mordu. Zdawałem sobie jednak sprawę, że sam wybrałem to mieszkanie i jestem teraz w takiej sytuacji, jakiej jestem… W każdym razie, nauczyłem się wtedy transformować – nazywają to medytacją przedmiotową − i rzeczywiście, po jakimś czasie potrafiłem zasnąć bez stoperów podczas niedzielnej ulicznej libacji, na którą sam nie miałem siły pójść. Czasem wychodziłem, ale potem, w pracy, tylko kod źródłowy kręcił mi się w głowie.

Miewałem w tym mieszkaniu gości. Robiliśmy mocne imprezy, bo mieszkanie nadawało się do tego wyśmienicie, nie dawało się w nim tylko spać. Podczas jednej z nich ktoś zapytał, czemu po prostu nie zmienię mieszkania, że oczywiście jest świetne do zabawy, ale przecież dom ma służyć przede wszystkim do odpoczynku. Opowiedziałem mu o transformacji. Słuchał z zaciekawieniem. Zapytał jednak, czy nie wolałbym spać w cichym mieszkaniu, zamiast tej transformacji, w którą, przez grzeczność chyba, nie zwątpił. Ja dalej o transformacji − on wtedy znowu z pytaniem.

Tak, mimo znajomości tej techniki wolałem mieszkanie bez hałasu. Mój uśmiech wtedy zniknął − uśmiech wewnętrznej dumy, że oto nauczyłem się trudnej sztuki medytacji i zasypiania w hałasie, do której wiele osób nigdy nie dojdzie, a mimo to chcę − wręcz pragnę spokojnego mieszkania tak bardzo, że tak naprawdę to nienawidzę całej tej transformacji, że wolałbym w tym czasie nic nie robić, tylko iść spać. Nie mogłem jednak do tego się przyznać, gdyż dzięki hałasowi i praktyce czegoś się nauczyłem. Mogłem się tym pocieszać, gdy chciało mi się od tego hałasu już tylko płakać.

Możliwe, że rozwiązaniem w takich sytuacjach było wyjście na ulicę i strzelanie do urządzających sobie kolejną pseudosocjalistyczną demonstrację Katalończyków. Zmuszałem się jednak do półśrodków. Nazywane jest to różnie: miłosierdziem, zdrowym rozsądkiem, zachowaniem prospołecznym, czy właśnie drogą środka, krótko mówiąc − dojrzewaniem społecznym − wiecznym poczuciem kontekstu, w którym chcąc nie chcąc, przeżywałem swój świat.

Dwujęzyk − miłość pomimo nienawiści, sztuczne okazywanie szacunku, udawanie uczucia, poddawanie się moralnemu obowiązkowi kochania pomimo rozrywającej energii wściekłej nienawiści. Obowiązek mówienia matce „kocham cię”, mimo że chce się ją zabić, powstrzymywanie się od wyrażania prawdziwych uczuć w strachu przed zniszczeniem pachnącej iluzji. Szanowanie innych mimo braku szacunku z ich strony. Respekt wobec autorytetów, niezależnie od wyników ich działań.

Na pewnym festiwalu teatralnym w Krakowie oglądałem przedstawienie bardzo ważnego reżysera. Siedziałem obok członków jury, z którymi wymienialiśmy spojrzenia niedowierzania. Przedstawienie było fatalne, ale reżyser znaczący, więc pytanie − co robić? Ku mojemu najgłębszemu zdziwieniu, wręczono mu nagrodę za najlepsze przedstawienie, mimo że za plecami darli z niego łacha. Nieszczerość w bohemie czy po prostu interes postawiony ponad sztukę? Wszystko jedno − upadek absolutny… Do dupy z taką modną dekadencją! Jakby nikt nie mógł powiedzieć: zgoda, reżyser genialny, udowodnił to nie raz, ale niestety, to przedstawienie było słabe! No tak, ale przecież to autorytet. Jeżeli nie tam szukać wolności wyrazu, to gdzie? No gdzie? Wyszedłem z tamtego przedstawienia w połowie, jak wiele zresztą innych osób, nawet tych bardzo znanych. Parę dni później z Krakowa Głównego odjeżdżał pociąg do Poznania. Poczekalnia świeciła pustkami.

 

W końcu zmieniłem to głośne mieszkanie. Wiecie jaka ulga? Cisza, spokój. Nie muszę nic transformować. Wieczorami czytam książkę, innym razem włączam radio. W ciągu dnia przyjaciółka w pokoju obok robi regresje albo reiki, a ja w swoim gabinecie programuję, rysuję i piszę. Łączymy zielony z pomarańczowym. Pracujemy, pomagamy.

 

Kiedy ponad rok temu zacząłem pisać, byłem uśmiechnięty, wewnętrznie pusty, depresyjny, zablokowany, zależny od innych, ale za to na pozór żywy, bezrefleksyjny i „silny”. Krzywdziłem ludzi i siebie, ale statystycznie wypadałem jako osoba inteligentna i dobra. I przede wszystkim taka, która osiągnęła sukces.

 

Pochopne wnioski, Wrocław, Kraków, 14-16 grudnia 2012

Stara dalekowschodnia przypowieść: Bóg rozmawia z chłopem i mówi mu, że jutro rano ma wstać i biec przez pole. Układ jest prosty − tyle, ile przebiegnie od domu, tyle ziemi będzie należało do niego, ale pod warunkiem (boski haczyk), że wróci przed zachodem słońca.

Rano chłop biegnie i chociaż widzi, że słońce jest już w zenicie, to i tak biegnie dalej. Wtem patrzy za siebie, a tu już domu nie widać. Potem (kilka razy) Bóg (czy jakiś głos!) przypomina mu, że powinien już wracać, ale on biegnie dalej. Po jakimś czasie chłop zatrzymał się i myśli: „kurna chata, słońce zachodzi”. Zmęczony jak pies decyduje się wracać. Modli się do Boga, żeby ten podtrzymał go przy życiu i gna z wywieszonym jęzorem. W końcu pada wyczerpany na twarz i umiera, a Bóg mu mówi: „a widzisz, a nie mówiłem, a było się słuchać!”. „A godoł żech ci?”

Ta historia bez Boga też ma sens, można go zastąpić wewnętrznymi głosami zdobywcy i księgowego. Tak czy siak, jest to przykład złego wykorzystania własnej inteligencji. Ajurweda określa to mianem „zbrodni wobec własnej inteligencji”. Chłop mógł zagarnąć tyle, aby mieć dużo, wrócić i być zdrowym, ale był głupi i stracił wszystko. Morał oczywiście taki, że w naszym życiu codziennym nie powinno się być zachłannym i chciwym, a i że w życiu wewnętrznym też należy na tę kwestię być czujnym, no bo higiena umysłu, przeto nie filozofować bez końca, nie szukać bez przerwy „świętego rogala”, i tym podobne.

Wychodzi na to, że nieszczęśliwi są tylko głupcy, choć niektórzy twierdzą, że to właśnie wśród ludzi inteligentnych szczęście bywa rzeczą najrzadziej spotykaną.

Pozwolę sobie jednak odwrócić tę rewelację i zapytać, czym jest w takim razie inteligencja, jeśli nie umiejętnością bycia szczęśliwym? Zgrabnym poruszaniem się w gąszczu ludzkich schematów, ich odwzorowywaniu na technikę, sztukę i zachowania społeczne, a następnie grzęźnięcie w tym, że mogłoby być lepiej, a nie jest? Czy może w tym, że ludzie nic nie rozumieją (bo są za głupi − waląc bez eufemizmów)? Czy inteligencja może być powodem głębokiego nieszczęścia, czy raczej istoty myślące dołują właśnie wtedy, gdy same nie pojmują schematu perspektywy na samego siebie? Czy taki tok myślenia zahacza o abstrakcje cykliczne? Czy jest możliwe, aby system ludzki miał całkowity wgląd w swój stan chwilowy? No bo z czego może być niezadowolony myśliciel? Że czegoś nie rozumie, czy że ktoś go nie rozumie? Czy może dlatego, że świat go jeszcze nie rozumie? Dawniej chciałem, żeby świat zrozumiał mnie, dobrze to pamiętam, tę walkę − wychodzenie z siebie. Potem starałem się zrozumieć świat, mając jakieś tam pojęcie o swoim jądrze ciemności, między innymi po to, żeby teraz siedzieć we wrocławskiej Literatce i niezgorzej rozumieć siebie oraz kilka najbliższych mi osób. Moje rozważania mogą mieć sens jedynie dla mnie − do tego w danej chwili i pewnie tylko w mojej kulturze − zresztą to tylko treść, bo zaraz za nią (a może i przed nią lub na niej) dochodzi forma jej prezentacji… Co prawda to już dla chętnych − tych, którzy mają ochotę się uzewnętrzniać (dziękuję ci, Boże, za tych, którzy takiej potrzeby nie mają!).

Jak mógłbym śmieć narzucać poglądy innym? Nawet wewnętrznie! Ba! Zwłaszcza wewnętrznie − co za udręka! Powtarzam pytanie! Przecież poczucie nieszczęścia z powodu poczucia braku zrozumienia u innych jest ciężkim nieporozumieniem wewnątrz własnego systemu. Jakąś niezdrową, pępowinową strukturą! Nie chodzi mi o to, że jednostka wyizolowana może być całkowicie szczęśliwa − jak najbardziej ciągnie mnie do życia w zwierzęcym, wykształconym stadzie, ale pomysł, że nieszczęście u osób inteligentnych wynika z tego, że pojawia się w nich głęboki smutek z powodu masowego braku inteligencji u innych ludzi (smutek tak głęboki, że aż niepozwalający na szczęście, wręcz powodujący bezszczęście), wynika według mnie wprost z braku ich własnej, mogącej to udźwignąć, inteligencji.

