Pilot. Naga prawda - David Beaty - ebook

Pilot. Naga prawda ebook

David Beaty

4,0
31,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 

 

Kapitan DC-8 zbliżał się do końca rejsu z Nowego Jorku do Portland. Miał lotnisko w polu widzenia, pogoda była świetna. Jednak samolot rozbił się kilka kilometrów od pasa. Dziesięć osób zginęło, ponad dwudziestu pasażerów zostało ciężko rannych. Zbadawszy wrak, ustalono, że jedyna awaria polegała na przepaleniu się żarówki. Dlaczego więc doszło do tego wypadku? Samolot linii Saudi Arabia wystartował z Rijadu z trzystoma osobami na pokładzie. Parę minut po starcie w przedziale towarowym pojawił się dym. Samolot zawrócił do Rijadu i wylądował, nikt nie odniósł ran, a jednak nikt nie przeżył - przez ponad dwadzieścia minut nie zostały otwarte drzwi i pożar strawił na płycie lotniska zamkniętą maszynę. Dlaczego? Pierwszy wypadek po przekazaniu pilotom wadliwej instrukcji obsługi samolotu De Havilland Comet nastąpił dopiero po czterech miesiącach jej obowiązywania. Dlaczego? Za trzy czwarte wszystkich wypadków lotniczych odpowiada błąd człowieka. Co więcej, udział tego czynnika mimo ogólnego postępu pozostaje niezmienny. Rzadko przyczyną katastrof są niedostateczne umiejętności w zakresie pilotażu, spada też liczba wypadków z powodów technicznych. Większość tragicznych zdarzeń to konsekwencja prostych błędów i pomyłek, które wynikają z ułomności ludzkiej natury i które są udziałem nas wszystkich. Nieraz zdarza nam się skręcić w niewłaściwą ulicę, mylimy numer pokoju w hotelu, przestawiamy cyfry, wybierając numer telefonu... Tak rozumiany błąd człowieka David Beaty określa jako ostatnią, niepokonaną jeszcze przeszkodę w rozwoju awiacji. Analizuje mechanizmy poszczególnych typów błędów, odwołując się często do eksperymentów psychologicznych, niekiedy też piśmiennictwa z zakresu psychologii, i oczywiście przywołując liczne przykłady konkretnych wypadków lotniczych. Jak przystało na powieściopisarza, zgrabnie opisuje kolejne historie, a nauka, która z nich płynie, jest ponadczasowa i nie dotyczy wyłącznie lotnictwa. Po tej lekturze zrozumiemy, dlaczego nie wszyscy, którzy latali jak orły, lądowali jak Wrona.

 

Piloci nie mogą się nadziwić, jak wielu pasażerów woli podjąć ryzyko tragicznej śmierci niż półgodzinnego spóźnienia. Słowa rozsądku: „Lepiej się spóźnić pół godziny na tym świecie, niż wylądować pół wieku za wcześnie na tamtym", zdają się w ogóle do nich nie trafiać. Lecz pilot, choć na spokojnie dziwi się i żartuje z tego pośpiechu, czasem sam poddaje się presji czasu. Raporty powypadkowe pokazują, że wciąż zbyt często decyduje się na start w niepokojących go warunkach, byle szybciej zwolnić pas, zająć lepsze miejsce, czy wreszcie żeby odlecieć, zanim pogoda jeszcze bardziej się pogorszy.

(fragment)

 

Obecnie chyba nikt nie pisze o lataniu z większą wiarygodnością i znajomością tematu niż David Beaty.

„The Los Angeles Times"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 482

Oceny
4,0 (4 oceny)
1
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Da­vid Be­aty

Pi­lot. Naga praw­da

Czyn­nik ludz­ki w ka­ta­stro­fach lot­ni­czych

Prze­ło­ży­li Le­szek Eren­fe­icht, Piotr Abra­szek

Tytuł oryginału: The Naked Pilot

Pierwszy raz opublikowane w Wielkiej Brytanii w 1995 pod tytułem The Naked Pilot przez: Airlife Publishing, an imprint of The Crowood Press Ltd, The Stable Block, Crowood Lane, Ramsbury, Marlborough, Wiltshire, SN8 2HR

Copyright © David Beaty 1995

All rights reserved

Copyright © for the Polish translation by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXIII

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXIII

Wydanie I

Warszawa

Dla i wraz z B.

Przedmowa

Kie­dy w roku 1969 uka­za­ła się książ­ka The Hu­man Fac­tor in Air­craft Ac­ci­dents [Czyn­nik ludz­ki w wy­pad­kach lot­ni­czych], pra­sa świa­to­wa okrzyk­nę­ła ją „pierw­szą pró­bą opi­sa­nia ludz­kich sła­bo­ści, przez któ­re roz­bi­ja­ją się sa­mo­lo­ty”.

O ile jed­nak waga pro­ble­mu zo­sta­ła od razu do­strze­żo­na i zro­zu­mia­na przez dzien­ni­ka­rzy, o tyle pro­du­cen­ci sa­mo­lo­tów, li­nie lot­ni­cze i sami pi­lo­ci (czy­li „prze­mysł lot­ni­czy” sen­su lar­go) po­zo­sta­li im­pre­gno­wa­ni na wie­dzę o czyn­ni­ku ludz­kim w ka­ta­stro­fach lot­ni­czych. Sy­tu­ację zmie­ni­ła prze­ra­ża­ją­ca tra­ge­dia na Te­ne­ry­fie, do któ­rej do­szło w 1977 roku, gdy w zde­rze­niu dwóch jum­bo je­tów na pa­sie star­to­wym lot­ni­ska zgi­nę­ły aż 583 oso­by. Do­pie­ro wte­dy przed­sta­wi­cie­le bran­ży lot­ni­czej za­czę­li z ocią­ga­niem przy­zna­wać, że pro­blem ist­nie­je. Gdy w 1991 roku na ryn­ku po­ja­wi­ło się pierw­sze wy­da­nie Pi­lo­ta. Na­giej praw­dy, wie­dza o czyn­ni­kach ludz­kich była już przed­mio­tem ba­dań i na­ucza­nia na wy­dzia­łach psy­cho­lo­gii wie­lu uczel­ni w Eu­ro­pie i Ame­ry­ce, a co naj­waż­niej­sze – u źró­dła, w li­niach lot­ni­czych. W krót­kim cza­sie ba­da­nie wpły­wu czyn­ni­ków ludz­kich na lot­nic­two sta­ło się samo w so­bie od­ręb­ną ga­łę­zią usług.

Mimo to ba­da­nia nad błę­da­mi po­peł­nia­ny­mi przez lu­dzi na­po­ty­ka­ły i nadal na­po­ty­ka­ją opór. Jest to zro­zu­mia­łe, je­śli wziąć pod uwa­gę, że ży­je­my w spo­łe­czeń­stwie wciąż po­szu­ku­ją­cym ko­złów ofiar­nych i do­ma­ga­ją­cym się su­ro­wych kar dla tych, któ­rzy po­peł­nia­ją błę­dy – zwłasz­cza je­śli w ich na­stęp­stwie do­szło do po­wsta­nia szkód o znacz­nej war­to­ści, a ta­kie zwy­kle to­wa­rzy­szą wy­pad­kom lot­ni­czych.

Wy­par­cie jest me­cha­ni­zmem obron­nym po­wszech­nie uży­wa­nym przez nas sa­mych i przez całe spo­łe­czeń­stwo, za­pew­nia­ją­cym nam wszyst­kim prze­trwa­nie. Pój­ście pod prąd opi­nii pu­blicz­nej, a zwłasz­cza prze­ciw­sta­wia­nie się prze­ło­żo­nym, rzad­ko wy­cho­dzi nam na zdro­wie. Moż­na w ten spo­sób stra­cić do­brze płat­ną pra­cę, a tak­że do­brą opi­nię. Na­wet Dar­win z oba­wy przed opi­nią pu­blicz­ną przez wie­le lat roz­wa­żał pu­bli­ka­cję swe­go sztan­da­ro­we­go dzie­ła O po­wsta­wa­niu ga­tun­ków i nie wy­po­wia­dał się na te­mat tego, czy aby na­sze ze­wnętrz­ne po­do­bień­stwo do nie­któ­rych przed­sta­wi­cie­li świa­ta zwie­rzę­ce­go nie ozna­cza, że pod pew­ny­mi wzglę­da­mi mo­że­my my­śleć, czuć i re­ago­wać jak zwie­rzę­ta.

Na szczę­ście od pierw­sze­go wy­da­nia Pi­lo­ta. Na­giej praw­dy za­szło wie­le zmian na lep­sze. Od­wiecz­ne po­szu­ki­wa­nie ko­zła ofiar­ne­go, któ­rym za­zwy­czaj sta­wał się pi­lot, za­czę­ło wresz­cie ustę­po­wać świa­do­mo­ści, że ist­nie­je coś ta­kie­go jak „zbio­ro­wy błąd”. Prak­ty­ka za­rzą­dza­nia za­so­ba­mi (czy­li per­so­ne­lem) w ka­bi­nie za­ło­gi (CRM – Cock­pit Re­so­ur­ce Ma­na­ge­ment) zo­sta­ła uzu­peł­nio­na o obej­mu­ją­cy wszyst­kie eta­py ope­ra­cji lot­ni­czej sys­tem szko­le­nia peł­nej za­ło­gi w sy­mu­la­to­rze (LOFT – Line-Orien­ted Fli­ght Tra­ining) – choć jesz­cze w roku 1992 za­le­d­wie czte­ry li­nie lot­ni­cze na świe­cie (wszyst­kie w Ame­ry­ce) mia­ły wdro­żo­ne zin­te­gro­wa­ne pro­gra­my CRM/LOFT.

Nie­któ­re, naj­bar­dziej świa­do­me pro­ble­mu li­nie lot­ni­cze za­czę­ły na­wet or­ga­ni­zo­wać kur­sy szko­le­nio­we na te­mat wpły­wu czyn­ni­ka ludz­kie­go na bez­pie­czeń­stwo w lot­nic­twie. Aby uzy­skać li­cen­cję pi­lo­ta, trze­ba zdać test spraw­dza­ją­cy po­dat­ność na błę­dy wy­ni­ka­ją­ce z czyn­ni­ka ludz­kie­go. Roz­po­czę­to wspól­ne szko­le­nie per­so­ne­lu la­ta­ją­ce­go i ka­bi­no­we­go – a nie­któ­re bar­dziej po­stę­po­we li­nie za­czę­ły na te kur­sy wy­sy­łać tak­że dys­po­zy­to­rów, kon­tro­le­rów lotu i me­cha­ni­ków. In­ny­mi sło­wy, nie­wia­ry­god­na jesz­cze nie­daw­no kon­cep­cja, że w li­nii lot­ni­czej „wszy­scy je­dzie­my na tym sa­mym wóz­ku” i wspól­nie po­no­si­my od­po­wie­dzial­ność za jej funk­cjo­no­wa­nie, za­czę­ła się wresz­cie przyj­mo­wać i upo­wszech­niać. Kto wie, może z cza­sem ta świa­tła myśl prze­bi­je się na­wet do kie­row­nic­twa li­nii? Mię­dzy­na­ro­do­wa Or­ga­ni­za­cja Lot­nic­twa Cy­wil­ne­go (ICAO – In­ter­na­tio­nal Ci­vil Avia­tion Or­ga­ni­sa­tion) roz­po­czę­ła in­ten­syw­ną kam­pa­nię wśród kie­row­nic­twa śred­nie­go i wyż­sze­go szcze­bla li­nii lot­ni­czych, ma­ją­cą na celu uświa­do­mie­nie pro­ble­mu po­wta­rza­nia przez pi­lo­tów wciąż tych sa­mych błę­dów. Kam­pa­nia ta ma szcze­gól­ne zna­cze­nie w re­gio­nach, gdzie zro­zu­mie­nie na­tu­ry czyn­ni­ków ludz­kich jest wciąż słab­sze niż w in­nych czę­ściach świa­ta. Po­ja­wił się nowy, od­por­ny na wy­buch bom­by typ po­jem­ni­ka ba­ga­żo­we­go. Na lot­ni­skach wpro­wa­dzo­no wy­kry­wa­cze ma­te­ria­łów wy­bu­cho­wych i kon­tro­lę oso­bi­stą pa­sa­że­rów. W sa­mych sa­mo­lo­tach ko­mu­ni­ka­cyj­nych po­stę­pu­je au­to­ma­ty­za­cja pro­ce­su pi­lo­to­wa­nia i upo­wszech­nia­nie ta­blic przy­rzą­dów typu szkla­ny kok­pit.

Nadal jed­nak do po­wszech­nej świa­do­mo­ści z tru­dem prze­bi­ja się myśl, że ka­ta­stro­fy lot­ni­cze zda­rza­ją się z tych sa­mych po­wo­dów, co wszyst­kie inne wy­pad­ki spo­ty­ka­ją­ce czło­wie­ka. Róż­ni­ca po­le­ga na tym, że w lot­nic­twie ba­nal­ny błąd może mieć tra­gicz­ne na­stęp­stwa. Kie­dy kie­row­ca za­po­mni wy­łą­czyć świa­tła w sa­mo­cho­dzie, skut­kiem jest naj­wy­żej roz­ła­do­wa­ny aku­mu­la­tor. Ale je­śli pi­lot prze­oczy któ­ry­kol­wiek z dzie­siąt­ków prze­łącz­ni­ków w ka­bi­nie, jego błąd może kosz­to­wać ży­cie kil­ku­set lu­dzi. Sa­mo­lo­ty ko­mu­ni­ka­cyj­ne nadal zde­rza­ją się w po­wie­trzu i nadal spa­da­ją na zie­mię. Mimo obo­wiąz­ko­we­go wy­po­sa­że­nia sa­mo­lo­tów w sys­te­my GPWS (Gro­und Pro­xi­mi­ty War­ning Sys­tem – sys­tem ostrze­ga­nia o bli­sko­ści zie­mi) tyl­ko w roku 1992 do­szło do co naj­mniej dwu­na­stu wy­pad­ków typu CFIT (Con­trol­led Fli­ght Into Ter­ra­in – zde­rze­nie z zie­mią w lo­cie kon­tro­lo­wa­nym), w któ­rych zgi­nę­ło kil­ka­set osób.

Trze­ba za­cząć spo­glą­dać na wy­pad­ki i błę­dy le­żą­ce u ich pod­staw w in­nym niż do­tych­czas, znacz­nie szer­szym kon­tek­ście. Pora po­rzu­cić roz­pa­try­wa­nie po­szcze­gól­nych, ode­rwa­nych od sie­bie przy­pad­ków przez od­se­pa­ro­wa­nych od sie­bie ba­da­czy, za­mknię­tych każ­dy w swo­jej wła­snej wie­ży z ko­ści sło­nio­wej. Zbyt wie­lu ba­da­czy i za wie­le in­sty­tu­cji zda­je się za­ję­tych go­nie­niem tego sa­me­go kró­licz­ka, każ­dy ze swej stro­ny, kom­plet­nie igno­ru­jąc wy­sił­ki in­nych uczest­ni­ków na­gon­ki. Oczy­wi­ście ta­kie ba­da­nia nie będą się mo­gły obejść bez do­sko­na­łych fa­chow­ców od za­gad­nie­nia błę­dów po­peł­nia­nych w róż­nych, cza­sem bar­dzo od­mien­nych śro­do­wi­skach – na dro­gach, na to­rach, na mo­rzu czy w po­wie­trzu – ale ko­niecz­ne jest wresz­cie na­wią­za­nie współ­pra­cy i wy­mia­na do­świad­czeń na fun­da­men­cie wspól­ne­go zro­zu­mie­nia, że usta­le­nie i roz­po­zna­nie czyn­ni­ków ludz­kich jest nie­zbęd­ne do dal­sze­go po­zna­wa­nia ludz­kiej na­tu­ry. Przy­kła­dem jest omi­ja­ne do dziś sze­ro­kim łu­kiem za­gad­nie­nie wpły­wu typu oso­bo­wo­ści czło­wie­ka na po­peł­nia­ne przez nie­go po­mył­ki. To za­ba­gnio­ne pole mi­no­we kie­dyś w koń­cu musi się do­cze­kać na­leż­nej mu uwa­gi.

