Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Pieśni”, czy też „Księga Pieśni” uchodzi za najwybitniejsze dzieło tego poety romantycznego. Christian Johann Heinrich Heine, a właściwie Harry Chaim Heine (1797-1856) – niemiecki poeta żydowskiego pochodzenia, przedstawiciel romantyzmu, jeden z najwybitniejszych niemieckich liryków, prozaik, publicysta urodził się w rodzinie żydowskiej. Jego ojciec był kupcem. Przez większość swej młodości pozostawał pod wpływem potęgi finansowej swego stryja Salomona Heinego, hamburskiego milionera i bankiera. Heine cierpiał na chorobę weneryczną (prawdopodobnie kiłę), przez którą od wiosny 1848 był przykuty do łóżka, sparaliżowany, męczony skurczami i częściowo niewidomy. Wyrzekł się wtedy swojej wiary w boskość człowieka i uznał osobowego Boga, aby sprzeczać się z nim o niesprawiedliwe rządzenie światem. Poeta zmarł w 1856 po prawie ośmiu latach strasznych cierpień. Został pochowany na cmentarzu Montmartre. Swą wysoką pozycję zawdzięcza swej poezji lirycznej, w szczególności utworom składającym się na „Księgę Pieśni”. (Za Wikipedią).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 77
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Heinrich Heine
Pieśni
przeł. Aleksander Kraushar
Armoryka
Sandomierz
Projekt okładki: Juliusz Susak
Tekst wg edycji:
Heinrich Heine
Pieśni Heinego
Wyd. Gebethner i Wolff
Warszawa 1880
Zachowano oryginalną pisownię.
© Wydawnictwo Armoryka
Wydawnictwo Armoryka
ul. Krucza 16
27-600 Sandomierz
http://www.armoryka.pl/
ISBN 978-83-7950-921-8
Był ongi rycerz milczący, smutny,
Blady, wychudły, znękany...
Szedł po pielgrzymce życia pokutnéj,
W marzenia swoje wsłuchany...
Był tak dziwaczny, niezdarny srodze,
Że gdy dziewczątka spotykał w drodze
Śmiechem był zawsze witany...
Zdala od ludzi miał swe ustronie,
Gdzie cisza była grobowa...
Tam często w niebo wyciągał dłonie
Ale nie mówił ni słowa...
Raz północ biła... Wtém dźwięk tajemny
Ozwał się w głuszy i w domek ciemny
Wstąpiła jasność jutrzniowa...
To była Ona — cudnie przybrana
Welonem z drogich kamieni...
Twarz jéj — jak róża świeżo zerwana
Blaskiem jutrzenki się mieni...
Wzrok jéj tajemne rzuca zaklęcia,
Więc on i ona w wspólne objęcia
Padli tym blaskiem olśnieni...
Z twarzy rycerza bladość już znika,
Łza tryska okiem natchnioném...
Już i w pierś jego miłość przenika,
Lżéj mu już w sercu zranioném...
Lecz ona zdradnie jak jeziór diva
Głowę rycerza z lekka okrywa
Białym z brylantów welonem...
Zdumiony — widzi pałac z kryształu...
Szmer fontann słyszy dokoła...
Zmysły się wonią poją do szału,
Natchnienia blask bije z czoła...
Więc temi blaski rycerz olśniony,
Do piersi swojéj dziwnie wzburzonéj
Zdradnego tuli anioła...
Chór dziewic wodnych czarownie śpiewa,
Nęcące brzmią kastaniety...
Rycerz w marzeniach słodko omdlewa,
Drgają w nim zmysłów podniety...
Wtém — cichną dźwięki... blask dogorywa
I rycerz smutny znowu spoczywa
W skromnéj izdebce — poety...
W prześlicznym miesiącu Maju,
Gdy tryska kwiat z ziemi łona,
I w sercu mojem zakwitły
Pierwszej miłości nasiona...
W prześlicznym miesiącu Maju,
Gdy ptaszę śpiewa z zapałem,
I ja mych uczuć wybrance
Wszystkie pragnienia wyznałem...
Z łez moich kwiatek wyrasta,
Świeżuchny jak ranna rosa...
A z moich westchnień ulata
Słowików chór pod niebiosa...
Jeśli mnie kochasz aniele
Kwiatków ci moich użyczę —
A nad twém oknem — co rano
Usłyszysz chóry słowicze...
Róża i lilja, gołąbek i słońce:
To były ongi mej miłości gońce...
Już ich nie kocham — lecz kocham jedynie
Piękną, milutką, mych marzeń boginię,
Bo ona sama jest miłości szczytem...
Jest różą, lilją, gołąbkiem i świtem...
Gdy się w twe cudne oczy wpatruję,
Nikną wnet moje cierpienia,
A gdy usteczka twoje całuję,
Boleść ma — w roskosz się zmienia.
Gdy cię aniele tulę do siebie...
Rajską się poję słodyczą...
Lecz kiedy szepczesz: ja kocham ciebie
Ach! Wtedy płaczę z goryczą.
