Pieniądz - Emilé Zola - ebook

Pieniądz ebook

Emile Zola

0,0
36,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wystarczy przez jakiś czas pobyć w towarzystwie inwestorów giełdowych, posłuchać wypowiedzi analityków lub komentatorów, poczytać wypowiedzi spekulantów na forach i w mediach społecznościowych, by przekonać się, że Zola w genialny sposób uchwycił naturę ludzi próbujących swoich sił na rynkach finansowych. Postaci ukazane w Pieniądzu to nie są spekulanci i inwestorzy ze świata, który przeminął, lecz postaci uniwersalne i ponadczasowe. Gdy ludzie zmagają się z namiętnościami, jakie rodzi gra giełdowa, zachowują się niemal identycznie bez względu na to, czy są arystokratami w cylindrach na giełdzie paryskiej, inwestorami w salach dogrywek na warszawskiej giełdzie w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, czy też spekulantami grającymi dziś za pośrednictwem smartfonów i komputerów na rynkach kryptowalut i foreksie.

Z posłowia Grzegorza Zalewskiego

 

 

Ojcowie, mężowie, kochankowie porwani namiętnym zapałem kobiet, dając teraz zlecenia swoim maklerom, powtarzali rozbrzmiewający wokół okrzyk: „Bóg tak chce!”. A za nimi tłoczyła się przerażająca masa maluczkich, gromady ciurów obozowych ciągnące za armią; namiętność, która zstąpiła z salonów do pokoi służbowych, którą mieszczanin zaraził robotnika i chłopa, rzucała w ten szaleńczy taniec milionów biednych nabywców paru skromnych akcji: stróżów mających wkrótce porzucić służbę, stare panny z kotami, emerytów prowincjonalnych żyjących za dziesięć su dziennie, księży wiejskich zubożonych przez jałmużny, całą tę masę drobniutkich rentierów, wybladłych i wynędzniałych, których każda katastrofa giełdowa wymiata za jednym zamachem, niczym zaraza morowa, i wrzuca do wspólnego grobu.

 

Fragment książki

 

Indeks Zola_

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 689

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału:

Les Rougon-Macquart. Histoire naturelle et sociale d’une famille sous le Second Empire. L’Argent

Copyright © for the Polish translation by Tomasz Reindl 2022

Copyright © for the afterword by Grzegorz Zalewski 2022

Copyright © for the Polish edition by Linia, Warszawa 2022

Książka przygotowana na podstawie wydania Państwowego Instytutu Wydawniczego, Warszawa 1961

Redakcja i korekta nowego wydania:

Małgorzata Wiśniowska-Deluga

Skład:

Anna Dąbrowska

Projekt okładki:

Anna Kloza-Rozwadowska

Linia sp. z o.o.

www.wydawnictwolinia.pl

ISBN: 978-83-66667-19-8 (EPUB); 978-83-66667-19-8 (MOBI)
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
I

Jedenasta wybiła właśnie na giełdzie, gdy Saccard wszedł do biało-złotej sali restauracji Champeaux, której oba wysokie okna wychodzą na plac. Szybkim spojrzeniem przebiegł szeregi stolików, gdzie tłoczyli się zaaferowani goście, i wydał się zaskoczony, nie widząc twarzy, której szukał.

Ponieważ mijał go akurat zapędzony kelner obładowany półmiskami, rzucił pytanie:

– Czy pana Hureta jeszcze nie było?

– Nie, proszę pana, jeszcze nie.

Wtedy Saccard zdecydował się; usiadł przy zwolnionym właśnie przez jakiegoś klienta stoliku, we framudze jednego z okien. Sądził, że się spóźnił, i podczas gdy zmieniano nakrycie, spoglądał przez okno, śledząc bacznie przechodniów. Nawet gdy nakryto już na nowo, nie zamówił na razie niczego, lecz przez chwilę wpatrywał się w plac jaśniejący wesołym blaskiem pierwszych dni majowych. W tej godzinie południowego posiłku plac był niemal pusty: pod kasztanami pokrytymi zielenią świeżą i delikatną ławki stały wolne; na postoju wzdłuż żelaznych sztachet, od jednego do drugiego ich krańca, ciągnął się sznur dorożek, a omnibus przychodzący z Bastylii zatrzymywał się przy budce kontrolerskiej na rogu skwerku, nikt jednak nie wysiadał, ani nie wsiadał. Słońce padało prostopadle, kąpiąc w swoich promieniach gmach giełdy wraz z kolumnadą, dwoma posągami i szerokimi schodami, u których szczytu na razie stała tylko we wzorowym porządku armia krzeseł.

Saccard, odwróciwszy się, dostrzegł przy sąsiednim stoliku maklera giełdowego, Mazauda. Wyciągnął do niego rękę.

– Kogo widzę! Dzień dobry!

– Dzień dobry! – odparł makler, z roztargnieniem oddając uścisk dłoni.

Mazaud, drobny, bardzo żywy przystojny brunet, odziedziczył niedawno, w trzydziestym drugim roku życia, urząd maklerski po jednym z wujów. Wydawał się bez reszty pochłonięty rozmową ze swoim współbiesiadnikiem, otyłym jegomościem o rumianej, wygolonej twarzy, słynnym Amadieu, którego cała giełda wielbiła od czasu pamiętnej spekulacji na akcjach kopalni Selsis. Gdy walory te spadły do piętnastu franków i gdy każdego nabywcę traktowano jak szaleńca, ulokował w nich cały swój majątek, dwieście tysięcy franków, na los szczęścia, bez kalkulacji ani namysłu, powodowany uporem tępego szczęściarza. Dzisiaj, kiedy dzięki odkryciu rzeczywistych i bogatych żył kruszcu kurs akcji przekroczył tysiąc franków, zarabiał na tym interesie około piętnastu milionów; w ten sposób bezmyślna operacja, za którą wtedy należało go było zamknąć, stawiała go w szeregu wybitnych talentów finansowych. Kłaniano mu się nisko, a zwłaszcza zasięgano jego rad. Zresztą nie dawał już więcej zleceń, zaspokojony, jakby spoczywając odtąd na laurach swego jedynego i legendarnego przebłysku geniuszu. Mazaud musiał niewątpliwie marzyć o zdobyciu w nim klienta.

Saccard, nie zdoławszy uzyskać od Amadieu nawet uśmiechu, pozdrowił siedzących razem przy przeciwległym stoliku trzech znajomych spekulantów: Pilleraulta, Mosera i Salmona.

– Dzień dobry! Co słychać?

– Jakoś idzie... Dzień dobry!

Z ich strony również wyczuł chłód, prawie niechęć. A przecież Pillerault, bardzo wysoki, bardzo chudy, o gwałtownych ruchach i z nosem ostrym jak klinga szabli w kościstej twarzy błędnego rycerza, odznaczał się zazwyczaj poufałością gracza, który do godności zasady podniósł karkołomność, twierdząc, iż zawsze staczał się w katastrofy, ilekroć usiłował myśleć. Była to bujna natura zwyżkowca przewidującego zawsze zwycięstwo; w przeciwieństwie do niego Moser, niski człowieczek o żółtej cerze, ciężko chory na wątrobę, biadolił nieustannie, dręczony ciągłymi obawami jakichś kataklizmów. Salmon natomiast, wybitnie przystojny mężczyzna, dzielnie zmagający się z nadchodzącą pięćdziesiątką, dumny ze swej okazałej, czarnej jak atrament brody, uchodził za niezwykle tęgi umysł. Nigdy się nie odzywał, odpowiadał jedynie uśmiechami, nie wiedziano, ani jak gra, ani czy w ogóle gra; a sposób, w jaki słuchał, tak silne wywierał wrażenie na Moserze, że ten bardzo często, zwierzywszy mu się z jakiegoś zamiaru, biegł zmieniać dane już zlecenie, zbity z tropu jego milczeniem.

Wśród tej okazywanej mu ogólnie obojętności Saccard kończył przegląd sali, obejmując ją rozgorączkowanym i wyzywającym spojrzeniem. Wymienił jeszcze tylko ukłon z wysokim młodzieńcem, siedzącym trzy stoliki dalej, pięknym Sabatanim, Lewantyńczykiem o pociągłej i smagłej twarzy, którą rozświetlały wspaniałe czarne oczy, szpeciły jednak złe, niepokojące usta. Uprzejmość tego młodzika ostatecznie go zirytowała: skompromitowany gracz, usunięty z jakiejś zagranicznej giełdy, jeden z owych tajemniczych ulubieńców kobiet, który nie wiadomo skąd wziął się zeszłej jesieni na rynku paryskim. Saccard widział go już przy robocie jako figuranta zamieszanego w jakiś krach bankowy, który teraz stopniowo odzyskiwał zaufanie parkietu i kulisy układnymi manierami i niestrudzoną uprzejmością w stosunku do najbardziej nawet skompromitowanych.

Przed Saccardem stanął kelner.

– Co pan każe podać?

– Ach!... Cokolwiek, może jakiś kotlet, szparagi. Następnie, przywoławszy odchodzącego kelnera, zapytał:

– Czy pan Huret na pewno nie był tu przede mną i nie wyszedł już?

– Z całą pewnością nie, proszę pana!

W takiej oto sytuacji znalazł się teraz, po klęsce, która w październiku zmusiła go raz jeszcze do likwidacji wszystkiego, do sprzedania pałacyku w parku Monceau i wynajęcia mieszkania: tylko ludzie pokroju Sabataniego kłaniali mu się jeszcze, a gdy wchodził do restauracji, gdzie niegdyś królował, nie odwracały się już wszystkie głowy, nie wyciągały wszystkie ręce. Był wytrawnym graczem, nie żywił urazy po tej ostatniej, skandalicznej i katastrofalnej aferze z placami, z której z trudem udało mu się wynieść własną skórę. Ale cała jego istota zaczynała pałać żądzą odwetu i nieobecność Hureta, który przyrzekł uroczyście, że będzie tu już o jedenastej, by zdać mu sprawę z rezultatu zabiegów, jakich podjął się u jego brata Rougona, triumfującego podówczas ministra, wzmagała jego złość głównie na tego ostatniego. Cóż, Huret, uległy poseł, kreatura wielkiego człowieka, był tylko pośrednikiem. Ale czyż podobna, aby Rougon, on, który mógł wszystko, opuszczał go w ten sposób? Nigdy nie był dobrym bratem. To, że pogniewał się na niego po ostatniej katastrofie, że jawnie z nim zerwał, aby samemu się nie skompromitować, to było wytłumaczalne: ale czyż od sześciu miesięcy nie powinien był przyjść mu po kryjomu z pomocą? A teraz czyż będzie miał serce odmówić mu ostatniego poparcia, o jakie prosił go przez osobę trzecią, nie śmiąc iść doń osobiście, obawiając się jakiegoś wybuchu wściekłości, któremu dałby się może porwać? Wystarczy, by powiedział jedno słowo, a postawi go z powrotem na nogi, rzucając mu do stóp cały ten podły i wielki Paryż.

– Jakie wino podać szanownemu panu? – zapytał kelner.

– Wasze zwykłe bordeaux.

Saccard, który nie czując głodu, zaprzątnięty myślami, zapomniał o stygnącym kotlecie, podniósł oczy, widząc jakiś cień przesuwający się po obrusie. Był to Massias, krępy, rumiany chłopak, remizjer tkwiący wiecznie w tarapatach materialnych, który z cedułą giełdową w ręce prześlizgiwał się między stolikami. Poczuł się dotknięty, widząc, jak Massias bez zatrzymania się mija go, by podejść z cedułą do Pilleraulta i Mosera. Zajęci ożywioną rozmową, obaj spekulanci zaledwie rzucili na nią roztargnione spojrzenie: nie, nie zamierzali dać żadnego zlecenia, może innym razem. Massias, nie śmiąc zagadnąć słynnego Amadieu, pochylonego nad sałatką z homara i rozmawiającego półgłosem z Mazaudem, wrócił do Salmona, który wziął cedułę, długo ją studiował, a następnie oddał bez słowa. Sala ożywiała się. Nowi remizjerzy wpadali co chwila, trzaskając drzwiami. Wymieniano na odległość głośne uwagi, gorączka spekulacyjna rosła z każdą minutą. A Saccard, którego spojrzenia kierowały się nieustannie ku oknu, widział, jak i plac również zapełniał się powoli napływającymi pojazdami i pieszymi, podczas gdy na błyszczących od słońca stopniach giełdy pojawiały się pojedyncze czarne plamy – ludzie.

– Mówię wam – odezwał się zbolałym tonem Moser – że te wybory uzupełniające z 20 marca są objawem nader niepokojącym... Znaczy to, że cały Paryż przeszedł dziś na stronę opozycji.