Po­trze­ba dal­sze­go po­stę­pu ba­dań nad przy­czy­na­mi ka­ta­strof jest zro­zu­mia­ła sama przez się. Po­ziom bez­pie­czeń­stwa w wie­lu pro­win­cjo­nal­nych li­niach lot­ni­czych, nie tyl­ko w kra­jach Trze­cie­go Świa­ta, ale tak­że w Ro­sji czy w Chi­nach, jest nie­moż­li­wy do za­ak­cep­to­wa­nia. Ogól­no­świa­to­wy kry­zys go­spo­dar­czy spra­wił, że li­nie lot­ni­cze oszczę­dza­ją przede wszyst­kim na bez­pie­czeń­stwie po­dróż­nych, utrzy­mu­jąc jed­no­cze­śnie czte­ro­pro­cen­to­we tem­po roz­wo­ju. W sa­mych tyl­ko la­tach 1990–1993 łącz­ne stra­ty li­nii lot­ni­czych wy­nio­sły po­nad 16 mi­liar­dów do­la­rów, co od­bi­ło się na pla­nach roz­wo­jo­wych i bie­żą­cej dzia­łal­no­ści wie­lu prze­woź­ni­ków. Pro­du­cen­ci sa­mo­lo­tów stra­ci­li wie­le za­mó­wień i mu­sie­li dra­stycz­nie ogra­ni­czyć pro­duk­cję. Mimo to w tym sa­mym cza­sie snu­je się nadal pla­ny pro­duk­cji sa­mo­lo­tów zdol­nych prze­wieźć ty­siąc pa­sa­że­rów (a na­wet dwa ty­sią­ce – w przy­pad­ku trans­por­tow­ców woj­sko­wych), my­śli się na­wet o stwo­rze­niu na­stęp­cy Con­cor­de’a. Wy­so­ki obec­nie po­ziom pu­blicz­ne­go za­ufa­nia do prze­woź­ni­ków lot­ni­czych może dra­stycz­nie spaść, je­śli w wy­ni­ku czyn­ni­ka ludz­kie­go znów doj­dzie do ka­ta­stro­fy na ska­lę Te­ne­ry­fy – albo i gor­szej.

Z dru­giej stro­ny po­cie­sza­ją­ce jest to, że prze­mysł lot­ni­czy za­czął wresz­cie do­strze­gać fun­da­men­tal­ne zna­cze­nie za­gad­nie­nia czyn­ni­ków ludz­kich. Bo­eing opra­co­wał i opu­bli­ko­wał Ac­ci­dent Pre­ven­tion Stra­te­gy [Stra­te­gia za­po­bie­ga­nia wy­pad­kom], co sta­no­wi ka­mień mi­lo­wy na dro­dze po­stę­pu w uzna­niu teo­rii „zbio­ro­we­go błę­du”. W pra­cy tej po­now­nie prze­ana­li­zo­wa­no 232 po­waż­ne awa­rie i wy­pad­ki lot­ni­cze w dzie­się­cio­le­ciu po­prze­dza­ją­cym jej wy­da­nie i wy­mie­nia się aż 37 moż­li­wych czyn­ni­ków, któ­re się do nich przy­czy­ni­ły.

Do­szło w koń­cu do sy­tu­acji, w któ­rej inne bran­że szcze­gól­nie na­ra­żo­ne na kon­se­kwen­cje ludz­kich błę­dów, jak prze­mysł me­dycz­ny i nu­kle­ar­ny, przy­szły do bran­ży ko­mu­ni­ka­cyj­nej po na­ukę, jak pro­wa­dzić wła­sne ba­da­nia nad czyn­ni­ka­mi ludz­ki­mi. A wszyst­ko to dzię­ki roz­wo­jo­wi nad­zo­ru i kon­tro­li, usta­bi­li­zo­wa­nym i ure­gu­lo­wa­nym sie­ciom wy­mia­ny in­for­ma­cji oraz wpro­wa­dze­niu moż­li­wo­ści po­now­ne­go ba­da­nia daw­no za­mknię­tych spraw, któ­re do­pro­wa­dzi­ły do bar­dzo wy­so­kie­go obec­nie po­zio­mu bez­pie­czeń­stwa w ru­chu lot­ni­czym.

Wszy­scy po­trze­bu­je­my głę­bo­ko ugrun­to­wa­nej świa­do­mo­ści, jak ogrom­ne jest zna­cze­nie czyn­ni­ka ludz­kie­go we wszyst­kim, co ro­bi­my: złym i do­brym, suk­ce­sach i po­raż­kach. Do­pó­ki nie bę­dzie­my go­to­wi na przy­ję­cie wy­pły­wa­ją­cych z tego wnio­sków, wszel­ka na­uka z prze­szło­ści bę­dzie po nas nadal spły­wać jak woda po gęsi.

Podziękowania

Pi­sząc tę książ­kę, za­cią­gną­łem dług wdzięcz­no­ści u tak wie­lu lu­dzi, że nie je­stem w sta­nie ich wszyst­kich tu­taj wy­mie­nić. To ci, któ­rzy zna­leź­li czas i ocho­tę na roz­mo­wę ze mną, ci, któ­rzy po­ma­ga­li mi na róż­ne spo­so­by, i wresz­cie ci, któ­rych książ­ki prze­stu­dio­wa­łem, ba­da­jąc swój te­mat.

Jed­nak spe­cjal­ne po­dzię­ko­wa­nia na­le­żą się ka­pi­ta­no­wi Ke­no­wi Be­ere’owi, by­łe­mu pi­lo­to­wi Bri­tish Air­ways, któ­re­go ol­brzy­mia wie­dza i do­świad­cze­nie ode­gra­ły klu­czo­wą rolę w pro­ce­sie po­wsta­wa­nia tej książ­ki. Dzię­ku­ję rów­nież jego żo­nie Bon­ny za czas i wy­si­łek, któ­rych nie szczę­dzi­ła, by nam po­móc, a tak­że Jo, cór­ce ka­pi­ta­na, któ­rej dzie­łem jest więk­szość za­miesz­czo­nych w książ­ce ry­sun­ków.

Dzię­ku­ję za wspa­nia­ło­myśl­ną po­moc i współ­pra­cę ka­pi­ta­no­wi Joh­no­wi Faulk­ne­ro­wi i au­stra­lij­skim li­niom lot­ni­czym Qan­tas. Je­stem rów­nież wdzięcz­ny Ro­nal­do­wi Ash­for­do­wi, dy­rek­to­ro­wi Dzia­łu Prze­pi­sów Bez­pie­czeń­stwa Za­rzą­du Lot­nic­twa Cy­wil­ne­go (CAA), i dr. R.M. Bar­ne­so­wi, głów­ne­mu le­ka­rzo­wi Dzia­łu Bez­pie­czeń­stwa i Ba­dań tej­że in­sty­tu­cji; Ke­no­wi Smar­to­wi, za­stęp­cy głów­ne­go in­spek­to­ra Ko­mi­sji ds. Ba­da­nia Wy­pad­ków Lot­ni­czych (AAIB); ka­pi­ta­no­wi Lau­rie­mu Tay­lo­ro­wi, by­łe­mu wi­ce­pre­ze­so­wi i se­kre­ta­rzo­wi wy­ko­naw­cze­mu Mię­dzy­na­ro­do­wej Fe­de­ra­cji Sto­wa­rzy­szeń Pi­lo­tów Li­nii Lot­ni­czych (IFAL­PA); ka­pi­ta­no­wi Jac­ko­wi Ni­chol­lo­wi, by­łe­mu dy­rek­to­ro­wi szko­le­nia Bri­tish Air­ways i Szko­ły Lot­ni­czej w Oks­for­dzie; dr. Ro­ge­ro­wi Gre­eno­wi z In­sty­tu­tu Me­dy­cy­ny Lot­ni­czej; ka­pi­ta­no­wi Mi­cha­elo­wi Sto­ne­he­we­ro­wi z Dan Air; ka­pi­ta­no­wi Ale­xo­wi de Si­lvie z Sin­ga­po­re Air­li­nes; ka­pi­ta­no­wi He­ino Ca­esa­ro­wi, sze­fo­wi Dzia­łu Ope­ra­cji Lot­ni­czych i Bez­pie­czeń­stwa Lu­fthan­sy; ka­pi­ta­no­wi Ed­ga­ro­wi Klöp­pin­ge­ro­wi, by­łe­mu pi­lo­to­wi Lu­fthan­sy; li­niom lot­ni­czym Swis­sa­ir, Pan Ame­ri­can i Uni­ted; au­stra­lij­skie­mu Biu­ru Śled­cze­mu Bez­pie­czeń­stwa Lot­ni­cze­go; ka­pi­ta­no­wi Ala­no­wi Gib­so­no­wi; a tak­że Bo­bo­wi Di­gna­mo­wi i re­dak­cji „Da­ily Mail” oraz fir­mie Re­dif­fu­sion Si­mu­la­tion za udo­stęp­nie­nie zdjęć ze swych ar­chi­wów.

Dzię­ku­ję tak­że pro­fe­so­ro­wi Nor­ma­no­wi Di­xo­no­wi, mo­je­mu wy­kła­dow­cy psy­cho­lo­gii na Uni­wer­sy­te­cie Lon­dyń­skim, któ­ry na­wet wte­dy, gdy opu­ści­łem mury uczel­ni, wciąż wspie­rał i sty­mu­lo­wał moje za­in­te­re­so­wa­nia za­gad­nie­niem czyn­ni­ków ludz­kich. Bar­dzo po­moc­ny był mi pro­fe­sor Ja­mes Re­ason z Uni­wer­sy­te­tu w Man­che­ste­rze, pio­nier i świa­to­wej sła­wy ba­dacz czyn­ni­ków ludz­kich. Chciał­bym tak­że po­dzię­ko­wać pro­fe­so­ro­wi Ear­lo­wi Wie­ne­ro­wi z Uni­wer­sy­te­tu Mia­mi, współ­re­dak­to­ro­wi fun­da­men­tal­ne­go dzie­ła Hu­man Fac­tors in Avia­tion, i oczy­wi­ście ze­spo­ło­wi re­dak­cyj­ne­mu wy­daw­nic­twa Me­thu­en: Ann Mans­brid­ge i Ale­xo­wi Ben­nio­no­wi.

Pi­sząc tę książ­kę i kon­tak­tu­jąc się ze wszyst­ki­mi ludź­mi, któ­rzy przy­czy­ni­li się do jej po­wsta­nia, wie­le się na­uczy­łem, ale chcę pod­kre­ślić, że w tej pró­bie zgłę­bie­nia i in­ter­pre­ta­cji czyn­ni­ków ludz­kich wszel­kie po­glą­dy, opi­nie, a tak­że po­peł­nio­ne przy jej two­rze­niu zwy­kłe ludz­kie błę­dy są wy­łącz­nie moje.

Wstęp

29 wrze­śnia 1941 roku le­cia­łem sa­mo­lo­tem Wel­ling­ton wzdłuż wy­brze­ża Por­tu­ga­lii do Gi­bral­ta­ru. Le­cie­li­śmy w klu­czu trzech ma­szyn, z któ­rych każ­da była wy­po­sa­żo­na w ra­dar. Na Ska­le ro­bi­li­śmy przy­sta­nek w dro­dze na Mal­tę, skąd mie­li­śmy la­tać na noc­ne prze­chwy­ty­wa­nie kon­wo­jów wio­zą­cych za­opa­trze­nie dla wojsk Rom­m­la wal­czą­cych w Afry­ce Pół­noc­nej.

Po przy­by­ciu do Gi­bral­ta­ru do­wie­dzie­li­śmy się, że przed nami inny Wel­ling­ton, bę­dąc na po­łu­dnio­wym krań­cu Por­tu­ga­lii, skrę­cił w pra­wo za­miast w lewo i zo­stał uzna­ny za za­gi­nio­ny nad Atlan­ty­kiem – co wno­sząc ze spo­so­bu, w jaki prze­ka­za­no nam tę wia­do­mość, nie było ni­czym nad­zwy­czaj­nym.

Ale dla­cze­go? Jak mo­gło dojść do aż ta­kiej po­mył­ki?

To wy­da­rze­nie za­po­cząt­ko­wa­ło moje za­in­te­re­so­wa­nie zna­cze­niem czyn­ni­ków ludz­kich w wy­pad­kach lot­ni­czych.

W cza­sie gdy ope­ro­wa­li­śmy z Mal­ty, sa­mo­lo­ty le­cą­ce z Gi­bral­ta­ru czę­sto gu­bi­ły dro­gę i lą­do­wa­ły na bę­dą­cej w rę­kach wro­ga Sy­cy­lii. Inne, po­wra­ca­ją­ce z lo­tów bo­jo­wych, wo­do­wa­ły z bra­ku pa­li­wa. W pla­no­wa­niu i wy­ko­ny­wa­niu ope­ra­cji bo­jo­wych da­wa­ły o so­bie znać róż­ne, prze­waż­nie tra­gicz­ne w skut­kach po­mył­ki.

Po po­wro­cie do An­glii stu­dio­wa­łem ra­por­ty wy­wia­du RAF peł­ne ma­łych czer­wo­nych krzy­ży­ków po­ka­zu­ją­cych miej­sca, gdzie sa­mo­lo­ty roz­bi­ły się w gó­rach. Wi­dzia­łem mło­dych nie­opie­rzo­nych pi­lo­tów star­tu­ją­cych pod ką­tem pro­stym do osi pasa i sta­rych wy­gów, któ­rzy spa­da­li przed pro­giem pasa. Mło­dzi lu­dzie pró­bo­wa­li ro­bić wra­że­nie na dziew­czy­nach, prze­la­tu­jąc ni­sko nad ich do­ma­mi – po czym roz­bi­ja­li się, czę­sto gi­nąc na ich oczach. Pi­lo­ci bez prze­rwy za­po­mi­na­li otwo­rzyć pod­wo­zie i na­wet ry­czą­ca w ka­bi­nie sy­re­na sprzę­żo­na z wy­so­ko­ścio­mie­rzem, za­mon­to­wa­na prze­cież po to, by ostrze­gać, nie była w sta­nie im o tym przy­po­mnieć.

W kul­mi­na­cyj­nym mo­men­cie bi­twy o An­glię do­wód­ca Fi­gh­ter Com­mand1, ge­ne­rał dy­wi­zji Hugh Do­wding, wście­kły, że tak wie­le bez­cen­nych Hur­ri­ca­ne’ów i Spit­fi­re’ów stra­co­no z po­wo­du zwy­kłej bez­myśl­no­ści, wy­słał do do­wód­ców baz okól­nik z żą­da­niem, aby win­ni ta­kich po­stęp­ków byli ka­ra­ni „z naj­wyż­szą su­ro­wo­ścią”.

Ła­two zro­zu­mieć jego iry­ta­cję, gdy weź­mie się pod uwa­gę, że wię­cej sa­mo­lo­tów stra­co­no wte­dy w wy­pad­kach niż na sku­tek dzia­łań prze­ciw­ni­ka.

Po woj­nie la­ta­łem w li­niach BOAC, z po­cząt­ku jako pierw­szy ofi­cer z ka­pi­ta­na­mi jesz­cze przed­wo­jen­nych Im­pe­rial Air­ways. Było wśród nich wie­lu mi­łych ludź­mi, ale byli też tacy, do któ­rych ide­al­nie pa­so­wa­ło prze­zwi­sko „la­ta­ją­cy ba­ron”, ja­kim ich ob­da­rza­no. W cza­sie lotu z ta­kim ka­pi­ta­nem at­mos­fe­ra w ka­bi­nie by­wa­ła bo­le­śnie na­pię­ta. Pierw­szy ofi­cer nie śmiał sprze­ci­wić się swo­je­mu zwierzch­ni­ko­wi, a już ucho­waj Boże wy­tknąć czy po­pra­wić błąd! Któ­re­goś razu do­sta­łem po ła­pach (do­słow­nie!), kie­dy się­gną­łem znad przy­pi­sa­ne­go mi kwa­dran­tu prze­pust­nic do nie­wła­ści­wie usta­wio­ne­go po­krę­tła stro­je­nia ra­dio­sta­cji, bo ka­pi­tan na­rze­kał, że nic nie sły­szy. Do­wie­dzia­łem się, że kie­dy bę­dzie chciał, że­bym coś zro­bił, wyda mi roz­kaz. Do­pó­ki to nie na­stą­pi, mam sie­dzieć ci­cho i się nie wtrą­cać.

BOAC miał wów­czas na tle in­nych li­nii wca­le nie­złe sta­ty­sty­ki bez­pie­czeń­stwa, ale do­cho­dzi­ło do wie­lu in­cy­den­tów z ob­lo­dze­niem, no­to­rycz­nie też wy­stę­po­wa­ły pro­ble­my z sil­ni­ka­mi tło­ko­wy­mi w cza­sie da­le­kich lo­tów trans­atlan­tyc­kich. Na świe­cie wy­da­rza­ło się wów­czas dzie­się­cio­krot­nie wię­cej wy­pad­ków lot­ni­czych niż dzi­siaj. Loty trwa­ły dłu­go i były bar­dzo mę­czą­ce, a do­pie­ro za­czy­na­no od­kry­wać i ba­dać zja­wi­sko prze­mę­cze­nia za­łóg i jego wpływ na efek­tyw­ność wy­ko­ny­wa­nia obo­wiąz­ków. Za­czą­łem iden­ty­fi­ko­wać i ba­dać tak­że inne czyn­ni­ki ludz­kie w ka­ta­stro­fach – kon­for­mizm, pro­ble­my z per­cep­cją i po­dej­mo­wa­niem de­cy­zji – te wszyst­kie, w któ­rych do wy­pad­ków do­cho­dzi­ło w wy­ni­ku sła­bo­ści ludz­kiej na­tu­ry, a nie błę­dów w tech­ni­ce pi­lo­ta­żu.