To, że przeżywa się smutek z powodu nieszczęść innych (wypadki, trudna sytuacja życiowa) lub z powodu braku inteligencji u innych (na przykład chronicznych problemów psychologiczno-społecznych), to nie powód, aby mówić, że to z przyczyny tejże właśnie inteligencji (tego wglądu, tejże górnolotnej, och i ach, perspektywy) i że to z jej powodu właśnie szczęście wśród osób ją posiadających jest tak rzadko spotykane. Coś tu jest nie tak, przecież to tak, jakby zgodzić się ze zdaniem: „Jestem taki mądry, że aż mi z tym źle”. Już stokroć wolę Oscara Wilde’a, który zwykł mówić, że jest tak inteligentny, że aż sam czasem nie rozumie, co mówi, bo to jest przynajmniej dowcipne (w moim odbiorze), a nie przygnębiające.

No bo spójrzmy rosołowi w oczy − co może denerwować lub dołować „nas, inteligentów”? (ach, aż dostaję dreszczy, kiedy jawnie, wreszcie tak wprost, przyznaję się do bycia członkiem tego plemienia), co takiego może doprowadzać nas do poczucia chronicznego niezadowolenia, które opisać moglibyśmy słowem „nieszczęście”? Co doprowadza nasz umysł do bolesnego odrętwienia i jaki jest w tym udział innych? Albo jaki jest w tym udział systemu?

Cholernie denerwujący może być dla wrażliwego inteligenta fakt, że współczesny człowiek zdolny jest reprezentować sobą objawy zaniku indywidualności, a przejawia skłonności wprost przeciwne − daje zamienić się w mechaniczny trybik. Zatrważa brak znajomości historii przez nową generację socjo-plebsu, która najchętniej zbudowałaby wielki gmach Ministerstwa Miłości, ponieważ z kapitalizmu wynieśli tyle co nic, więc uważają, że to system jest zły, no i oczywiście, że demokracja również. Boli to, że „ludzie” nie widzą prostych cykli myślenia i nie mogą z nich zbiorowo ani indywidualnie wyskoczyć. Każdy z nich zna powiedzenie, że raz lewica, raz prawica („no i mówię ci, i tak cały czas”), ale nie potrafi odwzorować mechaniki tego fenomenu w fazowych potrzebach własnego organizmu, nabrać do niego perspektywy i w końcu przestać funkcjonować jak powiewająca chorągiewka. „Zresztą polityka… te utopijne centrówki są wiecznie zniewieściałym zlepkiem pomysłów, w których nierealnym świecie prędzej czy później „znajdzie się ktoś”, kto “silną ręką”, charyzmą i początkowo lekką dozą radykalizmu porwie tłumy i pokaże „coś wspaniałego”. I tak od idei do idei, ku rozwojowi idei. Nowi humaniści, nowi aktywiści. Co jeszcze wkurzy „inteligienta”? Co zjeży mu włos na przygarbionych plecach?

Ostatnio jedna z koleżanek powiedziała mi, że po zrobieniu habilitacji doktorskiej jej miesięczne zarobki wzrosną o około dwieście siedemdziesiąt złotych brutto (jakieś siedemdziesiąt euro − cena za jedną doboosobę w austriackim hoteliku). A wystarczy pracować w przemyśle, w „industry”, żeby zarabiać od kilku, po kilkanaście lub dziesiątki razy więcej. No ale tak, wtedy znowu ten kapitalizm i już nowe dzieci newage’owej natury, wychowane w dobrobycie i demokracji, ale niestety niezaradne życiowo (no bo jak? − w końcu zawsze wszystko miały) będą chciały wprowadzić piękny socjalizm, wspólne dobra, i tym podobne. Oczywiście w dobrej wierze, bo większość z nich ma naprawdę dobre serca i wypełnieni są wręcz współczuciem, ale niestety większość nie zdaje sobie sprawy z rozmiaru patologii, jaką może to stworzyć.

„Uwaga − zaczęła spikerka telewizji Jeszcze Trwam, Europa już zamienia się w ciepłą kluseczkę ogłupionego konsumpcją stada, którego największym problemem jest histeria. Chiny, jeśli zechcą, bezlitośnie wyrżną w pień ten dom spokojnej starości, za nic sobie mając naszą kulturę i jej słodkawą spuściznę. Zresztą nie ma się co Azjatom dziwić, bo zepsucie, jak tsunami nie raz zalewało świat z Europy − falami rzeźników i chciwych bestii”.

Co jeszcze nas denerwuje? Nieznajomość własnego ciała? (ale u innych, bo my jesteśmy przecież nieszczęśliwie inteligentni). A może to, że większość nalanych, tępych ryjów żre mięcho, aż im smalec po brodzie cieknie? I że są zupełnie nieświadomi tego (ach to skomlenie o masową nadświadomość!), jak bardzo jest to rakotwórcze i ile powoduje cierpienia przed i po zjedzeniu? I że później trzeba te grube sadła utrzymywać! Może wzbudza w nas odrazę i przerażenie to, że ludzie biją innych ludzi? Ojej, co tam, raz w tygodniu żonę zlać… No i psy. Ludzie biją zwierzęta. Bogu ducha winne zające! No, ale przecież kuchnia, tradycja, kalorie… mięso jeść trzeba, trzeba − nie ma rady. Tak jest: nie ma na idiotów rady.

Wojna nas przeraża! Mnie przeraża! Boję się szturmu niewrażliwości, który jak monsun smagnie wiatrem resocjalizacji u podstaw i pomorduje nas wszystkich. Tak palcami dziergam słowa, żeby jakoś przebić się do umysłu odbiorcy i pokazać mu jedno: masz mózg! Używaj go! Tam nikt się tobie nie wciśnie, masz niezawisły mózg! Pamiętaj o tym dziecięcym uczuciu, kiedy patrzyłeś na polne zajączki i podśpiewywałeś: „jaki piękny zajączek”, roztańczony, barwny, pełen energii, przypomnij sobie − nie krzyczałeś wtedy: „Zając! Zabić!” (chociaż Marilyn Manson właśnie tak się bawił). Nie żyjemy już w czasach Czyngis-chana, który mając lat dziewięć, pomagał matce w polowaniach. Nie musimy już zabijać, żeby się najeść! Znamy technologie, wiemy jak używać Ziemi zdrowo, możemy się dzielić! Mamy wybór! Masz wybór! Proszę cię! Używaj ciała, używaj mózgu!

 

Drogi Winstonie! Krzyczę do Ciebie z epoki szczęścia! Piszę do Ciebie wśród aromatu kaw całego świata! Mam dostęp do wszystkich odmian cukru, ale nie słodzę! Żyjemy w epoce wolnego wyboru, przynajmniej tu, w Europie, w Polsce, w końcówce roku 2012! Ludzie czują i mają mózgi, a co poniektórzy nawet z nich korzystają! Nie trzeba już Podziemia, ale na szczęście ono istnieje! Mamy wolność słowa, chociaż możliwe, że zabiją mnie za ten list − niezależnie od nazwy system ukrywa pustą kartkę Prawdy i jest za nią gotowy zabić!

Żyjemy w epoce pełnych półek i możliwości posiadania pełnych kieszeni! Są biedni i bogaci, ale i bogaci mówią, że są biedni! Tu nic się nie zmieniło − każdy chce nażreć się więcej, zamoczyć ryj w korycie! Ludzie są kulturalni i zmysłowi! Kochają się na łąkach, rozmawiają swobodnie, godzinami! Jest teatr, sztuka, taniec! Te czasy nadeszły, chociaż wciąż mamy egzekucje − ludzie i pomysły są nadal „ewaporowane”! Giną bez wieści rosyjscy technicy, którzy publicznie głoszą, jak darmowo wyprodukować energię dla całego świata. Pamiętasz Nikolasa Teslę? Wciąż przekręcają tu jego imię, a wielbią tego sadystę Edisona. Ciągle robią tu głupie rzeczy! Pakują więcej pieniędzy na niewprowadzanie wynalazków ratujących życie, niż na korzystanie z nich!

Nie lubią Tesli i innych takich oczywiście w Partii, bo proletariat go uwielbia! Partia cały czas jest, ale zmieniła nazwę! Naprawdę trudno się w tym teraz połapać, a jak się łapiesz, to mówią, żeś sfiksował! Mówią, że to Teorie Spisku!

Z Wielkiego Brata zrobili jedno wielkie show, w którym każdy może zjeść tyle, ile zagarnie, i chodzi o to, żeby się nie zorientował, że to bez sensu! Ta Twoja Julia to strasznie mądra kobieta! Zbawienna jest tylko znajomość własnego zepsucia! Jest jeszcze taka inna instytucja, której w Partii u Ciebie nie było, ale też tu mają teleekrany. Nazywają to Bogiem (a niektórzy telewizorem)! Przekręcili parę rzeczy i podobno teraz wszystko widzi i słyszy! W działaniu jest to podobne − ludzie się wstydzą i skrywają żądzę i przybierają „spokojny i optymistyczny” wyraz twarzy. I lepiej im tego nie tłumaczyć − w tej sprawie jest tak samo, ludzie najbardziej się boją prostych prawd o sobie. I nie cierpią dowiadywać się, jak działa ich własny mózg! Ale to chyba zawsze tak było! Jak się im tłumaczy, to strasznie się bronią, nie ma to sensu! Ale da się żyć, a i oni jakoś dają radę! Miłości jest dużo, ale Ministerstwa nie ma! Gdybyś mnie spytał, czy żyje mi się tu lepiej niż Tobie tam, to odpowiadam jednoznacznie − tak! Światłość cwałuje na rozległych polach, tak wielkich, że jest tu nawet miejsce na ciemnotę, hołotę i głupotę! Nikt nie robi inteligenckich inkwizycji, jeszcze nie poluje się na ludzi z niższym IQ! Ludzie ubierają się kolorowo, mają zdrową, jędrną cerę! Gotują smaczne posiłki! Żyjemy wśród pięknych widoków i zapachów! Kochamy się do utraty tchu! Wiemy o całym zepsuciu ludzkości i wiemy, że jest zdolna również do rzeczy pięknych! Nie trzeba tutaj w nic wierzyć, a można wierzyć we wszystko! Można być sobą − spokojnie zasypiać i budzić się, kiedy tylko dusza zapragnie! Można wybierać, panie Winston! Mamy wybór! Wybór! Wybór! Łzy napływają mi do oczu! To takie piękne! Jesteśmy w epoce pełnego człowieczeństwa! System, mimo niedoskonałości, pozwala na to! Możemy dzielić się, dzielić i dzielić! Wzruszać się! Spełniać! Mamy wybór! Wybór! Zawsze mamy wybór! Nie musimy już niczego udawać!

