Piękna bestia - Alberto Vazquez-Figueroa - ebook

Piękna bestia ebook

Alberto Vazquez-Figueroa

4,0

Opis

Powieść o Irmie Grese, jednej z najbardziej okrutnych i krwawych kobiet w historii świata. Irme, nadzorczyni bloków żeńskich w kilku obozach koncentracyjnych, odpowiada za śmierć kobiet. Więźniowie nazywali ją aniołem śmierci, piękną bestią czy jędzą z Belsen. Była perwersyjną sadystką. Po wojnie została osądzona i skazana na karę śmierci w wieku zaledwie 22 lat. Jej historię opowiada kobieta, która, mając 12 lat, została seksualną niewolnicą Grese:[…] Po zakończeniu wystąpienia […] podeszła do niego elegancka staruszka. Kiedyś musiała być wyjątkową pięknością i do tej pory zachowała część dawnej urody . Słuchała wykładu ze szczególną uwagą, a teraz zbliżyła się, aby wręczyć wizytówkę, na tyle której widniały napisane na czerwono i podwójnie podkreślone słowa "Piękna bestia". - Byłam jej niewolnicą, a oto dowód – powiedziała, odchylając nieco sukienkę, aby pokazać mały tatuaż na ramieniu. – Jeśli chce pan znać szczegóły, proszę do mnie zadzwonić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 253

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (66 ocen)
30
15
13
4
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ArayaUK

Nie polecam

Fikcja literacka na dodatek w bardzo złym guście. z uwagi na pamięć o tych wszystkich ludziach którzy stracili życie w niemieckich obozach koncentracyjnych taka pseudohistoryczna literatura niskich lotów powinna być piętnowana.
00
Zgraja

Nie polecam

Fikcja
00
olawegier

Nie oderwiesz się od lektury

Przerażające. Wstrząsające. A jednocześnie trzeba czytać takie książki żeby ustrzegać się przed współczesnymi Irmami.
00
Karolina4012

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka
00

Popularność




Roz­dział 1.

1.

Zbyt czę­sto i zbyt wielu czy­tel­ni­ków pro­siło go, by opu­bli­ko­wał książkę o ich życiu, ale aż do pew­nej upal­nej nocy Mauro Bala­guer ni­gdy nie prze­ja­wiał naj­mniej­szego zain­te­re­so­wa­nia tymi histo­riami. Tam­tego dnia popro­szono go o wygło­sze­nie odczytu na temat przy­szło­ści ksią­żek elek­tro­nicz­nych oraz zalet i wad wcho­dze­nia nowych tech­no­lo­gii cyfro­wych do sek­tora wydaw­ni­czego, mocno dotknię­tego kry­zy­sem.

Po zakoń­cze­niu wystą­pie­nia, kiedy usi­ło­wał skró­cić nudny rytuał ści­ska­nia ano­ni­mo­wych rąk i wysłu­chi­wa­nia tego, co miało wyglą­dać na entu­zja­styczne gra­tu­la­cje, pode­szła do niego ele­gancko ubrana sta­ruszka. Kie­dyś musiała być wyjąt­kową pięk­no­ścią i ślady tej daw­nej urody na­dal można było podzi­wiać. Słu­chała wykładu ze szcze­gólną uwagą, a teraz zbli­żyła się, aby wrę­czyć mu wizy­tówkę, na odwro­cie któ­rej wid­niały napi­sane na czer­wono i podwój­nie pod­kre­ślone dwa słowa: Piękna Bestia.

– Byłam jej nie­wol­nicą, a oto dowód – powie­działa i odsu­nęła nieco rękaw sukienki, aby poka­zać mu mały tatuaż na swoim ramie­niu. – Jeśli zechce pan poznać szcze­góły, pro­szę do mnie zadzwo­nić.

I znik­nęła rów­nie nagle, jak się poja­wiła, wmie­szaw­szy się w tłum gości, nie dając mu szansy na jaką­kol­wiek reak­cję.

Po kon­fe­ren­cji orga­ni­za­to­rzy zapro­sili go na kola­cję do restau­ra­cji Caballo Rojo, co, jak sądził, mogło być wspa­nia­łym zwień­cze­niem każ­dego wyda­rze­nia, gdyby nie to, że nawet tam nie mógł prze­stać myśleć o tym krót­kim, zaska­ku­ją­cym zda­niu: „Byłam jej nie­wol­nicą, a oto dowód”.

Naj­bar­dziej nie­po­ko­jące było nie samo oświad­cze­nie, ale spo­sób, w jaki zostało wypo­wie­dziane: jak stwier­dze­nie zawie­ra­jące nie­za­prze­czalną prawdę. Brzmiało absur­dal­nie, jak by na to nie patrzeć, ale nie pozo­sta­wiało wąt­pli­wo­ści, że jest praw­dziwe.

Lepiej niż kto­kol­wiek inny, Mauro Bala­guer wie­dział, że nie­któ­rym ludziom z wie­kiem mąci się w gło­wie i tracą kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią do tego stop­nia, że zaczy­nają wie­rzyć w swoje fan­ta­zje. Jed­nak zna­lazł-szy się w swoim pokoju hote­lo­wym, doszedł do pro­stego wnio­sku: żaden czło­wiek nie mógłby wymy­ślić cze­goś podob­nego, nie mając choćby naj­wą­tlej­szych pod­staw, na któ­rych mógł się oprzeć.

Jego pociąg odjeż­dżał w połu­dnie, ale jesz­cze zanim zszedł na śnia­da­nie, wybrał numer tele­fonu z wizy­tówki, a kiedy po dru­giej stro­nie ktoś ode­brał połą­cze­nie, zapy­tał:

– Pani Vio­leta Flo­res?

– Tak, to ja.

– Mówi Mauro Bala­guer – posta­rał się, aby w jego gło­sie nie zabrzmiało nad­mierne zain­te­re­so­wa­nie. – Czy to prawda, co powie­działa mi pani wczo­raj o Pięk­nej Bestii?

– Nie­stety, tak… – odpo­wie­działa spo­koj­nie.

– Ni­gdy nie sły­sza­łem, aby ona miała jakąś „nie­wol­nicę”.

– Cóż, jak widać – miała.