Ale Pillerault wzruszył tylko ramionami. Carnot i Garnier-Pagès, dwóch posłów więcej na ławach lewicy, cóż to mogło mieć za znaczenie?

– To tak jak ze sprawą księstw – ciągnął dalej Moser. – Grozi ona poważnymi komplikacjami... Oczywiście! Możecie się sobie śmiać! Nie twierdzę bynajmniej, że należało wypowiedzieć wojnę Prusom, by przeszkodzić im w utuczeniu się kosztem Danii, ale można to było jakoś załatwić... Tak, tak, kiedy wielcy zaczynają pożerać małych, nigdy nie wiadomo, na czym to się skończy... A jeżeli chodzi o Meksyk...

Pillerault, który miał właśnie jeden ze swych dni szampańskiego humoru, przerwał mu głośnym wybuchem śmiechu.

– No nie, mój drogi, niechżeż nam pan nie zawraca głowy swoimi obawami o Meksyk... Meksyk to będzie chlubna karta naszej historii... Skąd, u licha, wpadło panu na myśl, że Cesarstwo ma być chore? Czyż rozpisana w styczniu pożyczka na trzysta milionów franków nie została przeszło piętnastokrotnie pokryta? To oszałamiający sukces!... Słuchaj pan! Spotkamy się za trzy lata, w sześćdziesiątym siódmym roku, na otwarciu Wystawy Powszechnej, którą cesarz postanowił właśnie zorganizować.

– Powiadam wam, sytuacja jest opłakana! – powtórzył z rozpaczą w głosie Moser.

– A daj nam pan święty spokój! Sytuacja jest świetna! Salmon spoglądał to na jednego, to na drugiego, uśmiechając się z właściwą sobie nieprzeniknioną miną. Saccard zaś, przysłuchując się im, przyrównywał do swoich własnych trudności ów kryzys, w który zdawało się wkraczać Cesarstwo. On raz jeszcze znalazł się pod wozem: czyżby i to Cesarstwo, którego był tworem, miało podobnie jak on zbankrutować, staczając się nagle z wyżyn świetności w otchłań nędzy? Och, od dwunastu lat kochał i bronił ten ustrój, czując, iż żyje w nim pełnią życia, wzrasta, czerpie zeń soki, niczym drzewo, którego korzenie trafiły na odpowiedni dla siebie grunt! Gdyby jednak brat chciał wyrwać go z tego gruntu, gdyby miano wyrzucić go z szeregów tych, którzy plenią się bujnie na żyznej glebie uciech, to niechaj wszystko zginie porwane wirem wielkiej katastrofy czyhającej u kresu szaleńczych orgii!

Czekał teraz na zamówione szparagi, ogarnięty falą wspomnień, myślą nieobecny na sali, gdzie z każdą chwilą wzrastał tumult. W szerokim lustrze wiszącym naprzeciwko dostrzegł swoje odbicie; zdumiało go ono. Wiek nie pozostawiał śladów na jego drobnej postaci; mimo pięćdziesiątki wyglądał co najwyżej na trzydzieści osiem lat, zachował młodzieńczą szczupłość i żywość. Z biegiem lat nawet jego śniada i zapadła marionetkowa twarz o spiczastym nosie i małych błyszczących oczkach jakby wyprzystojniała, nabrała wdzięku owej nieprzemijającej młodości, tak zwinnej, tak ruchliwej, przy gęstych jeszcze włosach, w których nie przeświecała ani jedna nitka siwizny. I natrętnie wracały wspomnienia; przypominał sobie swoje przybycie do Paryża nazajutrz po zamachu stanu, ów zimowy wieczór, gdy wylądował na bruku paryskim, bez grosza w kieszeni, zgłodniały, dręczony żądzą niezaspokojonych apetytów. Ach, te pierwsze chwile, kiedy nie rozpakowawszy nawet kuferka, wybiegł w zdartych butach i poplamionym palcie na ulice Paryża, czując potrzebę rzucenia się w wir tego miasta, by je podbić! Od owego wieczora niejednokrotnie sięgał szczytów, przez ręce jego przepłynęła rzeka milionów, nigdy jednak fortuna nie stała się jego niewolnicą, rzeczą własną, którą się rozporządza, którą trzyma się pod kluczem, żywą, namacalną. Zawsze kłamstwo, fikcja zamieszkiwały jego kasy, skąd złoto zdawało się wyciekać jakimiś niewiadomymi szczelinami. I teraz oto znowu znalazł się na bruku, jak w owej odległej chwili startu, równie młody, równie zgłodniały, ciągle nienasycony, dręczony stale tą samą potrzebą uciech i podbojów. Zakosztował wszystkiego i nie zaspokoił głodu, nigdy bowiem, jak mu się wydawało, nie miał okazji ani czasu, by dostatecznie głęboko wgryźć się w ludzi i rzeczy. W obecnej chwili szczególnie dotkliwie odczuwał swoją niedolę: znalazł się na bruku w położeniu gorszym aniżeli wchodzący w życie młodzieniec, któremu otuchy dodawałyby złudzenia i nadzieje. I ogarniało go gorączkowe pragnienie rozpoczęcia wszystkiego na nowo, by wszystko na nowo zdobyć, by wznieść się wyżej niż kiedykolwiek dotąd, postawić wreszcie swą stopę zwycięzcy na podbitym mieście. Zdobyć na koniec nie kłamliwą fasadę bogactwa, ale solidny gmach fortuny, prawdziwe królestwo złota na tronie z pełnych worków!

Głos Mosera, który dał się na nowo słyszeć, ostry i przenikliwy, wyrwał na chwilę Saccarda z jego rozmyślań.

– Wyprawa meksykańska kosztuje, jak dowiódł tego Thiers, czternaście milionów miesięcznie... I zaiste trzeba być ślepym, aby nie widzieć, że większość w parlamencie jest zachwiana. Jest ich teraz trzydziestu paru na lewicy. Sam nawet cesarz rozumie, że władza absolutna staje się niemożliwa, występuje bowiem jako rzecznik wolności.

Pillerault przestał już odpowiadać, zadowalając się pogardliwym, szyderczym uśmiechem.

– Tak, wiem, rynek wydaje się wam solidny, interesy idą świetnie. Ale poczekajcie końca!... Widzicie, w Paryżu zbyt wiele zburzono i zbyt wiele odbudowano. Ogromne roboty publiczne wyczerpały oszczędności. A co się tyczy potężnych banków, które wydają się wam tak doskonale prosperujące, to niech tylko jeden z nich runie, a zobaczycie, jak wszystkie po kolei zaczną plajtować... Nie mówiąc o tym, że lud zaczyna się ruszać. To Międzynarodowe Stowarzyszenie Robotników, które założono niedawno, by polepszyć byt warstw pracujących, mnie osobiście mocno przeraża. We Francji istnieje jakaś opozycja, jakiś ruch rewolucyjny, który wzmaga się z każdym dniem. Powiadam wam, owoc jest zrobaczywiały od wewnątrz. Wszystko diabli wezmą.

Słowa te wywołały hałaśliwy protest. Ten przeklęty Moser ma chyba znów atak wątroby. On jednak podczas przemowy nie spuszczał oka z sąsiedniego stolika, gdzie wśród ogólnego rozgwaru Mazaud i Amadieu nie przerywali cichej pogawędki. Powoli ta długotrwała rozmowa zaczęła budzić niepokój całej sali. Co mieli sobie do powiedzenia ci dwaj, że tak długo szeptali? Amadieu dawał niewątpliwie jakieś zlecenia, przygotowywał jakąś nową bombę. Od trzech dni krążyły niepokojące pogłoski o robotach sueskich. Moser przymrużył oczy i również ściszył głos.

– Czy wiecie, Anglicy chcą podobno przeszkodzić robotom w Suezie. Może dojść do wojny.

Tym razem potworność wiadomości wstrząsnęła nawet Pilleraultem. To nie do wiary; nowina obiegła w lot wszystkie stoliki, nabierając mocy niewątpliwego faktu. Anglia wysłała ultimatum z żądaniem natychmiastowego zaprzestania robót. Amadieu oczywiście o tym tylko rozmawiał z Mazaudem, polecając mu sprzedać wszystkie swoje „Suezy”. W powietrzu przesyconym tłustymi wyziewami, wśród narastającego brzęku przesuwanych półmisków rozległ się szmer przerażenia. I w tym momencie ogólne poruszenie dosięgnęło szczytu wskutek nagłego wejścia pomocnika maklera, małego Flory’ego, młodzieńca o delikatnej twarzy okolonej gęstą ciemną brodą. Szybkim krokiem, z plikiem kartek w ręce, podszedł do swego szefa, oddał je i szepnął mu coś do ucha.

– W porządku! – odparł krótko Mazaud, układając kartki w swoim notesie. I dodał, wyciągając zegarek: – Wkrótce dwunasta! Powiedz pan Berthierowi, żeby na mnie czekał. I pan też niech tam będzie i pójdzie po depesze.

Gdy Flory odszedł, Mazaud podjął rozmowę z Amadieu, wyciągnął z kieszeni inne jeszcze kartki i położył je na obrusie obok talerza; co chwila jakiś wychodzący klient pochylał się nad nim w przejściu i mówił mu parę słów, które ten zapisywał szybko, między dwoma kęsami, na kawałku papieru. Fałszywa pogłoska, pochodząca nie wiedzieć skąd, zrodzona z niczego, olbrzymiała niczym chmura gradowa.

– Pan sprzedaje, nieprawdaż? – zapytał Moser Salmona.

Lecz bezgłośny uśmiech tego ostatniego był tak zagadkowy, że zaniepokoił Mosera, który zaczynał teraz wątpić w to ultimatum angielskie, nie wiedząc nawet, że sam je wymyślił.

– Ja kupuję, ile się da! – stwierdził Pillerault z pyszałkowatą zuchwałością gracza bez metody.

Saccard, ze skroniami pulsującymi upojeniem gry, potęgowanym przez ten burzliwy koniec posiłku w ciasnej salce, zdecydował się wreszcie zjeść swoje szparagi, wściekły znowu na Hureta, na którego przestał już liczyć. Od wielu tygodni on, tak skory zazwyczaj do podejmowania szybkich decyzji, wahał się szarpany wątpliwościami. Zdawał sobie dobrze sprawę z naglącej konieczności przyobleczenia nowej skóry i marzył początkowo o życiu całkiem innym, na jakimś wysokim stanowisku w administracji lub polityce. Dlaczegóż by parlament nie miał doprowadzić go, podobnie jak brata, do rady ministrów? Spekulacji zarzucał przede wszystkim ciągłą niepewność, ogromne sumy równie szybko tracone jak wygrywane: nigdy nie miał na własność prawdziwego miliona, bez żadnych długów. I w tej godzinie rachunku sumienia powiadał sobie, iż zbytnio może powodował się namiętnościami, by wyjść zwycięsko z tej walki o pieniądz, która wymaga tyle zimnej krwi. To tłumaczyłoby, dlaczego po tak niezwykłym życiu, na przemian w luksusie i niedostatku, wychodził spłukany, spalony z tych dziesięcioletnich zawrotnych spekulacji placami nowego Paryża, spekulacji, na których tylu innych, mniej obrotnych, porobiło kolosalne majątki. Tak, może mylił się w ocenie swoich prawdziwych uzdolnień, może odniósłby natychmiastowy sukces w rozgrywkach politycznych dzięki swojej aktywności, swojej żarliwej wierze. Wszystko miało zależeć teraz od odpowiedzi brata. Jeżeli ten odepchnie go, wtrąci ponownie w otchłań spekulacji, wtedy niech się dzieje, co chce: to trudno. Zdecyduje się na to wielkie przedsięwzięcie, o którym dotąd nikomu jeszcze nie wspominał, na ten zawrotny interes, o którym przemyśliwał od tygodni, a którego ogrom przerażał jego samego, zdolny był bowiem wstrząsnąć światem bez względu na to, czy skończy się powodzeniem, czy też krachem.

Pillerault zwrócił się głośno do Mazauda:

– Skończyliście już ze Schlosserem?

– Tak – odparł makler – ogłoszenie dziś jeszcze będzie wywieszone... Co robić, to nie należy do przyjemności, ale dostałem jak najbardziej niepokojące informacje i pierwszy cofnąłem mu kredyt. Od czasu do czasu trzeba zrobić porządek.

– Słyszałem – wtrącił Moser – że pańscy koledzy, Jacoby i Delarocque, grubo na tym wpadli.

Makler machnął niewyraźnie ręką.

– Cóż! Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą... Ten Schlosser należał prawdopodobnie do jakiejś bandy i teraz wyjedzie po prostu, by żerować na giełdzie berlińskiej czy wiedeńskiej.