 

Najlepsze wśród wystrzeliwującej jak gejzery ciemnoty obywateli jest to, że mimo darmowego i łatwego jak nigdy dostępu do informacji (do różnorodnych informacji, w tym do tych ze źródeł niezależnych, do informacji niezmanipulowanych i konkretnych) oraz do mnóstwa wysokiej jakości badań Wschodu, Zachodu, konwencjonalnych i niekonwencjonalnych, wciąż myślą, że mięso jest zdrowe i niezastąpione, a cierpienie zwierząt jest zgodne z jakimś Odwiecznym Prawem Natury, i „bo tak zawsze było”.

No cóż, powiedzmy zdecydowanie! Osoba inteligentna może czuć się bezradna i głęboko nieszczęśliwa pośród tego gryzącego, niedającego się rozdmuchać tumanu kurzu głupoty − ale przecież powodów jest dużo, dużo więcej! Nie dajmy się zwieść, że w tym świecie nieszczęśliwy może być jedynie inteligent intelektualny − istnieje szerokie spektrum ekspertów przeczesujących dno oceanu goryczy i radości, a każdy robi to w zupełnie odmienny sposób! Dajmy na to artystów (nie ujmując im intelektu, ale podkreślając ich odmienność), przede wszystkim tych, którzy nieodzownie stronią od nazywania samych siebie artystami. Tych, którzy nie traktują sztuki jako dodatku do życia, hobby, jako czegoś, co jest ich życia częścią, ale tych, którzy zupełnie, całkowicie wpuścili się w kanał własnych pomysłów i problemów, aby rozwikłać je artystycznie − tworząc i traktując nieraz zdrowie jako podległe sprawie wyższej: sztuce.

Sztuka. Słowo dzwon. Kto pierwszy rzuci w niego kamieniem? Temat niebywale śliski, a gdy podejmowany przez krytyków, często suchy i niepełny…

 

Teraz przyszło mi na myśl inne zagadnienie, dużo ciekawsze od poprzedniego, które było zaledwie opisem prostego (z punktu widzenia informatyki) mechanizmu. Chodzi o autonomię systemów, a mówiąc prościej, o to, aby niezależnie od wewnętrznie utrwalonego światopoglądu mieć do życia społecznego zdrowe podejście przynajmniej w jednej dziedzinie − komunikacji.

Wyjaśnianie własnej analizy cienia w czasie rozmowy jest zbędne, chyba że zajdzie gwałtowna potrzeba dzielenia się swoim nieszczęściem. Definicja słów u każdego jest inna, dlatego przyjemność z życia wcale nie polega na porozumiewaniu się „w kontekście rozumów”. Stąd pojęcie „wibrowania” z kimś innym. Chodzi o to, że nawet znając szczegóły działania tych wszystkich mechanizmów, nie korzysta się z nich w czasie rozmowy czy interakcji z innymi. Korzysta się z owoców tej wiedzy. Wtedy życie jest radosne i przyjemne albo smutne i bolesne, ale za to bezpośrednie. Od fundamentalistów i ortodoksów można się także wiele nauczyć, powiedzą oni: „To jest temat tabu” albo „Bóg to Bóg i koniec”. Przekazują jedną świetną rzecz: „Skończ mówić o własnej analizie świata − nie interesuje mnie to! Pokaż, jak żyjesz!”.

 

Niezależnie od opinii i filozofii czy jakiegokolwiek innego debilizmu popychającego mnie do życia w symbiozie − to moja perspektywa i nikomu jej nie polecam, tym bardziej nie sprzedaję i nie proponuję jako obiektywnej drogi. Odbiór subiektywny, który nie powoduje odcięcia od rzeczywistości i błąkania się pośród lasu abstrakcji jest tym, co zapewnia zdrowe i przyjemne życie. Czasami myślę, że wszystko to tylko chemia mózgu, ale to takie ograniczone, tak mało podniecające. Zupełny materializm, nawet jeśli byłby “prawdziwy” (ciekawe, kto miałby to stwierdzić), i tak może być rozumiany jako podzbiór rozumienia pozamaterialnego.

 

Wizyta, Poznań, 7 listopada 2012

Wyszedłem z empiku przy placu Wolności z nową książką. Zdecydowanie był to mój pierwszy raz − jednego dnia zaliczyłem fryzjera, proktologa i psychiatrę. Chyba jedynie ten pierwszy przejawiał wątpliwości co do stanu mojego zdrowia − dziwił się, że chcę wracać do Polski. Pozostali (łącznie z lekarzem odczytującym obraz z ultrasonografu, który nie wykrył żadnych nieprawidłowości organów jamy brzusznej) jednogłośnie stwierdzili, że wszystko ze mną w porządku. Ponadto przyszły wyniki ze Szczecina: krew i mocz w normie, wirus ryzykanta ujemny, a z wymazów udało im się wyhodować jedynie florę fizjologiczną. Ogólnie, pięć z plusem.

Wietrzne popołudnie zniechęciło mnie do dłuższego spaceru. Zrezygnowany, założyłem na głowę podwójny kaptur i zacząłem rozglądać się za taksówką. Na skrzyżowaniu stała jedna, typu kombi. Przebiegłem przez jezdnię i spytałem kierowcę przez szybę, czy wolne. Skinieniem odpowiedział, że tak. Wsiadłem i podałem adres. Do samego końca podróży nie zamieniliśmy ani słowa, jednak gdy dojechaliśmy na miejsce, zanim się pożegnaliśmy, kierowca dokładnie mi się przyjrzał. Idąc do furtki, zdążyłem jeszcze zauważyć jego oddalające się, baczne spojrzenie.

Tabliczka błyszcząca białym napisem na niebieskim tle − Gabinet psychiatryczny − nie wzbudziła już we mnie nawet smutku. Bywa i tak.

Nacisnąłem okrągły przycisk i po chwili usłyszałem brzęczenie. Pchnąłem furtkę. Kilka kroków i stanąłem przed drzwiami. Znowu brzęczenie. Wszedłem. Znalazłem się w poczekalni „po schodkach w dół” i usiadłem na jednym z metalowych krzesełek. Słaba lampa stojąca przy żółtej ścianie dawała ciepłe, ale przyćmione światło. W telewizji przewijały się informacje giełdowe. Mówili, że niedługo na rynek ma wejść kolejna wersja gry o Wiedźminie, dzięki której firma CD Projekt ma szansę na poprawę cen akcji. Bardzo ciekawe.

Mimo niekorzystnego dla oczu światła, zdecydowałem się kontynuować czytanie rozpoczętej w kawiarni książki. Odbiło mi się nieprzyjemnie lodami stracciatella i herbatką ginger-lemon. Przerzuciłem stronę, dając ponieść się historii kalifornijskiego obozu dla miłośników sufizmu, gdy po niespełna pięciu minutach usłyszałem przyjaźnie brzmiące zaproszenie. Z gabinetu wychodziła właśnie całkiem ładna dziewczyna. Spojrzeliśmy na siebie, po czym ona, z rumieńcem na twarzy i z wieloznacznie powściągliwą miną, bez słowa poszła do toalety. Piękni ludzie, piękne umysły, piękne problemy.

− Co pana do mnie sprowadza? − spytała po krótkim wywiadzie doświadczona, przynajmniej wiekiem, pani psychiatra. Kiedy tydzień wcześniej dzwoniłem do niej, aby umówić się na wizytę, nie pamiętałem jej imienia. Numer telefonu dostałem od koleżanki i wpisałem go pod nazwą „psyche”. Zadzwoniłem, uprzejmie się przedstawiłem, po czym zadałem jej pytanie identyfikujące.

− Przepraszam, czy rozmawiam z panią psycholog?

− Tak, jestem psychiatrą i psychoterapeutą − odpowiedziała zupełnie normalnie.

Nie pamiętam, kiedy na pytanie „czy jesteś informatykiem?” odpowiedziałem po prostu „tak”. Nie wiem, czy sprzętowcy mają tak samo, ale programiści lubią wspominać o tym, że należy ich odróżniać, albo nawet wyróżniać spośród informatyków, a jeśli nikt tego nie zrobi, to z radością zrobią to sami. Nie odpowiedziałbym też: „tak, jestem programistą”. Na tak zadane pytanie odpowiedziałbym raczej: „jestem programistą”. To zupełnie co innego.

− Przychodzę głównie po to, żeby dowiedzieć się, co mi jest, jeżeli w ogóle coś mi jest − odpowiedziałem.

Jej spojrzenie było dosyć nieostre − skanowała mnie lekkim zezem zza okularów, przy czym miałem wrażenie, że słucha uważnie.

Zdałem jej skrótową relację − historię, którą przedstawiałem już nieraz, niejednej osobie i na niejeden sposób: od wyjazdu prawie dwa lata wcześniej, po dzień dzisiejszy, komentując wątki emocjonalne, duchowe i psychodeliczne. Zdawałem sobie sprawę, że choć nie wprost, to zdystansowałem się do uginającej iberyjskie promienie słoneczne depresji. Doszedłem do niechlubnej perfekcji streszczania skrawka swojego życia, co samo w sobie uznawałem kiedyś za przejaw histerycznego braku poczucia tożsamości. Opowiadałem jednak tylko wtedy, kiedy ktoś pytał, więc miałem porządne usprawiedliwienie, w razie gdyby przerwano mi słowami: „Mhm, ciekawe… słuchaj, chyba zostawiłem odkręconą wodę…”. Ludzie, o dziwo, najczęściej słuchali, i to słuchali z zaciekawieniem. Nauczyłem się opowiadać o tym wszystkim ogólnikowo, ale też interaktywnie, widząc po słuchaczu, z którymi częściami tej historyjki ma więcej wspólnego, i w ten sposób zaczynaliśmy rozmawiać tak naprawdę o nim. Starałem się rozmawiać o innych, chociaż wiedziałem, że i tak rozmawiamy o mnie, że w jakiś sposób ich sprawozdania, ślady ich życia, dają mi do zrozumienia, że na moich wrażeniach psychosomatycznych świat się nie kończy. W sumie, czułem się obecnie bardziej martwy, aniżeli chory, ale psychiatria zajmuje się chyba także tymi przypadkami.