Po pra­wie czter­dzie­stu latach w zawo­dzie, pra­cu­jąc dla wielu naj­lep­szych wydaw­nictw w kraju, Bala­guer miał opi­nię czło­wieka prag­ma­tycz­nego; nale­żał do grupy tych scep­ty­ków, co to ni­gdy nie mają nadziei, że odkryją genial­nego autora albo znajdą stary, ano­ni­mowy manu­skrypt, włą­czony zaraz potem do kanonu lite­ra­tury. Jed­nak ci, któ­rzy z nim pra­co­wali, doce­niali jego nie­zwy­kłą umie­jęt­ność zacho­wa­nia zdro­wej rów­no­wagi: tra­fiał w dzie­siątkę z jed­nym na każde trzy tytuły, które decy­do­wał się wydać.

Tam­tego poranka uznał, że jeśli w tym, o czym mówiła, było choćby ziarno prawdy, warto było poświę­cić temu tro­chę czasu; w końcu za to wła­śnie mu pła­cono. Popro­sił recep­cjo­ni­stę, aby prze­cho­wał mu walizkę i zmie­nił rezer­wa­cję biletu na ostatni nocny pociąg.

Pół godziny póź­niej był już w pięk­nym patio, gdzie wra­że­nie robiły nie tylko fascy­nu­jące kolory donic z krze­wami gera­nium i klomby obsa­dzone różami i jaśmi­nem, ale przede wszyst­kim inten­sywny aro­mat, w któ­rym mie­szało się nie­skoń­cze­nie wiele zapa­chów. Nie potra­fił ich roz­róż­nić, choć zawsze dumny był ze swo­jego węchu; zawsze uwa­żał go za swego rodzaju rekom­pen­satę za to, że kom­plet­nie nie miał słu­chu.

Sta­ruszka cze­kała już na niego, wygod­nie usa­do­wiona w bia­łym, wikli­no­wym fotelu z wyso­kim opar­ciem, na któ­rym sie­działa papuga ara, nie­prze­sta­jąca gadać nawet na chwilę. Kiedy tylko usiadł, gospo­dyni rozej­rzała się dookoła z wymowną miną.

– Jak się panu tu podoba? – zapy­tała z nie­skry­waną dumą.

– Doprawdy, uro­cze miej­sce.

– To patio wygrało naj­wię­cej kon­kur­sów w całej histo­rii Kor­doby.

– W pełni zasłu­że­nie, bez wąt­pie­nia – zapew­nił ją szcze­rze. Na­dal się roz­glą­dał, obser­wu­jąc wszystko z nie­uda­wa­nym podzi­wem. – Sły­sza­łem o nim wcze­śniej, ale nie mia­łem poję­cia, do kogo należy.

– Na razie do mnie. W tym domu uro­dziło się dwa­na­ście poko­leń rodziny Flo­re­sów, a ja jestem ostat­nia z rodu. Na cześć tego patio dziew­czę­tom z naszej rodziny zawsze nada­wano imiona kwia­tów – wyja­śniła wła­ści­cielka lekko roz­ba­wio­nym tonem. – Z tego, co pamię­tam, były to: trzy Vio­lety, cztery Azu­ce­nas, dwa­na­ście Ama­po­las i co naj­mniej po jed­nej: Lirio, Magno­lii, Rosy, Jazmíny; ach, i jedna Mar­ga­rita. Imiona chłop­ców matki wybie­rały dowol­nie.

– Tra­dy­cje rodzinne zawsze są godne sza­cunku – poki­wał głową jej roz­mówca, byle rzec cokol­wiek, bo i tak każde stwier­dze­nie w tych oko­licz­no­ściach brzmia­łoby dość banal­nie.

– Była to, rzecz jasna, kom­pletna bzdura, z powodu któ­rej my wszyst­kie, kobiety z tej rodziny, znane były­śmy jako „Pączki”… – odpa­ro­wała, a widząc jego zmie­sza­nie, dodała: – Może pan to uznać za żart, ale w mie­ście, które sły­nie z pięk­nych kobiet, „Pączki” były uzna­wane za naj­pięk­niej­sze. Wszy­scy wie­dzą, że moja cio­cia Azu­cena pozo­wała nago samemu Julio Romero de Tor­re­sowi, w sekre­cie oczy­wi­ście, ale tak jak ją Pan Bóg stwo­rzył. Ma pan ochotę na kawę?

Podała ją poko­jówka w uni­for­mie, a wła­ści­cielka domu po chwili popro­siła ją gestem, aby ode­szła, zabie­ra­jąc ze sobą papugę, która nie prze­sta­wała gadać, i sta­rego ogrod­nika, przy­ci­na­ją­cego klomby.

Upew­niw­szy się, że domow­nicy są już daleko, powoli, z wystu­dio­waną ele­gan­cją napiła się kawy, zanim wresz­cie, nie odsta­wia­jąc fili­żanki, zaga­iła:

– Domy­ślam się, że zasko­czyło pana, iż zna­łam Piękną Bestię.

– Bar­dzo! – przy­znał bez namy­słu wydawca. – Nawet nie zakła­da­łem, że żyją jesz­cze ludzie pamię­ta­jący tamtą epokę.

– Skoń­czę nie­długo dzie­więć­dzie­siąt lat, a ona była trzy lata star­sza – wyja­śniła Vio­leta Flo­res; lekko sar­ka­styczny uśmie­szek ani na chwilę nie zni­kał z jej twa­rzy. – Zapew­niam pana, że choć trudno w to uwie­rzyć, żyją na świe­cie jesz­cze starsi ludzie.

Mauro Bala­guer wysi­lił pamięć, pró­bu­jąc przy­po­mnieć sobie, kiedy opu­bli­ko­wał tę kon­tro­wer­syjną książkę, w któ­rej wspo­mniano o nie­któ­rych ze zbrodni przy­pi­sy­wa­nych Pięk­nej Bestii, ale jako że ostat­nio coraz czę­ściej zda­rzało mu się zapo­mi­nać lub mylić daty i imiona, zama­chał tylko rękami w geście rezy­gna­cji i oświad­czył:

– Myślę, że zaosz­czę­dzimy sobie czasu, jeśli po pro­stu opo­wie mi pani to, co chciała.

– Przy­pusz­czam, że nie muszę pana ostrze­gać, że skoro cho­dzi o tę aku­rat osobę, będzie to dosyć nie­przy­jemne – nie owi­jała w bawełnę jego gospo­dyni. – A dla mnie oso­bi­ście będzie to bar­dzo bole­sne, dla­tego jeśli nie jest pan jesz­cze pewien, czy ta histo­ria może pana zain­te­re­so­wać, wola­ła­bym zakoń­czyć naszą roz­mowę już teraz.