Saccard przeniósł wzrok na Sabataniego, przypadek wyjawił mu bowiem jego tajemną spółkę ze Schlosserem: obaj uprawiali znany proceder, grając jeden na zwyżkę, a drugi na zniżkę tych samych walorów; ten, który tracił, dostawał po prostu część zysków wspólnika i znikał. Ale młody człowiek płacił spokojnie rachunek za wykwintne śniadanie, które właśnie spożył. Następnie, z pieszczotliwym wdziękiem człowieka Wschodu skrzyżowanego z Włochem, podszedł uścisnąć dłoń Mazauda, którego był klientem. Pochyliwszy się, dał mu jakieś zlecenie, a ten zapisał je na kartce.

– Sprzedaje pewno swoje „Suezy” – szepnął Moser. I chory z niepokoju, nie mogąc powstrzymać się, zapytał głośno: – Panie! Co pan myśli o Suezie?

Gwar głosów przycichł, wszystkie głowy przy sąsiednich stolikach odwróciły się. Pytanie wyrażało narastający niepokój. Ale Amadieu, który zaprosił Mazauda po to tylko, by polecić mu jednego ze swoich bratanków, nie poruszył się nawet, nie mając nic do powiedzenia; makler zaś, którego zaczynały już dziwić otrzymywane zewsząd zlecenia sprzedaży, pokręcił tylko głową z nawyku zawodowej dyskrecji.

– Suez? Stoi doskonale! – oświadczył właściwym sobie śpiewnym akcentem Sabatani, który przed wyjściem zboczył nieco z drogi, by z uprzedzającą grzecznością uścisnąć dłoń Saccarda.

I Saccard pozostał przez chwilę pod wrażeniem dotyku tej dłoni, tak miękkiej, tak bezwładnej, niemal kobiecej. Niepewny jeszcze, jaką drogę ma obrać, jak przebudować swoje życie, uważał wszystkich tutaj zgromadzonych za zwykłych oszustów. Ach, gdyby go do tego zmuszono, jakżeż chętnie przydusiłby ich, oskubał tych drżących ze strachu Moserów, pyszałkowatych Pilleraultów, tych Salmonów o głowie pustej jak tykwa i tych Amadieu, którzy powodzeniu zawdzięczali opinię geniuszów. Na nowo zabrzęczały talerze i szklanki, głosy stawały się ochrypłe, drzwi trzaskały coraz głośniej, wszyscy chcieli jak najszybciej znaleźć się tam, na giełdzie, w razie gdyby miał nastąpić krach akcji sueskich. Wyglądając przez okno, Saccard widział na środku placu, zatłoczonego pojazdami i pieszymi, zalane słońcem stopnie giełdy, upstrzone teraz jakby mrowiem insektów ludzkich, wytwornie na czarno odzianych mężczyzn, którzy zapełniali stopniowo kolumnadę; a za ogrodzeniem pojawiło się kilka niewyraźnych postaci kobiecych spacerujących pod kasztanami.

Nagle, w momencie gdy napoczynał zamówiony przed chwilą ser, jakiś gruby głos kazał mu podnieść głowę.

– Bardzo cię przepraszam, mój drogi, ale nie mogłem przyjść wcześniej.

Był to wreszcie Huret, Normandczyk z Calvados, o ociężałej i szerokiej twarzy chytrego wieśniaka, który przybierał pozory naiwności i prostoduszności. Kazał natychmiast podać sobie cokolwiek, jakieś danie mięsne z jarzyną.

– A więc? – zapytał oschle Saccard, całą siłą hamując gniew. Ale tamten nie spieszył się, spoglądał na Saccarda z właściwą sobie ostrożnością i przebiegłością. Następnie zaczynając jeść, pochylił się ku niemu i rzekł przyciszonym głosem:

– A więc widziałem wielkiego człowieka... Tak, dziś rano, u niego... Och, był dla ciebie bardzo życzliwy, niezwykle życzliwy!

Umilkł, wychylił duży kieliszek wina i wziął do ust kartofel.

– No i?

– No i, mój drogi... Gotów jest zrobić dla ciebie wszystko, co w jego mocy, wynajdzie ci jakieś bardzo dobre stanowisko, ale nie we Francji... Na przykład posadę gubernatora w którejś z naszych kolonii, w jednej z bogatych kolonii. Byłbyś tam panem, udzielnym księciem.

Saccard pobladł.

– Nie, to chyba żarty, kpisz chyba ze mnie... Dlaczego nie każe mnie od razu deportować?... Ach tak, więc chce się mnie pozbyć. Niech się ma na baczności, bo w końcu mogę stać się dla niego naprawdę niewygodny!

Huret, z pełnymi ustami, mówił pojednawczo:

– Ależ uspokój się, chcemy tylko twojego dobra, pozwól nam działać.

– To znaczy mam dać się usunąć?... Tak?... Słuchaj, przed chwilą mówiono tutaj, że Cesarstwo dopełni niebawem miary swoich błędów. Istotnie: wojna włoska, Meksyk, postawa wobec Prus. Słowo honoru, to święta prawda!... Robicie tyle głupstw i szaleństw, że cała Francja powstanie, aby wyrzucić was na zbity łeb.

Deputowany, wierna kreatura ministra, zatrwożył się, zbladł i rozglądając się wokoło, szepnął:

– Przestań, przestań, na Boga, nie mogę tego słuchać... Rougon to porządny człowiek, dopóki on jest u władzy, nic nam nie grozi... Nie, nie mów nic więcej, nie doceniasz go, chcę ci to wyraźnie powiedzieć.

Saccard przerwał mu gwałtownie i wycedził zduszonym głosem przez zaciśnięte zęby:

– Doskonale, kochaj go sobie, warzcie razem swoje piwo... Krótko mówiąc, będzie mnie popierał tutaj, w Paryżu, czy też nie?

– W Paryżu? Nigdy!

Bez słowa Saccard wstał, zawołał kelnera, by uregulować rachunek, a Huret, który znał jego napady gniewu, z całym spokojem dalej połykał wielkie kęsy chleba i nie zatrzymywał go w obawie wywołania skandalu. Ale w tym właśnie momencie na sali dał się słyszeć szmer podniecenia.

Na progu stanął Gundermann, król bankierów, władca giełdy i świata, sześćdziesięcioletni mężczyzna, którego ogromna łysa głowa o mięsistym nosie i okrągłych, wypukłych oczach wyrażała wielki upór i znużenie. Nigdy nie chodził na giełdę, a nawet umyślnie nie posyłał tam oficjalnego przedstawiciela; nigdy również nie jadał w publicznych lokalach. Od czasu do czasu jedynie zdarzało mu się, jak tego dnia, wstąpić do restauracji Champeaux, gdzie, siadłszy przy stoliku, kazał podać sobie po prostu szklankę vichy. Cierpiąc od dwudziestu lat na żołądek, żywił się wyłącznie mlekiem.

Natychmiast cały personel zakrzątnął się pospiesznie, by przynieść szklankę wody, a wszyscy goście przycichli. Moser wpatrywał się z bałwochwalczą miną w tego człowieka, który znał wszelkie tajemnice, który zsyłał wedle swej woli zwyżkę lub zniżkę, podobnie jak Bóg zsyła pioruny. Nawet sam Pillerault, wierzący jedynie w niepokonalną potęgę miliarda, kłaniał mu się nisko. Było wpół do pierwszej i Mazaud, który pożegnał się już pośpiesznie z Amadieu, zawrócił, skłonił się z uszanowaniem przed bankierem, zaszczycającym go niekiedy jakimś zleceniem. Również i wielu innych giełdziarzy, zbierających się już do wyjścia, zatrzymało się teraz i otoczyło tego boga, chyląc przed nim kornie głowy. Stali wśród stolików pokrytych zaplamionymi obrusami i patrzyli z czcią, jak drżącą dłonią ujmował szklankę wody i podnosił ją do bezkrwistych warg.

Niegdyś, podczas spekulacji placami w okolicy Monceau, Saccard miał kilka drobnych nieporozumień, a nawet jakiś poważniejszy zatarg z Gundermannem. Ci dwaj ludzie, jeden namiętny i żądny uciech, drugi wstrzemięźliwy i kierujący się chłodną logiką, nie mogli dojść do porozumienia. Toteż Saccard, rozwścieczony do reszty triumfalnym wejściem bankiera, zmierzał już ku drzwiom, gdy ten go przywołał:

– A więc to prawda, drogi przyjacielu? Wycofuje się pan z interesów?... Jako żywo, dobrze pan robi, tak będzie lepiej.

Słowa te były dla Saccarda jak smagnięcie biczem. Wyprostował swoją drobną figurkę i rzucił tonem stanowczym, ostrym jak cięcie szpady:

– Zakładam bank o kapitale dwudziestu pięciu milionów i zamierzam wkrótce wybrać się do pana.

To powiedziawszy, wyszedł, zostawiając za sobą gwarną salę, gdzie wszyscy cisnęli się ku drzwiom, by nie spóźnić się na otwarcie giełdy. Ach, gdybyż raz wreszcie mu się powiodło, gdybyż zdołał raz jeszcze pognębić tych ludzi, którzy odwracali się od niego, i zmierzyć się z owym królem złota, a może nawet powalić go kiedyś! Nie był zdecydowany na puszczenie w ruch swojego wielkiego interesu i sam dziwił się własnej odpowiedzi, do której zmusiła go sytuacja. Ale czyż mógł próbować szczęścia gdzie indziej, teraz gdy brat go opuszczał, a ludzie i rzeczy ranili, pchając go na nowo w wir walki, podobnie jak rannego byka zapędza się siłą na arenę!

Przez chwilę stał roztrzęsiony na skraju chodnika. O tej porze dnia życie całego Paryża zdaje się skupiać na tym centralnym placu, położonym między ulicami Montmartre i Richelieu, które niczym dwie nabrzmiałe arterie niosą tłumy. Z ulic krzyżujących się na czterech narożnikach placu płynęły nieprzerwanie potoki pojazdów, torując sobie drogę wśród zgiełkliwego wiru przechodniów. Bez przerwy dwa szeregi dorożek na postoju wzdłuż sztachet łamały się i prostowały na nowo, a na ulicy Vivienne wiktorie remizjerów wydłużały się zwartą linią, nad którą górowali stangreci z lejcami w dłoniach, gotowi na pierwsze skinienie zaciąć konia. Stopnie i perystyl[1] gmachu czarne były od mrowia surdutów, a z kulisy urzędującej pod zegarem i już czynnej dochodziła wrzawa podaży i popytu, szum przypływu i odpływu fali spekulacji, który zagłuszał pomruk miasta. Przechodnie odwracali głowy, opanowani pożądaniem, zdjęci strachem przed tym, co tam się dokonywało, przed ową tajemnicą operacji finansowych dostępną nielicznym tylko umysłom francuskim, tajemnicą owych nagłych, niewytłumaczalnych ruin i fortun, rodzących się w zamęcie gwałtownej gestykulacji i barbarzyńskich wrzasków. On zaś, stojąc nad brzegiem rynsztoka, ogłuszony dalekim gwarem, potrącany przez tłum śpieszących ludzi, snuł raz jeszcze marzenie o królestwie złota, w tej dzielnicy będącej centrum wszelkich namiętności, gdzie codziennie od pierwszej do trzeciej giełda bije niczym olbrzymie serce.

Od czasu swego bankructwa nie odważył się jednak pokazać na giełdzie; i tego dnia również zraniona ambicja, pewność, że potraktowano by go tam jak zwyciężonego, nie pozwalała mu przekroczyć jej progu. Podobny kochankom wygnanym z alkowy kobiety, której pożądają bardziej jeszcze, choć jej złorzeczą, wracał tam stale wiedziony jakąś fatalną siłą; pod rozmaitymi pretekstami krążył wokół kolumnady, przemierzając ogród, spacerowym krokiem przechadzając się w cieniu kasztanów. Na tym pełnym kurzu skwerku, bez trawników ani kwiatów, gdzie między publicznymi ustępami a kioskami gazeciarzy roił się mieszany tłum podejrzanych spekulantów, a na ławkach siedziały kobieciny z gołymi głowami, karmiące niemowlęta, Saccard spacerował na pozór bez celu, podnosząc jednak co chwila wzrok, czatując, wyobrażając sobie z wściekłością, że przeprowadza oblężenie tego gmachu, że opasuje go coraz to ciaśniejszymi kręgi, by pewnego dnia wkroczyć doń jako zwycięzca.