Miałem niedawno sny tajemnicze,
A w nich widziałem twoje oblicze...
Słodycz w twych modrych oczach jaśniała,
Lecz byłaś blada — śmiertelnie biała...
Usta jedynie miałaś różowe...
Lecz śmierć te blaski zaćmi jutrzniowe,
Zgaśnie ten cudny promyk w rozkwicie
Co rzucał światło na moje życie...
Oprzéj swe usta o moje usta,
A łzy nam z oczu popłyną ...
Oprzéj swe piersi o moje piersi
Wnet się z nich ognie wywiną...
A gdy w ten płomień — jasnym strumieniem
Łez naszych zdrój padać będzie...
Gdy cię obejmę silném ramieniem —
Skonam w miłosnym obłędzie...
Kielichom lilji marzącéj
Tchnienia méj duszy udzielę;
A kwiatek lilji wydzwoni
Piosnkę o moim aniele...
Piosnka ta rzewna, liljowa,
Jak całus w błękit popłynie,
Całus mi dany przed laty —
W najsłodszéj życia godzinie...
Stałe — jak serca rzewna tęsknica
Dumają gwiazdki na niebie...
I lat tysiące patrzą w swe lica
Zawsze z daleka od siebie...
Próżno już nieraz głupi astrolog,
Co wzrok swój niebu porucza,
Chciał, jakby nowy niebian filolog,
Do słów ich dostać się klucza...
Lecz ja — choć gardzę nauk okowy
Te dźwięki znam tajemnicze;
Bo dla mnie kluczem gwiazd tych rozmowy
Było kochanki oblicze...
Na skrzydłach pieśni niebiańskiéj,
Z tobą o luba popłynę,
Tam — ponad brzegi Gangesu
Gdzie znam ustronie jedyne...
Tam kwitnie ogród różowy,
W srebrzystym blasku księżyca...
A cudne zwoje lotosów
W blasku tym myją swe lica.
Szepcze fijołek do braci
I w niebo wznosi swą głowę...
A róże, w pośród milczenia,
Wonną prowadzą rozmowę...
Jakby zefirów podmuchy
Gazelle biegną po skale,
A w dali — szumią uroczo
Świętego Gangesu fale.
Tam, na tych błoniach rozkosznych
Pod bujném drzewem palmowém,
Poić się będziem marzeniem
I karmić miłości słowem....
Drży piękny kielich lotosu
O jasnéj zorzy rozkwicie...
I z pochyloną główeczką
Czeka na nocy przybycie...
Księżyc — ów blady kochanek,
Budzi go światłem zwodniczem,
A lotos wita to światło,
Bladem, marzącem obliczem...
I kwitnie szybko i świeci,
Wznosząc w niebiosa swe sploty
I drży i płacze i kona
Z miłosnéj serca tęsknoty...
Gdzie Renu z licem iskrzącém
Wstęga rozwija się kręta...
Tam stoi z wieżyc tysiącem
Kolonia wielka i święta...
Tam, nad cherubów obłokiem,
Świeci Madonna ze złota,
Nieraz mi w burzach żywota
Świeciła swoim urokiem...
Madonny cudne oblicze
Zdobią kwieciste opony,
Podobne wdzięki dziewicze
Ma anioł mój ubóstwiony...
Niekochasz mnie! niekochasz mnie...
Ach! to mnie mało obchodzi!
Bo kiedy patrzę w oblicze twe
Pierś ma hymn szczęścia zawodzi...
Niecierpisz mnie, niecierpisz mnie,
Brzmi w ustach twych wieść złowroga,
Ach pozwól tylko uściskać je,
A zniknie płonna ma trwoga...
Usłuchaj prośby méj wrzącéj
Najcudowniejsza istoto...
Niech mnie śnieżyste twe rączki
W miłosnym szale oplotą!
Zaledwiem wyrzekł te słowa
Już prośba moja spełniona...
Lecz w tym wężowym uścisku
Doznaję mąk Laokona...
Żadnych przysiąg! Całuj tylko!
Klątwom kobiet nic niewierzę...
Głos twój słodki — ale słodszym
Jest twój całus dany szczerze...
On mą wiarą — mem natchnieniem,
Słowo — próżnem tylko tchnieniem.
O! przysięgaj luba zawsze!
Wierzę, wierzę ci na słowo,
W sercu czucia płoną żwawsze,
Czuję błogość, siłę nową,
Miłość — szepczą głosy wieszcze,
Od wieczności dłuższą jeszcze...
Na oczy méj ulubionéj,
Napiszę piękne canzony,
Na usta mojéj jedynéj
Splotę przecudne terziny,
Na lica lubéj czarowne
Wyśpiewam stanze cudowne,
Ach! Gdyby serce w niéj biło
Toby się sonet skreśliło...
Świat jest głupi, świat jest ślepy,
Świat podły oszczerca...
Mówi: że ty dziécię moje
Niemasz dla mnie serca!
Świat jest głupi, świat jest ślepy,
Ciągle cię spotwarza...
Niewie jak twój całus słodki!
Jak mą pierś rozżarza!...