Wydawca był czło­wie­kiem peł­nym rezerwy, posęp­nym, oschłym i zgorzk­nia­łym, po czę­ści z powodu nie­uda­nego życia rodzin­nego, po czę­ści ze względu na trudną sytu­ację eko­no­miczną, która spra­wiła, że w ciągu kilku ostat­nich lat rynek wydaw­ni­czy zmie­nił się dia­me­tral­nie. Wła­ści­wie stra­cił już nadzieję, że uda mu się opu­bli­ko­wać książkę, która oka­za­łaby się suk­ce­sem dorów­nu­ją­cym jego daw­nym osią­gnię­ciom, dla­tego teraz dał sobie kilka chwil, by zasta­no­wić się nad tą nie­ocze­ki­waną pro­po­zy­cją. Miał nie­po­ko­jące wra­że­nie, że wkra­cza na grzą­ski teren. Pamię­tał, że choć Piękna Bestia zawsze wyda­wała mu się inte­re­su­jąca, jej osoba odrzu­cała go też do tego stop­nia, że już wtedy zasta­na­wiał się, czy rze­czy­wi­ście powi­nien wydać książkę, która dość szcze­gó­łowo opi­sy­wała nie­które z jej okru­cieństw. Potem nie­któ­rzy czy­tel­nicy przy­znali, że doświad­czyli takiej samej mie­szanki fascy­na­cji i odrazy, nie­zdolni do zde­cy­do­wa­nia, które z tych dwóch uczuć prze­waża.

– Dobrze…! – odrzekł w końcu, uznaw­szy, że zawsze zdąży prze­cież uciec. – Skoro już tu przy­sze­dłem, to prze­cież muszę wysłu­chać choćby małej czę­ści pani histo­rii.

Naj­wy­raź­niej takie uza­sad­nie­nie decy­zji o pozo­sta­niu w patio nie spodo­bało się gospo­dyni, bo nie odzy­wała się przez moment. Wahała się, co zro­bić; wyda­wało się, że wsta­nie, koń­cząc tym samym wywiad, ale wresz­cie odsta­wiła na stół fili­żankę z kawą, którą przez cały czas trzy­mała w dło­niach.

– Zgoda! – powie­działa. – Ale będę wdzięczna, jeśli uznaw­szy, że nie inte­re­suje pana ten temat, powie mi pan o tym od razu. Dla mnie naj­waż­niej­sze jest przed­sta­wie­nie ogromu tam­tego bar­ba­rzyń­stwa, bo ostat­nio namno­żyło się takich, któ­rzy robią wszystko, aby tamte dewia­cje odżyły i powró­ciły.

Powścią­gliwy i wyglą­da­jący na opa­no­wa­nego Mauro Bala­guer zwy­kle czuł się pew­nie, ale ostat­nimi czasy ta pew­ność sie­bie była jedy­nie fasadą, a obawa przed skut­kami luk w pamięci spra­wiała, że wolał zacho­wać ostroż­ność. Wyjął z kie­szeni mary­narki maleńki dyk­ta­fon, któ­remu ufał bar­dziej niż notat­ni­kowi, i poło­żył go na stole.

– Obie­cuję, że to zro­bię, ale musi mi pani pozwo­lić nagry­wać to, co usły­szę. Jeśli zaś zde­cy­duję, że mnie to nie inte­re­suje, usu­niemy nagra­nie i po spra­wie.

Tym razem star­sza pani wyda­wała się usa­tys­fak­cjo­no­wana, cho­ciaż przy­glą­dała się maleń­kiemu, wyra­fi­no­wa­nemu apa­ra­ci­kowi nie­uf­nie, jakby w oba­wie, że może ją ugryźć.

– Ile czasu to może nagry­wać? – zapy­tała podejrz­li­wie.

– Kilka godzin, ale wcze­śniej daje znak, że koń­czy mu się bate­ria.

– Czego to nie wymy­ślą…! Dzięki takim minia­tu­ro­wym cac­kom każdy rogacz może przy­ła­pać żonę w łóżku z innym, żeby potem opo­wie­dzieć o tym w pro­gra­mie tele­wi­zyj­nym i zgar­nąć łatwe pie­nią­dze. Gdzież podziała się pry­wat­ność?

– Pry­wat­ność to był luk­sus, na który już nie możemy sobie pozwo­lić… – zauwa­żył jej roz­mówca, a w jego gło­sie można było wyczuć pewne znie­cier­pli­wie­nie, bo nie o tym chciał roz­ma­wiać. – Tech­no­lo­gia pozwala dotrzeć do galak­tyk, które znaj­dują się miliony lat świetl­nych stąd, ale pozwala też szpie­go­wać kobiety w łazien­kach gale­rii han­dlo­wych. W takich cza­sach przy­szło nam żyć i nie mamy wyj­ścia: musimy to zaak­cep­to­wać.

– Pew­nie ma pan rację, cho­ciaż w moim wieku trudno jest takie rze­czy przy­swoić… – stwier­dziła anda­lu­zyj­ska matrona zre­zy­gno­wa­nym tonem, ale po chwili zaczerp­nęła powie­trza, jak ktoś, kto zamie­rza rzu­cić się na głę­boką wodę. – To zaczy­najmy! Jak panu powie­dzia­łam, uro­dzi­łam się w tym domu, w tam­tym pokoju na pię­trze. Tuż przed moimi jede­na­stymi uro­dzi­nami mój ojciec, który, jak sam mawiał, pia­sto­wał „ważne sta­no­wi­sko poli­tyczne” pod­czas dyk­ta­tury gene­rała Primo de Rivery, zaczął podej­rze­wać, że zbliża się wojna domowa. Zde­cy­do­wał się prze­nieść nas do Nie­miec, jako że on sam, kon­ty­nu­ując inną, starą tra­dy­cję rodzinną, stu­dio­wał w Ber­li­nie i zawsze otwar­cie pre­zen­to­wał swój podziw dla Adolfa Hitlera.

– To byłby dobry począ­tek auto­bio­gra­fii; nie­wiele osób przy­znaje, że ktoś z ich naj­bliż­szej rodziny był nazi­stą – zauwa­żył Mauro. On sam w mło­do­ści wspie­rał skrajną lewicę, choć z upły­wem lat wszystko, co było zwią­zane z poli­tyką, wzbu­dzało w nim coraz głęb­szą nie­chęć. – Myślę, że samo przy­zna­nie się do tego wzbu­dza zaufa­nie.