Wszedłszy od prawej strony w cień drzew, naprzeciw ulicy Bankowej, wpadł od razu na małą giełdę zdeprecjonowanych walorów, na „Błotniaków”, jak nazywano z pogardliwą ironią tych handlarzy starzyzną, którzy na wietrze i błocie deszczowych dni ustalają kursy akcji zmarłych towarzystw. Widać tam było nieprawdopodobne zbiorowisko typowych nosów, pochylonych ku sobie jak nad żerem, hałaśliwy tłum niechlujnych Żydów, o tłustych, świecących twarzach, ostrych profilach drapieżnych ptaków, wrzeszczących zajadle gardłowymi głosami, jak gdyby chcieli pożreć się wzajemnie. Saccard mijał ich już, wtem dostrzegł nieco na uboczu tęgiego mężczyznę, który oglądał pod światło rubin, podnosząc go delikatnie w górę grubymi brudnymi palcami.

– Dobrze, że pana widzę, Busch!... To mi przypomina, że wybierałem się do pana.

Busch, który prowadził kantor na rogu ulic Feydeau i Vivienne, niejednokrotnie oddawał mu cenne usługi w trudnych okolicznościach. Badając czystość wody drogiego kamienia, trwał w zachwycie, przechylał ku górze swoją płaską twarz o wielkich szarych oczach, których blask był jak gdyby przygaszony ostrym światłem; na szyi miał jak zawsze biały krawat skręcony w sznurek, a kołnierz kupionego na tandecie surduta, niegdyś bardzo pięknego, ale teraz wytartego i poplamionego, zachodził mu aż pod spłowiałe włosy, które opadały rzadkimi i niesfornymi kosmykami z wyłysiałej czaszki. Jego kapelusz, wyrudziały od słońca, spłukany ulewnymi deszczami, pamiętać musiał bardzo odległe czasy.

Wreszcie zdecydował się zstąpić z obłoków na ziemię.

– Ach, to pan Saccard! Wybrał się pan na mały spacerek w te strony.

– Tak... Chodzi mi o list w języku rosyjskim, list od pewnego bankiera rosyjskiego osiadłego w Konstantynopolu. Przyszło mi na myśl, że pański brat mógłby go przetłumaczyć.

Busch, który bezwiednym i pieszczotliwym ruchem obracał dalej w prawej ręce rubin, wyciągnął lewą, mówiąc, że jeszcze tego wieczora prześle mu gotowe tłumaczenie. Ale Saccard wyjaśnił, że chodzi tylko o kilka wierszy.

– Przyjdę osobiście i pański brat przeczyta mi to na poczekaniu. Rozmowę przerwało nadejście potężnej, grubej niewiasty, pani Méchain, dobrze znanej wszystkim bywalcom giełdy, jednej z owych nieszczęsnych, opanowanych namiętnością gry kobiet, która maczała swe tłuste palce we wszelkiego rodzaju podejrzanych aferach. Twarz jej, jak księżyc w pełni, nabrzmiała i czerwona, o malutkich niebieskich oczkach, małym nosie tonącym w zwałach tłuszczu i wąskich ustach, z których wydobywał się cienki dziecięcy głosik, zdawała się wypływać spod fioletowego kapelusza, związanego pod brodą amarantowymi wstążkami; a potężny biust i wydęty brzuch rozsadzały zieloną alpakową suknię, zaszarganą i pożółkłą ze starości. W ręce trzymała staroświecką torbę z czarnej skóry, olbrzymią i głęboką jak walizka, z którą nigdy się nie rozstawała. Tego dnia torba wypchana, naładowana aż po brzegi, ciągnęła ją w dół, upodabniając do pochyłego drzewa.

– No, nareszcie! – zawołał Busch, który widocznie na nią czekał.

– Przynoszę papiery otrzymane właśnie z Vendôme.

– Doskonale! Chodźmy do mnie... Nic tu po nas dzisiaj. – Saccard spojrzał niepewnie na wielką skórzaną torbę. Wiedział, że niechybnie muszą do niej trafić zdeprecjonowane walory, akcje upadłych towarzystw, na których spekulują jeszcze „Błotniaki”, akcje pięćsetfrankowe kupowane po dwadzieścia, a nawet dziesięć su, w mglistej nadziei nieprawdopodobnej poprawy kursu, lub też – jako złodziejski towar – w bardziej praktycznym celu odprzedania ich z zyskiem nieuczciwym bankrutom, pragnącym usprawiedliwić swoje pasywa. W śmiertelnych zapasach finansowych Méchainowa była jak kruk ciągnący za armią; gdy tylko powstawało jakieś towarzystwo, jakiś wielki dom bankowy, pojawiała się natychmiast, wraz ze swoją torbą, węsząc trupy nawet w szczęśliwych dniach triumfalnych emisji i powodzenia; wiedziała bowiem, że klęska jest nieunikniona, że nadejdzie dzień masakry, a wtedy na pobojowisku usłanym trupami za bezcen zbierać będzie można walory w krwi i błocie. Saccarda, który rozmyślał stale o swoim wielkim przedsięwzięciu bankowym, przejął lekki dreszcz; ogarnęło go złe przeczucie na widok tej torby, tej trupiarni zdeprecjonowanych walorów, do której zgarniane są wszelkie śmieci wymiatane z giełdy.

Ponieważ Busch wraz ze starą zbierał się do odejścia, Saccard zatrzymał go jeszcze pytaniem:

– A więc mogę wstąpić, mogę być pewien, że zastanę pańskiego brata?

Oczy Żyda złagodniały, wyrażając pełne niepokoju zdziwienie.

– Brata? Ależ oczywiście! A gdzież on ma być!

– W takim razie, do zobaczenia wkrótce!

Po ich odejściu Saccard wolnym krokiem ruszył dalej wzdłuż drzew, w kierunku ulicy Notre-Dame-des-Victoires. Jest to najbardziej ruchliwa strona placu, pełna sklepików i warsztatów rzemieślniczych, o złotych szyldach płonących w słońcu. Markizy powiewały nad balkonami a w oknie jednego z hotelików stała w niemym zachwycie jakaś rodzina z prowincji. Odruchowo podniósł głowę, spojrzał na nich i uśmiechnął się, gdyż ich bezmyślny zachwyt utwierdził go w pokrzepiającym przekonaniu, że w zapadłych prowincjach nie zbraknie nigdy akcjonariuszy. A za jego plecami trwała ciągle wrzawa giełdy, ten szum odległego przypływu, ścigając go niczym groźba zalewu, przed którym nie zdoła ujść.

Po chwili zatrzymało go nowe spotkanie.

– Co się stało, Jordan, pan na giełdzie! – zawołał Saccard, ściskając dłoń wysokiego, ciemnego młodzieńca, o małych wąsikach i stanowczym, energicznym wyrazie twarzy.

Jordan, syn bankiera z Marsylii, który popełnił był samobójstwo wskutek nieszczęśliwych spekulacji giełdowych, od dziesięciu lat tłukł się po bruku paryskim, dzielnie zmagając się ze skrajną nędzą, opanowany namiętną miłością do literatury. Jego kuzyn, zamieszkały w Plassans, gdzie poznał Rougonów, polecił go niegdyś Saccardowi, kiedy w pałacyku w parku Monceau zbierał się jeszcze cały wpływowy Paryż.

– Na giełdzie! Nigdy! – odparł młody człowiek, robiąc gwałtowny ruch ręką, jak gdyby pragnął odegnać tragiczne wspomnienie ojca. Potem, znowu z uśmiechem, dodał: – Wie pan zapewne, że się ożeniłem... Z dawną przyjaciółką z lat dziecięcych. Zaręczono nas, gdy byłem jeszcze bogaty, a potem ona uparła się, i mimo że zostałem bez grosza, chciała wyjść za mnie.

– Oczywiście, przecież otrzymałem zawiadomienie o ślubie – odparł Saccard. – I wyobraź pan sobie, że niegdyś łączyły mnie stosunki handlowe z pańskim teściem, panem Maugendre’em, gdy prowadził jeszcze swoją fabryczkę brezentów w La Villette. Przypuszczam, że musiał zrobić na niej ładny majątek.

Rozmowa toczyła się w pobliżu jednej z ławek; Jordan przerwał na chwilę, by przedstawić mu tęgiego, niskiego jegomościa o wyglądzie wojskowego, który siedział na ławce i z którym gawędził przed nadejściem Saccarda.

– Kapitan Chave, wuj mojej żony... Moja teściowa, pani Maugendre, która pochodzi z Marsylii, jest z domu Chave.

Kapitan wstał, a Saccard skłonił się. Znał z widzenia tę apoplektyczną postać o szyi jakby zesztywniałej od wojskowego kołnierza; był to jeden z owych drobnych spekulantów grających za gotówkę, których codziennie spotkać tu było można niezawodnie między pierwszą a trzecią. Drobna to gra, przynosząca pewny niemalże zysk w wysokości piętnastu, dwudziestu franków, który trzeba realizować w trakcie tego samego zebrania giełdowego.

Tłumacząc swoją obecność w tym miejscu, Jordan dorzucił z dobrodusznym uśmiechem:

– Mój wuj to zapamiętały gracz. Czasami, przechodząc tędy, zatrzymuję się, aby uścisnąć mu dłoń.

– Co robić, u licha! – wykrzyknął naiwnie kapitan. – Na tej rządowej pensji można zdechnąć z głodu.

Saccard, który cenił wytrwałość i odwagę młodzieńca, zapytał go, jak wygląda jego kariera literacka. I Jordan, z nowym błyskiem radości, opowiedział mu, że urządził się skromnie na piątym piętrze przy alei Clichy, Maugendre’owie bowiem, którzy nie mieli zaufania do poety i wyobrażali sobie, że bardzo wiele uczynili, godząc się na małżeństwo, nic im nie dali pod pretekstem, że córka odziedziczy po ich śmierci cały majątek, nietknięty i zaokrąglony jeszcze oszczędnościami. Nie, literatura stanowczo nie dawała chleba; miał gotowy projekt powieści, ale nie znajdował czasu na jej napisanie i z konieczności zaczął parać się dziennikarstwem, gdzie robił wszystko, od codziennych kronik aż do sprawozdań sądowych, a nawet rubryki wypadków.

– Jeżeli uda mi się zmontować wielki interes, który projektuję – rzekł Saccard – będę może pana potrzebował. Niech pan zajdzie kiedyś do mnie.

Pożegnawszy się, skręcił na tyły giełdy. Tutaj nareszcie odległa wrzawa – ujadanie gry – przycichła, przechodząc w niewyraźny szmer tonący w szumie ulicznym. Z tej strony również stopnie zalane były ludźmi; ale gabinet maklerów, o czerwonych obiciach widocznych przez wysokie okna, izolował od hałasu głównej sali kolumnadę, gdzie wytworni i bogaci spekulanci siedzieli wygodnie w cieniu, jedni samotnie, inni w małych grupkach, przekształcając ten rozległy perystyl pod gołym niebem w rodzaj klubu. Owe tyły giełdy przypominały jakby tyły teatru z wejściem dla aktorów; mroczną i względnie spokojną uliczkę Notre-Dame-des-Victoires zajmowały w całości różne handelki winne, kawiarnie, bary i knajpki, w których kłębiła się przedziwnie mieszana, specyficzna klientela. Szyldy zdradzały zatrutą roślinność pieniącą się bujnie nad brzegami tej wielkiej pobliskiej kloaki: towarzystwa ubezpieczeniowe, o mocno podejrzanej sławie, bandyckie dzienniki finansowe, spółki, banki, agencje, kantory wymiany, całe mnóstwo skromnych jaskiń zbójeckich gnieżdżących się w sklepikach lub na antresolach wielkości dłoni. Na chodnikach, środkiem jezdni, wszędzie snuły się jakieś typy podobne zaczajonym na skraju lasu rozbójnikom.

Zatrzymawszy się wewnątrz ogrodzenia, Saccard spoglądał właśnie w górę na drzwi gabinetu maklerów bystrym spojrzeniem wodza, który bada od każdej strony położenie fortecy, nim przypuści do niej szturm, gdy jakiś postawny jegomość wychodzący z pobliskiej knajpki przeszedł ulicę i zbliżył się z niskim ukłonem.

– Dzień dobry panu! Czy nie ma pan przypadkiem czegoś dla mnie? Porzuciłem ostatecznie Crédit Mobilier i szukam jakiejś posady.

Był to Jantrou, dawny profesor, który wskutek jakiejś mętnej historii przeniósł się z Bordeaux do Paryża. Ten, mimo przedwczesnej łysiny, przystojny jeszcze mężczyzna, o gęstej czarnej brodzie, wykształcony zresztą, inteligentny i sympatyczny, musiał opuścić uczelnię i zdeklasowany, wylądował w dwudziestym ósmym roku życia na giełdzie, gdzie od dziesięciu lat wycierał wszystkie kąty jako remizjer, pracując jedynie na zaspokojenie swoich nałogów. Dzisiaj, całkiem już łysy, rozpaczał jak dziewka, której zmarszczki grożą utratą zarobku, i ciągle jeszcze czekał na sposobność zrobienia kariery i majątku.