− Co chciałbyś osiągnąć dzięki mojej pomocy? − zadała kolejne pytanie, które bardzo mi się spodobało.

− Chciałbym pozbyć się tych problemów, które nasilają się w moich snach. Chcę czuć się komfortowo w towarzystwie animy. Tęsknię za spontanicznością i mam dosyć wszelkich zależności emocjonalnych wobec kobiet. − Zastanowiłem się przez chwilę. Siedzieliśmy w ciszy. Wyobraziłem sobie przyjaciół śmiejących się z tego, że się zawiesiłem. Uśmiechnąłem się do siebie. − Gdzieś umknęło mi poczucie siebie, które zaczyna na szczęście wracać. Chciałbym w sumie wiedzieć, czy jestem zdrowy i wkurza mnie, że muszę o to pytać, że nie wiem tego sam. Ogólnie nie jest źle, mimo że uważam, że życie jest bez sensu. Umiem się nim cieszyć, ale długotrwałym szczęściem bym tego raczej nie nazwał. Słyszałem, że to normalne etapy po rozstaniu, te depresje, rozchwiania, urojenia. Jakoś to przekuwam…

Wyobraziłem sobie, że mówię sam do siebie, i że zaraz padnie jej odpowiedź, której się nie spodziewam − jakbyśmy obydwoje byli oblepieni momentem, w którym chociaż nikt nie zna tekstów drugiej osoby, to jednak zdaje sobie sprawę z absurdu całego przedstawienia. Chciałbym po prostu, żeby to się skończyło, te serie błędnych kół zębatych, tworzących wyniszczający sam siebie, niesymetryczny mechanizm pogłębiający rów zbiorowej nieświadomości i indywidualnej ciemnoty. Wiem, że najprościej odciąć zasilanie, ale jednocześnie wiem, że nie chodzi mi o patrzenie w oślepiające, mistyczne światło − chcę je tam wpuścić, tylko ciągle zaburzam jego tor obserwacją i potem siedzę po same uszy w mroku nieoznaczoności.

− Powiedz teraz… − kontynuowała terapeutka. Miała na sobie szary sweter i naszyjnik z czerwonymi kulkami. − Jak wyobrażasz sobie życie, które byś chciał? Jakbyś się w nim czuł?

− Nie myślałbym w nim o tym, że i tak wszystko jest bez sensu, mimo że można robić sensowne rzeczy.

Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się jak opiekuńczy wychowawca.

− Powiedz, jak chciałbyś się czuć, a nie, jak nie chciałbyś się czuć.

Lubię, kiedy ludzie w prosty sposób ukierunkowują mnie w stronę dojrzałości, dając mi tym samym retorycznego mata.

Na koniec sesji dodała jeszcze:

− Posłuchaj. Każdego dnia będziesz miał nowe przemyślenia o sobie i świecie, to normalne. Jeżeli chcesz ukończyć swoją książkę, pamiętaj o tym.

Przed wyjściem pokazałem jej jeszcze książkę, którą kupiłem w Empiku. Chciałem odszukać i przeczytać jej pewien fragment, ale jak to bywa akurat nie mogłem go odnaleźć. Należę do osób, które nie podkreślają ciekawych zdań ani nie robią notatek na marginesie. W każdym razie ten fragment mówił o tym, że „najtrudniej w depresji jest przypomnieć sobie, że nie tylko ja noszę w sobie trud życia”. Ten „znój”, jak humorystycznie ująłby to mój ojciec.

Umówiłem się z nią na kolejną wizytę, za dwa tygodnie, chociaż jej diagnoza „na pierwszy rzut oka” była w miarę pozytywna. Powiedziała, że sprawy idą we właściwym kierunku, a proces integracji umysłowej po długim okresie zażywania środków psychoaktywnych, zwłaszcza w okresie radykalnych zmian w sferze emocjonalnej i zawodowej, może dawać takie odczucia nienaturalnej percepcji. Na podstawie moich odpowiedzi i opowiadań stwierdziła, że raczej nie idę w rozważaniach w kierunku psychozy, chociaż moja skłonność do analizy sprawia, że czasem rzeczywiście mam tendencję do dzielenia włosa na dwoje. (Na czworo). Wspomniała o moich „zawieszkach”, ale podkreśliła, że na szczęście nie trwają one w nieskończoność. Zwróciła również uwagę na to, że piszę − że to świetna sprawa, ale żeby uważać, by się od niego nie uzależnić. Wspomniała coś o Witkacym, muszę sprawdzić, co to za jeden.

Podkreśliła, że mam ogromny potencjał, nieprzeciętną inteligencję i ciekawe spostrzeżenia − cóż bardziej kojącego można usłyszeć w kreowanym lękami świecie wewnętrznym? Słowo „inteligencja” zawsze odbijało się w mojej głowie szerokim echem, chociaż szybko zawężałem jego ogólne znaczenie do mojej inteligencji analityczno-emocjonalnej, której nierzadko brakowało zdroworozsądkowej syntezy.

Wsiadłem do tramwaju przy ulicy Polnej. Czekałem na niego ponad dwadzieścia minut, przepuszczając pierwszych pięć. Nie wsiadłem do dwójki, bo wolałem czekać na siedemnastkę, chociaż jechałem na plac Wielkopolski. Czekałem tylko dlatego, że siedemnastka ma przystanek na placu Wielkopolskim, a dwójka zatrzymuje się jakieś trzy minuty spacerem od niego. Właśnie w takich sytuacjach najczęściej załamuje się moja logika i umiejętność racjonalnego myślenia. Uwielbiam spacerować, chodzić, ale nieruchomieję, analizując plan miasta i konsekwencje poruszania się po nim w wytyczony sposób. To bywa spontaniczne i często zabawne. Zaśmiałem się do siebie na Polnej, gdy wcisnąłem guzik otwierania drzwi dwójki w momencie, gdy zaczęła już ruszać. Stała na przystanku ponad dwadzieścia sekund, ale ja podjąłem decyzję (i to bez przekonania) właśnie wtedy, gdy było już za późno.

Pojechałem do klubu Reset, aby pograć chwilę na organizowanym tam co środę jam session. W telewizji leciał mecz − Barcelona dostała od Celtic Glasgow jeden zero. Widocznie czasem samo bieganie i zgrabne podawanie piłeczki nie wystarczy… Gdybym jeszcze tylko zdołał się pozbyć tego męczącego, napadowo powracającego stresu z powodu współpracy z Aną. Zaczynamy rozkręcać razem taki „Dom” − samego mnie to dzisiaj śmieszy, no ale cóż. Można go określić jako: Ezoteryczny Dom Zdrowia Psychicznego. Świetnie! Jak to wymyśliła kiedyś jej kuzynka − Un Rincon para tu Alma, czyli taki Kącik dla Duszy. Ja wolałem kiedyś nazwę Un Lugar, po polsku − Miejsce, ale niektórzy mówili, że chyba trochę by się bali tam wejść. Wynająłem nawet w tym celu ponad stumetrowe mieszkanie w centrum (oczywiście w stylu rustykalnym), a mianowicie w Barri Gòtic, na ulicy Avinyó − tam, gdzie Picasso uciekał kiedyś przed przerażonymi jego obrazem dziwkami. Na początku łączny koszt ustaliliśmy na jakieś sześć tysięcy euro i wszystko miałem opłacić z własnych oszczędności. Potem ta suma urosła do ośmiu tysięcy, a za tydzień mam dostarczyć kolejny tysiąc, a mnie tam nie ma i w sumie to nie wiem, co się dzieje, zdjęć żadnych…

 

Recenzja, Przyborowo, sen 4/5 listopada 2012

W małym mieście rozpoczęto kolejne polowanie na Żydów, a ja byłem jednym z ostatnich niedobitków. Uciekając, dotarłem do szkoły dla dzieci z Chin. Tam odzyskałem świadomość i zapytałem dzieci o wolny pokój, aby samemu zacząć nasiadówkę i przejść na trzeci poziom. Niestety zbytnio się podnieciłem i nic z tego nie wyszło − wróciłem na poziom pierwszy.

Po chwili do pokoju weszli nauczyciele, zapraszając mnie na herbatę. Byli cudzoziemcami. Para, jak się okazało, mieszkała na piętrze − nauczali prac technicznych i języków obcych. Mężczyzna traktował mnie raczej szorstko, głównie dlatego, że jego żona starała się być nadzwyczaj uprzejma.

Po krótkiej pogawędce musiałem uciekać również stamtąd − byłem zagrożeniem dla ich szkoły. Dali mi bilet i dwie połączone ze sobą kłódki, czarną i niebieską, zamknięte na nieznany szyfr. Dzięki nim mogłem wmieszać się w tłum. Pojechałem tramwajem na osiedle i usiadłem na ławeczce pod klatką schodową. W moim starym mieszkaniu, przez okno od kuchni słyszałem muzykę graną na prawdziwych instrumentach. Światło było pomarańczowe.

Wszedłem do środka. Moich czterech sąsiadów, w tym dwóch braci, komponowało właśnie przeróbkę utworu Korna, Freak on a Leash. Siedzieli ściśnięci i do tego nie było widać instrumentów, ale grali naprawdę nieźle. Jeden zajął się słowami i nutami, starszy z braci gitarą, a młodszy perkusją. Ostatni tylko siedział obok nich w skórze i palił fajki − był jednak niezbędny. Nagle ten od słów spojrzał na mnie i podsunął jeden z tekstów, pod tytułem Nie cierpię dokładnej zgrabności.