Kie­dy od­sze­dłem z BOAC, by roz­po­cząć ka­rie­rę pi­sar­ską, czyn­ni­ki ludz­kie sta­ły się moją pa­sją i po­lem ba­dań. Pi­sa­łem o czyn­ni­ku ludz­kim w wy­pad­kach lot­ni­czych i o skom­pli­ko­wa­nych cią­gach przy­czy­no­wych pro­wa­dzą­cych do ka­ta­strof, któ­re po­wszech­nie jesz­cze wów­czas zby­wa­no, to­piąc wszyst­ko w po­jem­nej kli­szy „błę­du pi­lo­ta”. Nie da się udo­wod­nić, że któ­ry­kol­wiek czyn­nik ludz­ki sam z sie­bie spo­wo­do­wał ka­ta­stro­fę – ale na­le­ży je uwzględ­niać, ba­da­jąc oko­licz­no­ści wy­pad­ków, za­uwa­żać po­wta­rza­ją­ce się sche­ma­ty i po­dej­mo­wać dzia­ła­nia ma­ją­ce za­po­biec po­wtó­rze­niu się sy­tu­acji.

Pew­ne­go razu do­szło do po­waż­ne­go wy­pad­ku w Pre­stwick, gdy sa­mo­lot KLM lą­do­wał w nie­sprzy­ja­ją­cych wa­run­kach po­go­do­wych. Ko­mi­sja po­wy­pad­ko­wa po raz ko­lej­ny uzna­ła za przy­czy­nę błąd pi­lo­ta. Uka­ra­ny ka­pi­tan na­pi­sał do mnie bar­dzo emo­cjo­nal­ny list, ża­ląc się na nie­spra­wie­dli­wość, któ­ra go spo­tka­ła. Po­tem do­sta­wa­łem jesz­cze ko­lej­ne li­sty od po­dob­nie nie­słusz­nie ob­wi­nio­nych lot­ni­ków, w tym od ka­pi­ta­na Har­ry’ego Fo­ote’a, któ­re­go hi­sto­rię opi­sa­łem w tej książ­ce.

Wte­dy, po tam­tych li­stach, prze­ko­na­łem się, że tym pro­ble­mem po­wi­nien się za­jąć psy­cho­log, któ­ry ma grun­tow­ną wie­dzę na te­mat la­ta­nia za­wo­do­we­go, ko­mu­ni­ka­cyj­ne­go. Nie zna­la­złem ta­kie­go, więc sam wró­ci­łem do szkol­nej ławy i zro­bi­łem ma­gi­ste­rium z psy­cho­lo­gii na Uni­wer­sy­te­cie Lon­dyń­skim. W efek­cie zo­sta­łem po­wo­ła­ny do po­łą­czo­ne­go ze­spo­łu Mi­ni­ster­stwa Lot­nic­twa i In­sty­tu­tu Me­dy­cy­ny Lot­ni­czej Kró­lew­skich Sił Po­wietrz­nych jako psy­cho­log zgłę­bia­ją­cy za­gad­nie­nia ob­cią­że­nia pra­cą i zmę­cze­nia za­łóg la­ta­ją­cych. Re­zul­ta­ty mo­ich ba­dań po­słu­ży­ły mi jako część do­ku­men­ta­cji do ko­lej­nej książ­ki, The Hu­man Fac­tor in Air­craft Ac­ci­dents, któ­ra uka­za­ła się w roku 1969. Pra­ca spo­tka­ła się z wiel­kim za­in­te­re­so­wa­niem, ale tak­że ol­brzy­mią dozą nie­do­wie­rza­nia, jako że po­ru­sza­ła te­mat do­tych­czas cał­ko­wi­cie nie­zna­ny. Po­wiedz ko­muś, że się myli – a jego re­ak­cja bę­dzie naj­lep­szą ilu­stra­cją zja­wi­ska wi­dze­nia tu­ne­lo­we­go. Coś o tym wiem – sam u sie­bie wie­lo­krot­nie za­uwa­żam iden­tycz­ne re­ak­cje.

Pew­ne­go dnia moja cór­ka na­kry­wa­ła rano do sto­łu i za­uwa­ży­łem, że po­ło­ży­ła wi­del­ce z pra­wej, a noże z le­wej stro­ny. Wy­tkną­łem to moim pa­niom, a na­stęp­ne­go dnia sam w po­śpie­chu na­kry­łem do śnia­da­nia. Usie­dli­śmy do sto­łu i… oka­za­ło się, że tym ra­zem to ja zro­bi­łem do­kład­nie ten sam błąd, kła­dąc wi­del­ce po pra­wej, a noże po le­wej stro­nie.

W 1962 roku na­pi­sa­łem po­wieść The Wind off the Sea, w któ­rej na ta­kich pro­ble­mach z la­te­ra­li­za­cją opar­łem treść in­try­gi. Gi­les Gor­don, zna­ny agent li­te­rac­ki i ju­ror The Book So­cie­ty, od­dał wów­czas na nią swój głos, choć w szran­ki sta­wa­ła gło­śna po­wieść Joh­na Wa­ina Stri­ke the fa­ther dead. Jak się po­tem do­wie­dzia­łem, za­wdzię­cza­łem ten za­szczyt temu, że Gi­les miał ta­kie same pro­ble­my z la­te­ra­li­za­cją jak mój bo­ha­ter – i jak wie­lu in­nych lu­dzi. Sam wie­lo­krot­nie prze­ży­łem z tego po­wo­du am­ba­ra­su­ją­ce przy­go­dy. Pa­mię­tam zwłasz­cza przy­pa­dek, gdy w cza­sie na­uki la­ta­nia z asy­me­trycz­nym cią­giem skon­tro­wa­łem ste­rem w pra­wo, po tym jak in­struk­tor, po­zo­ru­jąc awa­rię, wy­łą­czył pra­wy sil­nik. Za­miast wy­rów­nać lot, sa­mo­lot za­krę­cił ener­gicz­ne­go obe­r­ta­sa, a ja naja­dłem się wsty­du, na szczę­ście bez groź­nych kon­se­kwen­cji.

Po la­tach ko­ła­ta­nia do wie­lu drzwi, nie­ste­ty do­pie­ro w na­stęp­stwie ka­ta­strof z wie­lo­ma ofia­ra­mi śmier­tel­ny­mi, za­czę­to wresz­cie zwra­cać uwa­gę na po­stu­lo­wa­ne prze­ze mnie i wie­lu in­nych za­gad­nie­nie. Pro­ble­mem za­in­te­re­so­wa­ła się BBC i w 1970 roku przy­go­to­wa­no pro­gram o bez­pie­czeń­stwie w ru­chu lot­ni­czym, w któ­rym mia­łem wy­stą­pić. To była ty­po­wa te­le­wi­zyj­na py­sków­ka – na­prze­ciw­ko po­sa­dzo­no ka­pi­ta­na li­nii lot­ni­czych i le­ka­rza z BOAC, któ­ry na­pi­sał książ­kę o me­dy­cy­nie lot­ni­czej.

Pierw­szą rze­czą, jaką zo­ba­czy­łem po wej­ściu do stu­dia, był ol­brzy­mi czar­ny dziób sa­mo­lo­tu, od­cię­ty od resz­ty ka­dłu­ba. Słyn­ny pre­zen­ter te­le­wi­zyj­ny Da­vid Dim­ble­by za­pro­wa­dził mnie do nie­go i z dumą oświad­czył:

– Nie szczę­dząc ol­brzy­mich kosz­tów, BBC wy­na­ję­ła tę oto ka­bi­nę pi­lo­tów Tri­den­ta, żeby mógł pan za­de­mon­stro­wać, jak ła­two nie­wła­ści­wie od­czy­tać wska­za­nia i po­my­lić przy­ci­ski.

Wdra­pa­łem się do środ­ka. Przed­tem by­łem w ka­bi­nie Tri­den­ta może raz w ży­ciu, ale w tam­tych cza­sach ta­bli­ce przy­rzą­dów więk­szo­ści sa­mo­lo­tów opie­ra­ły się w du­żej mie­rze na stan­dar­do­wych sche­ma­tach roz­pla­no­wa­nia, więc by­łem pe­wien, że so­bie po­ra­dzę.

Ale po chwi­li za­czą­łem się roz­glą­dać i po­czu­łem, jak wło­sy sta­ją mi dęba. Nie by­łem w sta­nie roz­po­znać ani jed­ne­go ze­ga­ra, prze­łącz­ni­ka, dźwi­gni czy lamp­ki! Czu­łem się, jak­bym sie­dział w ka­bi­nie sa­mo­lo­tu Czar­no­księż­ni­ka z kra­iny Oz – nic nie było na swo­im miej­scu.

Pod­je­cha­ły ka­me­ry. Mie­li­śmy za­raz wcho­dzić na an­te­nę, bo to był pro­gram na żywo. Ogar­nię­ty prze­ra­że­niem, ukła­da­łem w my­ślach sło­wa, któ­re po­wi­nie­nem wy­gło­sić, i go­rącz­ko­wo po­szu­ki­wa­łem wła­ści­wych przy­rzą­dów. Za­sta­na­wia­łem się, co też ja po­wiem tym mi­lio­nom lu­dzi przy od­bior­ni­kach, kie­dy na­gle zo­ba­czy­łem na środ­ku ta­bli­cy spo­rej wiel­ko­ści po­krę­tło. Nie­mal w tej sa­mej chwi­li za­uwa­żył je za­glą­da­ją­cy mi przez ra­mię rów­nie skon­fun­do­wa­ny ka­pi­tan Tri­den­ta.

Na po­krę­tle du­ży­mi li­te­ra­mi było na­pi­sa­ne: ZRZUT BOMB.

I na­gle wszyst­ko sta­ło się ja­sne. To wca­le nie była ka­bi­na Tri­den­ta! To była ja­kaś te­atral­na czy fil­mo­wa de­ko­ra­cja, skła­da­na przez ko­goś, kto nie miał po­ję­cia, gdzie po­wi­nien być któ­ry ze­gar i włącz­nik!

Obu­rzo­ny ze­rwa­łem się z fo­te­la, wy­sze­dłem z ka­bi­ny i ra­zem z ka­pi­ta­nem od­mó­wi­li­śmy udzia­łu w tej ma­ska­ra­dzie.

Pro­gram po­zba­wio­ny głów­nej atrak­cji wie­le stra­cił. Ja mó­wi­łem, że pi­lo­tom zda­rza­ją się róż­ne nie­za­wi­nio­ne przez nich po­mył­ki, a ka­pi­tan za­prze­czał, że po­peł­nia­ją ja­kie­kol­wiek błę­dy. Od cza­su do cza­su le­karz BOAC zdo­łał się do­rwać do mi­kro­fo­nu, pró­bu­jąc nas po­go­dzić.

Roz­trzę­sio­ny po tych wszyst­kich wra­że­niach, po­je­cha­łem do ho­te­lu, w któ­rym za­trzy­ma­łem się na noc. Re­cep­cjo­ni­sta po­dał mi klucz i po­wie­dział:

– Pro­szę bar­dzo, 53 dla pana.

Wje­cha­łem na trze­cie pię­tro, zna­la­złem nu­mer 35 i pró­bo­wa­łem otwo­rzyć, ale klucz nie da­wał się ob­ró­cić. Ki­piąc z wście­kło­ści, zje­cha­łem na dół i wró­ci­łem na górę w to­wa­rzy­stwie re­cep­cjo­ni­sty, któ­ry za­wiózł mnie na pią­te pię­tro i bez żad­nych pro­ble­mów otwo­rzył moim klu­czem drzwi po­ko­ju 53.

Ten in­cy­dent po­twier­dził wszyst­ko, co pi­sa­łem o pro­ble­mach z la­te­ra­li­za­cją w książ­ce The Hu­man Fac­tor in Air­craft Ac­ci­dents. I nie był to ko­niec ty­po­wych pro­ble­mów wy­ni­ka­ją­cych z na­tu­ry ludz­kiej, któ­re u sie­bie od­kry­wa­łem. Po głęb­szym za­sta­no­wie­niu my­ślę, że gdy­bym zna­lazł się w oko­licz­no­ściach, ja­kie opi­su­ję w książ­ce, był­bym w sta­nie po­peł­nić te same po­mył­ki. I je­stem prze­ko­na­ny, że to samo do­ty­czy wie­lu – je­śli nie więk­szo­ści – z jej czy­tel­ni­ków.

Pi­lo­ci jed­nak za­prze­cza­ją swo­im błę­dom i ukry­wa­ją wpad­ki. Nie­któ­rzy my­ślą, że błę­dy przy­da­rza­ją się tyl­ko im, mają po­czu­cie winy i uwa­ża­ją, że le­piej do ni­cze­go się nie przy­zna­wać, aby nie na­ra­zić się prze­ło­żo­nym. Oba­wia­ją się, że kie­row­nic­two li­nii stra­ci do nich za­ufa­nie – a przy tym sami przed sobą nie chcą przy­znać się do po­mył­ki, aby nie stra­cić do­bre­go zda­nia o so­bie.

Pi­sząc tę książ­kę, nie mia­łem i nie mam in­ten­cji ob­wi­nia­nia lu­dzi, któ­rzy po­peł­ni­li opi­sa­ne w niej błę­dy. Cho­dzi mi je­dy­nie o to, aby na pod­sta­wie kon­kret­nych przy­kła­dów przed­sta­wić po­ten­cjal­ne ob­sza­ry za­gro­żeń. Pró­bu­ję wy­ka­zać, że błę­dy te wy­ni­kły z na­szej, ro­dza­ju ludz­kie­go jako ta­kie­go, ułom­nej na­tu­ry – i że jest to po pro­stu stan rze­czy, z któ­rym mu­si­my się po­go­dzić. W ostat­nich la­tach do­ko­nał się zna­czą­cy po­stęp w tej ma­te­rii – co­raz wię­cej pi­lo­tów nie boi się już przy­zna­wać do błę­dów, a opi­sy­wa­ne przez nich sy­tu­acje są ujaw­nia­ne i na­gła­śnia­ne. Nadal jed­nak pi­lo­ci bę­dą­cy bo­ha­te­ra­mi tych hi­sto­rii po­zo­sta­ją ano­ni­mo­wi w oba­wie przed na­ra­że­niem ich na sank­cje dys­cy­pli­nar­ne ze stro­ny kie­row­nic­twa li­nii.

Do­pó­ki nie bę­dzie się moż­na bez oba­wy o kon­se­kwen­cje przy­znać do po­peł­nie­nia błę­du lot­ni­cze­go le­żą­ce­go w ludz­kiej na­tu­rze, na­le­ży­cie zba­da­ne­go i po­wszech­nie uzna­ne­go za taki, do­pó­ty nie bę­dzie moż­li­we wła­ści­we zdia­gno­zo­wa­nie przy­czyn i od­kry­cie wła­ści­we­go re­me­dium. Nadal bę­dzie do­cho­dzi­ło do wy­pad­ków lot­ni­czych spo­wo­do­wa­nych przez czyn­nik ludz­ki i nig­dy nie prze­kro­czy­my „ostat­niej wiel­kiej ba­rie­ry” w roz­wo­ju lot­nic­twa.

1Człowiek w lewym fotelu

Dwu­dzie­ste stu­le­cie to wiek ma­szyn – naj­bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne i po­my­sło­we z nich za­bie­ra­ją nas w prze­stwo­rza. Lecz w cen­trum wszyst­kich tych nie­mal nie­wia­ry­god­nych wy­na­laz­ków znaj­du­je się pe­wien cien­ko­ścien­ny, re­la­tyw­nie szyb­ko roz­kła­da­ją­cy się wo­rek wę­gla, wap­nia i fos­fo­ru zmie­sza­ne­go z tle­nem i azo­tem, za­wie­ra­ją­cy do­dat­ko­wo kil­ka­dzie­siąt gra­mów siar­ki i chlo­ru, śla­dy że­la­za, jodu, ko­bal­tu i mo­lib­de­nu do­da­ne do tłusz­czu i czter­dzie­stu li­trów wody – tak zwa­ny Czło­wiek.