– Ta książka nie ma być auto­bio­gra­fią; ni­gdy też nie powie­dzia­łam, że mój ojciec był „nazi­stą” – pospie­szyła z wyja­śnie­niem gospo­dyni, wyraź­nie wzbu­rzona i ziry­to­wana. – Był tylko „faszy­stą”, co dla nie­któ­rych brzmi jed­na­kowo, mimo że to dwie zupeł­nie różne postawy. Mój ojciec ni­gdy nie nie­na­wi­dził Żydów, choćby dla­tego że nasz dom stoi w samym sercu Judería, dziel­nicy żydow­skiej. Jest też cał­kiem praw­do­po­dobne, że także w jego żyłach pły­nęło nieco krwi kon­wer­ty­tów. Prawda jest taka, że uciekł stąd ze stra­chu przed repre­sjami za to, co robił w cza­sie dyk­ta­tury. W efek­cie z dnia na dzień zosta­łam wyrwana z tego cudow­nego miej­sca i prze­nie­siona do ciem­nego miesz­ka­nia w mie­ście, w któ­rym jeśli nie padał deszcz, to tylko dla­tego że aku­rat padał śnieg, a w dodatku nie rozu­mia­łam ani słowa z języka, który roz­brzmie­wał dookoła. Jed­nym z pierw­szych słów, jakie tam usły­sza­łam, było Zigeu­ner, co ozna­cza „Romka”, a raczej „Cyganka”. A w tam­tych cza­sach w Niem­czech Romo­wie i Cyga­nie znaj­do­wali się na naj­niż­szym szcze­blu spo­łe­czeń­stwa, tylko tro­chę wyżej od Żydów…

Zamil­kła na kilka minut, ze wzro­kiem utkwio­nym w małej, cera­micz­nej fon­tan­nie, znaj­du­ją­cej się na środku patio. Widać było, że wspo­mina dawne czasy. Wresz­cie ock­nęła się i prze­mó­wiła z tru­dem, jakby sporo ją to kosz­to­wało:

– Mój ojciec koniecz­nie chciał widzieć, jak rosnę i staję się jedną z „Pącz­ków”; taki był dumny z naszej urody. Nie da się ukryć, że było to ego­istyczne z jego strony, ale on ni­gdy nie rozu­miał krzywdy, jaką mi wyrzą­dza, zmu­sza­jąc mnie do życia w miej­scu, w któ­rym nawet kolor mojej skóry nie był akcep­to­wany. W jego oczach byłam pięk­nym i uro­czym stwo­rze­niem, ale w Ber­li­nie w latach trzy­dzie­stych tylko on mnie tak postrze­gał.

Mauro Bala­guer był wystar­cza­jąco inte­li­gentny, żeby zro­zu­mieć, że naj­lep­sze, co mógł w tej sytu­acji zro­bić, to mil­czeć i ogra­ni­czyć wtrą­ca­nie swo­ich uwag do mini­mum. Jego roz­mów­czyni wyda­wała się wdzięczna za taką postawę, bo po nala­niu sobie kolej­nej fili­żanki kawy (któ­rej bez wąt­pie­nia wypi­jała dużo za dużo) powie­działa:

– Cho­dze­nie do szkoły było praw­dziwą męką, bo pra­wie codzien­nie naty­ka­łam się na dzieci, które posu­wały się do okrut­nych żar­tów wobec mnie, prze­ko­nane, że same należą do tej wyż­szej rasy. Z tego względu moi rodzice zde­cy­do­wali się zatrud­nić dla mnie pry­watną nauczy­cielkę. Pamię­tam, że była pulchna i nie­skoń­cze­nie cier­pliwa, bo jej sta­ra­nia, by nauczyć mnie nie­miec­kiego, przy­po­mi­nały dąże­nie do naucze­nia wiel­błąda gry na kasta­nie­tach – Vio­leta Flo­res uśmiech­nęła się leciutko i dodała: – To im poświę­ca­łam całe dnie i, zamknąw­szy się w pokoju, powta­rza­łam w nie­skoń­czo­ność aż do bólu pal­ców kolejne takty.

– A pani matka? Co ona o tym wszyst­kim sądziła? – chciał wie­dzieć wydawca, świa­dom, że to ważna infor­ma­cja w tej opo­wie­ści, która, wbrew inten­cji samej autorki, coraz wyraź­niej zaczy­nała nabie­rać cech auto­bio­gra­fii.

– Moja matka ni­gdy nie wyra­żała swo­ich opi­nii. O niczym.

– A to dla­czego?

– Poda­wała do stołu w rodzin­nej restau­ra­cji, kiedy to pewien bogaty, stały klient, doj­rzały już męż­czy­zna, popro­sił ją o rękę. Przy­jęła go natych­miast, wyobra­ża­jąc sobie, że wpły­wowy poli­tyk, wła­ści­ciel pół tuzina fol­war­ków i jed­nego z naj­pięk­niej­szych domów w Kor­do­bie, da jej to wszystko, o czym dziew­czyna z jej klasy spo­łecz­nej mogła tylko poma­rzyć. Na jej uspra­wie­dli­wie­nie muszę dodać, że nie miała też spe­cjal­nie oka­zji do wyra­ża­nia wła­snych sądów, bo mój ojciec ni­gdy nie pozwo­liłby na naj­mniej­szy sprze­ciw, a już na pewno nie ze strony kogoś, kogo zwykł był nazy­wać gar­ko­tłu­kiem. Do połu­dnia matka zaj­mo­wała się domem, a po obie­dzie cho­dziła do cze­goś w rodzaju klubu, w któ­rym spo­ty­kały się Hisz­panki i Włoszki. Grała tam w karty aż do kola­cji. Jej obo­wiązki ogra­ni­czały się do tego, żeby być zawsze ładną, nie­na­ganną i dostępną oraz mówić „Amen” na wszystko.

Doña Flo­res wzięła ze stołu wachlarz i zaczęła nim poru­szać z wdzię­kiem, tak jak potra­fią to robić tylko Anda­lu­zyjki, a widząc, że jej gość ogra­ni­cza się do słu­cha­nia, powie­działa, ważąc każde słowo:

– Wsku­tek tego spę­dza­łam dłu­gie godziny, „ćwi­cząc” rytmy, czy­ta­jąc wszystko, co mi wpa­dło w ręce, i pró­bu­jąc nauczyć się tego dia­bel­nego języka… – zamknęła wachlarz z trza­skiem, jakby tym pro­stym gestem chciała pod­kre­ślić swoje słowa, i dodała: – Stop­niowo moje marze­nia ogra­ni­czyły się do tego, żeby zja­śniał mi kolor skóry i wło­sów, co oczy­wi­ście było nie­moż­liwe. Do tego jesz­cze ojciec wyma­gał, żebym swoje dłu­gie włosy nosiła roz­pusz­czone, przez co czu­łam się, jak­bym była muchą w szklance mleka.