Przeszedłem do salonu w domu moich dziadków. W wejściu stała Uma Thurman. Miała na sobie srebrną czapeczkę z nausznikami, zakończoną obłym stożkiem. Patrzyła na mnie pełnymi wrażliwości, niebieskimi oczami. Była sama i nie wiedziała, co robić. Jej rola plemnika w domu starców smuciła mnie do reszty, przy czym nagle, drapiąc się w nos, włożyła sobie do ust papierosa. Stała na środku, paląc w ciszy. Zapatrzyłem się.

Wyszedłem przez balkon i znalazłem się w samochodzie. Jechałem na tylnej kanapie, ubrany w stalowy garnitur. Miałem krótkie włosy i byłem przesadnie schludny – nosiłem nawet wystylizowaną bródkę. Otoczenie i kolory były karykaturalnie landrynkowe. W radio słyszałem krytyka podsumowującego moją ostatnią książkę: „Autor żyje w wyidealizowanym świecie i lubi zadawać mroczne pytania”.

Wcześniej jakaś babcia tłumaczyła, że to normalne: być członkiem rodziny. Że to zwyczajne, że nie muszę niczego szukać, że wtedy wszystko znajdę.

 

Konsultacja, Szczecin, 27 października 2012

Indyjskie tabletki na gardło smakują jak pokryty pleśnią chleb z konserwantami i wyglądają przy tym jak świeże kozie bobki.

 

Zwierz się jej. Zwierz się dla własnego zdrowia. Masz prawo do błędu. To ty ją zdradziłeś! Ciesz się, że w ogóle ma jeszcze ochotę z tobą rozmawiać. Sprawiasz, że ludzie wokół ciebie czują się źle, ponieważ ty sam czujesz się źle. Uwolnij się od tego, co sprawia ci ból. Nie oceniaj się na każdym kroku. Życie to nie wyścig. Myśl rozwojowo, zetnij włosy i ogol się. Doprowadź się do porządku, jesteś mężczyzną.

Bądź cierpliwy, jesteś młody. Możesz być pełen energii. Przestań zachowywać się jak dziecko. Przestań się torturować. Narkotyki, depresja, alkohol − to ci nie służy. Pomyśl o innych. Jeżeli ty jesteś podirytowany, będziesz irytował innych. Jeżeli mnie zdenerwujesz, wyjdę i zostawię cię − to proste.

Przestań zadawać sobie głupie pytania. Jesteś mądrym facetem. Nie masz paranoi, może i miałeś, ale już nie masz. Przestań udawać. Przestań grać i skończ się nad sobą użalać! Dziękuj Bogu za każdy dzień. Żyjesz. Masz zmysły. Poczuj to życie!

Współpracuj z innymi, jesteś człowiekiem. Cokolwiek robisz − ciesz się z tego. Jeżeli grasz na perkusji, to graj na perkusji. Jeżeli będziesz się nudził grając, to zanudzisz innych. Jeżeli będziesz pisał pod wpływem negatywnych emocji, to będziesz powodował negatywne emocje. Pisz z miłości, ale najpierw pokochaj siebie!

− Nie chcę tamtego Kuby − powiedziała. − Powtórz i zapisz to sobie: „Nie chcę tamtego Kuby. Nikt go nie kocha, a on nikomu nie ufa”. − Siła spojrzenia Garimy przywiodła mi na myśl Anę. Chwilowy sto procent ognia. − Nauczyłeś się wiele w tamtym czasie, ale zostaw to, odrzuć. To nie ma już sensu i nie będzie miało, jeśli nie będziesz umiał z tego korzystać.

Miej na uwadze Boga. Nie myśl, że jesteś ponad wszystkim i wszystkimi i że masz wszystkie moce. Dawaj szczęście sobie i innym. Bóg jest po to, żeby nam pomóc, po to, żeby czuć się z nim dobrze. Nazwij Bogiem to, co chcesz i ciesz się życiem! Ludzie wracają do ciebie, kiedy jesteś dla nich dobry. Pamiętaj, życie jest jak bumerang.

Zrób jutro listę rzeczy, które ci służą i tych, które ci nie służą i zrób ją właśnie dlatego, że nie chce ci się jej robić.

 

Lista tego, co mi nie służy: palenie trawy i papierosów, przesadne picie alkoholu, siedzenie na krześle i chwianie się, utwierdzanie się w poczuciu niemocy, skupianie uwagi na braku mocnego ciała zamiast na wykonywaniu ćwiczeń, przesadna analiza pojęć abstrakcyjnych bez ich dokumentacji, zimna i wietrzna pogoda, myślenie podczas pływania, chodzenie do restauracji, ocenianie innych, brak zaufania, oczekiwanie na lajki na Facebooku, prowadzenie wielu projektów na raz, codzienne picie kawy, jedzenie chipsów, seks bez miłości, picie zimnych i gazowanych napojów, brak planu dnia, chaos.

Lista tego, co mi służy: odżywianie się zgodnie z moim ciałem, wczesne chodzenie spać, regularny sport, pewien rodzaj rutyny, praca, kończenie tego, co zacząłem, podróżowanie, taniec, spotykanie się z przyjaciółmi, pływanie motylkiem, gotowanie, robienie ciast, kontakt z rodziną, cierpliwość, pisanie, gra w zespole na perkusji, plan dnia, uczenie się, oglądanie filmów, kręcenie filmów, kawa. Picie kawy! No to już wybitnie mi służy!

 

Niedługo mam zamiar jechać do Indii na drugi etap kursu konsultanta ajurwedy w szkole Jiva. Garima, nasza prowadząca, powiedziała, że jej te tabletki to w zasadzie smakują. Kto wie, może tam większość kobiet ma podobny gust? Na wszelki wypadek wezmę ze sobą jakiś cholinex albo coś podobnego… coś, co nie przypominałoby mi o tym chlebie pokrytym pleśnią, z którym piętnaście lat temu latałem na biologię. Albo będę łykał imbir z miodem. Podobno jest dobry na przeziębienie.

 

Porządny materac, Barcelona, napisane 3 sierpnia 2012 jako rozdział powieści

Drugi dzień urlopu, czyli zostały mi jeszcze dwa dni. Dobrze byłoby coś zobaczyć albo chociaż pójść na plażę czy do kawiarni. Sam nie wiem. Książka? Raczej nie. Jak pomyślę, że miałbym jeszcze czytać, to zupełnie mi się odechciewa. Na kino za wcześnie, w muzeum byłem w zeszłym tygodniu… a nie, to wystawiali zdjęcia − z okresu wojennego, czyli to była galeria. No to może z tym muzeum to nie taki głupi pomysł! Dzisiaj wtorek, otwarte.

Leżałem na drogim, kupionym za półtora tysiąca euro materacu. Całe szczęście, że była to cena po pięćdziesięcioprocentowej obniżce, i całe szczęście, że nie kupiłem go ja. Moje poznańskie korzenie, jak do tej pory, spisywały się bez zarzutu − wyraźnie odgrażały się dozgonnymi wyrzutami sumienia na samą myśl o spełnieniu podobnych zachcianek… Bo tak na zdrowy rozum, to przecież kupa forsy. Sześć tysięcy złotych za materac, kto to widział? No nic, co kraj to obyczaj. Zarobki tu przecież inne, nikt nie patrzy na nowy materac jak na cztery płace minimalne. Zwraca się raczej uwagę na poziom wygody, stopień komfortu… Do tego samo łóżko − kolejne osiem stów… Razem za całe legowisko około dziesięciu tysięcy na nasze. I to w promocji!

Lekko uchylona okiennica wpuszczała do środka złocisty snop palącego słońca. Słaba bryza bezskutecznie starała się rozwiać wiszącą w pokoju potliwą atmosferę. Miałem na sobie czarne jeansy, w które wskoczyłem zanim jeszcze poszedłem do łazienki. Wyciągnąłem się, ziewnąłem. Oparłem głowę o splecione z tyłu dłonie i skrzyżowałem nogi tak, że na styku małych palców u stóp mogłem wyobrazić sobie pionową oś symetrii. Przypatrywałem się przez moment moim dziesięciu palcom. Starałem się ułożyć je tak, aby nawzajem odzwierciedlały swoje podobieństwo. Poprzez szczeliny między palcami prawej, choć będącej teraz po lewej stronie, stopy, prześwitywały promienie uwidaczniające obecność leniwie unoszącego się kurzu. Ich barwa przypominała o gorącym klimacie Barcelony, a krępujące uczucie lepkości skóry, o wysokiej wilgotności tutejszego powietrza.

Chciałem się zrelaksować. Co i rusz usiłowałem rozpocząć dłuższą serię oddechów. Z każdym wdechem usilnie próbowałem odczuwać przypływ regenerująco-oczyszczającej energii, która, po uprzednim zebraniu wewnętrznych toksyn, miała opuścić moje ciało wraz z miarowym, spokojnym wydechem. „Co ja dzisiaj będę robił? Może w takim razie to muzeum… to nie taki beznadziejny pomysł, trochę czasu zleci. − Podrapałem się po brodzie i zarzuciłem lewą nogę na prawą. − Mniej więcej o czwartej byłbym wtedy wolny, napiłbym się jakiejś kawy i może o piątej graliby coś w kinach… Cholera! − Zdałem sobie sprawę z fiaska praktyki oddechów. − Od początku. Jeden…”

Zachciało mi się pić. Postanowiłem jednak nie skupiać się na pragnieniu cielesnym lecz na niebywale relaksujących oddechach. Gdy doliczyłem do trzech, usłyszałem budzącą się Anę. Rozpoczęła dzień rozkosznym mlaśnięciem i przeciągłym ziewnięciem, wskazującym na poranną senność. Zmieniła również położenie kończyn. Towarzyszył temu szelest białej pościeli, która dostosowywała się do jej ruchów. Kiedy już się wygodnie ułożyła, ciężko przy tym wzdychając, przyjrzałem się jej dokładniej.