Oto sie­dzi so­bie w tym se­za­mie Ali Baby peł­nym skar­bów na­uko­we­go ge­niu­szu, trzy­ma­jąc pa­lec na przy­ci­sku – ni­kły try­bik na­pę­dza­ją­cy cały ten in­te­res. In­te­res, któ­ry w cią­gu ostat­nie­go pół­wie­cza prze­szedł bły­ska­wicz­ną ewo­lu­cję dzię­ki ba­da­niom kosz­tu­ją­cym nie­zli­czo­ne bi­lio­ny do­la­rów. Pod­czas gdy on sam jest efek­tem ewo­lu­cji za­wsty­dza­ją­co po­wol­nej, a na jego po­zna­nie wy­da­no w cią­gu mi­lio­nów lat nie­war­te wspo­mnie­nia gro­sze – pew­nie dla­te­go, że tak na­praw­dę mało kto chciał po­znać wy­ni­ki.

Nie­za­leż­nie od tego, czy hoł­du­je­my teo­rii po­wsta­nia czło­wie­ka w wer­sji teo­lo­gicz­nej, dar­wi­now­skiej, czy jesz­cze ja­kiejś in­nej, po­cząt­ki ro­dza­ju ludz­kie­go giną w mro­kach dzie­jów – kie­dy to, jak mówi Księ­ga Ro­dza­ju, Jah­we (póź­niej­szy Bóg Izra­ela), stwo­rzył czło­wie­ka, le­piąc fi­gur­kę z gli­ny, po czym w jej noz­drza tchnął ży­cie. Zgod­nie z le­gen­da­mi me­zo­po­tam­ski­mi, któ­re po­prze­dza­ją jesz­cze Sta­ry Te­sta­ment, czło­wiek tak­że zo­stał stwo­rzo­ny z gli­ny, ale zmie­sza­nej z krwią Ba­ala.

Teo­ria Dar­wi­na kwe­stio­nu­je bo­ski akt stwo­rze­nia czło­wie­ka. Wie­lu na­ukow­ców uwa­ża, że wy­ewo­lu­owa­li­śmy z dro­bin ży­cia obec­nych w pra­sta­rych bło­tach, cho­ciaż spie­ra­ją się, co było pierw­sze: kwa­sy nu­kle­ino­we czy pro­te­iny. Jesz­cze za­nim Dar­win w 1859 roku opu­bli­ko­wał swą prze­ło­mo­wą pra­cę O po­wsta­wa­niu ga­tun­ków, duń­scy ba­da­cze uzy­ska­li do­wo­dy, że czło­wiek ja­ski­nio­wy współ­cze­sny niedź­wie­dzio­wi ja­ski­nio­we­mu żył ty­sią­ce lat przed tym, jak Baal zmie­szał swo­ją krew z gli­ną i stwo­rzył czło­wie­ka.

Jed­nak w owym cza­sie dla wie­lu lu­dzi idea czło­wie­ka pre­hi­sto­rycz­ne­go była czymś ab­sur­dal­nym i teo­rię Dar­wi­na po­wi­ta­no drwi­na­mi i obe­lga­mi. Ner­wy pusz­cza­ły po obu stro­nach ba­ry­ka­dy. W 1860 roku od­był się słyn­ny po­je­dy­nek słow­ny po­mię­dzy T.H. Hux­ley­em a bi­sku­pem Wil­ber­for­ce’em. Po­dob­no żona bi­sku­pa Wor­ce­ster po­wie­dzia­ła wte­dy: „Mój Boże, mie­li­by­śmy po­cho­dzić od małp? Miej­my na­dzie­ję, że nie jest to praw­da, lecz je­śli jest nią w isto­cie, mó­dl­my się, żeby się to nie wy­da­ło!”.

Mimo nie­zli­czo­nych pro­te­stów an­tro­po­lo­go­wie wy­da­ją się dziś pew­ni tego, że je­ste­śmy ku­zy­na­mi małp człe­ko­kształt­nych i po­tom­ka­mi czło­wie­ko­wa­tych ży­ją­cych po­nad mi­lion lat temu – kwe­stią otwar­tą po­zo­sta­je, od któ­re­go ich ro­dza­ju (a było ich kil­ka) po­cho­dzi­my. Nie­któ­rzy ucze­ni ame­ry­kań­scy uwa­ża­ją, że współ­cze­śni Eu­ro­pej­czy­cy po­cho­dzą od ne­an­der­tal­czy­ków. Ależ skąd – mó­wią nie­któ­rzy ucze­ni bry­tyj­scy – wy­szli­śmy z Afry­ki, z sub­sa­ha­ryj­skie­go Ede­nu. Praw­do­po­dob­nie je­ste­śmy mie­szań­ca­mi. Na­sze drze­wo ge­ne­alo­gicz­ne, gdy­by zo­sta­ło opi­sa­ne, nie bę­dzie się ja­wić jako pro­sta, strze­li­sta pal­ma zwień­czo­na dum­ną ko­ro­ną – czło­wie­kiem ro­zum­nym (Homo sa­piens), lecz ra­czej oka­że się splą­ta­nym, cier­ni­stym krza­kiem.

Jest przy tym praw­dą – choć dla nie­któ­rych pew­nie trud­ną do znie­sie­nia – że skład che­micz­ny na­szej krwi jest taki sam jak skład krwi małp człe­ko­kształt­nych, że cier­pi­my na te same cho­ro­by, a mózg współ­cze­sne­go czło­wie­ka przed na­ro­dze­niem jest po­rów­ny­wal­ny z mó­zgiem mał­py. Wpraw­dzie po­tem mózg czło­wie­ka ro­śnie i w koń­cu osią­ga roz­mia­ry trzy razy więk­sze niż mózg mał­pi, ale jego ogól­ny za­rys po­zo­sta­je po­dob­ny. Nasz ku­zyn szym­pans ma im­po­nu­ją­cy ilo­raz in­te­li­gen­cji: 85 punk­tów. Szym­pans jest je­dy­nym nie­czło­wie­ko­wa­tym zdol­nym wy­twa­rzać na­rzę­dzia i mówi się, że tak na­praw­dę od­róż­nia­ją nas od nie­go ra­czej po­ślad­ki niż mózg.

Po­nie­waż czło­wiek przez mi­lio­ny lat żył za­rów­no w tun­drze, jak i w dżun­gli, ła­two wy­cią­gnąć wnio­sek, że na­tu­ra ob­da­rzy­ła go umie­jęt­no­ścia­mi po­zwa­la­ją­cy­mi na prze­trwa­nie i roz­wój w bar­dzo od­mien­nych śro­do­wi­skach. Odzie­dzi­czy­li­śmy te umie­jęt­no­ści po na­szych przod­kach, ale w stwo­rzo­nym przez nas stech­ni­cy­zo­wa­nym świe­cie wie­le z nich jest już nie­przy­dat­nych, a na­wet szko­dli­wych.

W mia­rę tego, jak czło­wie­ko­wa­te po­sze­rza­ły swo­ją prze­strzeń ży­cio­wą, za­czę­ły wpro­wa­dzać do die­ty – zło­żo­nej wcze­śniej z ko­rzon­ków, ja­gód i zia­ren – mię­so, po czę­ści tak­że mię­so nie­któ­rych swo­ich krew­nych. Oka­za­ło się, że wie­le pre­hi­sto­rycz­nych cza­szek od­kry­tych przez ar­che­olo­gów to reszt­ki po­sił­ku – roz­bi­to je, aby do­stać się do mó­zgu. Po­wsta­ła na­wet teo­ria mó­wią­ca, że szyb­ki przy­rost masy mó­zgu czło­wie­ko­wa­tych w okre­sie plej­sto­ce­nu był spo­wo­do­wa­ny se­lek­tyw­nym ka­ni­ba­li­zmem wy­ni­ka­ją­cym z tego, że mózg był ce­nio­ny jako afro­dy­zjak. Oscar Me­arth twier­dził, że to dla­te­go ob­ję­tość mó­zgu czło­wie­ka ne­an­der­tal­skie­go wzro­sła z 400 do 1400 cm3 (śred­nia ob­ję­tość mó­zgu współ­cze­sne­go czło­wie­ka wy­no­si 1360 cm3).

Praw­dę mó­wiąc, czło­wiek zo­stał zde­fi­nio­wa­ny przez pew­ne­go wy­bit­ne­go an­tro­po­lo­ga jako „ssak na­czel­ny zja­da­ją­cy in­nych przed­sta­wi­cie­li swo­je­go ga­tun­ku”. Sko­ro już na­brał ape­ty­tu na mię­so, czło­wiek mu­siał na­uczyć się po­lo­wać i za­bi­jać, a żeby to ro­bić, mu­siał po­czuć nie tyl­ko głód, lecz tak­że agre­sję. I, co nie mniej waż­ne, mu­siał na­uczyć się tę agre­sję kon­tro­lo­wać. Gdy nie po­lo­wał na inne czło­wie­ko­wa­te, jego ofia­rą pa­da­ły niedź­wie­dzie, hie­ny, ma­mu­ty, sło­nie i ty­gry­sy sza­blo­zęb­ne. W star­ciu z tymi wiel­ki­mi czwo­ro­noż­ny­mi zwie­rzę­ta­mi jego wy­pro­sto­wa­na po­sta­wa, dzię­ki któ­rej uwol­nił ręce, sta­wa­ła się wadą, bo unie­moż­li­wia­ła szyb­ki bieg. Dla­te­go po­ra­dził so­bie in­a­czej – za­czął ostrzyć krze­mie­nie, rzu­cać je i ro­bić z nich broń.

Do ko­mu­ni­ka­cji z in­ny­mi my­śli­wy­mi czło­wie­ko­wa­te uży­wa­ły gło­su. I cho­ciaż ist­nie­je teo­ria, że ro­dzaj ludz­ki mógł kie­dyś ko­mu­ni­ko­wać się te­le­pa­tycz­nie, a ję­zyk mó­wio­ny jest kro­kiem wstecz, przyj­mu­je się po­wszech­nie, że to wła­śnie zdol­ność do wer­bal­nej ko­mu­ni­ka­cji, wy­pro­sto­wa­na po­sta­wa i umie­jęt­ność wy­twa­rza­nia na­rzę­dzi od­róż­nia­ją nas od zwie­rząt. Waż­niej­sze jest ra­czej to, że czło­wiek na­uczył się po­dej­mo­wać ry­zy­ko, a rów­no­cze­śnie szyb­ko re­ago­wać, gdy coś po­szło nie tak. Na­tu­ra wy­po­sa­ży­ła go w gru­czo­ły, któ­re wy­dzie­la­ły do krwi ad­re­na­li­nę, zwięk­sza­ją­cą tęt­no ser­ca i wspo­ma­ga­ją­cą pra­cę płuc i mię­śni, oraz inne gru­czo­ły, są­czą­ce do krwi no­ra­dre­na­li­nę, dzię­ki któ­rej moż­li­wa była uciecz­ka lub za­sty­gnię­cie w bez­ru­chu po­ma­ga­ją­ce ukryć swo­ją obec­ność.

Czło­wiek na­uczył się ob­ser­wo­wać, za­pa­mię­ty­wać na­wy­ki zwie­rząt, na któ­re po­lo­wał, i od­róż­niać tru­ją­ce ro­śli­ny od ro­ślin ja­dal­nych. Jak inne zwie­rzę­ta, szyb­ko od­krył, że naj­krót­szą dro­gą po­mię­dzy dwo­ma punk­ta­mi jest łą­czą­ca je pro­sta. „Pro­sto jak strza­ła” – mó­wi­my, wy­dep­tu­jąc ścież­kę na za­dba­nym traw­ni­ku. To na­tu­ra uczy­ni­ła czło­wie­ka cie­ka­wym, dzię­ki cze­mu od­kry­wał nowe te­ry­to­ria i zja­wi­ska, ale je­śli chciał prze­trwać, mu­siał wy­ro­bić w so­bie spo­ro po­dejrz­li­wo­ści w sto­sun­ku do rze­czy no­wych i nie­zna­nych.

Po­lo­wa­nie w gru­pach było ła­twiej­sze i bez­piecz­niej­sze niż łowy sa­mot­ne, więc czło­wiek stop­nio­wo wra­stał w pew­ne­go ro­dza­ju gru­pę spo­łecz­ną, na­uczył się ją ak­cep­to­wać i do­wie­dział się, że musi się pod­po­rząd­ko­wać osob­ni­kom sto­ją­cym wy­żej w hie­rar­chii, zwy­kle star­szym. Na­uczył się szu­kać schro­nie­nia w ogrze­wa­nych ja­ski­niach i – co za­pew­ne przy­szło mu naj­ła­twiej – na­uczył się łą­cze­nia się w pary w celu prze­dłu­że­nia ga­tun­ku.

Jak bar­dzo więc ode­szli­śmy od po­zio­mu czło­wie­ka ja­ski­nio­we­go? Wie­lu po­wie, że nie tak znów da­le­ko. Mózg czło­wie­ka osią­gnął obec­ny roz­miar już po­nad sto ty­się­cy lat temu. Ana­to­mo­wie Wil­liam Strauss i A.J. Cave, zaj­mu­ją­cy się ba­da­nia­mi nad czło­wie­kiem ne­an­der­tal­skim, na­pi­sa­li o nim: „gdy­by dziś zmar­twych­wstał i tra­fił do me­tra w No­wym Jor­ku, oczy­wi­ście umy­ty, ogo­lo­ny i mod­nie ubra­ny – na­le­ży wąt­pić, czy przy­cią­gnął­by wię­cej uwa­gi niż nie­któ­rzy z no­wo­jor­czy­ków”. Czy rów­nie gład­ko mógł­by się wbić w mun­dur z czte­re­ma pa­ska­mi na rę­ka­wie2 i po­zo­stać nie­roz­po­zna­ny? Nie­waż­ne – cho­dzi mi tyl­ko o to, by­śmy pa­mię­ta­li, że to ne­an­der­tal­skie dzie­dzic­two tkwi w każ­dym z nas i może się ode­zwać w naj­zu­peł­niej współ­cze­snym czło­wie­ku odzia­nym w ele­ganc­ki mun­dur i pi­lo­tu­ją­cym sa­mo­lot.

W jaki więc spo­sób czło­wiek współ­cze­sny ma ob­cho­dzić się z sa­mo­lo­tem i in­ny­mi po­twor­ny­mi ma­szy­na­mi, któ­re sam stwo­rzył?

W cią­gu za­le­d­wie stu lat tech­ni­ka do­ko­na­ła znacz­nie więk­sze­go po­stę­pu niż mózg czło­wie­ka przez set­ki ty­się­cy lat. Ist­nie­je rze­czy­wi­ście prze­ra­ża­ją­ca ana­lo­gia po­mię­dzy Bo­giem tchną­cym ży­cie w noz­drza czło­wie­ka a ma­szy­ną, któ­rą czło­wiek oży­wia ko­niusz­ka­mi pal­ców. Wszy­scy je­ste­śmy świa­do­mi, ile utra­pie­nia ma Bóg ze swo­im stwo­rze­niem. Czy nie czas, by się wresz­cie za­jąć tym, jak czło­wiek daje so­bie radę ze swo­im?

Czło­wiek nie miał ta­kie­go szczę­ścia jak ma­szy­na, któ­rej „mózg” jest na­wet więk­szy i bar­dziej skom­pli­ko­wa­ny. An­tro­po­lo­go­wie, opie­ra­jąc się na ana­li­zie szcząt­ków wcze­snych szkie­le­tów, opra­co­wa­li me­to­dę ba­da­nia sto­sun­ku masy mó­zgu do masy cia­ła, zwa­ne­go „współ­czyn­ni­kiem en­ce­fa­li­za­cji”.

Dla nor­mal­ne­go zdro­we­go czło­wie­ka współ­czyn­nik ten wy­no­si oko­ło 1:50. Wy­pa­da on cał­kiem ko­rzyst­nie na tle sam­ca go­ry­la, dla któ­re­go wy­no­si 1:200. Nie­zbyt po­cie­sza­ją­ce jest jed­nak od­kry­cie, że sza­co­wa­ny na pod­sta­wie za­cho­wa­nych szcząt­ków współ­czyn­nik en­ce­fa­li­za­cji czło­wie­ka pre­hi­sto­rycz­ne­go nie róż­ni się wca­le zna­czą­co od tej war­to­ści dla czło­wie­ka współ­cze­sne­go. I na­wet je­śli zda­je­my so­bie spra­wę, że na­sze zdol­no­ści in­te­lek­tu­al­ne za­le­żą od licz­by po­łą­czeń w ko­rze mó­zgo­wej, a nie od roz­mia­ru mó­zgu, to i tak po­wi­nien nas za­cie­ka­wić fakt, że ro­dzaj ludz­ki, cho­ciaż hoj­niej ob­da­rzo­ny niż inne ga­tun­ki, wca­le nie prze­wo­dzi kla­sy­fi­ka­cji wiel­ko­ści mó­zgu.