Słu­chał jej teraz uważ­niej i był o krok od wyrzu­ce­nia z sie­bie, że jej ojciec wyda­wał mu się kre­ty­nem. Powstrzy­mał się jed­nak od tego komen­ta­rza, był bowiem pewien, że ona była tego samego zda­nia i dawała mu to do zro­zu­mie­nia na swój wła­sny, tyle że mniej obraź­liwy spo­sób.

– Zakła­dam, że zosta­nie pan na obiad, bo Fuen­te­santa cie­szy się opi­nią jed­nej z naj­lep­szych kucha­rek w mie­ście… – oznaj­miła znie­nacka sta­ruszka, a że on, zasko­czony, nie ode­zwał się, potrak­to­wała jego mil­cze­nie jako zgodę. – Na co ma pan ochotę? – zapy­tała uprzej­mie.

– Wszystko jedno, byle bez czosnku.

– Nie uła­twia pan sprawy, ale zoba­czymy, co się da zro­bić – potrzą­snęła dzwo­necz­kiem, leżą­cym na stole.

Po chwili na patio poja­wiła się dziew­czyna, którą gospo­dyni popro­siła:

– Rocío, moja droga, powiedz Fuen­te­san­cie, żeby zaczęła przy­go­to­wy­wać obiad, ale bez czosnku.

– Bez czosnku…? – powtó­rzyła dziew­czyna tonem osoby, która wła­śnie usły­szała jakąś nie­sły­chaną here­zję. – Ależ pro­szę pani, jak ona ma zro­bić gaz­pa­chobez czosnku?

– Nie mam bla­dego poję­cia, ale nie chcę, żeby cokol­wiek choćby pach­niało czosn­kiem. To tylko jeden dzień! I zabierz, pro­szę, te fili­żanki, a przy­nieś nam wina.

Powa­chlo­wała się znowu i dopil­no­wała, żeby znowu zostali sami, zanim zde­cy­do­wała się pod­jąć swoją opo­wieść:

– Tak jak mój ojciec podej­rze­wał – cho­ciaż myślę, że on w zasa­dzie miał pew­ność, że to się sta­nie – nastą­pił zamach stanu, a Kor­doba dostała się w ręce faszy­stów. I tak, po pra­wie roku, ojciec zde­cy­do­wał się wró­cić, bo przy­pusz­czał, że Hitler i Mus­so­lini pomogą Franco wygrać wojnę, a nie chciał, żeby przy­ja­ciele uznali go za dezer­tera. – Zro­biła krótką prze­rwę i znie­ru­cho­miała z prze­chy­loną głową, jakby zasta­na­wia­jąc się nad tym, co powie­działa, po czym uści­śliła: – Tak naprawdę to oba­wiał się, że jeśli zosta­nie w Ber­li­nie, to albo ci z jed­nej, albo ci z dru­giej strony kon­fliktu zabiorą mu dom i fol­warki… – wzru­szyła ramio­nami, jakby opo­wia­dała jakąś błahą aneg­dotę, i zakoń­czyła: – Ni­gdy wię­cej o nim nie usły­sze­li­śmy. Opo­wia­dano mi wiele lat póź­niej, że roz­strze­lali go repu­bli­ka­nie, ale nie mam poję­cia, gdzie go zabito ani w jakiej dziu­rze pocho­wano. Koniec koń­ców, kości to tylko kości, gdzie­kol­wiek byłyby zło­żone i do kogo­kol­wiek by nale­żały.

– Więk­szość ludzi nie podzie­li­łaby pani opi­nii, a kult zmar­łych, przede wszyst­kim przod­ków, zwy­kle jest mocno zako­rze­niony w wielu cywi­li­za­cjach, i to na prze­strzeni dłu­gich dzie­jów… – zaopo­no­wał wydawca.

– Moim zda­niem tylko dla­tego że ci, któ­rzy oddają cześć pamięci przod­ków, wie­rzą, że dzięki temu ich potom­ko­wie będą w ten sam spo­sób czcić ich pamięć.

– Cóż, do pew­nego stop­nia jest to logiczne i zro­zu­miałe; wszak nikt z nas nie chciałby popaść w zapo­mnie­nie.

– Mnie to nie doty­czy, bo nie zosta­wiam żad­nego potom­stwa. I nie ukry­wam, że nie podoba mi się hipo­kry­zja ludzi, któ­rzy robią tyle szumu, żeby odna­leźć miej­sca pochówku dziad­ków zabi­tych pod­czas wojny przez jedną czy drugą stronę, a jed­no­cze­śnie nie przyj­dzie im do głowy, by odwie­dzić swo­ich żywych jesz­cze rodzi­ców. W cza­sie naszej pie­kiel­nej wojny domo­wej zgi­nęło tysiące nie­win­nych, bo zna­leźli się w nie­od­po­wied­nim miej­scu w nie­od­po­wied­nim cza­sie i nie mogli uciec… – umil­kła, a po chwili dodała z zaska­ku­ją­cym naci­skiem: – Ale jeśli męż­czy­zna pozo­sta­wia na pastwę losu swoją żonę i córkę w kraju, gdzie są one odrzu­cane, i robi to tylko dla­tego, żeby bro­nić jakichś fol­war­ków czy zamie­rza­jąc powró­cić na „odpo­wie­dzialne sta­no­wi­sko poli­tyczne” w nowej dyk­ta­tu­rze, to jest to igra­nie z ogniem. Jeśli się więc spa­rzy, to już wyłącz­nie jego wina. Gdy inte­resy albo poli­tyka stają się waż­niej­sze niż rodzina, zmie­niają się war­to­ści. Nie powi­nien pan więc być zgor­szony, jeśli powiem, że ani mnie, ani moją matkę ani tro­chę nie obe­szło, że pochło­nęła go zie­mia. Nie­wielu ludzi wycier­piało tyle, ile my musia­ły­śmy wycier­pieć, bo mój ojciec nie wie­dział, co jest dla niego ważne. Przy­się­gam panu, że nawet gdy­bym wie­działa, gdzie znaj­duje się jego grób, nie poszła­bym zanieść mu kwia­tów.

Mauro, będąc wydawcą, sam sie­bie uwa­żał za nie­złego znawcę ludzi; wszak zna­jo­mość ludz­kiej psy­chiki była waż­nym ele­men­tem jego pracy. Dla­tego teraz patrzył na sie­dzącą przed nim kobietę tro­chę innymi oczami. Czuł, że z każ­dego jej słowa prze­bi­jała głę­boka uraza i, jego zda­niem, miała do niej pełne prawo: żadna ide­olo­gia, prze­ko­na­nia reli­gijne czy inte­res finan­sowy nie powinny być przed­kła­dane ponad dobro rodziny.