Saccard, widząc jego uniżoność, przypomniał sobie z goryczą układność Sabataniego, którego spotkał w Champeaux: to fakt, do znajomości z nim przyznają się teraz tylko skompromitowani i wykolejeńcy. Mimo wszystko jednak cenił żywą inteligencję Jantrou i zdawał sobie dobrze sprawę z tego, że najodważniejsze oddziały tworzy się ze straceńców, ludzi gotowych na wszystko, bo wszystko mają do zdobycia, a nic do stracenia. Toteż zwrócił się do niego z dobroduszną uprzejmością:

– Posada – powtórzył. – Hm! Coś się może znajdzie. Niech pan wstąpi do mnie któregoś dnia.

– Ulica Saint-Lazare, nieprawdaż?

– Tak, Saint-Lazare. Kiedyś przed południem.

Jeszcze przez chwilę rozmawiali. Jantrou ciskał gromy na giełdę, powtarzał z zawiścią człowieka pechowego w swoich szachrajstwach, że trzeba być łajdakiem, aby dojść tutaj do czegoś. Stanowczo skończył z giełdą, chciał próbować szczęścia gdzie indziej, wydawało mu się, że przy swoim uniwersyteckim wykształceniu i znajomości ludzi mógłby zrobić karierę w administracji. Saccard potakująco kiwał głową.

Gdy opuściwszy skwerek, szli chodnikiem w kierunku ulicy Brongniart, zwrócił ich uwagę ciemny powóz z wytwornym zaprzęgiem, stojący w głębi tej uliczki, przodem ku Montmartre. Dostrzegli kobiecą główkę, która dwukrotnie ukazała się w oknie powozu i szybko zniknęła, podczas gdy plecy stangreta tkwiły wysoko na koźle, nieruchome jak głaz. Nagle głowa wychyliła się na dłużej, spoglądając z widoczną niecierpliwością w tył, w stronę giełdy.

– Baronowa Sandorff! – mruknął Saccard.

Była to oryginalna, ciemnowłosa głowa o czarnych oczach, płonących pod sinymi powiekami, twarz namiętna, o krwistych wargach, którą szpecił jedynie zbyt długi nos. Wydawała się bardzo piękna, przedwcześnie jak na swoje dwadzieścia pięć lat dojrzała, podobna bachantce wystrojonej przez najprzedniejszych krawców Cesarstwa.

– Tak, baronowa! – powtórzył Jantrou. – Widywałem ją niegdyś, panną jeszcze, w domu jej ojca, hrabiego de Ladricourt. Cóż to był za wściekły gracz! A jaki brutalny w obejściu! Każdego ranka wstępowałem do niego po zlecenia giełdowe i któregoś dnia o mało mnie nie pobił. Toteż nie żałowałem go, gdy – straciwszy majątek wskutek nieszczęśliwych spekulacji – zmarł nagle trafiony apopleksją... Mała musiała wtedy zdecydować się na poślubienie starszego od niej o trzydzieści pięć lat barona Sandorffa, radcę ambasady austriackiej, którego dosłownie opętała swoimi ognistymi spojrzeniami.

– Wiem o tym – odparł krótko Saccard.

Głowa baronowej cofnęła się ponownie w głąb powozu. Niebawem jednak wyjrzała znowu i wykręcając szyję, z większą jeszcze niecierpliwością spoglądała w kierunku odległego placu.

– Ona też gra, nieprawdaż?

– Och, jak zwariowana! Gdy tylko grozi jakiś kryzys, można ją spotkać tutaj, ukrytą w powozie, skąd śledzi kurs akcji, robiąc nerwowo notatki i dając zlecenia... O, patrz pan! Czekała widocznie na Massiasa, który zmierza właśnie w jej kierunku.

Istotnie, Massias, trzymając w ręku cedułę, biegł ile sił w krótkich nogach; dojrzeli go, jak wsparty łokciami o drzwiczki powozu, wsunąwszy głowę do wnętrza, konferował długo z baronową. Usunęli się na bok, aby nie przyłapano ich na szpiegowaniu, i widząc wracającego biegiem remizjera, zawołali go. Massias, obejrzawszy się, by sprawdzić, czy zakręt ulicy kryje go dostatecznie, zatrzymał się zdyszany, z wesołą, choć nabiegłą krwią twarzą, o wielkich, przejrzystych jak u dziecka niebieskich oczach.

– Co im się stało! – zawołał. – „Suez” leci na łeb. Gadają o wojnie z Anglią. Wszyscy zaniepokojeni do żywego tą pogłoską, która diabli wiedzą, skąd się wzięła... To niesłychane, wojna! Kto, u licha, mógł wymyślić tę plotkę? Chyba że wzięła się sama z siebie... Słowem, grom z jasnego nieba!

Jantrou mrugnął porozumiewawczo.

– Dama stale bierze?

– Och, jak szalona! Właśnie niosę Nathansohnowi jej zlecenia. Saccard, który dotąd słuchał w milczeniu, wtrącił głośno:

– Prawda, słyszałem, że Nathansohn wszedł do kulisy.

– To bardzo miły chłopak! – oświadczył Jantrou. – Wart, by mu się powiodło. Byliśmy razem w Crédit Mobilier... Ale on wybije się z pewnością, przecież to Żyd. Jego ojciec, Austriak, jest – zdaje się – zegarmistrzem w Besançon... Wzięło go to pewnego pięknego dnia, tam, w Crédit Mobilier, gdzie przyjrzał się z bliska wszystkim tym sztuczkom. Powiedział sobie, że to nic trudnego, wystarczy wynająć pokój i otworzyć kantorek; no i otworzył kantorek... A panu jak się powodzi, panie Massias?

– Szkoda gadać! Zna pan przecież tę robotę; i ma pan rację, trzeba być Żydem; inaczej nic z tego nie wyjdzie; nie ma się smykałki i prześladuje człowieka pech... Pieski zawód! Ale trudno, zaczęło się, trzeba ciągnąć. Zresztą mam jeszcze dobre nogi, więc nie tracę nadziei.

I śmiejąc się, pobiegł dalej. Opowiadano, że był synem lyońskiego sądownika, którego usunięto z urzędu; po zniknięciu ojca i on również wylądował na giełdzie, porzuciwszy nieukończone studia prawnicze.

Saccard i Jantrou wolnym krokiem zawrócili w kierunku ulicy Brongniart: zastali tam jeszcze powóz baronowej, lecz szyby były podniesione, tajemniczy pojazd wydawał się pusty, a woźnica coraz bardziej, rzekłbyś, nieruchomiał, w miarę jak przedłużało się to oczekiwanie, trwające niekiedy aż do ogłoszenia ostatniego kursu.

– Ona jest diablo podniecająca – oświadczył brutalnie Saccard. – Rozumiem starego barona.

Jantrou zaśmiał się znacząco.

– Och! Baron od dawna podobno ma jej dosyć. Powiadają, że jest bardzo skąpy... Toteż wie pan, z kim ona żyje ostatnio, żeby płacić swoje rachunki, bo zyski z gry nigdy nie wystarczają?

– No?

– Z Delcambre’em.

– Co! z Delcambre’em, prokuratorem generalnym! Z tą wiecznie skrzywioną chudą tyką!... Ach, chciałbym kiedyś widzieć ich razem!

I obaj rozweseleni, podekscytowani, pożegnali się energicznym uściskiem dłoni, przy czym Jantrou przypomniał jeszcze Saccardowi, że wkrótce pozwoli sobie go odwiedzić.

Saccarda, gdy tylko został sam, wchłonęła na nowo głośna wrzawa giełdy, dochodząca uporczywie z oddali niczym huk powracającego przypływu. Skręciwszy w kierunku ulicy Vivienne, znalazł się w tej części placu, która wskutek braku kawiarni wydaje się surowa. Minął Izbę Handlową, pocztę, wielkie agencje reklamowe, coraz bardziej ogłuszony i rozgorączkowany, w miarę jak zbliżał się znowu przed główną fasadę; doszedłszy do punktu, skąd mógł objąć ukośnym spojrzeniem perystyl, zatrzymał się, jakby nie chcąc zamykać tego kręgu, którym coraz ciaśniej opasywał kolumnadę, zakończyć tego z pasją podjętego okrążenia. W miejscu, gdzie chodnik rozszerzał się, wrzało, kwitło bujne życie: publiczność wypełniała kawiarnie, w ciastkarni nie było jednego wolnego miejsca, tłum gromadził się przed wystawami, zwłaszcza przed witryną złotnika, gdzie jarzyły się wspaniałe srebra. Z ulic krzyżujących się na czterech narożnikach placu napływał wezbrany potok dorożek i pieszych, tłocząc się w bezładnej plątaninie; stacja omnibusów pogarszała jeszcze ten zamęt, a pojazdy remizjerów, ciągnące się wzdłuż chodnika, od jednego do drugiego krańca ogrodzenia, tarasowały przejście. Saccard jednak nie spuszczał oka z wysokich stopni giełdy, gdzie w pełnym słońcu gęsto czerniły się surduty. Następnie przeniósł wzrok w górę, na kolumnadę, ku zbitej masie tworzącej czarne kłębowisko rozświetlone zaledwie bladymi plamami twarzy. Wszyscy stali, nie widać było krzeseł, a istnienia siedzącej pod zegarem kulisy domyślić się było można jedynie po wrzeniu, gwałtowności gestów i słów, od których drżało powietrze. Na lewo widniała spokojniejsza grupa bankierów zajmujących się arbitrażem, transakcjami wekslowymi i czekami angielskimi, przez którą przedzierał się nieprzerwanie ogonek ludzi wchodzących do telegrafu. Dalej, aż po boczne galerie, tłoczyło się i cisnęło niezliczone mrowie spekulantów, niektórzy stali między kolumnami, jak u siebie, wsparci brzuchem lub plecami o żelazną poręcz niczym o pluszową balustradę loży teatralnej. Drżenie, głuchy pomruk maszyny pod pełną parą potężniały stale, wstrząsając giełdą, drgającą jak powietrze wokół płomienia. Saccard dostrzegł nagle Massiasa, który zbiegł pędem ze stopni gmachu i wskoczył do powozu; woźnica, zaciąwszy konia, ruszył galopem.

Odruchowo zacisnął pięści. Oderwał się gwałtownie od tego widoku, skręcił w ulicę Vivienne i przeszedł jezdnię, by dojść do rogu ulicy Feydeau, gdzie mieszkał Busch. Przypomniał sobie o rosyjskim liście, który miał dać do tłumaczenia. Gdy wchodził już do bramy, ukłonił mu się jakiś młody człowiek tkwiący przed sklepem z materiałami piśmiennymi; poznał w nim Gustawa Sédille’a, syna fabrykanta jedwabiu z ulicy des Jeûneurs; ojciec umieścił go u Mazauda, by zapoznał się z mechanizmem operacji finansowych. Saccard uśmiechnął się po ojcowsku do tego wysokiego, przystojnego młodzieńca, domyślając się, po co tutaj sterczy. Firma Conin zaopatrywała w notesy całą giełdę, od czasu jak mała pani Conin zaczęła pomagać swemu mężowi, grubemu Coninowi, który nie opuszczał nigdy pokoiku za sklepem, zajmując się fabrykacją, podczas gdy ona była w ciągłym ruchu, obsługując klientów lub załatwiając interesy w mieście. Była to pulchna, rumiana blondynka, istna owieczka o kręconych i jedwabistych jasnych włosach, pełna wdzięku, pieszczotliwości i zawsze wesoła. Kochała podobno męża, co nie przeszkadzało jej obdarzać swoimi wdziękami tych z klientów-giełdziarzy, którzy przypadli jej do gustu. Nigdy jednak za pieniądze, wyłącznie dla przyjemności i – jak głosiła legenda – jeden tylko raz, u przyjaciółki mieszkającej w pobliskiej kamienicy. W każdym razie szczęśliwi wybrańcy musieli być dyskretni i wdzięczni, cieszyła się bowiem niezmiennym uwielbieniem i żadne złośliwe plotki nie krążyły na jej temat. Papeteria zaś prosperowała doskonale, stanowiąc prawdziwie szczęśliwy zakątek. Saccard po drodze dostrzegł panią Conin, która zza witryny uśmiechała się do Gustawa. „Jaka to miła mała owieczka” – pomyślał, doznając rozkosznego wrażenia pieszczoty. Wreszcie wszedł na schody.