Przez lata dzie­lą­ce nas od na­szych naj­daw­niej­szych przod­ków na­sze mó­zgi i za­so­by pa­mię­ci nie­ustan­nie ro­sły, przy­by­wa­ło nam tak­że neu­ro­nów, po­łą­czeń po­mię­dzy ko­mór­ka­mi ner­wo­wy­mi. To, cze­go nie wie nikt, to w jaki spo­sób i kie­dy mó­zgi uzy­ska­ły zdol­ność do po­peł­nia­nia błę­dów. Jed­nym z wcze­snych opi­sów „błę­du ludz­kie­go” jest bi­blij­ny za­pis o zje­dze­niu jabł­ka przez Ada­ma w Ogro­dzie Ede­nu. Gdy Adam po­peł­nił błąd, wie­dział, że musi zna­leźć ko­zła ofiar­ne­go – pa­dło na Ewę. Trze­ba przy­znać, że od tego cza­su nie­wie­le się zmie­ni­ło.

Cho­ciaż ro­dzaj ludz­ki zy­skał świa­do­mość, wię­cej po­łą­czeń ner­wo­wych i więk­szy za­sób pa­mię­ci, prze­ka­zy­wa­nie in­for­ma­cji z i do mó­zgu po­zo­sta­ło re­la­tyw­nie wol­ne (praw­do­po­dob­nie na sku­tek po­dzia­łu pół­kul mó­zgo­wych). Prze­bie­ga ono u czło­wie­ka wol­niej niż u nie­któ­rych pta­ków, któ­re w „li­dze mó­zgo­wej” znacz­nie nas wy­prze­dza­ją (pierw­sze miej­sce zaj­mu­je tam zię­ba). Być może więc ludz­ki pęd do la­ta­nia jest pró­bą wspię­cia się na na­stęp­ny szcze­bel ewo­lu­cji? Pro­fe­sor Sa­mu­el Lan­gley, se­kre­tarz In­sty­tu­tu Smi­th­so­na w Wa­szyng­to­nie, spo­rzą­dził w 1897 roku in­te­re­su­ją­ce po­rów­na­nie szkie­le­tów czło­wie­ka i pta­ka. Po­do­bień­stwa są zdu­mie­wa­ją­ce.

Czło­wiek i ptak. Ry­su­nek z ar­ty­ku­łu prof. Sa­mu­ela Lan­gleya (1897)

Nie­za­leż­nie od tego, co cią­gnie czło­wie­ka w prze­stwo­rza, to on jest jed­nak w cen­trum zwią­za­nych z tym wy­da­rzeń. Po­dob­nie jak ma­szy­ni­ści po­cią­gów, że­gla­rze czy wszy­scy inni ope­ra­to­rzy urzą­dzeń trans­por­to­wych, pi­lot jest wpraw­dzie do­brze wy­szko­lo­ną, ale jed­nak zwy­kłą isto­tą ludz­ką. Isto­tą ludz­ką ze wszyst­ki­mi pre­dys­po­zy­cja­mi psy­cho­lo­gicz­ny­mi wy­ni­ka­ją­cy­mi z po­cho­dze­nia i wy­cho­wa­nia, uzu­peł­nio­ny­mi o ry­zy­ko zwią­za­ne z ko­niecz­no­ścią cią­głe­go do­sto­so­wy­wa­nia się do zmie­nia­ją­ce­go się w bły­ska­wicz­nym tem­pie świa­ta.

Po­dob­nie jak resz­ta stwo­rzeń, ro­dzaj ludz­ki przez ty­sią­ce po­ko­leń pod­le­gał po­wol­nej ewo­lu­cji bio­lo­gicz­nej po­przez zmia­ny za­cho­dzą­ce w ge­nach. Znacz­nie szyb­ciej prze­bie­ga­ła ewo­lu­cja kul­tu­ro­wa. Jed­nak obec­nie, szcze­gól­nie wsku­tek po­wsta­nia za­awan­so­wa­nych tech­nik (jak lot­nic­two), na­wet na­sza ewo­lu­cja kul­tu­ro­wa oka­zu­je się zbyt wol­na. Dała nam ona zdol­ność nie­wy­obra­żal­nie szyb­kie­go zmie­nia­nia świa­ta, w któ­rym ży­je­my, lecz te­raz sama za tymi zmia­na­mi nie na­dą­ża.

Mało któ­re ze śro­do­wisk ży­cio­wych stwo­rzo­nych przez czło­wie­ka jest tak bar­dzo róż­ne od jego na­tu­ral­ne­go oto­cze­nia, jak ka­bi­na za­ło­gi sa­mo­lo­tu. Od­cię­ty od zie­mi i od ho­ry­zon­tu oglą­da­ne­go z per­spek­ty­wy twar­de­go grun­tu pod no­ga­mi, pę­dząc przez inny wy­miar i inne stre­fy cza­so­we, oto­czo­ny przez skom­pli­ko­wa­ne me­cha­ni­zmy, mo­ni­to­ru­ją­cy wskaź­ni­ki i wy­świe­tla­cze, zla­ny w jed­no z oto­cze­niem, po­ru­sza­ją­cy się ra­zem z nim – bo zna­ny mu świat jest da­le­ko i na­wet wi­dok nań prze­sło­ni­ły chmu­ry – czło­wiek czu­wa, cza­sem znu­żo­ny, cza­sem mak­sy­mal­nie skon­cen­tro­wa­ny, a cza­sem po­dej­mu­ją­cy bły­ska­wicz­ne de­cy­zje, od któ­rych za­le­ży ży­cie jego i jego pa­sa­że­rów.

Jaki jest ten czło­wiek?

Spe­cja­li­ści od re­kla­my za­trud­nia­ni przez li­nie lot­ni­cze, któ­rzy łyk­nę­li nie­co psy­cho­lo­gii sto­so­wa­nej, roz­trop­nie opi­su­ją go jako życz­li­we­go, kom­pe­tent­ne­go, szpa­ko­wa­te­go męż­czy­znę (szla­chet­na si­wi­zna dzia­ła u nas tak samo jak u na­szych ku­zy­nów go­ry­li – jest ozna­ką do­sto­jeń­stwa i zdol­no­ści do prze­wo­dze­nia sta­du). Jego opa­no­wa­ny, przy­ja­zny głos roz­le­ga­ją­cy się przez sys­tem au­dio sa­mo­lo­tu tyl­ko wzmac­nia ten ob­raz. W każ­dym ra­zie pi­lot ko­mu­ni­ka­cyj­ny nie jest już po­strze­ga­ny jako od­waż­ny mło­dy sa­miec na la­ta­ją­cej eta­żer­ce lub mło­dzie­niec pro­wa­dzą­cy z fan­ta­zją swój spor­to­wy sa­mo­chód na po­hy­bel naj­ład­niej­szym ste­war­de­som. Kto jak kto, ale pi­lot nie po­trze­bu­je bra­wu­ro­wych wy­czy­nów na dro­dze, aby bu­do­wać swój wi­ze­ru­nek ma­cho. Jesz­cze się na świe­cie nie po­ja­wił sa­mo­chód zdol­ny kon­ku­ro­wać mocą sil­ni­ka z od­rzu­tow­cem. Gdy­by go spy­tać, pew­nie by po­wie­dział, że na zie­mi ła­twiej go spo­tkać za kie­row­ni­cą vo­lvo kom­bi w dro­dze po week­en­do­we za­ku­py w su­per­mar­ke­cie. Dzi­siej­szy ka­pi­tan jum­bo jeta bar­dziej przy­po­mi­na Ja­me­sa Her­rio­ta3 niż Ja­me­sa Bon­da.

Psy­cho­lo­go­wie twier­dzą, że ist­nie­je roz­po­zna­wal­ny typ oso­bo­wo­ści pi­lo­ta – ma to być „in­tu­icyj­ny eks­tra­wer­tyk o oso­bo­wo­ści ak­tyw­nej mę­skiej”. Hans Ey­senck, ba­dacz i teo­re­tyk oso­bo­wo­ści, przy­pi­sy­wał pi­lo­tom po­nad­prze­cięt­ną rów­no­wa­gę emo­cjo­nal­ną w po­rów­na­niu z resz­tą po­pu­la­cji. A mimo to za­bu­rze­nia psy­chicz­ne są dru­gą po cho­ro­bach ukła­du krą­że­nia przy­czy­ną utra­ty li­cen­cji pi­lo­ta.

Inni ba­da­cze po­strze­ga­li pi­lo­tów jako lu­dzi pro­sto­li­nij­nych, z sil­ną po­trze­bą oso­bi­ste­go suk­ce­su i wy­so­ko roz­wi­nię­tym po­czu­ciem od­po­wie­dzial­no­ści za ro­dzi­nę, ale skłon­nych do ule­ga­nia sil­nym uczu­ciom nie­uświa­do­mio­nej agre­syw­nej wro­go­ści w sto­sun­ku do przed­się­wzięć za­koń­czo­nych w prze­szło­ści nie­po­wo­dze­niem, a tak­że ma­ją­cych trud­no­ści z po­go­dze­niem swej od­po­wie­dzial­no­ści za ro­dzi­nę z pra­gnie­niem od­mia­ny i no­wych, eks­cy­tu­ją­cych do­znań. Uży­wa­jąc bar­dziej zro­zu­mia­łe­go ję­zy­ka – chcą­cych za­rów­no jeź­dzić vo­lvo kom­bi, jak i pi­lo­to­wać wiel­kie od­rzu­tow­ce.

Lot­nic­two jest wciąż zdo­mi­no­wa­ne przez męż­czyzn, więc w ra­mach tej książ­ki kon­cen­tru­je­my się na pro­ble­mach pi­lo­ta męż­czy­zny – choć nie ma żad­ne­go po­wo­du, dla któ­re­go ko­bie­ta nie mo­gła­by zo­stać rów­nie do­brym pi­lo­tem, a na­wet lep­szym. Mimo to pi­lo­ci dłu­go bro­ni­li się przed wpusz­cze­niem ko­biet do swo­ich ka­bin – po­dob­nie zresz­tą jak bro­ni­li przed ko­bie­ta­mi wszel­kich in­nych te­ry­to­riów swo­jej mę­skiej do­mi­na­cji.

Kie­dy w 1928 roku Ame­lia Ear­hart prze­le­cia­ła Atlan­tyk z Wil­me­rem Stult­zem, ko­le­dzy szy­dzi­li, że była w tym lo­cie zwy­kłym ła­dun­kiem, bo Atlan­tyk bez wąt­pie­nia po­chło­nął­by każ­dą ko­bie­tę, któ­ra ośmie­li­ła­by się po­ko­ny­wać go sa­mo­dziel­nie. Czte­ry lata póź­niej do­wio­dła, że byli w błę­dzie: sa­mo­dziel­nie prze­le­cia­ła z No­wej Fun­dlan­dii do Lon­don­der­ry. Ten prze­lot spra­wił, że we­szła do pan­te­onu naj­sław­niej­szych pio­nie­rek prze­stwo­rzy wraz z Amy John­son, Jean Bat­ten, Be­ryl Mar­kham i wie­lo­ma in­ny­mi ko­bie­ta­mi. Gdy na­de­szła II woj­na świa­to­wa, ko­bie­ty peł­ni­ły wspa­nia­łą służ­bę w Po­moc­ni­czej Służ­bie Trans­por­tu Lot­ni­cze­go (ATA – Air Trans­port Au­xi­lia­ry), prze­rzu­ca­jąc dro­gą po­wietrz­ną każ­dy ro­dzaj sa­mo­lo­tów, po­cząw­szy od jed­no­sil­ni­ko­wych my­śliw­skich Spit­fi­re’ów, a skoń­czyw­szy na czte­ro­sil­ni­ko­wych Stir­lin­gach i Li­be­ra­to­rach. A gdy woj­na się skoń­czy­ła, nie zo­sta­ły do­pusz­czo­ne do pra­cy jako pi­lo­ci w lot­nic­twie cy­wil­nym (zob. roz­dział 8).

Cho­ciaż nadal duża część pi­lo­tów ko­mu­ni­ka­cyj­nych prze­cho­dzi do pra­cy w li­niach lot­ni­czych po za­koń­cze­niu służ­by woj­sko­wej, wie­lu tra­fia tam pro­sto po szko­le, a na­wet po stu­diach. Wszy­scy mają więc co naj­mniej ma­tu­rę, ale rów­nie do­brze mogą mieć dy­plo­my wyż­szych uczel­ni, a nie­któ­rzy na­wet ty­tu­ły na­uko­we. Dziś już bar­dzo nie­wie­lu pi­lo­tów kie­ru­je się przy wy­bo­rze dro­gi ży­cio­wej ro­man­tycz­nym ma­rze­niem o wzbi­ja­niu się w prze­stwo­rza – de­cy­du­je ra­czej so­lid­na kal­ku­la­cja fi­nan­so­wa. Ma­rzy­ciel­skie wi­zje zwy­kle ula­tu­ją bez­pow­rot­nie po pierw­szych kil­ku ty­go­dniach szko­le­nia lot­ni­cze­go.

Przy­zna­nie li­cen­cji jest je­dy­nie pierw­szym eta­pem po­twier­dza­nia umie­jęt­no­ści pi­lo­ta. Od tej pory przez całą swo­ją ka­rie­rę bę­dzie mu­siał bez prze­rwy de­mon­stro­wać nie­ubła­ga­nym eg­za­mi­na­to­rom zna­jo­mość naj­now­szych prze­pi­sów i wciąż od nowa udo­wad­niać, że jest zdol­ny do wy­ko­ny­wa­nia pra­cy na naj­wyż­szym po­zio­mie pro­fe­sjo­na­li­zmu. Jego za­cho­wa­nie pod­czas wy­ko­ny­wa­nych dwa razy w roku te­stów w sy­mu­la­to­rze bę­dzie ana­li­zo­wa­ne nie mniej kry­tycz­nie niż po­ziom sztu­ki ak­to­ra gra­ją­ce­go w naj­now­szej ad­ap­ta­cji Ham­le­ta. Je­śli prze­trwa (a pi­lot na eg­za­mi­nie jest jak sa­per – myli się tyl­ko raz), bę­dzie się mo­dlił, żeby przejść przez re­gu­lar­ne ba­da­nia le­kar­skie. W za­mian otrzy­ma ele­ganc­ki mun­dur (co znacz­nie wzmoc­ni jego po­czu­cie wła­snej war­to­ści), pre­stiż spo­łecz­ny, do­bre za­rob­ki i oka­zję do tego, aby całe noce prze­sia­dy­wać przy­gar­bio­ny w cia­snej ka­bi­nie sa­mo­lo­tu nad urzą­dze­nia­mi ste­row­ni­czy­mi, któ­rych na­wet nie wol­no mu tknąć, bo kom­pu­ter i tak umie pi­lo­to­wać le­piej od nie­go.

Nie­wie­lu lu­dzi speł­nia te wy­ma­ga­nia. Od pi­lo­tów wy­ma­ga się wpraw­dzie tyl­ko śred­niej bie­gło­ści – ale za to ab­so­lut­nie we wszyst­kim, co ma zwią­zek z la­ta­niem. Z góry eli­mi­nu­je się z tej zbio­ro­wo­ści oku­lar­ni­ków i tych, któ­rzy cier­pią na nie­wiel­kie, w co­dzien­nym ży­ciu nie­groź­ne przy­pa­dło­ści: nie roz­róż­nia­ją ko­lo­rów, nie przy­swa­ja­ją wie­dzy, nie są w sta­nie po­kie­ro­wać tram­wa­jem na pro­stej dro­dze bez ude­rze­nia w drze­wo. Od­pa­da­ją też ci, któ­rzy nie bez ra­cji uwa­ża­ją, że w nocy czło­wiek po­wi­nien spać we wła­snym łóż­ku. Po ta­kiej se­lek­cji nie bar­dzo jest z kogo wy­bie­rać.

Ist­nie­je bar­dzo nie­wie­le spraw­dzo­nych kry­te­riów, jak z tej gru­py wy­ło­nić męż­czyzn i ko­bie­ty, któ­rzy za­cho­wa­ją spo­kój i zdol­ność do wy­wa­żo­nych ocen w trud­nych, zmien­nych oko­licz­no­ściach – zwłasz­cza do­sko­na­le zda­jąc so­bie spra­wę, że ich bły­ska­wicz­ną de­cy­zję, pod­ję­tą i wy­ko­na­ną 30 me­trów nad nie­wi­docz­nym pa­sem, będą po­tem go­dzi­na­mi wał­ko­wać pi­lo­ci zza biur­ka, któ­rzy na pew­no znaj­dą nie­jed­ną dziu­rę w ca­łym. W cza­sie se­lek­cji per­so­ne­lu kła­dzie się na­cisk na umie­jęt­no­ści i in­te­li­gen­cję. Ta­kie środ­ki cał­kiem do­brze spraw­dza­ją się przy od­sie­wa­niu na­ryb­ku we wcze­snych sta­diach szko­le­nia lot­ni­cze­go, lecz więk­szość z nich jest w sta­nie prze­wi­dzieć naj­wy­żej 25 pro­cent zmien­nych, od któ­rych za­le­ży wy­nik w dal­szych fa­zach pro­ce­su for­mo­wa­nia pi­lo­ta w lot­nic­twie cy­wil­nym.