Powiedz, powiedz mi aniele,
Mój kwiateczku piękny, hoży,
Czyś ty sennem jest widziadłem
Które wieszcza umysł tworzy?
Ale nie! Usteczek takich,
Takich oczu, tego czoła,
Takich wdzięków strojnych, cudnych,
Tego stworzyć wieszcz nie zdoła...
Tylko gady i potwory,
Bazyliszki, węże, krety,
Tylko takie piekieł twory
Może wyśnić myśl poety...
Ale ciebie mój aniele,
Twej twarzyczki jasnéj, hożéj,
Twoich zdradnych, kornych spojrzeń
Myśl poety nie utworzy...
Jakby Venus z morskiéj piany,
Świeci blaskiem luba moja,
Gdyż cudowna ta dziewoja
To — rywala skarb wybrany...
Serce, serce niecierpliwe!
Cóż pomoże gniewu siła?
Znoś cierpienia swe dotkliwe,
Które zdrada ci zrządziła...
Nie szemrzę już — choć serce pęka moje,
Straciłem Cię — lecz gniew już przycichł we mnie,
Choć jak dyament, niecisz blasków zwoje,
Nie wnika promień w twego serca ciemnie...
Wiem to oddawna. Wszak Ciem widział we śnie...
I noc widziałem, co ćmi serca rany,
I wężam widział, co cię gryzł boleśnie...
Widziałem luba los twój opłakany...
Tak! Nędzną jesteś, lecz już znikł mój gniew...
Luba! Nam obu nędznymi trzeba być,
Nim śmierć wyziębi w sercach naszych krew,
Nam obu, luba, nędznymi trzeba być!
Widzę szyderstwo nad twych ust obsłoną
I błysk zuchwalstwa co w twych oczach gra...
I dumę widzę co ci porze łono...
Lecz nędzną jesteś — jak nędznym jestem ja!
Na ustach twych ukryty bólu ślad —
Tajemna łza — chce blask twych oczu zćmić...
Dumną twą pierś tajemny gryzie jad...
Nam obu luba nędznymi trzeba być!
Toż mi dopiero huk dzielny!
Trąby i bębny brzmią w koło...
Wszak to swój taniec weselny
Ma luba tańczy wesoło...
Fanfary, kotły, wciąż brzęczą...
Dźwięk ten sumienie twe głuszy...
I tylko z cicha coś jęczą
Dobre aniołki twej duszy...
Więc niepamiętasz o luba wcale,
Żem twe serduszko posiadał stale,
Serduszko twoje, rzewne, lękliwe,
Słodkie nad wyraz, a tak fałszywe!
Więc już zatarłaś w duszy wspomnienia
Miłości mojéj, mego cierpienia?
Czyli ma miłość — ból przewyższyła?
Niewiem. Lecz straszną obojga siła...
Gdyby kwiateczki wiedziały
Jak serce moje strapione,
Balsam by z łez swych przyniosły,
Na piersi moje zranione...
Gdyby słowiki wiedziały
Jak straszną znoszę ja mękę,
Zbiegłyby do mnie — by nucić
Najmilszą moją piosenkę.
Gdyby choć gwiazdki wiedziały
Jak cierpi serce me młode,
Zeszłyby do mnie z niebiosów
I miałbym cierpień osłodę...
Ach! Nikt mych cierpień nie widzi!
Lecz ona — bóle zna moje,
Wszak ona sama rozdarła,
Rozdarła pierś mą na dwoje...
Czemu dziś róże tak blade,
Ach powiedz drogie me życie!
Dla czego w trawce zielonéj
Błękitne kwiatki milczycie?
Czemu skowronek gdy wzlata,
Żałobę śpiewem swym głosi?
Dla czego z krzewów balsamu
Taka woń trupia się wznosi?
Czemu dziś słońce tak zimne,
Wciąż w gęstą kryje się chmurę?
Czemu dziś ziemia tak szara?
Drzewa jak cmentarz ponure?
Czemum ja sam tak znędzniały?
Ach powiedz mi moja miła!
Powiedz najdroższa, dla czego,
Dla czegoś mnie porzuciła?
Wiele ci o mnie mówili,
A cierpką była ich mowa...
Lecz — co mą duszę dręczyło,
O tém, nie rzekli ci słowa...
Nad tém — jak zepsuć mą sławę,
Myśl ich się ciągle siliła...
I złym mnie wreszcie nazwali,
A tyś w to wszystko — wierzyła...
A jednak rzeczy najgorszéj,
Nie dosłyszały twe uszy...
Tę rzecz najgorszą — najgłupszą,
Ja sam tłumiłem w swéj duszy...
Kwitła topola — śpiewał skowronek,
Do słońca cudny wdzięczył się dzionek,
A tyś mnie w śnieżne tuląc ramiona
O raju uciech śniła natchniona...
Wtém kruk zakrakał — pożółkły drzewa...
Zaszumiał wicher, spadła ulewa...
A my — bez żalu, bez gniewu słowa,
Rzekliśmy sobie: „Bądź zdrów!“