Gdyby nawet do tej pory miał jesz­cze jakieś wąt­pli­wo­ści co do jej szcze­ro­ści, to roz­wiały się one wszyst­kie w momen­cie, gdy przy­znała, że ni­gdy nie zanio­słaby kwia­tów na grób swo­jego ojca. Tylko ktoś bar­dzo pewny siły swo­ich argu­men­tów mógł przy­znać się do cze­goś podob­nego bez żad­nego skrę­po­wa­nia.

Vio­leta Flo­res spoj­rzała prze­cią­gle na dyk­ta­fon, jakby po raz pierw­szy zwąt­piła, czy powinna mówić dalej i pozwo­lić, żeby jej słowa zostały zare­je­stro­wane na zawsze. Po chwili wes­tchnęła, pod­nio­sła swoje ogromne, czarne oczy i pod­jęła prze­rwany wątek:

– Moja matka, dotąd nie­ma­jąca w zwy­czaju sprze­ci­wiać się roz­ka­zom, które uwa­żała za „nie­odwo­łalne”, przez trzy czy cztery tygo­dnie była więc jak śle­piec, któ­remu ukra­dli psa prze­wod­nika. Była zdez­o­rien­to­wana do tego stop­nia, że zapy­tała mnie o radę, co powinna zro­bić… – wachla­rzem ude­rzyła się deli­kat­nie w gors i wykrzyk­nęła zdu­miona, jakby sama na­dal nie mogła w to uwie­rzyć: – Popro­siła o radę m n i e, dziew­czynkę, która ni­gdy sama nie wycho­dziła na ulicę i dopiero zaczy­nała rozu­mieć, co mówili w radio! Co ja mogłam wie­dzieć, jeśli całe moje życie ogra­ni­czało się do sprzą­ta­nia, goto­wa­nia, gry na kasta­nie­tach i wie­lo­krot­nej lek­tu­rze ksią­żek tak sta­rych, że roz­pa­dały mi się w rękach?!

Sie­dzący po prze­ciw­nej stro­nie stołu wydawca miał ochotę odpo­wie­dzieć, że kiedy jego mał­żeń­stwo zaczęło tonąć, on sam w iden­tyczny spo­sób pro­sił o pomoc dzieci, nie bacząc, że one, ze względu na swój wiek, nie były zdolne zro­zu­mieć, dla­czego ich matka wolała spę­dzać dłu­gie godziny w barze na rogu, zamiast pomóc im odra­biać lek­cje czy zro­bić kola­cję. Nie ode­zwał się jed­nak, świa­dom, że jego pro­blemy oso­bi­ste nie miały tu nic do rze­czy.

Sta­ruszka, nie docze­kaw­szy się odpo­wie­dzi, stwier­dziła z roz­bra­ja­jącą szcze­ro­ścią:

– Na szczę­ście albo na nieszczę­ście moja matka na­dal była praw­dziwą Anda­lu­zyjką, fascy­nu­jącą i na swój spo­sób „egzo­tyczną”, dzięki czemu po dwóch mie­sią­cach zna­la­zła kogoś, kto jej „dora­dzał dobrze i stale”. Alex był dużo młod­szy od mojego ojca, przy­stojny i bar­dzo miły. Był żonaty, cho­ciaż nie miał dzieci, dla­tego kiedy ich zwią­zek się sce­men­to­wał, udało mu się prze­ko­nać matkę, żeby­śmy zamiesz­kały w małym gospo­dar­stwie, około stu kilo­me­trów na pół­noc od Ber­lina.

Znowu prze­rwała na chwilę, tym razem po to, żeby napeł­nić kie­liszki winem. Jej słu­chacz cze­kał w mil­cze­niu, posłuszny swo­jej teo­rii: im mniej będzie mówił i im krót­sze będą jego pyta­nia, tym bar­dziej płynna będzie opo­wieść.

To dzia­łało!

Tym­cza­sem Vio­leta Flo­res zdą­żyła opróż­nić swój kie­li­szek.

– Było to piękne miej­sce… – zaczęła. – Nad brze­giem dużego jeziora, oto­czo­nego gęstymi lasami i małymi gospo­dar­stwami. Tam wresz­cie przez jakiś czas czu­łam się… jeśli nie szczę­śliwa, to przy­naj­mniej wolna. Alex, który był fla­cza­rzem, przy­jeż­dżał…

– Chwi­leczkę! – teraz jed­nak wydawca zde­cy­do­wał się jej prze­rwać, wyraź­nie skon­fun­do­wany, ni­gdy bowiem nie sły­szał takiego słowa. – Co to zna­czy, że był „fla­cza­rzem”?

– „Fla­czarz” to ktoś, kto zaj­muje się han­dlem fla­kami, mój drogi – wyja­śniła mu tonem nieco pro­tek­cjo­nal­nym. – Niemcy jedzą tyle kieł­bas, że świ­nie nie mają wystar­cza­jąco dużo jelit, żeby w nich zro­bić wszyst­kie te wędliny, dla­tego czę­sto uży­wało się fla­ków kro­wich. Alex kupo­wał jelita zwie­rząt zabi­ja­nych w oko­licz­nych gospo­dar­stwach i wysy­łał je do swo­jej prze­twórni, gdzie czysz­czono je i przy­go­to­wy­wano do sprze­da­nia masa­rzom. Dla­tego wła­śnie wyna­jął gospo­dar­stwo leżące w samym środku terenu, na któ­rym pra­co­wał. Odwie­dzał nas co tydzień, a kiedy przy­jeż­dżał, sta­ra­łam się zawsze gdzieś odda­lić, żeby nie sły­szeć okrzy­ków i dysze­nia, dobie­ga­ją­cych z pokoju matki; takich okrzy­ków i dysze­nia, jakich nie sły­sza­łam ni­gdy wcze­śniej ani w Kor­do­bie, ani w Ber­li­nie…

Z tego ostat­niego zda­nia ema­no­wało coś na kształt nie­za­wo­alo­wa­nej satys­fak­cji, jakby fakt, że jej matka roz­ko­szo­wała się sek­sem w spo­sób otwarty, skan­da­li­zu­jący i nie­po­ha­mo­wany, był jakąś formą zemsty za te dłu­gie lata ciszy i repre­sji, któ­rych ona sama rów­nież zaznała.