Patrząc na łóżko z góry, dajmy na to z perspektywy nadlatującego od strony naszych stóp ptaka, ciało Any ułożeniem przypominało Indianina wymachującego w tańcu toporem. Lewą dłonią zdawała się trzymać lewy, górny róg materaca (podpierając łokieć kolanem), zaś prawa noga była wyprostowana i wyciągnięta tak, że od połowy łydki wystawała spod kołdry. Prawą rękę zarzuciła niedbale, jej naturalnie przykurczone palce znalazły się dwa centymetry od moich bioder. Twarz miała obróconą w stronę szafy, czyli do ściany przeciwległej względem tej z oknem. Kręgosłup, dla uproszczenia przyjęty jako linia prosta, znajdował się równolegle do dłuższych boków ramy łóżka, a prostopadle do górnej granicy spektrum wyznaczonej przez jej rozpuszczone czarne włosy. Tym sposobem, rozłożona pięknie, niczym wielomian kwadratowy, zajmowała, na oko, sześćdziesiąt osiem procent powierzchni materaca, co pozostawiało dla mnie… „Cholera, znowu!” Wierzgnąłem odruchowo nogą, zorientowawszy się, że po raz kolejny przerwałem jakże istotny cykl oddechów. „Jeden…” − niestety, nim zdołałem do końca wziąć pierwszy wdech, usłyszałem jej długie ziewnięcie, które zapowiadało, że Ana przemówi.

− Mmm… − wymruczała, podnosząc głowę. − Guapo… me pasas el agua, porfa…

Żelazna zasada numer jeden przed pójściem do łóżka: przygotować butelkę wody w zasięgu ręki. Odchyliłem się lekko na bok. Chwyciłem półtoralitrową Bezoyę i, po uprzednim odkręceniu, podałem ją spragnionej Anie. Przysiadła na pięcie, odsłaniając brązowe, szczupłe ciało, przepasane w biodrach pomiętym prześcieradłem. Upiła łyk wody, a ja w milczeniu przyglądałem się jej piersiom. Gdybym, tfu, trafił kiedyś do więzienia, byłby to jeden z tych momentów, do których wracałbym pamięcią w chwilach samotności. Odsunęła butelkę od ust, westchnęła rozkosznie. Spojrzała na mnie, pełna wdzięku.

− Gracias, guapo… − Odsapnęła raz jeszcze. Wyraz jej twarzy zmienił się na radośniejszy, jakby nagle o czymś sobie przypomniała. − Oye! Wierciłeś się w nocy okropnie! La ostia que me has dado! − Odkryła lewe udo, pokazując naciągającego już fioletem siniaka. Śmiała się, ale ton i minę miała cierpiącej suczki. − Aleś mi strzelił! Tuviste pesadillas? − zapytała.

− Que son las pesadillas? − spytałem, nie rozumiejąc słowa „pesadillas”.

− To takie okropne sny, w których… − zaczęła tłumaczyć.

− Vale… nightmares − potwierdziłem po angielsku, po czym dorzuciłem jeszcze po polsku. − Koszmary.

− Yes, enightmares! − Uśmiechnęła się, powtarzając w rzadko używanym przez nią języku angielskim, doczepiając na początku charakterystyczne dla Hiszpanów „e”. − Y en polaco, como es? Repite! − rzuciła radośnie.

− Kosz-ma-ry − powtórzyłem powoli po polsku.

− Koszmyszyszy! − Roześmiała się i rzuciła mi się na szyję. − Cha, cha, quelocura!

Poczułem jej ciało, tak miękkie… rozgrzane. Zbliżyła się. Kosmyk jej włosów musnął moje ramiona. Przymknęła oczy, swobodnie i bez pośpiechu. „Uwielbiam twój zapach… niczym niemaskowany, mocny, korzenny… Sposób, w jaki układasz szyję, jędrność twojego ciała…” Przeczesałem jej gęste, czarno-kasztanowe włosy. Jej dotyk schodził z moich barków przez klatkę piersiową… Rozpłynąłem się w przyjemności… Tutejszy poranny temperament nie przypominał mi tego, który znałem z Polski, ale bardzo możliwe, że po prostu słabo znałem swój kraj. W odpowiedzi na jej coraz mocniejszy pocałunek, chwyciłem ją obiema rękoma w talii.

− Un momento, guapo… − przerwała, dając znać, że chce wyjść do łazienki. − Voy al baño y vuelvo, vale?

− Vale…

Przeturlała się szybko na swoją stronę łóżka i skierowała do drzwi. Mimo dynamicznego manewru materac pode mną ani drgnął − może i był drogi, ale za to porządny! Powiodłem za nią wzrokiem, przytakując własnemu szczęściu w rytm jej odzianych w czerwone stringi bioder.

− Aiić… pali! − pisnęła cicho, otwierając drzwi pełne słonecznego blasku.

Byłem spocony, wszędzie. Temperatura w cieniu bezlitośnie zbliżała się do uśrednionej temperatury ciała. Poczułem, że się lepię, i cała moja ochota na poranne igraszki zastąpiona została nagłą potrzebą kąpieli. Ostateczną decyzję o wstaniu z łóżka podjąłem zaraz po zaciągnięciu się fetorem własnej pachy i po ułożeniu dłoni w łódeczkę celem sprawdzenia w sposób klasyczny świeżości oddechu.

Wyszedłem z pokoju, czekając przy trzymetrowym, drewnianym oknie w salonie, aż Ana wyjdzie z łazienki. Wychyliłem się przez balkon i podziwiałem staranną, doniczkową plantację konopi indyjskiej sąsiada z niższego piętra. Podobno katalońskie prawo pozwala na legalną uprawę na użytek własny do sześciu roślin. Teraz, wczesną jesienią, drzewka wyglądały nadzwyczaj dorodnie. Dało się wyobrazić różnorodność możliwych doznań po ich spróbowaniu − kolory i kształty listków każdej z nich były troszeczkę inne.

− Oye! − usłyszałem zawiedziony głos Any. − Już prawie wpół do pierwszej, muszę zbierać się do pracy… lo siento… − Zrobiła potulne oczka. − Zjesz coś?

− Claro. I kawę, jeśli możesz… − odpowiedziałem.

Nie czułem się zawiedziony − raczej ulżyło mi na myśl, że po prostu wezmę prysznic, i tyle. Ostatnio miałem coraz większą ochotę na bliskość i coraz mniejszą na seks, a takie momenty, jak wspólne śniadania czy wyjścia do parku rzeczywiście mi służyły.

W czasie, kiedy Ana przygotowywała śniadanie, wziąłem szybką kąpiel. Przed wyjściem z łazienki spojrzałem w lustro − wytrzymałem pięć sekund. Nie lada wyczyn. Zamknąłem za sobą drzwi i podszedłem do stołu.

− I jak, dzisiaj wolne, nie? Co będziesz robił? − spytała Ana, przynosząc grzanki i herbatę. − A, nie ma kawy.

− Jeszcze nie wiem. Myślałem, żeby iść tu i tam. − Zastanowiłem się, dotknąłem kubka i po chwili milczenia dodałem. − Nie wiem jeszcze. Nie mam u ciebie jakichś czystych majtek?

− Idź bez − puściła do mnie oko. Skąd ona bierze tę energię? − Sabes, en plan hippy…

Naprawdę nie mogłem wpaść na żaden konkretny pomysł. Chodziło o to, że nie miałem pojęcia, co tak naprawdę miałbym ochotę robić. Zacząłem się martwić, że jak Ana pójdzie do pracy, to ja umrę z nudów. Dokończyliśmy śniadanie i Ana zapaliła w korytarzu porannego papierosa. Kiedy otwierała drzwi, chwyciłem worki ze śmieciami i sztachnąłem się się od niej parę razy.

Wyszliśmy na ulicę − oboje z mokrymi włosami, korzystaliśmy z pięknej pogody. Plusy iberyjskiego klimatu można by wymieniać na palcach wielu rąk, a trzydziestostopniowy upał zmieszany z morską bryzą w połowie października był zdecydowanie jednym z najważniejszych.

Pożegnaliśmy się długim, namiętnym pocałunkiem przy stacji metra Drassanes, na sławnym deptaku La Rambla, przepełnionym wszystkim, czego miejscowi mieszkańcy mają serdecznie dosyć, a za czym oczarowani Gaudim turyści, nie wiedzieć czemu, przepadają. Już po pół roku mieszkania w Barcelonie łatwo można stwierdzić, że jedną z głównych tortur (czytaj: atrakcji) jest spacer półkilometrowym czarnym szlakiem, obrosłym w stragany i kawiarenki, pełnym tandetnie przystrojonych mimów − promenadą z restauracjami, w których ceny piwa przewyższają ceny ciężkostrawnej, przygotowywanej na starym tłuszczu paelli i miejscem o zagęszczeniu kieszonkowców proporcjonalnym do liczby śmieci na metr kwadratowy na plaży Barceloneta.

Złapałem się za kieszenie i próbowałem przebić się na boczny chodnik, od strony „gotyku”. Stanąłem w końcu przy bankomacie i wypłaciłem czterdzieści euro, ciesząc się, że zleci kolejna chwila, zanim będę musiał zdecydować, co robić.

− Co teraz? − Nieubłagalne, bezlitosne echo porannego pytania.

Usiadłem na krawężniku i patrzyłem na przejeżdżające obok mnie taksówki, na radosnych, zagonionych przyjezdnych i lawirujących między nimi, pospiesznie kroczących barcelończyków. W oddali widziałem kolejkę linową kursującą od plaży do wzgórza Montjuic oraz Kolumnę Kolumba dumnie wskazującego, którędy do Włoch. Pytanie pulsowało w mojej głowie zgodnie ze zmęczonym, przyspieszającym bezcelowo biciem serca.

− Dobra − powiedziałem do siebie pod nosem. − Idę do księgarni. Casa del Libro jest blisko. Może znajdę tam jakąś „inspirację”.