Od dwudziestu lat Busch zajmował na samej górze, na piątym piętrze, małe mieszkanko złożone z dwóch pokoi i kuchni. Urodzony w Nancy, pochodzenia niemieckiego, przyjechał tutaj z rodzinnego miasta, rozszerzył powoli zakres swoich niezwykle skomplikowanych interesów, nie odczuwając potrzeby większego lokalu; odstąpił więc swojemu bratu, Zygmuntowi, pokój od ulicy, sam zadowalając się małym pokoikiem od podwórza, tak zawalonym przeróżnymi papierzyskami, aktami i paczkami, że z trudem mieściło się w nim jeszcze jedno krzesło tuż obok biurka. Głównym jego zajęciem był handel przecenionymi walorami: skupywał je, służąc za pośrednika między małą giełdą „Błotniaków” a bankrutami, pragnącymi wypełnić luki w swoim bilansie; toteż śledził uważnie kursy akcji, niekiedy kupując wprost, przeważnie jednak zaopatrywany przez licznych, pomocników. Poza lichwą oraz pokątnym handlem biżuterią i drogimi kamieniami zajmował się zwłaszcza skupowaniem wierzytelności, które rozsadzały dosłownie ściany pokoju; właśnie to zajęcie kazało mu biegać po całym Paryżu, węszyć, czatować, nawiązywać stosunki w najrozmaitszych środowiskach. Gdy tylko dowiadywał się o jakimś bankructwie, przybiegał natychmiast, krążył wokół syndyka i kupował ostatecznie wszystko, z czego na razie nie dało się wyciągnąć ani grosza. Roztaczał nadzór nad biurami rejentalnymi, czyhając na otwarcie skomplikowanych spadków, asystował przy licytacjach beznadziejnych wierzytelności. Sam dawał ogłoszenia, przyciągał niecierpliwych wierzycieli, którzy woleli dostać od razu parę groszy, aniżeli narażać się na długotrwałe procesy. Z tych różnorodnych źródeł napływały papiery, rosnące stale stosy śmiecia, gromadzone przez tego gałganiarza długów: niespłacone weksle, niewykonane umowy, niezrealizowane rewersy, niedotrzymane zobowiązania. Tu dopiero rozpoczynało się przebieranie tego śmiecia, grzebanie w tym zepsutym bigosie, wymagające specjalnie wyczulonego węchu. W tym morzu zaginionych lub niewypłacalnych dłużników należało dokonać wyboru, aby zbytnio nie rozpraszać wysiłków. W zasadzie twierdził, że każda, najbardziej nawet wątpliwa wierzytelność może kiedyś odzyskać wartość, sporządził zatem szereg wspaniale posegregowanych akt z odpowiadającym im wykazem nazwisk, które odczytywał od czasu do czasu, by mieć je stale w pamięci. Rzecz naturalna, że najbaczniejszą uwagę zwracał na tych, u których przewidywał jakieś szanse rychłego zdobycia fortuny; jego śledztwo rozbierało ludzi do naga, przenikało sekrety rodzinne, brało pod uwagę bogate koligacje, środki utrzymania, a zwłaszcza nowo objęte posady, które pozwalały położyć areszt na pensji. Często przez długie lata zostawiał swoją ofiarę w spokoju, by chwycić ją za gardło przy pierwszym przebłysku powodzenia. Bardziej jeszcze pasjonowali go dłużnicy, którzy zginęli bez śladu, opanowywała go wtedy gorączka nieustannych poszukiwań, przebiegał wzrokiem napisy na szyldach i nazwiska drukowane w gazetach, wietrząc adresy, tak jak pies myśliwski wietrzy zwierzynę. I gdy udało mu się dopaść któregoś z tych niewypłacalnych czy zaginionych dłużników, stawał się obrotny, pożerał ich kosztami, wysysał z nich krew, wyłudzając sto franków za to, co kosztowało go dziesięć, tłumacząc się bezczelnie ryzykiem gracza zmuszonego odbijać sobie na tych, których przychwycił, straty poniesione rzekomo na tych, którzy jak dym wymykali mu się z ręki.

W tych łowach na dłużników Méchainowa była pomocnicą, którą Busch najchętniej się posługiwał: jakkolwiek bowiem musiał posiadać na swoje rozkazy małą sforę naganiaczy, to jednak nie dowierzał temu personelowi o pustym żołądku i złej sławie; Méchainowa natomiast była właścicielką nieruchomości, miała za wzgórzem Montmartre rozległy teren zwany Neapolitanią, zabudowany walącymi się ruderami, które wynajmowała na miesiące; zaułek przerażającej nędzy, zbiorowisko żyjących w brudzie głodomorów, wydzierających sobie te nory, z których wyrzucała bezlitośnie lokatorów wraz z ich cuchnącymi gratami, gdy tylko zalegali z zapłatą. Wszystkie jednak dochody z tej posiadłości pochłaniała zżerająca ją do szczętu nieszczęśliwa pasja gry. I ona również lubowała się w ranach zadawanych przez pieniądz, ruinach i zgliszczach, z których wyciągać można bezkarnie stopione żarem klejnoty. Kiedy Busch polecał jej zasięgnąć jakichś informacji czy wyrzucić na bruk dłużnika, dokładała często ze swojego, wykosztowywała się dla samej przyjemności, jaką w tym znajdowała. Twierdziła, że jest wdową, ale nikt nigdy nie widział jej męża. Pojawiła się nie wiedzieć skąd i zawsze wyglądała na pięćdziesiąt lat, potwornie gruba, o cienkim głosiku małej dziewczynki.

Tego dnia, gdy Méchainowa rozsiadła się na jedynym krześle, pokój od razu wydał się zatłoczony, jakby ta masa cielska wypełnia go po brzegi. Uwięziony za biurkiem Busch tonął w morzu papierów, nad którym sterczała jedynie jego kwadratowa głowa.

– Oto co Fayeux przysyła mi z Vendôme – rzekła, wydobywając ze starej torby rozpychający ją stos papierów. – Kupił to wszystko dla pana z tej upadłości Charpiera, o której kazał mi go pan powiadomić... Sto dziesięć franków.

Fayeux, którego nazywała kuzynem, otworzył niedawno w Vendôme kantor poborcy rent. Jawne jego zajęcie polegało na wypłacaniu miejscowym drobnym rentierom należności za ich kupony, jako depozytariusz zaś tych kuponów i pieniędzy grał namiętnie na giełdzie.

– Cała ta prowincja niewiele warta – mruknął Busch – ale od czasu do czasu i tam można coś znaleźć.

Węszył już wśród papierów, przerzucał je wprawną ręką, klasyfikował z grubsza, na wyczucie, kierując się węchem. Jego płaska twarz zachmurzyła się grymasem niezadowolenia.

– Hm! Niewiele się tutaj pożywimy. Całe szczęście, że to nie kosztowało drogo... Weksle i jeszcze raz weksle... Jeżeli to młodzi ludzie i jeżeli przyjechali do Paryża, może ich przyłapiemy... – Nagle wykrzyknął ze zdumienia: – A to, co to znowu takiego?

U dołu jakiegoś papieru stemplowego dojrzał podpis hrabiego de Beauvilliers, a na kartce widniały tylko trzy wiersze skreślone szerokim, starczym pismem: „Zobowiązuję się wypłacić sumę dziesięciu tysięcy franków pannie Leonii Cron w dniu jej pełnoletności”.

– Hrabia de Beauvilliers – mówił z wolna, jakby głośno myśląc – zgadza się, miał niegdyś parę folwarków, niebrzydką posiadłość ziemską w okolicach Vendôme... Zginął w wypadku na polowaniu, zostawił żonę z dwojgiem dzieci w bardzo ciężkiej sytuacji materialnej. Kiedyś miałem jakieś jego weksle, które z trudem spłacili... Niezgorszy hulaka i nicpoń...

Nagle parsknął głośnym śmiechem i przywołał prawdopodobną historię:

– A stary hultaj! To on wpakował małą w tę kabałę!... Ona pewnie nie chciała, a on nakłonił ją tym świstkiem papieru, który prawnie był bez wartości... Potem umarł... Aha!... Wystawione w 1854 roku, dziesięć lat temu. Do diabła! Dziewczyna musi być pełnoletnia! W jaki sposób ten rewers mógł się dostać w ręce Charpiera?... Ten Charpier handlował zbożem i udzielał krótkoterminowych pożyczek. Prawdopodobnie dziewczyna dała mu to jako zastaw za parę groszy albo może podjął się wyegzekwować tę sumę...

– Ależ – przerwała mu Méchainowa – to wspaniałe odkrycie, prawdziwa gratka.

Busch wzruszył pogardliwie ramionami.

– Skądże! Mówię pani przecież, że prawnie ten świstek nie ma żadnej wartości. Jeżeli przedstawię go spadkobiercom, to mogą posłać mnie do diabła, gdyż trzeba by najpierw udowodnić, że pieniądze naprawdę się należą... Tylko gdyby udało nam się odnaleźć dziewczynę, przypuszczam, że zmiękliby i poszli może na ugodę z nami, aby uniknąć skandalu... Rozumie pani? Szukaj pani tej Leonii Cron, napisz do Fayeux, żeby ją pani gdzieś wygrzebał. A potem zaśpiewamy inaczej.

Rozdzielił papiery na dwie sterty, które zamierzał dokładnie przejrzeć, gdy zostanie sam, i siedział chwilę nieruchomo z dłońmi opartymi na obu stosach.

Po krótkim milczeniu Méchainowa podjęła:

– Nie zapomniałam też o wekslach Jordana... Myślałam już, że wreszcie odnalazłam tego ptaszka. Był urzędnikiem w jakimś biurze, a teraz pisuje do gazet. Ale w tych gazetach tak źle człowieka traktują, nie chcą dawać adresów. Zresztą zdaje mi się, że on nie podpisuje artykułów swoim prawdziwym nazwiskiem.

Busch bez słowa wyciągnął rękę, by spośród alfabetycznie ułożonych teczek wyciągnąć akta Jordana. Było to sześć weksli po pięćdziesiąt franków, na łączną sumę trzystu franków; młody człowiek w dniach nędzy wystawił je jakiemuś krawcowi, już pięć lat temu, a następnie z miesiąca na miesiąc prolongował. Suma nie zapłacona w terminie, obrosła w olbrzymie koszta i akta pękały dosłownie od masy papierków sądowych. Obecnie dług wynosił już siedemset trzydzieści franków piętnaście centymów.

– Jeżeli to chłopak z przyszłością, to prędzej czy później go dostaniemy – mruknął Busch. Potem, zapewne wskutek jakiegoś skojarzenia myślowego, wykrzyknął: – Ale!... Ale!... A sprawa Sicardota, czy dajemy za wygraną?

Méchainowa żałosnym gestem podniosła w górę tłuste ręce. Cała jej potworna postać wyrażała zwątpienie i rozpacz.

– Wielki Boże! – jęknęła piskliwym głosikiem. – To mnie chyba dobije!

Sprawa Sicardota była niezwykle romantyczną historią, którą z lubością opowiadała. Jej kuzynka, Rozalia Chavaille, późne dziecko jednej z sióstr jej ojca, mając szesnaście lat, została zgwałcona na klatce schodowej w domu przy ulicy La Harpe, gdzie zajmowała wraz z matką małe mieszkanko na szóstym piętrze. Co gorsza, ów pan, człowiek żonaty, który tydzień przedtem zaledwie zamieszkał z żoną w pokoiku wynajętym u pewnej pani z drugiego piętra, okazał się tak natarczywy w miłości, że biedna Rozalia, pchnięta ręką zbyt niecierpliwą, upadła na schody i zwichnęła sobie ramię. Stąd usprawiedliwiony gniew matki, która mimo łez małej chciała zrobić piekielną awanturę; córka jednak wyznała, że sama dobrowolnie się zgodziła, że zwichnięcie było zwykłym przypadkiem i że cierpiałaby okrutnie, gdyby tego pana zamknięto w więzieniu. Matka uspokoiła się więc i zadowoliła zażądaniem od uwodziciela sumy sześciuset franków, rozłożonej na dwanaście weksli płatnych w ciągu roku po pięćdziesiąt franków miesięcznie; i nie był to nawet dla niego najgorszy interes, żądanie było raczej skromne, córka bowiem, która kończyła właśnie naukę u krawcowej, przestała zarabiać, chora, w łóżku, kosztując niemało, tak źle zresztą leczona, że mięśnie ramienia skurczyły się i została kaleką. Przed upływem pierwszego miesiąca ów pan zniknął bez podania adresu. A nieszczęścia sypały się dalej, uderzały gęsto jak grad: Rozalia urodziła syna, straciła matkę, wpadła w rozpustę i w skrajną nędzę. Trafiła w końcu do swej kuzynki w Neapolitanii i do dwudziestego szóstego roku życia włóczyła się po ulicach, pozbawiona władzy w ręce, to sprzedając cytryny w Halach, to znów znikając na całe tygodnie z rozmaitymi mężczyznami, którzy porzucali ją pijaną i pokrytą siniakami. Wreszcie rok temu udało jej się skończyć marny żywot, po jakiejś większej niż zwykle awanturze. Méchainowa musiała zająć się dzieckiem, Wiktorem; i z całej tej historii nie pozostało nic prócz dwunastu niezapłaconych weksli podpisanych nazwiskiem Sicardot; nigdy nie zdołano dowiedzieć się niczego więcej: uwodziciel nazywał się Sicardot.