Na pierw­szy rzut oka pi­lot nie róż­ni się od więk­szo­ści fa­chow­ców płci oboj­ga, nie wy­róż­nia się ni­czym spo­śród swych ko­le­gów pi­lo­tów. Tak­że in­dy­wi­du­al­ny sto­pień opa­no­wa­nia pod­sta­wo­wych ewo­lu­cji pi­lo­ta­żo­wych przez po­szcze­gól­nych pi­lo­tów nie od­bie­ga spe­cjal­nie od sie­bie. Pro­fe­sor Stan­ley Ro­scoe za­uwa­ża jed­nak: „Gi­gan­tycz­ne róż­ni­ce mię­dzy pi­lo­ta­mi ujaw­nia­ją się do­pie­ro pod wpły­wem stre­su, gdy w cza­sie po­zor­nie ru­ty­no­wej ope­ra­cji na­pię­cie i za­mie­sza­nie do­cho­dzą do ze­ni­tu”.

Co zro­zu­mia­łe, więk­szość pi­lo­tów ko­mu­ni­ka­cyj­nych łak­nie pro­ste­go, spo­koj­ne­go ży­cia. Prze­cięt­ny pi­lot może z czy­stym su­mie­niem po­wtó­rzyć za Tol­kie­now­skim hob­bi­tem Bil­bo Bag­gin­sem, że „nie przy­wią­zu­je wiel­kiej wagi do przy­gód”, a jego ide­al­ny dzień roz­po­czy­na się wy­lo­tem o cza­sie i koń­czy lą­do­wa­niem o cza­sie, mię­dzy któ­ry­mi jest cał­ko­wi­cie ru­ty­no­wy, po­zba­wio­ny nie­spo­dzia­nek lot. Naj­mniej­sze za­kłó­ce­nie może roz­wa­lić usta­lo­ny sche­mat pra­cy choć­by i na mie­siąc, po­wo­du­jąc, że pi­lot nie zdą­ży na za­wo­dy spor­to­we syna czy na osiem­na­ste uro­dzi­ny cór­ki.

Kie­dy w cza­sie lotu jum­bo je­tem ko­lej­no za­trzy­ma­ją się wszyst­kie czte­ry sil­ni­ki – co przy­da­rzy­ło się pew­ne­mu pi­lo­to­wi, gdy wle­ciał w chmu­rę pyłu wul­ka­nicz­ne­go – od­zy­wa się alarm we­wnętrz­ny, któ­ry na­ka­zu­je na­tych­miast coś z tym zro­bić. Ale Lu­fthan­sa ostrze­ga swo­ich pi­lo­tów, że „szan­sa na roz­wią­za­nie kło­po­tów po­przez spon­ta­nicz­ną re­ak­cję jest zni­ko­ma w po­rów­na­niu z praw­do­po­do­bień­stwem na­tych­mia­sto­we­go za­ostrze­nia ist­nie­ją­cych pro­ble­mów”. Jed­nak czło­wiek odzie­dzi­czył po przod­kach sprzed mi­lio­nów lat prze­moż­ny in­stynkt nie­zwłocz­nej re­ak­cji na gro­żą­ce nie­bez­pie­czeń­stwo. Czę­sto naj­trud­niej­szą de­cy­zją, jaką musi pod­jąć pi­lot w sy­tu­acji za­gro­że­nia, jest to, by nie ro­bić nic. Sie­dząc w ka­bi­nie sa­mo­lo­tu cze­ka­ją­ce­go na start i wi­dząc, jak inne sa­mo­lo­ty star­tu­ją mimo nie­sprzy­ja­ją­cych wa­run­ków at­mos­fe­rycz­nych, bę­dzie pod­le­gał ol­brzy­miej pre­sji, by pójść w ich śla­dy – wbrew wła­snej oce­nie sy­tu­acji. Nie­któ­rzy z jego pa­sa­że­rów, gdy­by ich o to za­py­tał, pew­nie by go do tego na­ma­wia­li. Pi­lo­ci nie mogą się na­dzi­wić, jak wie­lu z ich pa­sa­że­rów woli za­ry­zy­ko­wać tra­gicz­ną śmierć niż pół­go­dzin­ne spóź­nie­nie. Sło­wa: „Le­piej się spóź­nić pół go­dzi­ny na tym świe­cie, niż wy­lą­do­wać pół wie­ku za wcze­śnie na tam­tym”, zda­ją się w ogó­le do nich nie tra­fiać. Lecz pi­lot, choć na spo­koj­nie bę­dzie się dzi­wił i żar­to­wał z tego po­śpie­chu, cza­sem sam pod­da­je się nie­zro­zu­mia­łej pre­sji cza­su. Ra­por­ty po­wy­pad­ko­we po­ka­zu­ją, że wciąż zbyt czę­sto pi­lot ule­ga i de­cy­du­je się na start w nie­po­ko­ją­cych go wa­run­kach, byle szyb­ciej zwol­nić pas, za­jąć lep­sze miej­sce, zdą­żyć od­le­cieć, za­nim po­go­da się po­gor­szy.

Bo choć ru­ty­na i zwy­czaj­ność wy­peł­nia­ją czas pi­lo­tów tak, że mało któ­ry z nich kie­dy­kol­wiek choć­by zo­ba­czy wy­pa­dek, a wie­lu za­koń­czy ka­rie­rę, nie prze­żyw­szy naj­mniej­szej awa­rii, to do­pie­ro w tych rzad­kich, stre­su­ją­cych i nie­bez­piecz­nych mo­men­tach praw­dy pi­lot od­kry­wa u sie­bie ist­nie­nie lub brak po­trzeb­nych cech, któ­re­go nie spo­sób wcze­śniej wy­kryć za po­mo­cą te­stów. Wte­dy li­czy się to, co ukry­te głę­bo­ko w du­szy tego po­god­ne­go, mi­łe­go pana z czte­re­ma zło­ty­mi pa­ska­mi na rę­ka­wie, któ­ry za­py­ta­ny, co my­śli o swo­jej pra­cy, pew­nie zbę­dzie spra­wę żar­tem:

– Lep­sze to, niż uczci­wie na chleb pra­co­wać.

In­ny­mi sło­wy, li­czy się to, jak za­cho­wa się ten przy­stoj­niak w ele­ganc­kim mun­du­rze, któ­ry na po­kład sa­mo­lo­tu wno­si cały swój ży­cio­wy ba­gaż – przy czym nie cho­dzi tu o wa­liz­kę, ale o jego ży­cio­wy do­ro­bek, do­świad­cze­nia, umie­jęt­no­ści, prze­szłe i bie­żą­ce pro­ble­my, jego oso­bo­wość, na­dzie­je, lęki i aspi­ra­cje. A przede wszyst­kim – jego psy­cho­lo­gicz­ne ogra­ni­cze­nia i spo­sób, w jaki od­dzia­łu­ją one na jego bio­lo­gicz­ne dzie­dzic­two, gdy po­dró­żu­je przez stre­fy cza­so­we z gru­pą lu­dzi, któ­rych wcze­śniej w ży­ciu na oczy nie wi­dział.

Przod­ko­wie czło­wie­ka – mał­py człe­ko­kształt­ne – dzie­lą się na szym­pan­sy, gi­bo­ny, go­ry­le i oran­gu­ta­ny. Sam­ce szym­pan­sów są po­li­ga­micz­ne i opor­tu­ni­stycz­ne – spół­ku­ją z każ­dą sa­mi­cą w rui, jaka im się na­pa­to­czy. W od­róż­nie­niu od nich gi­bo­ny bu­du­ją trwa­łe re­la­cje w pa­rach spę­dza­ją­cych z sobą nie­rzad­ko całe ży­cie, są ro­dzin­ne i udzie­la­ją so­bie wza­jem­nie wspar­cia, cza­sem bra­cia lub oj­ciec z sy­nem żyją w jed­nej gru­pie. W sta­dzie go­ry­li do­mi­nu­ją­cy srebr­no­grz­bie­ty sa­miec ma swój ha­rem sa­mic, ale z jed­ną lub dwie­ma utrzy­mu­je dłu­żej trwa­ją­ce związ­ki. Oran­gu­ta­ny są z ko­lei sa­mot­ni­ka­mi lub two­rzą gru­py skła­da­ją­ce się z sa­mi­cy i jed­ne­go lub dwoj­ga dzie­ci, od­wie­dza­ne oka­zjo­nal­nie przez do­ro­słe sam­ce. Wcze­sny czło­wiek za­czął łą­czyć się w pary i – poza chwi­lo­wy­mi aber­ra­cja­mi – lu­dzie trzy­ma­ją się tego sche­ma­tu. Lecz pi­lot ko­mu­ni­ka­cyj­ny zo­sta­wia swo­ją żonę i dzie­ci w domu, aby roz­bi­jać się po ca­łym świe­cie w to­wa­rzy­stwie tro­skli­wie wy­se­lek­cjo­no­wa­ne­go gro­na naj­pięk­niej­szych mło­dych ko­biet, dla któ­rych jest w do­dat­ku prze­ło­żo­nym. W do­ro­zu­mia­nej hie­rar­chii on jest tu naj­waż­niej­szy. Je­śli doj­dzie do ja­kiej­kol­wiek nie­bez­piecz­nej sy­tu­acji lub za­gro­że­nia, to wła­śnie na nim, ni­czym na do­mi­nu­ją­cym sam­cu w sta­dzie go­ry­li, spo­cznie obo­wią­zek wy­do­sta­nia ca­łej gru­py z kło­po­tów. To sub­tel­na re­la­cja, któ­ra po­waż­nie za­gra­ża bez­pie­czeń­stwu mał­żeń­stwa. I na­wet je­śli nie jest ono bez­po­śred­nio za­gro­żo­ne, to i tak wy­obraź­nia pra­cu­je. Nie­któ­re żony pi­lo­tów ko­mu­ni­ka­cyj­nych same były kie­dyś ste­war­de­sa­mi i gdy te­raz sie­dzą w domu z dzieć­mi, bar­dzo ła­two przy­cho­dzą im do gło­wy róż­ne po­nu­re my­śli. War­to jed­nak za­sto­so­wać tu sta­re po­rze­ka­dło mó­wią­ce, że nie wszyst­kich na­le­ży mie­rzyć wła­sną mia­rą.

Poza tym po lo­cie na­praw­dę trud­no jest tak po pro­stu od­prę­żyć się i za­snąć. W ży­łach krą­ży za dużo ad­re­na­li­ny. Pi­lot do­świad­cza dzia­ła­nia zbyt wie­lu me­cha­ni­zmów wal­ki lub uciecz­ki wy­two­rzo­nych przez jego przod­ków. Od­był dłu­gą po­dróż, lecz co jest na jej koń­cu? Sko­ro nie wy­pa­da się z ni­kim po­bić, a i ty­gry­sów sza­blo­zęb­nych do ści­ga­nia przez las za­bra­kło, tyl­ko seks może uwol­nić na­gro­ma­dzo­ną ener­gię i roz­ła­do­wać przed snem. Za cza­sów mej mło­do­ści ma­wia­no, że aby za­snąć po dłu­gim lo­cie, pi­lot musi wal­nąć kie­li­cha, wziąć pro­chy albo za­li­czyć ste­war­de­sę. Po­ten­cjal­ny wnio­sek pły­ną­cy z tej rady to szo­wi­ni­stycz­ne prze­ko­na­nie, że ko­bie­ta, któ­ra po­dró­żu­je w to­wa­rzy­stwie męż­czy­zny, jest pre­mią za jego wy­ni­ki. Je­śli czło­wiek ja­ski­nio­wy za­bie­rał na po­lo­wa­nie ko­bie­tę, to też bez wąt­pie­nia szyb­ko za­po­mi­nał o swo­im sta­łym związ­ku z inną.

Spa­nie (w obu zna­cze­niach, snu i sek­su) nie koń­czy jed­nak pro­ble­mów pi­lo­ta, a mał­żeń­skich na­wet do­brze nie roz­po­czy­na. Więk­szość pi­lo­tów ma sil­nie roz­wi­nię­te ego i sil­ny po­pęd sek­su­al­ny. Wie­lu pi­lo­tów, zwłasz­cza woj­sko­wych, pod­świa­do­mie sta­wia znak rów­no­ści mię­dzy la­ta­niem a sek­sem. Nie za­wsze zresz­tą pod­świa­do­mie. Sa­mo­lot ma kształt fal­licz­ny. Spro­śne pio­sen­ki RAF i jesz­cze spro­śniej­sze USAF po­rów­nu­ją ich sa­mo­lo­ty z ko­bie­tą, a zrzut bomb z wy­try­skiem.

La­ta­nie jest sym­bo­lem sek­su­al­nym. Sny o la­ta­niu są in­ter­pre­to­wa­ne jako ma­rze­nia o sek­sie. Nic więc dziw­ne­go, że za­wo­do­we i sek­su­al­ne lęki pi­lo­tów tak moc­no się za­zę­bia­ją. Jak na iro­nię, wie­lu pi­lo­tów prze­ko­na­ło się na wła­snej skó­rze, że la­ta­nie ma szko­dli­wy wpływ na ich moż­li­wo­ści sek­su­al­ne. Słyn­ne dic­tum lor­da Hugh Tren­char­da, ojca RAF: „Za­pa­mię­taj­cie so­bie, pa­no­wie, nie da się i pie­przyć, i la­tać”, oka­zu­je się czę­sto bo­le­sną praw­dą. A to ko­lej­ne ob­cią­że­nie dla mał­żeń­stwa, do­dat­ko­wa po­szla­ka dla po­dejrz­li­wej żony, jesz­cze je­den za­wód i ska­za na wi­ze­run­ku. A co bę­dzie, pyta pi­lot, jak się oka­że, że sa­mo­lo­tem też już nie po­tra­fię wy­lą­do­wać?

I co z jego po­zo­sta­ły­mi zmar­twie­nia­mi: cho­ro­ba­mi, nie­po­ro­zu­mie­nia­mi ro­dzin­ny­mi, ża­ło­bą po bli­skich, nie­speł­nio­ny­mi am­bi­cja­mi, za­zdro­ścią, co­raz bar­dziej praw­do­po­dob­nym roz­wo­dem, pro­ble­ma­mi wy­cho­waw­czy­mi z dzieć­mi, sta­rze­ją­cy­mi się ro­dzi­ca­mi? Te wszyst­kie pro­ble­my pcha­ją się do ka­bi­ny ra­zem z nim, jed­ne jego nie­obec­no­ścią w domu ła­go­dzo­ne, inne wręcz prze­ciw­nie – za­ostrza­ne. Ale wszyst­kie spo­czy­wa­ją na jego bar­kach i zwięk­sza­ją od­czu­wa­ny stres.

Bio­rąc pod uwa­gę wy­so­kie wy­ma­ga­nia zdro­wot­ne na star­cie i czę­ste, dro­bia­zgo­we ba­da­nia okre­so­we, pi­lot jako okaz zdro­wia po­wi­nien do­ży­wać wie­ku ma­tu­za­le­mo­we­go. Re­zul­ta­ty ba­dań pro­wa­dzo­nych przez Mię­dzy­na­ro­do­wą Fe­de­ra­cję Sto­wa­rzy­szeń Pi­lo­tów Li­nii Lot­ni­czych (IFAL­PA) nad lo­sa­mi 282 pi­lo­tów bry­tyj­skich, ka­na­dyj­skich i ar­gen­tyń­skich, któ­rzy ode­szli na eme­ry­tu­rę w ostat­niej de­ka­dzie, po­ka­zu­ją jed­nak coś zu­peł­nie in­ne­go. Pra­wie 60 pro­cent z nich (169) nie do­ży­ło wie­ku 65 lat, z cze­go 129 zmar­ło w prze­dzia­le wie­ku 55–64 lata. Głów­ną przy­czy­ną były cho­ro­by ser­ca i ukła­du krą­że­nia.

Sko­ro pi­lot od­gry­wa naj­waż­niej­szą rolę w bez­piecz­nym prze­bie­gu lotu, jak wie­le ba­dań mu po­świę­co­no?

Moim zda­niem od­po­wiedź brzmi: „Za mało”.