– Moja matka była typową „kobietą obiek­tem”, którą mój ojciec nabył w celu uży­wa­nia i poka­zy­wa­nia, a także po to, by mu dała dzieci. Wyma­gał od niej „powścią­gli­wo­ści” w łożu mał­żeń­skim, bo według niego nie była już pomy­waczką, tylko damą, a damom, jego zda­niem, nie wypa­dało pozwa­lać sobie na luk­sus pokrzy­ki­wa­nia, rusza­nia się za dużo albo dysze­nia w łóżku.

Tym razem jej inter­lo­ku­to­rowi nie udało się w porę ugryźć się w język i pozwo­lił sobie na komen­tarz, który wła­ści­wie mógł był sobie daro­wać i któ­rego natych­miast poża­ło­wał:

– Z całym sza­cun­kiem, pani ojciec był, jak­by­śmy to dzi­siaj okre­ślili, praw­dzi­wym dup­kiem!

– Nawet pan nie wie, jakim wiel­kim! – przy­znała bez namy­słu. – Był dup­kiem, ale nie zapo­mi­najmy, że te wszyst­kie zmiany, któ­rych byłam świad­kiem na prze­strzeni mojego życia, są podobne do tych, któ­rych Sfinks mógł doświad­czyć pod­czas pierw­szych dwu­dzie­stu wie­ków swo­jego ist­nie­nia… – wachlarz przy­spie­szył, jakby jego wła­ści­cielka doznała napadu gorąca, ale ona tylko się uśmiech­nęła, poka­zu­jąc rząd nie­ska­zi­tel­nie bia­łych, god­nych pozaz­drosz­cze­nia zębów. Przez głowę Mauro Bala­gu­era prze­mknęła myśl, że chyba ni­gdy nie musiała odwie­dzać den­ty­sty. – Jedną z tych zmian było to, że mia­łam oka­zję słu­chać, jak moja matka bez cie­nia wstydu przy­znaje, iż tego popo­łu­dnia miała cztery orga­zmy i poroz­ry­wała poduszkę zębami. Dzięki temu, że wycho­wała się mię­dzy garn­kami i patel­niami, prze­dzierz­gnię­cie się z „garko-tłuka” w „kró­lową kuchni” zajęło jej tylko chwilę. A że gospo­dar­stwo obfi­to­wało we wszel­kiego rodzaju pro­dukty spo­żyw­cze, kochany Alex czuł się uszczę­śli­wiony i usa­tys­fak­cjo­no­wany. Ja przy­ty­łam pięć kilo, co dobrze mi zro­biło, bo rosłam na potęgę, a w cza­sie, gdy miesz­ka­li­śmy w Ber­li­nie, zro­bi­łam się chuda jak szczapa…

Gwał­tow­nie pod­nio­sła się z miej­sca i ruszyła w stronę wnę­trza domu, gestem naka­zu­jąc swo­jemu towa­rzy­szowi, aby szedł za nią.

– Upał dziś doku­cza, więc w środku będzie nam wygod­niej. A poza tym chcę panu coś poka­zać przed jedze­niem.

Stare domo­stwo z wyso­kimi sufi­tami i gru­bymi murami było przy­jem­nie chłodne, a obszerny salon wyglą­dał dokład­nie tak, jak mógł wyglą­dać salon w samym środku dziel­nicy Judería: duży komi­nek wień­czyła zasu­szona głowa byka, ozdo­biona impo­nu­ją­cymi rogami, a ponadto nie­zli­czona liczba obra­zów i foto­gra­fii w srebr­nych opraw­kach.

Doña Vio­leta Flo­res wzięła jedno ze zdjęć i zbli­żyła się z nim do obrazu, wiszą­cego na jed­nej ze ścian. Świa­tło z zewnątrz padało wprost na dzieło i wyglą­dało na to, że jest to mały, ale auten­tyczny Julio Romero de Tor­res.

– To o tym obra­zie mówi­łam, a to jest foto­gra­fia przed­sta­wia­jąca moją ciotkę Azu­cenę – wyja­śniła. – Są tak podobne jak podobne są dwa pączki kwiatu, a tu wokół znaj­dzie pan wszyst­kie nasze: Azu­ceny, Ama­pole, Lirie, Rosy i Mar­ga­rity… Pode­szła do kolej­nego, dość sła­bego obrazu obok okna i dodała: – A to jest moja matka, Paloma Anaya, która nie ustę­po­wała im w niczym, a nawet była do nich podobna. Wła­ści­wie można powie­dzieć, że mój ojciec, podob­nie jak jego przod­ko­wie, wybrał sobie żonę, która miała zapew­nić trwa­nie usta­lo­nego kanonu urody typowo anda­lu­zyj­skiej. Ich kochan­kami mogły być: blon­dynki, sza­tynki albo rude, ale matki ich dzieci musiały mieć bar­dzo kon­kretne cechy.

– Jakby cho­dziło o rasowe konie, wycho­wy­wane i krzy­żo­wane wyłącz­nie w obrę­bie jed­nej stajni? – odwa­żył się zapy­tać.

– Nie mówmy o rasie, bo ja na wła­snej skó­rze doświad­czy­łam fana­ty­zmu nazi­stów. Powiedzmy lepiej, że była to kwe­stia „este­tyki”. Co do tego obrazu, to muszę przy­znać, że tej „este­tyki” nie ma w nim za grosz. Jego auto­rem był pewien tłu­ścioch, koleżka mojego ojca, który lepiej by zro­bił, poświę­ca­jąc się malo­wa­niu ścian. Ta ślubna foto­gra­fia lepiej oddaje praw­dziwy wygląd mojej matki – wska­zała mu zdję­cie sto­jące na pia­ni­nie. – Być może nikt nie uznałby jej za naj­mą­drzej­szą kurę na grzę­dzie, ale była wspa­niałą osobą i cudowną mamą. O czym to ja mówi­łam?

– Wydaje mi się, że o czymś, co miało zwią­zek z okrzy­kami i dysze­niem… – przy­po­mniał jej gość.

– No tak! Zda­rzały się tak czę­sto, zwłasz­cza w cza­sie sje­sty, że wola­łam wtedy brać rower i odda­lać się dokąd­kol­wiek. Któ­re­goś popo­łu­dnia zagłę­bi­łam się w las mało uczęsz­czaną ścieżką. Usły­sza­łam muzykę, a zbli­żyw­szy się, odkry­łam, że docho­dzi ona z szopy, wznie­sio­nej nad samym brze­giem jeziora, w pra­wie nie­za­miesz­ka­nej oko­licy… – zasta­no­wiła się chwilę, zanim dodała: – To były led­wie trzy drew­niane ściany i dach; rybacy uży­wali tej szopy jako schro­nie­nia przed desz­czem. Teraz roz­brzmie­wała w niej jedna z tych oper, które trwają godzi­nami i wydaje się, że zapo­wia­dają mający nastą­pić lada moment koniec świata. Muzyka docho­dziła z małego gra­mo­fonu, a jakaś dziew­czyna śpie­wała na cały głos. Mimo że nie zna­łam dobrze nie­miec­kiego i nie mia­łam poję­cia o muzyce Wagnera, szybko zrozumia­łam, dla­czego wybrała sobie tak ustronne miej­sce: sko­wy­czała, tak że nawet wilki trzy­mały się na bez­pieczną odle­głość.