Wyciągnąwszy ponownie rękę, Busch wziął akta Sicardota, cienką teczkę z szarego papieru. Sprawa nie pociągnęła jeszcze za sobą żadnych kosztów, w teczce leżało więc tylko te dwanaście weksli.

– Gdybyż jeszcze Wiktor był grzeczny! – dowodziła płaczliwie stara kobieta. – Ale to straszne dziecko... Ach! Ciężko dostać podobny spadek: chłopak, który skończy pod gilotyną, i te świstki papieru, z których nigdy nic nie wyciągnę.

Busch swoimi wielkimi wyblakłymi oczami wpatrywał się uporczywie w weksle. Ileż to razy studiował je w ten sposób, mając nadzieję, że w jakimś niedostrzeżonym szczególe, w kształcie liter, a nawet w gatunku papieru stemplowego odkryje jakąś wskazówkę! Twierdził, że to spiczaste i cienkie pismo nie powinno być mu obce.

– Ciekawe – powtórzył jeszcze oraz. – Na pewno widziałem już gdzieś podobne „a” i „o”, tak wydłużone, że przypominają „i”.

W tej właśnie chwili zapukano do drzwi; poprosił Méchainową, aby zechciała wyciągnąć rękę i otworzyć; pokój wychodził bowiem wprost na schody. Trzeba było minąć go, by dostać się do pokoju od ulicy. Kuchnia zaś, duszna i ciasna nora, znajdowała się po drugiej stronie podestu.

– Proszę, niech pan wejdzie!

Wszedł Saccard. Uśmiechał się jeszcze, ubawiony widokiem przyśrubowanej do drzwi miedzianej tabliczki z napisem „Porady prawne”, wyrytym dużymi czarnymi literami.

– Ach, prawda! Przychodzi pan pewno w sprawie tego tłumaczenia... Brat jest w drugim pokoju... Proszę, proszę, niech pan wejdzie.

Ale Méchainowa tarasowała przejście i przyglądała się nowo przybyłemu z miną coraz bardziej zdziwioną. Musieli wykonać wiele skomplikowanych ruchów: on cofnął się na schody, ona również wyszła, usuwając się na bok, tak aby mógł wejść i dostać się wreszcie do sąsiedniego pokoju, gdzie zniknął. Podczas tych zawiłych manewrów nie spuszczała zeń oka.

– Och! – westchnęła z zapartym tchem – ten pan Saccard! Nigdy nie przyjrzałam mu się tak dobrze... Wiktor to wykapany jego portret.

Busch początkowo patrzył na nią bez zrozumienia. Potem, tknięty nagłym olśnieniem, zaklął z cicha:

– Do diabła! Dobrze wiedziałem, że gdzieś już musiałem to widzieć!

Tym razem wstał, przetrząsnął akta i znalazł w końcu list, który Saccard napisał do niego w ubiegłym roku, prosząc o zwłokę w imieniu jakiejś niewypłacalnej damy. Szybko porównał pismo na wekslach i w liście: tak, to były te same „a”, te same „o”, które z czasem bardziej się jeszcze wydłużyły; oczywista była również identyczność dużych liter.

– To on! To on! – powtarzał. – Tylko dlaczego, u licha, Sicardot, dlaczego nie Saccard?

Powoli jednak budziła się w jego pamięci jakaś mglista historia, przeszłość Saccarda, którą opowiadał mu pewien pośrednik handlowy, niejaki Larsonneau, obecnie milioner: Saccard, przyjeżdżający nazajutrz po zamachu stanu do Paryża, by wyzyskać rodzącą się potęgę swego brata Rougona; jego początkowa nędza w ciasnych uliczkach starej Dzielnicy Łacińskiej, a następnie nagła fortuna dzięki podejrzanemu małżeństwu, gdy udało mu się pogrzebać pierwszą żonę. W tych to właśnie trudnych początkach kariery zmienił nazwisko Rougon na Saccard, przekształcając po prostu nazwisko pierwszej żony, która była z domu Sicardot.

– Tak, tak, Sicardot, przypominam sobie doskonale – szepnął Busch. – Miał czelność podpisać weksle nazwiskiem żony. Pod tym nazwiskiem niewątpliwie mieszkali przy ulicy La Harpe. Nic dziwnego, łajdak zachowywał wszelkie środki ostrożności, by móc się wyprowadzić przy pierwszym niepokojącym sygnale... Aha! Polował więc nie tylko na pieniądze, przewracał również dziewczynki na schodach! Głupiec! To może się kiedyś źle dla niego skończyć!

– Sza! Sza! – podjęła Méchainowa. – Mamy go, można śmiało powiedzieć, że Bóg czuwa nad nami. Nareszcie zostanę wynagrodzona za wszystko, co zrobiłam dla tego biednego Wiktorka, którego mimo wszystko bardzo lubię, chociaż to niepoprawny chłopak.

Promieniała, jej małe oczka błyszczały w zwałach tłuszczu.

Ale Busch, podniecony zrazu rozwiązaniem zagadki tak długo poszukiwanym, które nasunął mu przypadek, ochłonął pod wpływem refleksji i pokręcił głową. Niewątpliwie, Saccard, jakkolwiek chwilowo zrujnowany, stanowi jeszcze niezły kąsek. Można było trafić na ojca mniej zasobnego. Tylko że ten nie pozwoli nastąpić sobie na odcisk, zawsze miał ostre pazury. Poza tym nie wie pewno, że ma syna, mógłby wszystkiemu zaprzeczyć, mimo tego niebywałego podobieństwa, które tak zdumiało Méchainową. Zresztą owdowiał po raz drugi, był człowiekiem wolnym, nie musiał zdawać przed nikim rachunku z przeszłości, tak że gdyby nawet uznał małego, nic by się nie dało u niego wskórać ani groźbą, ani postrachem. A wyciągnąć z jego ojcostwa tylko sześćset franków za weksle, to doprawdy zbyt marny interes, niewart tak cudownego zbiegu okoliczności. Nie, nie, trzeba się zastanowić, przetrawić to, poczekać, aż plon w pełni dojrzeje.

– Nie mamy czego się śpieszyć – zawyrokował Busch. – Zresztą Saccard jest chwilowo wykończony, dajmy mu czas, niech się podźwignie.

Zanim odprawił Méchainową, przejrzeli jeszcze wspólnie resztę powierzonych jej drobnych spraw: młoda kobieta, która zastawiła swoje klejnoty dla kochanka; zięć, którego dług spłaci prawdopodobnie teściowa – jego kochanka – jeżeli umiejętnie się do tego zabrać; słowem, najdelikatniejsze warianty tej tak zawiłej i brudnej sztuki ściągania wierzytelności.

Saccard, wszedłszy do sąsiedniego pokoju, stanął na chwilę oślepiony blaskiem słonecznym wpadającym przez okno pozbawione firanek. Pokój obity wyblakłą tapetą w niebieskie kwiatki był prawie pusty: całe umeblowanie stanowiło wąskie żelazne łóżko pod ścianą, sosnowy stół pośrodku i dwa wyplatane krzesła. Wzdłuż lewego przepierzenia biegły z grubsza ociosane deski służące za bibliotekę, pełne książek, broszur, gazet i najrozmaitszych papierów. Ale światło słoneczne, nieprzesłonięte niczym na tej wysokości, rozweselało jakby tę surowość młodzieńczym uśmiechem prostoty. Brat Buscha, Zygmunt, trzydziestopięcioletni młodzieniec, o twarzy pozbawionej zarostu, ciemnych włosach, długich i rzadkich, siedział przy stole, wsparłszy na szczupłej ręce swoje szerokie, wypukłe czoło, tak pogrążony w lekturze jakiegoś rękopisu, że nie odwrócił nawet głowy na odgłos otwierających się drzwi.

To była wybitna umysłowość ów Zygmunt, wychowany w uniwersytetach niemieckich, który poza francuskim, swoim językiem ojczystym, władał niemieckim, angielskim i rosyjskim. W 1849 roku poznał w Kolonii Karola Marksa i stał się najbardziej przez niego lubianym redaktorem „Nowej Gazety Reńskiej”; był to moment przesądzający o jego religii, wyznawał odtąd socjalizm z żarliwą wiarą, złożywszy całą swoją istotę w ofierze idei bliskiej już odnowy społecznej, która miała przynieść szczęście biednym i maluczkim. I podczas gdy jego mistrz, wypędzony z Niemiec, zmuszony opuścić Paryż w następstwie dni czerwcowych, osiadł w Londynie, gdzie pisał i usiłował zorganizować partię, on sam pędził nędzny żywot, pogrążony w marzeniach, tak dalece obojętny na sprawy materialne, że umarłby niechybnie z głodu, gdyby nie brat, który przygarnął go do swego mieszkania przy ulicy Feydeau, obok giełdy, i poradził mu, aby wykorzystał swoją znajomość języków i został tłumaczem. Starszy brat darzył młodszego macierzyńską wprost miłością; okrutny dla dłużników, zdolny bez skrupułów wyłowić dziesięć su z kałuży krwi ludzkiej, wzruszał się do łez, czuły i troskliwy jak kobieta, gdy tylko chodziło o tego dużego, roztargnionego chłopca, który nie przestał być dzieckiem. Odstąpił mu piękny pokój od ulicy, usługiwał mu jak służąca, prowadził ich osobliwe gospodarstwo, zamiatając, ścieląc łóżka, zajmując się posiłkami przynoszonymi dwa razy dziennie z pobliskiej restauracyjki. On, tak aktywny, z głową nabitą stale tysiącem interesów, tolerował jego bezczynność, tłumaczenia bowiem nie szły, gdyż przeszkadzały w nich Zygmuntowi studia osobiste; zabraniał mu nawet pracować, zaniepokojony suchym, niedobrym kaszlem; i mimo bezwzględnego kultu pieniądza, mimo zbrodniczej chciwości, która kazała mu upatrywać jedyną rację życia w robieniu pieniędzy, uśmiechał się pobłażliwie, słuchając teorii tego rewolucjonisty, pozwalał mu bawić się kapitałem, jak dziecku zabawką, nawet gdyby miało ją zepsuć.

Zygmunt zaś nie wiedział nawet, jakimi sprawami brat jego para się w sąsiednim pokoju. Nie miał pojęcia o straszliwym handlu bezwartościowymi walorami ani o skupywaniu wierzytelności. Przebywał w jakichś wyższych rejonach, żył w jakimś przepięknym śnie o sprawiedliwości. Idea miłosierdzia raniła go do żywego, wyprowadzała z równowagi: miłosierdzie to jałmużna, nierówność uświęcona dobrocią; on zaś domagał się jedynie sprawiedliwości, żądał przywrócenia każdemu należnych mu praw, uznania ich za niewzruszone zasady nowej organizacji społecznej. Toteż, idąc za przykładem Karola Marksa, z którym prowadził stałą korespondencję, dni całe trawił na studiowaniu tej organizacji, ciągle przerabiając, udoskonalając na papierze to przyszłe społeczeństwo, pokrywając cyframi olbrzymie arkusze, wznosił na podstawach nauki skomplikowane rusztowanie gmachu powszechnej szczęśliwości. Odbierał kapitał jednym, by rozdzielić go między wszystkich innych, jednym pociągnięciem pióra przemieszczał bogactwa świata; a wszystko w tym nagim pokoiku, wolny od wszelkich innych namiętności poza swoim marzeniem, nie odczuwając potrzeby jakichkolwiek uciech życiowych, tak bardzo wstrzemięźliwy, że brat często musiał krzyczeć na niego, by zechciał wypić trochę wina czy zjeść kawałek mięsa. Pragnął, żeby każdy człowiek, pracując w miarę swoich sił, mógł zaspokoić wszystkie swoje potrzeby: sam zabijał się pracą i poprzestawał na niczym. Prawdziwy mędrzec, wolny od materialnych potrzeb, niezwykle czysty i łagodny. Od zeszłej jesieni kaszlał coraz silniej, trawiony suchotami, ale nie raczył nawet zwrócić na to uwagi i dbać o siebie.

Wreszcie gdy Saccard poruszył się, Zygmunt podniósł swe wielkie zamglone oczy, wyraźnie zdumiony, chociaż znał przybyłego.

– Przychodzę z prośbą o przetłumaczenie listu.

Zdziwienie młodego człowieka wzrosło jeszcze, od dawna bowiem zniechęcił wszystkich klientów, bankierów, spekulantów, maklerów, cały ten światek giełdowy, który dostawał zwłaszcza z Anglii i Niemiec obszerną korespondencję, rozmaite okólniki, statuty różnych spółek akcyjnych.