Kończąc monolog motywujący, strzeliłem dłońmi o kolana i podniosłem się z krawężnika. Poszedłem w górę Rambli (co oznacza tutaj „nie w stronę morza”), aby po dziesięciu minutach morderczego slalomu wśród konsumpcyjnych lunatyków, dotrzeć do otwieranych automatycznie drzwi księgarni. Po odchyleniu się metalowych drzwiczek ze znakiem drogowym, stwierdziłem przede wszystkim zmianę temperatury − klimatyzowane pomieszczenie sprawiło, że momentalnie poczułem się wewnętrznie mniej zalatany, skoncentrowany chwilowo na zmianie otoczenia. Zrobiłem szybki skan pierwszego piętra: beletrystyka zagraniczna, nauka języków, sztuka, filozofia, muzyka − brak odruchów pozytywnych. Dopiero gdzieś po przeciwnej stronie zauważyłem regał zatytułowany: Ciencia. Podszedłem − zainteresowany − i przejrzałem kilka książek o matematyce, astronomii i fizyce. Każdą odkładałem po mniej więcej minucie. Zupełnie zrezygnowany wjechałem schodkami na drugie piętro; kolejny skan: beletrystyka, czasopisma, psychologia, fantastyka, medycyna. Odruchowo spojrzałem w prawo − psychologia, po czym na jednej z półek zauważyłem znajomą okładkę. Uśmiechnąłem się w duchu, widząc książkę, o której dzień wcześniej rozmawialiśmy z Aną − Muchas vidas, muchos maestros Braina Weissa. Opowieść, a raczej relacja o rzeczywistych przypadkach klinicznych związanych z przeszłymi żywotami.

Ana z wykształcenia jest psychologiem i od kilku lat prowadzi konsultacje w prywatnym gabinecie. Ma ciekawe specjalizacje: terapia dla par, uzależnienia i, co najważniejsze, terapia seksualna. Mimowolnie więc zainteresowałem się związanymi z tym tematami, a tym ostatnim w szczególności – jeszcze w podstawówce chodziłem do szkolnej psycholog tylko dlatego, że podobały mi się jej cycki. Dziwiłem się wtedy, że moi koledzy nie wpadli na ten pomysł. Komentowali jedynie, że psycholog jest dla bab, i że prędzej pójdą do psychiatry, bo to dla hardkorów. Może mając trzynaście lat, nie byłem hardkorem, ale za to mogłem czasami zrezygnować z biologii na rzecz „mojej problematycznej sytuacji wewnętrznej” i napawać się widokiem dwóch krągłych piersi zawieszonych nad biurkiem, tylko momentami zwracając uwagę na to, co droga pani doktor stara mi się uświadomić. Pamiętam, że zdiagnozowała u mnie wtedy syndrom zaniżania własnej wartości i odniosła chyba spotęgowany (nieparzyście) sukces terapeutyczny, gdyż po kilku miesiącach zmieniłem się nie do poznania − w zakochanego w sobie narcyza.

Podrzuciłem w ręku egzemplarz Weissa i raźnym krokiem ruszyłem w stronę kasy. Nagle się zatrzymałem i zapytałem siebie na głos:

− Naprawdę chce ci się to czytać? − Znowu te dreszcze niezdecydowania.

Na pewno chciałem kupić tę książkę, ale czy chciałem ją czytać już dziś… „Dlaczego tak bardzo komplikuję takie proste sprawy − pomyślałem − dlaczego trzydniowy urlop w wieku dwudziestu pięciu lat musi być taką mordęgą?” Niespodziewanie z zamyślenia wyrwała mnie pochylająca się ekspedientka. Przekładała właśnie na najniższej półce czarne, obciągnięte jeszcze czarniejszą taśmą książeczki. Gdy skończyła, podeszła do kasy.

− Hola! W czym mogę pomóc? − spytała wesołym głosem.

− Un momento, por favor… − odpowiedziałem, nie zwracając już na nią uwagi.

Notesik. Moją uwagę przykuł czarny, minimalistycznie oprawiony, kieszonkowy notesik firmy Moleskine. Nie był wprawdzie tani, ale moje skarbnicze nawyki pokłoniły się przed nim nisko, w geście jawnej adoracji. Do ostatecznego rozwiania wątpliwości brakowało mi tylko jednej informacji (jakżeby inaczej?).

− Czy mają państwo długopisy? − spytałem, nie spuszczając notesu z oczu.

− Que color quiere?

− Negro… poproszę czarny. I do tego ten notesik. − Bezczelnie wskazałem na niego palcem, a sprzedawczyni, ku mojej uciesze, musiała nisko się po niego schylić (nie kucnąć), napinając materiał wąskiej spódnicy. Zapłaciłem, podziękowałem, wyszedłem.

Wszystko kosztowało około trzydziestu euro, a ja, uzbrojony w książkę o sprawach paranormalnych, długopis oraz porządny, markowy notesik, wyszedłem ze sklepu wyprostowany − dumny z tego, że podniosłem rękawicę, jaką rzuciła mi prosto w twarz zmora czasu wolnego od pracy. Szybko zdecydowałem, że pójdę na przystanek Paral-lel i tam wsiądę w kolejkę szynową na Montjuic, gdzie napiję się kawy i zacznę jedną z dwóch rzeczy: czytanie lub pisanie. Najważniejsze to mieć plan.

Przebijając się przez dzielnicę Raval, skręciłem tak, że przy wyjściu znalazłem się trochę „niżej” niż chciałem. Poszedłem więc ulicą Paral-lel w stronę metra, i wtedy moją uwagę zwróciła bardzo korzystna propozycja menu dnia. Tutejsze menu del día, wprowadzone na terenie całej Hiszpanii jeszcze za czasów generała Franco, było w dobrej cenie ośmiu euro − oferowali w tym dwa dania (z pieczywkiem), napój oraz deser. Znalazłem wolne miejsce na tarasie. Knajpa nazywała się Cafetería Española − widać, że ich marketingowcy długo głowili się nad nazwą. Po otrzymaniu od kelnera szklanki piwa, wziąłem do ręki nie książkę, a nowo zakupiony notes i położyłem go przed sobą. Czyli jednak − pisanie. „Tylko o czym tu pisać? − przeszło mi przez myśl. − Dobra, zacznę od tego… co mi ślina na język przyniesie, byle z głową”. Nie mogłem skupić się na żadnym temacie. Nie miałem też ochoty na pisanie pamiętnika. W głowie wirowało mi tysiące pomysłów − równie zresztą beznadziejnych. Wybrałem następujący: lista składników mojej mentalnej sraczki.

 

La lista de mierdas o ingredientes de la mierda mental: osądzanie absolutne, Teoria Grawitacji Umysłowej, pieprzona guma, symetria, moi rodzice, moje miłości, problemy ze spędzaniem wolnego czasu, powierzchowna duchowość, obsesyjne myślenie, zegarek, kobiety, które „nie wiedzą jak/nie chcą” mnie „wysłuchiwać/zrozumieć”, ludzie głupi, instrumenty, o które nikt nie dba, telefony do rodziny, telefony od rodziny, oczekiwania mojej rodziny, programowanie i matematyka, muzyka i perkusja, wieczna edukacja, podcinana wyobraźnia, myślenie w łóżku, przesadne rozpamiętywanie, obserwowanie siebie i autokontrola, (wydaje mi się, że jestem świrem), kreatywność umysłowa − świat poza „rzeczywistością”, rozmowy, w których dążę do posiadania racji, nauczyciele, którzy jedynie wymagają wiedzy, ale prywatnie mają ucznia gdzieś, Hiszpania jest moim domem, nie Polska. Czasami nienawidzę Polski…

 

Pierwsze zapiski, Barcelona, 11 października 2011Wszystko, co napiszę, będzie tak istotne,że wymaga pieprzonego prologu.

Całe szczęście, że znam ludzi, którzy wolni są od moich problemów. Tak, nazywam je „problemami”, mimo że dzieci w Afryce mają na głowie sprawy dużo poważniejsze: nie zarabiają tyle co ja, nie mieszkają w Barcelonie i nie wychodzą na imprezę wtedy, kiedy tylko mają na to ochotę. I pewnie nie piszą o swoich rozterkach w restauracjach.

Mam problemy umysłowe i jest to moja pierwsza próba wytłumaczenia ich samemu sobie − proces autopomocy (nie)kontrolowanej. Po to kupiłem sobie Moleskina i będę pisał w nim, co tylko mi się podoba.

Niedawno poznałem dziewczynę ze Słowenii. Jako pierwsza dała przykład tego, że kobieta może pomóc uporać się mężczyźnie z problemami emocjonalnymi. Lubiłem ją, ale nie mogłem z nią być − nie zakochałem się. Rozstaliśmy się w przyjaznej atmosferze, ale nie utrzymujemy kontaktu. Chyba oboje jesteśmy świadomi, że pomogliśmy sobie nawzajem. Całkiem ciekawe i ważne doświadczenie. Jednak warto było wypróbować ten couchsurfing. Ale o tym później.

Ostatnio poznałem pewną Hiszpankę − Gracias a Dios (dziękuję Bogu albo innej, dowolnej istocie lub rzeczy, która pomaga mi poznawać takich ludzi). Umiejętnie uzmysławia mi wszystko to, co blokuje mnie przed spontanicznym życiem, a ponadto rozmawia ze mną tak, jak nikt inny: nigdy mnie nie ocenia, nie przeszkadza jej, kiedy dużo mówię. Sprawia wrażenie wszystkowiedzącej, bez skutków ubocznych. Jak to się stało, że spotkaliśmy się w klubie Moog przy muzyce techno? Hmm, być może dlatego, że obydwoje tam poszliśmy…

Wyjaśniła mi, czym są anomia y heteronomía, podstawy i struktury rozwoju moralnego człowieka. Jest psychologiem − pasjonatem − fascynuje się psychologią, jak ja programowaniem i myślę, że dlatego wciąż mamy o czym rozmawiać, że możemy prowadzić dyskusje na „głębsze” tematy. Tak − głębsze − bez cudzysłowów. Użyłem ich, aby nie zabrzmieć zbyt intelektualnie… Oceniam i poprawiam siebie podczas pisania prologu w moim intymnym pamiętniku − coś niebywałego! Cóż za mierdę mam w tej głowie! Jak można robić sobie takie rzeczy? Jak jestem uwarunkowany, że zawsze przyglądam się wszystkiemu, co wychodzi (ba! − nawet temu, co nie wychodzi) z mojego umysłu? Gdzie ma swój początek całe to szaleństwo? Kto wszczepił mi je do mózgu? I kiedy to robił, to czy zastanawiał się nad tym, jak tragiczne może być to w skutkach? Jak mam sobie pomóc? Jak iść przez życie i zauważać jego piękno?