Po­cząt­ki psy­cho­lo­gii giną w ta­kich sa­mych mro­kach dzie­jów jak po­cząt­ki sa­me­go czło­wie­ka. Psy­cho­lo­gia, od­ga­łę­zie­nie sza­no­wa­nej dys­cy­pli­ny na­uko­wej, jaką jest fi­lo­zo­fia, mimo wy­da­nia ta­kich gi­gan­tów jak Freud, Jung czy Ja­mes cier­pia­ła na nie mniej­szy kry­zys toż­sa­mo­ści niż ten, jaki sama od­kry­wa­ła w udrę­czo­nej ra­sie ludz­kiej. Na­ukow­cy re­pre­zen­tu­ją­cy inne dzie­dzi­ny nie­chęt­nie i po dłu­gich opo­rach przy­zna­li jej sta­tus praw­dzi­wej na­uki. W po­ło­wie XX wie­ku nie­któ­rzy psy­cho­lo­go­wie tak bar­dzo chcie­li za­słu­żyć na mia­no praw­dzi­wych na­ukow­ców, że za­mknę­li się w la­bo­ra­to­riach i ogra­ni­czy­li swo­je ba­da­nia do eks­pe­ry­men­tów na nie­szczę­snych szczu­rach, igno­ru­jąc praw­dzi­wy świat i za­nie­dbu­jąc ol­brzy­mie pole ba­dań nad za­cho­wa­niem czło­wie­ka w miej­scu pra­cy, w ob­li­czu stre­su zwią­za­ne­go z bły­ska­wicz­nym po­stę­pem tech­nicz­nym.

Na szczę­ście to się już zmie­ni­ło i ta zmia­na jest co­raz bar­dziej wi­docz­na. Na świe­cie pro­wa­dzi się obec­nie in­te­re­su­ją­ce ba­da­nia psy­cho­lo­gicz­ne zmie­rza­ją­ce do po­zna­nia za­cho­wa­nia lu­dzi w róż­nych sy­tu­acjach.

Za tymi zmia­na­mi nie na­dą­ża nie­ste­ty na­sze, na­zna­czo­ne nie­uf­no­ścią, po­dej­ście do psy­cho­lo­gii. I cho­ciaż przy­zna­je­my, że nie zro­zu­mie­my świa­ta, do­pó­ki nie zro­zu­mie­my sami sie­bie, więk­szość z tego, co ujaw­nia psy­cho­lo­gia – mimo że na dłuż­szą metę waż­ne i wie­le wno­szą­ce – w krót­kiej per­spek­ty­wie szko­dzi na­sze­mu wspa­nia­łe­mu wi­ze­run­ko­wi, jaki so­bie stwo­rzy­li­śmy, jaki tro­skli­wie pie­lę­gnu­je­my i ota­cza­my licz­ny­mi me­cha­ni­zma­mi obron­ny­mi.

A jed­nak w żad­nym in­nym ob­sza­rze swe­go ży­cia czło­wiek nie po­trze­bo­wał po­mo­cy psy­cho­lo­gii tak bar­dzo, jak w swo­ich zma­ga­niach z po­stę­pem tech­nicz­nym. I choć od dzie­się­cio­le­ci otrzy­my­wał roz­ma­ite ostrze­że­nia, trze­ba było do­pie­ro fali wy­pad­ków w la­tach 70. i 80. – awa­rii w elek­trow­ni ato­mo­wej Three Mile Is­land, za­to­nię­cia pro­mu w Ze­ebrug­ge, kosz­mar­nej ka­ta­stro­fy lot­ni­czej na Te­ne­ry­fie, wy­bu­chu re­ak­to­ra w Czar­no­by­lu, ma­so­we­go ska­że­nia w Bho­pa­lu, po­ża­ru na sta­cji me­tra King’s Cross, za­ma­chu nad Loc­ker­bie, po­ża­ru plat­for­my Pi­per Al­pha i upad­ku Bo­ein­ga 737 Bri­tish Mi­dland w Ke­gworth – by uzna­no pil­ną po­trze­bę ba­dań nad błę­da­mi po­peł­nia­ny­mi przez czło­wie­ka pra­cu­ją­ce­go z za­awan­so­wa­ny­mi tech­nicz­nie urzą­dze­nia­mi.

Oczy­wi­ście dwie woj­ny świa­to­we i wy­mie­nio­ne przed chwi­lą tra­ge­die po­mo­gły oswo­ić się z my­ślą o wej­ściu psy­cho­lo­gów na te­ren pra­cy czło­wie­ka, zwłasz­cza na miej­sce pra­cy w lot­nic­twie. Obie stro­ny chcia­ły wie­dzieć, co de­cy­du­je o tym, że dany czło­wiek bę­dzie do­brym pi­lo­tem, po­nie­waż szko­le­nie pi­lo­tów było zbyt kosz­tow­ne, by od­sie­wać ich do­pie­ro „w pra­niu”, a sa­mo­lo­tów bra­ko­wa­ło. Za­czę­to two­rzyć te­sty psy­cho­lo­gicz­ne dla kan­dy­da­tów do za­wo­du. Wie­le z nich było dzi­wacz­nych lub zu­peł­nie nie­od­po­wied­nich – ale wresz­cie zro­bio­no ja­kiś po­czą­tek, za­ję­to się na po­waż­nie pro­ble­mem.

Psy­cho­lo­gia sta­ła się bar­dziej po­pu­lar­na, kie­dy oka­za­ło się, że moż­na dzię­ki niej za­ro­bić. Ro­bot­ni­cy, któ­rzy pra­co­wa­li w spe­cy­ficz­nie ukształ­to­wa­nym śro­do­wi­sku, pro­du­ko­wa­li wię­cej to­wa­rów, a re­kla­ma była bar­dziej sku­tecz­na, gdy przy jej two­rze­niu wy­ko­rzy­sta­no wie­dzę psy­cho­lo­gicz­ną. Psy­cho­lo­gia uczy­ła chwy­tów, za po­mo­cą któ­rych moż­na było ma­ni­pu­lo­wać opi­nią pu­blicz­ną, ude­rza­jąc w czu­łe miej­sca i za­sie­wa­jąc ziar­no nie­pew­no­ści w gło­wie od­bior­cy: „a może rze­czy­wi­ście mam nie­świe­ży od­dech, łu­pież i pocą mi się sto­py?”. Od tego już tyl­ko krok do na­kło­nie­nia lu­dzi, żeby ku­po­wa­li i ku­po­wa­li bez koń­ca. Po­tem było już ła­two, bo prze­cież przyj­mu­je się, że je­śli coś przy­no­si pie­nią­dze, nie może być złe.

Jed­nak znacz­nie waż­niej­sze jest to, że psy­cho­lo­gia może cza­sem ra­to­wać ży­cie. Wie­le li­nii lot­ni­czych w koń­cu mu­sia­ło – nie bez opo­rów – przy­znać, że okre­śle­nie „błąd pi­lo­ta” jest z grun­tu nie­wła­ści­we, gdyż błę­dy ta­kie są spo­wo­do­wa­ne przez czyn­ni­ki le­żą­ce w na­tu­rze ludz­kiej i wca­le nie za­wsze za­wi­nio­ne przez pi­lo­ta. Z przy­zna­niem tego ostat­nie­go mają naj­wię­cej pro­ble­mów, ale w koń­cu zo­sta­ną do tego zmu­szo­ne, po­dob­nie jak rzecz się mia­ła w ogó­le z po­ję­ciem „czyn­ni­ka ludz­kie­go”. To, że pi­lot znaj­du­je się w sa­mym cen­trum dzia­łań, po­wo­du­je, że jest bar­dziej na­ra­żo­ny na skut­ki błę­dów – swo­ich lub cu­dzych. Li­nie mu­szą zdać so­bie spra­wę, że ewen­tu­al­ny błąd pi­lo­ta jest praw­do­po­dob­nie skut­kiem ca­łej se­rii wcze­śniej­szych błę­dów i że za­nim la­ta­nie sa­mo­lo­ta­mi rej­so­wy­mi sta­nie się jesz­cze bez­piecz­niej­sze, upły­nie mnó­stwo cza­su, trze­ba bę­dzie prze­pro­wa­dzić wie­le do­cho­dzeń i prze­ła­mać wie­le me­cha­ni­zmów obron­nych.

Śro­do­wi­sko, w któ­rym żyje cy­wi­li­zo­wa­ny czło­wiek, zmie­ni­ło się nie do po­zna­nia. Mimo to nadal wie on bar­dzo mało o so­bie i mie­rząc się ze skom­pli­ko­wa­ną tech­ni­ką, ujaw­nia wie­le cech ufor­mo­wa­nych przez jego wcze­śniej­sze śro­do­wi­sko ży­cia – co cza­sem przy­no­si ka­ta­stro­fal­ne skut­ki. Chy­ba na żad­nym in­nym polu ludz­kich wy­sił­ków nie jest to tak wi­docz­ne, jak w eks­plo­ra­cji ży­wio­łu dla czło­wie­ka cał­ko­wi­cie no­we­go – nie­ba.

2Ci wspaniali młodzieńcy w swych latających maszynach

Pod­bój prze­stwo­rzy przez czło­wie­ka przyj­mo­wa­no z taką samą nie­mal nie­wia­rą i wro­go­ścią, jaka spo­ty­ka­ła teo­rię ewo­lu­cji Dar­wi­na – i trwa­ło to znacz­nie dłu­żej, niż się po­wszech­nie uwa­ża. Gdy­by Lucy (Au­stra­lo­pi­the­cus afa­ren­sis), któ­rej nie­kom­plet­ny ska­mie­nia­ły szkie­let zo­stał od­kry­ty w Etio­pii w 1974 roku, chcia­ła po­le­cieć z Orvil­le’em Wri­gh­tem w pierw­szy lot sa­mo­lo­tem nie­opo­dal Kit­ty Hawk, mu­sia­ła­by żyć ja­kieś 3 700 000 lat dłu­żej, żeby do­żyć prze­mia­ny w Homo sa­piens, a po­tem jesz­cze ja­kieś 300 000 lat. W tym cza­sie, już jako bar­dzo wie­ko­wa dama, mo­gła­by stwier­dzić z ulgą, że do lotu Air­bu­sem A320 zo­sta­ło jej już za­le­d­wie 85 lat.

Choć czło­wiek ma­rzył o la­ta­niu od za­ra­nia swe­go ist­nie­nia, przez nie­zli­czo­ne ty­sią­ce lat, i po­dej­mo­wał cał­kiem licz­ne pró­by wzbi­cia się w prze­stwo­rza – je­śli wie­rzyć za­cho­wa­nym re­la­cjom z nie­mal każ­dej spo­łecz­no­ści ludz­kiej i nie­mal każ­dej epo­ki – re­ali­za­cję tego ma­rze­nia uzna­wa­no przez dłu­gie lata co naj­mniej za mrzon­kę, a by­wa­ło go­rzej – za grzech.

Upa­dek czło­wie­ka pró­bu­ją­ce­go wzle­cieć w nie­bo przy­rów­na­no do upa­dłej ludz­kiej na­tu­ry – każ­da pró­ba lotu była więc bluź­nier­stwem i sprze­ci­wie­niem się woli tego czy in­ne­go boga lub bo­gów. La­ta­nie było czar­ną ma­gią, dzie­łem sza­ta­na, cza­sem cu­dem oca­la­ły śmia­łek by­wał za swój świę­to­krad­czy czyn ka­ra­ny śmier­cią. Mimo to le­gen­dy o la­ta­niu trwa­ły: De­dal z Ika­rem, Kap­no­ba­ci, któ­rzy po­dró­żo­wa­li w kłę­bach dymu, i ce­sarz Shun, któ­ry pięć ty­się­cy lat temu uciekł swo­im prze­śla­dow­com, od­la­tu­jąc na skrzy­dłach usłuż­ne­go pta­ka. Pod­czas gdy Ko­ściół i opi­nia pu­blicz­na szy­dzi­li i gro­zi­li, przez ty­sią­ce lat nie­ustra­sze­ni nie­do­szli lot­ni­cy od Chin i Ja­po­nii po Kon­stan­ty­no­pol i Egipt ska­ka­li z kli­fów, wież i da­chów, a le­gen­dar­ny król Bry­ta­nii Bla­dud w 863 roku p.n.e., pod­pusz­czo­ny przez in­try­ganc­kich dwo­rzan, spró­bo­wał wzle­cieć ze świą­ty­ni Apol­la wznie­sio­nej w dzi­kich ostę­pach, któ­re obec­nie zna­my jako Lon­dyn, na „skrzy­dłach, któ­re nie utrzy­ma­ły­by che­ru­bi­na”.

Lecz ci wszy­scy „lu­dzie-pta­ki” prze­ja­wia­li ce­chę nie­zbęd­ną pi­lo­tom wcze­snej ery lot­nic­twa – zdol­ność do pod­ję­cia ry­zy­ka i igno­ro­wa­nia nie­do­wiar­ków. Po­tem po­ja­wił się Le­onar­do da Vin­ci (1452–1519), a wraz z nim praw­dzi­we na­ro­dzi­ny ae­ro­nau­ty­ki. Mó­wio­no, że fa­scy­na­cja Le­onar­da la­ta­niem była jego „naj­więk­szym, naj­bar­dziej ob­se­syj­nym i naj­bar­dziej znie­wa­la­ją­cym ma­rze­niem”.

W ko­lej­nych stu­le­ciach ob­se­sja la­ta­nia ogar­nia­ła co­raz wię­cej lu­dzi. W XVIII wie­ku po­ja­wi­li się bra­cia Mont­gol­fier ze swo­imi ba­lo­na­mi na ogrza­ne po­wie­trze, a w XIX wie­ku szy­bow­nik Otto Li­lien­thal oraz sir Geo­r­ge Cay­ley, któ­ry skon­stru­ował pierw­szy sa­mo­lot wy­ko­rzy­stu­ją­cy wy­twa­rza­ną na po­kła­dzie skie­ro­wa­ną do przo­du siłę cią­gu i dzia­ła­ją­cą do góry siłę no­śną. No, w każ­dym ra­zie w teo­rii i w for­mie mo­de­li, bo w rze­czy­wi­stej ska­li jego pa­ro­wy sa­mo­lot ja­koś nie chciał się ode­rwać od zie­mi.

Chwi­lę póź­niej na­stał wiek XX – wiek lot­nic­twa. Jesz­cze ostat­nie nie­do­bit­ki scep­ty­ków po­wta­rza­ły, że to nie­moż­li­we. W 1900 roku „The Ti­mes” w re­dak­cyj­nym ar­ty­ku­le au­to­ry­ta­tyw­nie stwier­dził, że lot ma­szy­ną cięż­szą od po­wie­trza jest z punk­tu wi­dze­nia tech­ni­ki i wie­dzy in­ży­nier­skiej ab­so­lut­nie nie­moż­li­wy. Jed­nak nie­do­szli lot­ni­cy wciąż pró­bo­wa­li.

Aż w grud­niu 1903 roku do­szło do prze­ło­mu. Bra­cia Orvil­le i Wil­bur Wri­ght ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych zbu­do­wa­li ma­szy­nę, któ­ra z czło­wie­kiem na po­kła­dzie wznio­sła się w po­wie­trze i prze­le­cia­ła oko­ło 36 me­trów. Czy nie­do­wiar­ki od­szcze­ka­ły swo­je twier­dze­nia? Ależ skąd! Oni w to po pro­stu nie uwie­rzy­li. Wia­do­mość o wy­czy­nie bra­ci Wri­ght nie obie­gła wca­le świa­ta lo­tem bły­ska­wi­cy, jak moż­na by ocze­ki­wać w erze pary, elek­trycz­no­ści i trans­atlan­tyc­kie­go ka­bla te­le­gra­ficz­ne­go. W Wiel­kiej Bry­ta­nii in­for­ma­cję tę za­mie­ści­ły w cią­gu ty­go­dnia po lo­cie je­dy­nie dwie ga­ze­ty. Jed­ną z nich była bul­wa­rów­ka „Da­ily Mail”, pio­nier ta­blo­idów, któ­ra wśród wia­do­mo­ści o pla­dze dwu­gło­wych cie­ląt i in­nych rów­nie wia­ry­god­nych re­we­la­cji wy­dru­ko­wa­ła pię­cio­cen­ty­me­tro­wą wzmian­kę na dole szpal­ty, za­ty­tu­ło­wa­ną Lot ste­row­ca bez gazu. A ta dru­ga ga­ze­ta? To był „Be­eke­eper’s Jo­ur­nal” [Prze­gląd Psz­cze­lar­ski].

Rząd ame­ry­kań­ski od­mó­wił za­ku­pu pa­ten­tu bra­ci Wri­ght, więc ci za­ofe­ro­wa­li go rzą­do­wi bry­tyj­skie­mu za dzie­sięć ty­się­cy fun­tów. Ten oka­zał się jed­nak rów­nie nie­uf­ny i sta­now­czo od­rzu­cił ofer­tę.