– Chodzi o list w języku rosyjskim. Raptem dziesięć wierszy. Wtedy wyciągnął rękę, rosyjski pozostał bowiem jego specjalnością, gdyż on jeden tłumaczył biegle z tego języka spośród wszystkich tłumaczy z całej dzielnicy, którzy utrzymywali się ze znajomości niemieckiego i angielskiego. Niewielka ilość dokumentów rosyjskich na rynku paryskim tłumaczyła jego częste bezrobocie.

Głośno przeczytał list po francusku. Była to pozytywna odpowiedź pewnego bankiera z Konstantynopola, wyrażona w trzech zdaniach zgoda na jakiś interes.

– Dziękuję panu bardzo! – wykrzyknął Saccard wyraźnie ucieszony.

Poprosił jeszcze Zygmunta o napisanie tych paru wierszy tłumaczenia na odwrocie listu. Ale młody człowiek dostał potwornego ataku kaszlu i tłumił go chusteczką, nie chcąc niepokoić brata, który przybiegał zawsze, ilekroć słyszał go tak kaszlącego. Gdy atak minął, podszedł do okna, które otworzył na oścież; dusił się i chciał zaczerpnąć powietrza. Saccard postąpił parę kroków za nim i spojrzawszy na zewnątrz wydał krótki okrzyk:

– O! Ma pan tułaj widok na giełdę! Jakżeż ona śmiesznie stąd wygląda!

Nigdy w istocie nie oglądał jej jeszcze z takiej wysokości, jakby z lotu ptaka: widać stąd było jedynie cztery ogromne pochyłe płaszczyzny krytego blachą dachu, nadzwyczaj rozłożyste, najeżone lasem kominów. Ostrza piorunochronów strzelały w górę podobne olbrzymim włóczniom groźnie wymierzonym w niebo. Sam gmach wyglądał jak wielki kamienny sześcian, równomiernie poprzerzynany kolumnami, brudnoszary, nagi i brzydki, na którego szczycie powiewała podarta chorągiew. Najbardziej jednak zdumiewały go schody i perystyl, upstrzone rojem czarnych mrówek, podobne do wzburzonego mrowiska, które miotało się ogarnięte gwałtownym podnieceniem, niezrozumiałym z tej wysokości i wzbudzającym litość.

– Jak to maleje widziane stąd! – podjął. – Rzekłbyś, że wszystkich ich dałoby się zagarnąć, ująć w jedną rękę. Następnie zaś, znając poglądy swojego rozmówcy, dodał z uśmiechem: – Kiedy zamierzacie rozwalić to wszystko jednym mocnym kopniakiem?

Zygmunt wzruszył ramionami.

– Po cóż mielibyśmy się trudzić? Wy sami niszczycie się wzajem, nie można lepiej.

Ożywiał się stopniowo, rozwodząc nad tematem, który pochłaniał go bez reszty. Wystarczało jedno słowo, by ulegając jakiejś potrzebie prozelityzmu, wdawał się w szczegółowy wykład swego systemu.

– Tak, tak, sami pracujecie dla nas, nie zdając sobie z tego sprawy... Jest was maleńka garstka uzurpatorów wywłaszczających masy ludu, a gdy wreszcie nasycicie się, wystarczy nam z kolei was wywłaszczyć. Wszelkie gromadzenie bogactw, wszelka centralizacja prowadzi do kolektywizmu. Dajecie nam praktyczną lekcję; podobnie jak wielka własność pochłaniająca małe kawałki ziemi, tak samo wielka wytwórczość pożerająca drobnych rzemieślników, wielkie domy kredytowe i handlowe zabijające wszelką konkurencję, tuczące się kosztem drobnych banków i małych sklepików, są drogą, która powoli, ale niechybnie prowadzi do nowego porządku społecznego... Czekamy, aż wszystko zacznie trzeszczeć, aż obecny sposób produkcji doprowadzi do swych ostatecznych konsekwencji, wytwarzając sytuację nie do zniesienia. A wtedybourgeois i chłopi sami nam pomogą.

Saccard, zainteresowany, przyglądał mu się z pewnym niepokojem, jakkolwiek uważał go za szaleńca.

– Niech mi pan wreszcie wytłumaczy, na czym polega ten wasz kolektywizm?

– Kolektywizm to przekształcenie kapitałów prywatnych, żyjących z walk konkurencyjnych, w jednolity kapitał społeczny eksploatowany wspólną pracą wszystkich... Niech pan sobie wyobrazi społeczeństwo, w którym narzędzia produkcji są własnością ogółu, w którym wszyscy pracują stosownie do swojej inteligencji i siły, a wytwory tej kooperacji społecznej rozdzielane są między poszczególne jednostki proporcjonalnie do włożonego przez nie wysiłku. Nic prostszego, nieprawdaż? Wspólna produkcja w fabrykach, zakładach, warsztatach narodowych; następnie zaś wymiana, zapłata w naturze. Nadwyżkę produkcji gromadzić się będzie w publicznych magazynach i czerpać stąd w razie potrzeby pokrycia ewentualnego deficytu. Zwykły bilans... Wszystko to, jak uderzenie siekiery, obali przegniłe drzewo. Znika konkurencja, kapitał prywatny, a wraz z nimi wszelkie interesy, handel, rynki, giełdy. Pojęcie zysku traci sens. Wysychają źródła spekulacji, rent zdobytych bez pracy.

– Ho! ho! – przerwał Saccard. – Zmieniłoby to diabelnie zwyczaje wielu ludzi! Ale co zrobicie z tymi, którzy dzisiaj mają renty? Taki Gundermann na przykład, czy odbierzecie mu jego miliard?

– Skądże! Nie jesteśmy złodziejami! Odkupilibyśmy od niego ten miliard, wszystkie jego walory i renty, płacąc akcjami użytkowymi podzielonymi na roczne raty. Wyobraża pan to sobie, ten olbrzymi kapitał zastąpiony nieprzebranym bogactwem środków spożycia: za niecałe sto lat potomkowie pańskiego Gundermanna zmuszeni będą wziąć się do pracy na równi z innymi obywatelami, ostatecznie bowiem spłaty roczne wyczerpią się, oni zaś – choćby nawet zachowano nienaruszone prawo dziedziczenia – nie będą mogli kapitalizować swoich przymusowych oszczędności, nadmiaru tego kolosalnego bogactwa środków spożycia... Powiadam panu, usunie to za jednym zamachem nie tylko wszelkie interesy jednostkowe, spółki akcyjne, zrzeszenia prywatnych kapitałów, lecz także wszelkie pośrednie źródła rent, cały dotychczasowy system kredytu, pożyczki, czynsze, dzierżawy... Jedynym miernikiem wartości będzie odtąd praca. Płaca robocza zostanie naturalnie zniesiona, nie stanowi bowiem w obecnym ustroju kapitalistycznym równowartości wytworu pracy, gdyż robotnik dostaje zawsze to tylko, co jest ściśle niezbędne do jego dziennego utrzymania. I trzeba przyznać, iż jedynym winowajcą jest obecny ustrój, że najuczciwszy nawet pracodawca musi poddać się temu nieubłaganemu prawu konkurencji, wyzyskiwać swoich robotników, jeżeli chce utrzymać się przy życiu. Zniszczyć należy cały obecny system społeczny... Ach! Widzę, jak Gundermann dusi się pod nawałem swoich akcji użytkowych, jak jego spadkobiercy, nie będąc w stanie spożyć wszystkiego, muszą dzielić się z innymi, i na koniec jąć się rydla czy łopaty, jak pozostali śmiertelnicy.

I Zygmunt wybuchnął beztroskim śmiechem rozradowanego dziecka; nie odchodząc od okna, przypatrywał się giełdzie, wokół której kłębiło się czarne mrowisko gry. Na twarz wystąpiły mu krwiste rumieńce, jedyną jego rozrywką było takie właśnie wyobrażanie sobie zabawnych a złośliwych figlów, jakie wypłata przyszła sprawiedliwość.

Saccard poczuł się bardziej jeszcze nieswojo. A jeżeli ten śniący na jawie marzyciel miał jednak rację? Jeżeli istotnie odgadł przyszłość? To, co mówił, wydawało się przecież całkiem zrozumiałe i rozsądne.

– Ba! – mruknął jakby dla dodania sobie pewności – wszystko to nie nastąpi jutro.

– Oczywiście! – odparł młody człowiek, na nowo poważny i jakby znużony. – Przeżywamy okres przejściowy, okres agitacji. Być może, dojdzie do pewnych rozruchów rewolucyjnych, często nieuniknionych. Ale te wyskoki przemocy, te uniesienia są przejściowe... Och, nie taję bynajmniej przed sobą ogromu początkowych trudności! Cała ta wymarzona przyszłość wydaje się zgoła niemożliwa, nie sposób dać ludziom sensowne wyobrażenie o tym przyszłym społeczeństwie, tym społeczeństwie właściwie pojętej pracy, którego obyczaje tak różne będą od naszych. Jest to inny jakby świat, na innej planecie... A poza tym jedno trzeba przyznać: plan reorganizacji nie jest jeszcze gotowy, ciągle jeszcze jesteśmy w stadium poszukiwań. Ja sam, nie mogąc sypiać, trawię na tych rozmyślaniach całe noce. Tak na przykład można nam powiedzieć: „Jeżeli rzeczy są takie, jakie są, to uczyniła je takimi logika faktów ludzkich”. Jakżeż ogromnego trudu trzeba więc, by cofnąć rzekę do jej źródeł i skierować ją w nowe łożysko!... Oczywiście, obecny układ społeczny zawdzięczał swój wielowiekowy rozkwit zasadzie indywidualistycznej, której twórczą płodność podsycają stale na nowo współzawodnictwo i interes osobisty. Czy kolektywizm dojdzie kiedykolwiek do takiej samej płodności i w jaki sposób zaktywizować pracownika, pobudzić jego wydajność produkcyjną, skoro pojęcie zysku zostanie zniesione? Tutaj, moim zdaniem, tkwić może przyczyna obaw i niepokoju, słaba strona systemu, to jest teren, na którym musimy stoczyć walkę decydującą dla zwycięstwa socjalizmu... Ale zwyciężymy, albowiem jesteśmy sprawiedliwością. Spójrz pan! Widzisz pan ten gmach przed nami... Widzi go pan?

– Giełdę? – zapytał Saccard. – Do licha! Oczywiście, że ją widzę!

– No więc! Głupotą byłoby wysadzać ją w powietrze, gdyż odbudowano by ją gdzie indziej... Ale, zaręczam panu, sama się rozleci, gdy państwo wywłaszczy ją, stając się zgodnie z logiką jedynym i powszechnym bankiem narodu, a kto wie, może kiedyś gmach ten służyć będzie za publiczną składnicę nadmiaru naszych bogactw, jeden z owych spichlerzy obfitości, w których wnuki nasze znajdą luksus w dni święta!

Szerokim gestem Zygmunt otwierał jakby tę przyszłość powszechnej i przeciętnej szczęśliwości. Ogarnęło go tak silne podniecenie, że wstrząsnął nim nowy atak kaszlu; odszedł od okna i oparłszy się o stos papierów leżących na stole, ukrył twarz w dłoniach, by stłumić charkot rozrywający mu piersi. Tym razem jednak nie zdołał się uspokoić. Drzwi otworzyły się nagle i Busch, który odprawił Méchainową, nadbiegł przerażony; ten ohydny kaszel jemu samemu sprawiał dotkliwe cierpienie. Pochylił się troskliwie nad bratem, wziął go niczym dziecko w swe potężne ramiona, jakby chciał utulić go w bólu.

– Co ty znowu wyprawiasz, drogi chłopcze! Trzeba koniecznie wezwać lekarza. To naprawdę nie ma sensu... Pewno za dużo mówiłeś znowu. Spoglądał przy tym z ukosa na Saccarda, który stał na środku pokoju, wyraźnie wstrząśnięty tym, co usłyszał od tego biedaka tak schorowanego, a tak pełnego pasji, który musiał niewątpliwie rzucać ze swego okna jakiś zły urok na giełdę swoimi opowiadaniami o konieczności zburzenia wszystkiego, by wszystko na nowo odbudować.

– Dziękuję bardzo, idę na razie – powiedział, chcąc jak najprędzej znaleźć się na dworze. – Niech mi pan prześle list wraz z tłumaczeniem... Spodziewam się dalszych jeszcze, tak że ureguluję wszystko razem.

Ponieważ jednak atak kaszlu ustąpił, Busch zatrzymał go jeszcze na moment.

– Ale, ale, ta pani, która była tu przed chwilą, spotkała pana już kiedyś. O! Wiele lat temu.

– Nie może być! Gdzie?