Jestem w Barcelonie, jest jedenasty dzień października 2011 roku. Mam wakacje i kupę kasy. Jest ciepło. Nie wiem, jak się tym cieszyć. Na tym polega mój problem.

Bar Ryan’s, calle Ample, 23:30

Nie muszę powtarzać głupstw, które robię, kiedy czuję się samotny. Chcę przestać myśleć, że straciłem coś bardzo, bardzo ważnego, bo „w rzeczywistości” moje życie jest niesamowite, pełne światła i miłości. Nie chcę innego, chociaż akurat to, które mam − boli.

 

Cierpienie z powodu przeszłości.

Jeśli myślisz,

że nie powinieneś czegoś zrobić

przez wzgląd na innych − zrób to.

J.G., Second beer, please!

 

Myślę, że najgorsze przychodzi wtedy, gdy wyobrażam sobie, jak wyglądało moje życie, kiedy byłem z Nią. Może i nie zaznałem wtedy wewnętrznego spokoju, ale wypełniała mnie wystarczająco, żebym czuł tę fałszywą równowagę − przecież wielokrotnie chciałem się z nią rozstać: była dla mnie za głupia, do tego niedojrzała i mało inteligentna − i oczywiście, to właśnie przez taki mój sposób myślenia cierpieliśmy jako para. Bardzo się kochaliśmy.

Za dokładnie trzydzieści minut (nazywają to obsesją na punkcie czasu), spotykamy się właśnie z nią i jej przyjaciółmi.

No, ale nieważne. Nie kocham jej już w taki sposób jak kiedyś. Zdałem sobie sprawę, że nie ona jest źródłem moich problemów. Pamiętam nasze rozstanie. Coś okropnego. Jakbym stracił żonę (chociaż nigdy jej nie miałem), sens, jaki mężczyźnie może nadać kobieta. Kochałem ją do przesady, bez wahania dałbym się za nią zabić… ale to nie była dla mnie odpowiednia osoba. Na poziomie emocjonalnym − tak, czułem się z nią rewelacyjnie, de puta madre, ale już na mentalnym… no, po prostu nic jej ze mną nie łączyło. Albo mnie z nią.

Jest cztery lata ode mnie młodsza, ale to nie z powodu wieku dochodziło między nami do nieporozumień. Nie chodziło o wiek ani o rozwój każdego z nas − teraz wydaje mi się, że żyliśmy w dwóch różnych, oddzielnych światach, które jedynie czasami się ze sobą spotykały. Albo zderzały. Miały one oczywiście część wspólną − miłość, ale nie miłość czystą − raczej tę chemiczną, wyrażającą się gwałtowną potrzebą bycia, przebywania z drugą osobą, dotykiem, zapachem, pocałunkami. No, to było niesamowite, que te cagas, ale nigdy nie byłem w stanie wystarczająco się jej wytłumaczyć, wypowiedzieć, być zrozumianym. I dlatego mnie zostawiła, tak myślę.

Poszedłem do tego baru, w którym mieliśmy się spotkać, ale jej tam nie było. Nie mam już żadnych wątpliwości, że moje problemy mają związek z utratą ważnych kobiet w moim życiu oraz z brakiem siły, aby podążać moją ścieżką samemu. Robię to teraz − pisząc i żyjąc al tuntun, gdzie mnie poniesie. Wierzę w muzykę.

Jestem pijany, ale tak konkretnie. Wypiłem wystarczająco. Spotkałem ją w barze z salsą. Gadaliśmy o niczym (no bo o czym?), a kiedy chciałem z nią zatańczyć, powiedziała mi: „Z tobą nie chcę tańczyć”. Chyba swoje już przetańczyliśmy.

Nie mogę zrozumieć, dlaczego mnie już nie kocha (przedszkole).

Widzę duży, bardzo duży związek między tamtym moim życiem z nią a moimi aktualnymi problemami. Przykłady? Kiedy rozmawiam, oskarżam sam siebie o to, że za dużo mówię. Jasny gwint! Tyle razy chciałem się wytłumaczyć, ale nigdy, nigdy, kiedy dotyczyło to trudnego problemu, nie chciała mi pomóc… Nie, nie chcę wracać do roli „faceta, który cierpi”… a do tego ona wydaje się być teraz taka szczęśliwa: tańczy z nieznajomymi, a mnie mówi, że nawet nie chce się jej ze mną gadać. Super.

Ciekawe − dlaczego tak bardzo identyfikuję się z tym problemem? Dlaczego nie mogę się go pozbyć, tak jak bólu głowy? Dlaczego mam to tak głęboko zakodowane, wciśnięte, że ją kocham, i kocham jednocześnie moją pierwszą miłość? Jednocześnie i naraz! Romantyczne, ale jakie bolesne i fałszywe.

 

Bar restaurante Pizza Di Como, 13 października 2011, 15:57

Piję un cortado, solo. Czytam książkę o przeszłych żywotach i o mistrzach. Coraz więcej osób wypowiada się na tematy dotyczące świadomości. To dziwne zagadnienie, bo jednocześnie jest, i nie jest o głupotach. Estoy disfrutando el sol. Chciałbym napisać to po polsku, ale jak przetłumaczyć disfrutar albo angielskie enjoy jednym słowem? Nie mamy nawet takiego czasownika. Rozkoszuję się, cieszę się słońcem? Korzystam ze słońca? W każdym razie, dobrze mi tu, na słońcu.

 

La música

 

Każda głupota, napisana przed rozdziałem,

sprawia, że do tekstu podchodzi się z inspiracją.

J.G, Myśli brązowe

 

Poczułem ją, jak przeszywa moje ciało − nie raz jeden, a tysiące. Rozumiem, jak to działa, kiedy jestem na jawie, ale nie wtedy, kiedy prawie śpię. Jestem w takich chwilach bardzo wrażliwy (ach, ci wrażliwi mężczyźni!), jakiś dziwnie lekki i niemal sparaliżowany. To niesamowite i rzadkie uczucie − zdarza się może raz, dwa razy na pół roku. Zawsze jest to doświadczenie absolutnie magiczne, które gdy chcę, aby się powtórzyło, wtedy jak na złość, już nie wraca.

Leżę w łóżku, w pokoju panuje całkowita cisza, delikatna nutka spokoju, za oknem szumi wiatr. Jestem zrelaksowany, moje ciało się rozluźniło, a co najważniejsze, umysł także. Widzę moje dłonie unoszące się nad klatkę piersiową, mając świadomość, że w rzeczywistości leżą na łóżku, wzdłuż boków ciała. Moje palce − ruszają się. Nagle rozbrzmiewa muzyka, nasilając się stopniowo i spokojnie. Widzę koniuszki moich palców, grających na klawiszach nieistniejącego instrumentu. Słyszę muzykę bardzo dokładnie, muzykę, której nie znam: prostą, fortepianową, ale przepiękną, ujmującą. Chcę tu zostać. Mam świadomość, wiem, że to ja gram, ale przecież ja nie umiem grać na pianinie! Jak to możliwe? Brzmi jak muzyka klasyczna, niewiarygodne. Jednocześnie jakby gram, słucham i czuję, że się unoszę. Chcę tu zostać, nie chcę stąd odchodzić, ale wiem, że czeka mnie więcej, i muszę już kończyć.

 

Parque Ciutadella, 16 października 2011

Jestem tak heteronomiczny, że nie mogę już nic robić. Poszedłem do parku Ciutadella, żeby poćwiczyć moimi nowymi piłeczkami do żonglowania. Ale nie mogę, z powodu moich bolączek, bojączek, wstydu i usztywnienia. Nic mi nie wychodzi. Widzę szczęśliwych ludzi i siebie, który nie umie się bawić. „Nie umiem się bawić” − to zdanie wypowiedziane na głos brzmi żałośnie. Przynajmniej jestem w miarę zrelaksowany, nie jest tak źle. Nie czuję się źle, ale, cholera! − mam dwadzieścia pięć lat. Chcę się bawić, nie tylko pracować! Que putada…

 

1. Gram w zespole i jestem całkiem niezłym perkusistą. Lubię to. Uśmiech!

2. Umiem pływać motylkiem. To trudne, ale umiem to robić tak, że czuję się świetnie. Uśmiech!

3. Mówię płynnie w trzech językach. Gracias, thank you i dziękuję. Dogadam się z połową ludzkości. Uśmiech!

4. Pasjonuję się programowaniem i dobrze mi za to płacą, bo jestem profesjonalistą. Uśmiech!

5. Jestem dobry dla ludzi i pełen miłości, troski i światła. Muszę tylko obdarować nimi trochę i siebie. Uśmiech!

6. Spotykam niesamowitych, fantastycznych ludzi. Pomagają mi zrozumieć wiele rzeczy. Uśmiech!

7. Nie boję się śmierci. Uśmiech!

 

Bar restaurante Gaudí, 17 października 2011

Ana jest trzydziestką trójką. Trzydzieści trzy, to niesamowite. Przestaję wierzyć w przypadki. Ja jestem trzydziestką trójką i ona też. Dowiedziałem się o tym od mamy, która wyczytała to w numerologii. Niesamowite, jesteśmy tacy podobni. Ostatnio tyle rzeczy zaczyna się spełniać. Tylko ślepy by nie zauważył.

 

Bar restaurante Pizza Di Como, 18 października 2011

Jestem wykończony. Trzy i pół godziny grałem na perkusji. Półtorej godziny lekcji i dwie godziny próby, po ośmiu godzinach pracy. Uwielbiam być padnięty. Nic mi się wtedy nie chce i zamawiam piwo z jakimś tanim żarciem. Kiedy jestem zmęczony, nie odczuwam wstydu − mogę pisać, nie przejmując się tym, że bar jest pełen ludzi. Nie mam jakichś dziwnych paranoi, nie mam na nie siły.