Dwa lata póź­niej we Fran­cji wy­pro­du­ko­wa­no ae­ro­plan, na któ­rym Al­ber­to San­tos-Du­mont prze­le­ciał 60 me­trów. Fran­cu­zi nie wie­rzy­li, że sa­mo­lot bra­ci Wri­ght na­praw­dę ist­niał i la­tał, do­pó­ki w 1908 roku Wil­bur nie przy­wiózł go na tor wy­ści­go­wy w Le Mans. Fran­cu­skie i an­giel­skie ga­ze­ty uzna­ły jed­nak, że to ja­kaś atra­pa, bo coś ta­kie­go nig­dy nie mo­gło­by się ode­rwać się od zie­mi. Po­mię­dzy 8 kwiet­nia 1908 a 2 stycz­nia 1909 roku Wil­bur wy­ko­nał we Fran­cji i w in­nych kra­jach eu­ro­pej­skich po­nad sto lo­tów, z któ­rych je­den trwał aż dwie go­dzi­ny. Lecz na­wet wte­dy nie­do­wie­rza­nie nie ustą­pi­ło. „The Ti­mes” za­ofe­ro­wał dzie­sięć mi­lio­nów fun­tów pierw­sze­mu czło­wie­ko­wi, któ­ry prze­le­ci sa­mo­lo­tem nad Lon­dy­nem, oczy­wi­ście w peł­nym prze­ko­na­niu, że nig­dy nie bę­dzie trze­ba pła­cić.

Póź­niej na bry­tyj­ską sce­nę wtar­gnął Ame­ry­ka­nin Sa­mu­el Cody. Nie umiał na­wet czy­tać ani pi­sać, ale w 1908 roku zbu­do­wał i ob­la­tał pierw­szy ae­ro­plan, któ­ry wzbił się w po­wie­trze z zie­mi bry­tyj­skiej. Nikt go nie fi­nan­so­wał i nie spon­so­ro­wał. Pie­nią­dze za­ro­bił, wy­sta­wia­jąc w lo­kal­nych te­atrach me­lo­dra­ma­ty opo­wia­da­ją­ce o ży­ciu na Dzi­kim Za­cho­dzie. Ob­sa­dę sta­no­wi­ła jego cała ro­dzi­na: sy­no­wie jeź­dzi­li kon­no po wi­dow­ni i sce­nie, żona wi­sia­ła nad sce­nicz­nym urwi­skiem, a sam Cody zmie­niał się ze zło­czyń­cy i re­wol­we­row­ca w bo­ha­te­ra ra­tu­ją­ce­go pa­nie z opre­sji.

Jego tak­że pra­sa wy­śmia­ła i okrzyk­nę­ła szar­la­ta­nem. Lecz prze­śmiew­cy za­mil­kli, gdy król Je­rzy V za­szczy­cił Cody’ego swo­ją przy­jaź­nią i po­pro­sił go o za­de­mon­stro­wa­nie swych umie­jęt­no­ści. A jed­nak na­wet wte­dy czyn­ni­ki ofi­cjal­ne trwa­ły w nie­do­wie­rza­niu. Mimo że nad Eu­ro­pę nad­cią­ga­ły wo­jen­ne chmu­ry, mi­ni­ster woj­ny za­de­kla­ro­wał, że rząd „nie uwa­ża, by ae­ro­pla­ny mo­gły zna­leźć ja­kie­kol­wiek za­sto­so­wa­nie do ce­lów wo­jen­nych”.

Znów trze­ba było do­pie­ro pry­wat­nych dar­czyń­ców, by za­ku­pi­li czte­ry ma­szy­ny i po­da­ro­wa­li je ma­ry­nar­ce wo­jen­nej. Oso­by te po­zwo­li­ły ofi­ce­rom na na­ukę la­ta­nia z jed­nym wszak­że ka­te­go­rycz­nym za­strze­że­niem: „Nie la­tać w nie­dzie­le!”.

W taki spo­sób po­wsta­ła i roz­po­czę­ła dzia­łal­ność Służ­ba Po­wietrz­na Kró­lew­skiej Ma­ry­nar­ki Wo­jen­nej (RNAS – Roy­al Na­val Air Se­rvi­ce).

Nad­szedł rok 1914, a z nim Wiel­ka Woj­na. Rzą­dy za­czę­ły do­strze­gać, że mimo wszyst­ko sa­mo­lo­ty mogą mieć ja­kieś za­sto­so­wa­nia woj­sko­we. Nadal jed­nak nie­któ­rym my­li­ły się one ze skrzy­dla­tą ka­wa­le­rią. Zresz­tą aku­rat umie­jęt­ność jaz­dy kon­nej uzna­no – i to wy­jąt­ko­wo zgod­nie po obu stro­nach fron­tu – za pod­sta­wo­wą kwa­li­fi­ka­cję do zo­sta­nia pi­lo­tem. Coś z tego po­zo­sta­ło do dziś, bo nadal uzna­je się, że w za­wo­dzie pi­lo­ta waż­na jest ko­or­dy­na­cja ru­cho­wa i po­czu­cie rów­no­wa­gi, bez któ­rych kon­no jeź­dzić się nie da. Pod­czas I woj­ny świa­to­wej sfor­ma­li­zo­wa­ne re­gu­ły wal­ki w po­wie­trzu przy­po­mi­na­ły ra­czej dwor­skie tur­nie­je ry­cer­skie, a nie­licz­nych, któ­rzy ła­ma­li za­sa­dy, byle tyl­ko od­nieść zwy­cię­stwo, trak­to­wa­no z od­ra­zą, niby po­spo­li­tych kłu­sow­ni­ków. Woj­na bar­dzo przy­czy­ni­ła się do roz­wo­ju lot­nic­twa – tyl­ko Wiel­ka Bry­ta­nia za­koń­czy­ła ją z 22 647 sa­mo­lo­ta­mi. Sfor­mo­wa­ny ad hoc Kró­lew­ski Kor­pus Lot­ni­czy (RFC – Roy­al Fly­ing Corps) zo­stał prze­kształ­co­ny w Kró­lew­skie Siły Po­wietrz­ne (RAF – Roy­al Air For­ce), nowy sa­mo­dziel­ny ro­dzaj wojsk, bio­rą­cych udział w woj­nie na rów­ni z woj­ska­mi lą­do­wy­mi i ma­ry­nar­ką wo­jen­ną. La­ta­nie sta­ło się rze­czy­wi­sto­ścią. Otwar­te wro­ta prze­stwo­rzy za­pra­sza­ły chęt­nych do dal­sze­go pod­bo­ju.

Pi­lo­ci jed­nak szyb­ko na wła­snej skó­rze prze­ko­na­li się, że nie­bo jest da­le­ko bar­dziej nie­bez­piecz­ne, niż kto­kol­wiek przy­pusz­czał. I nie cho­dzi­ło tyl­ko o to, że sa­mo­lo­ty cza­sem roz­la­ty­wa­ły się w po­wie­trzu, a sil­ni­ki za­wo­dzi­ły – bo to nie­bez­pie­czeń­stwo pio­nie­rzy tacy jak Pil­cher, Cody i Rolls ra­do­śnie za­ak­cep­to­wa­li jako wpi­sa­ne w za­wód i za­pła­ci­li ży­ciem za swo­je od­waż­ne po­szu­ki­wa­nia. Nie­bo oka­za­ło się wy­mie­rzać nie­spo­dzie­wa­ne cio­sy, na któ­re la­ta­mi wy­sta­wia­li się pi­lo­ci – i dla wie­lu z nich były one śmier­tel­ne. A mimo to, opę­ta­ni na­mięt­no­ścią do la­ta­nia, przy­sta­li i na to. Na łożu śmier­ci z tru­dem wy­dłu­ba­ny z wra­ku swej ma­szy­ny Pil­cher wy­po­wie­dział sło­wa, któ­re go unie­śmier­tel­ni­ły:

– Trze­ba zło­żyć tę ofia­rę.

Zim­no mro­zi­ło pal­ce pierw­szych awia­to­rów, lecz kom­bi­ne­zo­ny elek­trycz­ne, wy­na­le­zio­ne po to, aby ich ogrze­wać, pa­rzy­ły im ręce. Cho­ciaż ist­nia­ły już spa­do­chro­ny, nie wy­da­wa­no ich pi­lo­tom, aby „przed­wcze­śnie” nie opusz­cza­li sa­mo­lo­tów. Na du­żych wy­so­ko­ściach pa­no­wa­ło ni­skie ci­śnie­nie at­mos­fe­rycz­ne i bra­ko­wa­ło tle­nu, bez któ­re­go lot­ni­cy po­pa­da­li w dez­orien­ta­cję i w koń­cu umie­ra­li. Ośle­piał ich stru­mień za­śmi­gło­wy, a jed­no­cze­śnie za­tru­wał tle­nek wę­gla za­war­ty w spa­li­nach. W prze­ci­wień­stwie do pta­ków, któ­rym na­tu­ral­ny in­stynkt umoż­li­wia lot nad zie­mią w nocy lub we mgle, pi­lo­ci prze­ko­na­li się bo­le­śnie, że bez wi­docz­no­ści ho­ry­zon­tu okre­śle­nie po­ło­że­nia (po­chy­le­nia, prze­chy­le­nia i od­chy­le­nia) sa­mo­lo­tu sta­je się wła­ści­wie nie­moż­li­we. Śmier­tel­nym za­gro­że­niem było ob­lo­dze­nie, nie­unik­nio­ne na du­żych wy­so­ko­ściach, gdzie pa­nu­ją bar­dzo ni­skie tem­pe­ra­tu­ry. Lód za­trzy­my­wał sil­ni­ki, prze­cią­żał ka­dłu­by, po­gar­szał cha­rak­te­ry­sty­ki ae­ro­dy­na­micz­ne skrzy­deł. Pew­ne typy chmur po­tra­fi­ły po­ła­mać prze­la­tu­ją­cy przez nie sa­mo­lot. Pod­czas zbyt gwał­tow­nych za­krę­tów i zbyt szyb­kie­go wzno­sze­nia wy­stę­po­wa­ły ol­brzy­mie prze­cią­że­nia pro­wa­dzą­ce do ob­ra­żeń fi­zycz­nych i do chwi­lo­wej lub trwa­łej utra­ty świa­do­mo­ści. Cho­ro­ba po­wietrz­na, nowa od­mia­na zna­nej od wie­ków cho­ro­by mor­skiej, czy sze­rzej lo­ko­mo­cyj­nej, po­tra­fi­ła wy­nisz­czać or­ga­ni­zmy do­tknię­te nad­mier­ną wraż­li­wo­ścią błęd­ni­ka. Za każ­dym ro­giem zda­wa­ły się czy­hać nowe nie­spo­dzie­wa­ne nie­bez­pie­czeń­stwa – na przy­kład lo­kal­ny prąd spa­da­ją­cy (mi­cro­burst).

Jest to bar­dzo sil­ny prąd po­wie­trza skie­ro­wa­ny w dół, któ­ry two­rzy wy­pływ po­tęż­nych wia­trów i ruch mas po­wie­trza ku zie­mi. Zwy­kle trwa bar­dzo krót­ko, le­d­wie kil­ka mi­nut, i obej­mu­je bar­dzo mały ob­szar, lecz jest śmier­tel­nie nie­bez­piecz­ny, szcze­gól­nie dla sa­mo­lo­tów w nie­sta­bil­nych fa­zach lotu, star­tu­ją­cych lub lą­du­ją­cych. Duży prąd tego ro­dza­ju, trwa­ją­cy od pię­ciu do dwu­dzie­stu mi­nut, zwa­ny jest sil­nym prą­dem spa­da­ją­cym (ma­cro­burst). Obie ka­te­go­rie zo­sta­ły zi­den­ty­fi­ko­wa­ne oko­ło 1980 roku. W 1982 roku w wy­ni­ku ka­ta­stro­fy Bo­ein­ga 727 star­tu­ją­ce­go z No­we­go Or­le­anu zgi­nę­ły 153 oso­by (wszy­scy pa­sa­że­ro­wie, cała za­ło­ga i osiem osób na zie­mi). Ko­lej­na ka­ta­stro­fa wy­da­rzy­ła się w 1985 roku w Dal­las, kie­dy to zgi­nę­ły lub zo­sta­ły ran­ne 133 oso­by na po­kła­dzie Tri­sta­ra. Obec­nie pi­lo­ci uczą się już w sy­mu­la­to­rach, jak po­stę­po­wać w przy­pad­ku na­po­tka­nia lo­kal­ne­go prą­du spa­da­ją­ce­go.

O ile stra­ty wśród pio­nie­rów lot­nic­twa były duże, o tyle wśród pi­lo­tów I woj­ny świa­to­wej – ogrom­ne. Sta­ło się to im­pul­sem do szyb­kie­go roz­wo­ju me­dy­cy­ny lot­ni­czej, choć trze­ba nie­ste­ty przy­znać, że cho­dzi­ło nie tyle o ży­cie lot­ni­ków, ile o wzglę­dy fi­nan­so­we – kosz­ty za­stą­pie­nia tak wie­lu znisz­czo­nych ma­szyn były zbyt duże, ko­niecz­ne więc sta­ło się prze­pro­wa­dza­nie wstęp­nej se­lek­cji wśród kan­dy­da­tów na przy­szłych pi­lo­tów.

Pierw­szy­mi, któ­rzy po­wo­ła­li sek­cję me­dycz­ną, aby te­sto­wa­ła kan­dy­da­tów do lot­nic­twa woj­sko­we­go, byli Niem­cy. Przy­szli nie­miec­cy pi­lo­ci za­czę­li prze­cho­dzić nie tyl­ko ba­da­nia me­dycz­ne, lecz rów­nież (co za­ska­ku­ją­ce) te­sty psy­cho­lo­gicz­ne, spraw­dza­ją­ce „uwa­gę, pa­mięć, szyb­kość i pew­ność ru­chów, od­por­ność na zmę­cze­nie, lę­kli­wość, orien­ta­cję i ro­ze­zna­nie”.

Bry­tyj­czy­cy po sta­re­mu szu­ka­li pi­lo­tów wśród ka­wa­le­rzy­stów, a w ra­zie wy­pad­ku oca­la­łe­go lot­ni­ka zmu­sza­no do po­now­ne­go star­tu – jak po upad­ku z ko­nia – w wy­ni­ku cze­go za­miast zner­wi­co­wa­ne­go, ale ży­we­go pi­lo­ta bar­dzo czę­sto zy­ski­wa­no je­dy­nie mę­czen­ni­ka słusz­nej spra­wy w ko­lej­nym wra­ku. W cha­rak­te­rze sa­ni­ta­riu­szy przy­dzie­la­no do dy­wi­zjo­nu za­le­d­wie ka­pra­li z Kró­lew­skie­go Woj­sko­we­go Kor­pu­su Me­dycz­ne­go (RAMC – Roy­al Army Me­di­cal Corps), a re­kon­wa­le­scen­tów, któ­rzy wy­le­czy­li się z ran od­nie­sio­nych w oko­pach, za­chę­ca­no do za­si­la­nia top­nie­ją­cych sze­re­gów lot­nic­twa. Gdy w koń­cu utwo­rzo­no punk­ty do se­lek­cji kan­dy­da­tów pod ko­men­dą ma­jo­ra Flac­ka, ich pod­sta­wo­wym na­rzę­dziem se­lek­cyj­nym była „tor­ba Flac­ka”, rze­ko­mo po­zwa­la­ją­ca stwier­dzić pu­łap, na jaki może się wznieść przy­szły lot­nik bez uży­cia tle­nu. Ce­lo­wa­no w war­tość 20 000 stóp4 (nie­co po­nad 6000 me­trów), cho­ciaż każ­dy żywy or­ga­nizm po­trze­bu­je do­dat­ko­we­go tle­nu już na wy­so­ko­ści 3600 me­trów. Mimo to test prze­trwał dłu­gie lata i jesz­cze ja mu­sia­łem go przejść, kie­dy zgło­si­łem się do RAF na po­cząt­ku II woj­ny świa­to­wej. Nie­ste­ty, wpa­jał on pi­lo­tom nie tyl­ko prze­ko­na­nie, że moż­na la­tać na ta­kich wy­so­ko­ściach bez tle­nu, ale co gor­sza, że ci, któ­rzy tego nie po­tra­fią, to god­ne po­gar­dy ma­min­syn­ki.

Fran­cu­ski sys­tem te­sto­wa­nia przy­szłych pi­lo­tów był nie­mal rów­nie kre­tyń­ski. W jego ra­mach spraw­dza­no na przy­kład „po­dat­ność na szok ner­wo­wy” – strze­la­jąc nie­spo­dzie­wa­nie kan­dy­da­to­wi z re­wol­we­ru tuż nad uchem i oce­nia­jąc jego re­ak­cję.