– Doprawdy, co i rusz zaska­kuje mnie pani poczu­cie humoru… – zauwa­żył i było to szczere, bo wyra­że­nia, któ­rych uży­wała sta­ruszka, brzmiały wyjąt­kowo ory­gi­nal­nie w ustach kobiety w jej wieku i z jej pozy­cją spo­łeczną.

– Ten szó­sty zmysł, o któ­rym tyle się mówi, a nikt nie potrafi go okre­ślić, to wła­śnie poczu­cie humoru – odpo­wie­działa, przy­wo­łu­jąc na usta jeden ze swo­ich szcze­gól­nych uśmiesz­ków. – Mój mąż był mistrzem czar­nego humoru i w dniu, w któ­rym lekarz zako­mu­ni­ko­wał, że pozo­stał mu tylko mie­siąc życia, on odpo­wie­dział: „No, to naprawdę pech, bo mamy luty, naj­krót­szy mie­siąc w roku”. No, ale ja prze­cież nie zapro­si­łam tu pana, żeby mówić o nim, bo szczę­ście to żaden temat na opo­wieść; roz­ma­wiamy o dziew­czy­nie, która nie miała żad­nej przy­szło­ści jako pri­ma­donna. Zdaje się, że wyczuła wtedy moją obec­ność, bo odwró­ciła się i posłała mi pełne urazy spoj­rze­nie. Była prze­śliczna. Obser­wo­wa­ły­śmy się przez chwilę: jedna z krótką blond czu­pryną, jasną skórą i nie­bie­skimi oczami, czy­stej rasy aryj­skiej, i druga śniada, z dłu­gimi wło­sami, czar­nymi jak skrzy­dło kruka, i ciem­nymi oczami. Zupeł­nie jak pozy­tyw i nega­tyw foto­gra­fii! Przez chwilę mia­łam wra­że­nie, że ona zacznie krzy­czeć: „Won stąd, par­szywa Cyganko!”, ale nie­spo­dzie­wa­nie wyraz jej twa­rzy się zmie­nił.

– Nie wycho­dzi mi to, prawda? – zapy­tała. Moje mil­cze­nie, ale chyba jesz­cze bar­dziej wyraz mojej twa­rzy musiały być wystar­cza­jąco wymowne, choć jestem pewna, że odpo­wiedź znała, zanim jesz­cze zadała to pyta­nie. Wes­tchnęła więc tylko z rezy­gna­cją i zapy­tała znowu:

– Umiesz śpie­wać…? Odpo­wie­dzia­łam, że nie, ale pode­szłam, żeby poka­zać jej kasta­niety, które zawsze nosi­łam przy sobie. Przy­glą­dała się im zasko­czona, a potem dotknęła ich, żeby się upew­nić, że są zro­bione z drewna. Po chwili waha­nia wło­ży­łam je i zaczę­łam grać… aż nagle ona kop­nęła gra­mo­fon, tak że wpadł do wody i natych­miast.

Rzu­ciła mi jesz­cze jedno spoj­rze­nie, pełne nie wia­domo czego: zazdro­ści, wście­kło­ści czy fru­stra­cji, po czym odwró­ciła się i odda­liła bez słowa.

Roz­dział 2.

2.

– W gospo­dar­stwie mie­li­śmy per­sze­rony. Były to konie duże i silne, a przy tym łagodne, ale matka, poru­szona tra­giczną śmier­cią córki boha­te­rów Prze­mi­nęło z wia­trem, nie pozwa­lała mi jeź­dzić na nich z dala od domu. W tam­tym cza­sie była to modna książka, a podej­rze­wam, że i jedna z nie­wielu, jakie prze­czy­tała w swoim życiu. Zatem ja swoje eska­pady prze­pro­wa­dza­łam na rowe­rze, ale matka i Alex, pew­nie chcąc się zre­lak­so­wać po swo­ich bar­dzo „pra­co­wi­tych” sje­stach, popo­łu­dniami wybie­rali się na prze­jażdżki na tych masto­don­tach. Konie były tak powolne, że jak czło­wiek na nie patrzył, to miał wra­że­nie, że nie zro­bią kroku, zanim nie poli­czą spo­koj­nie do trzech. Dla­tego wra­cali z tych wypraw cza­sami dobrze po zmroku, a głodny Alex prze­kli­nał zwie­rzęta, zło­rze­cząc, że nie zaczę­łyby się ruszać, nawet gdyby wsa­dzić im w tyłek ostrą papryczkę…

Obiad „byle bez czosnku” był zna­ko­mity, pięk­nie podany, wina dobrze dobrane do każ­dego dania, a gospo­dyni umie­jęt­nie cele­bro­wała każdy szcze­gół tego wyda­rze­nia. Bez wąt­pie­nia ta kobieta posta­no­wiła wyko­rzy­stać każdą chwilę, która jej pozo­stała, dla­tego sie­dzący naprze­ciw niej gość nie prze­sta­wał się zasta­na­wiać, jak to się dzieje, że ludzie tak bar­dzo się od sie­bie róż­nią.

Taka Mer­ce­des Arriaga… Wystar­czyło, że skoń­czyła czter­dzie­ści lat, by z zalot­nej nie­gdyś uwo­dzi­cielki prze­obra­zić się w kobietę nudną, zanie­dbaną i wiecz­nie poiry­to­waną, która odzy­wała się gru­biań­sko i wpa­dała we wście­kłość, gdy tylko ktoś był innego zda­nia niż ona. Słaba pisarka i zale­d­wie kan­dy­datka na inte­lek­tu­alistkę, była jak łódź z malut­kim kilem i za dużym kadłu­bem. Dry­fo­wała w morzu lite­ra­tury, prze­wra­ca­jąc się z powodu płyt­kich zdol­no­ści nar­ra­cyj­nych, aż wresz­cie zde­cy­do­wała się przy­bić do bez­piecz­nego portu, jakim wydał się jej naj­bar­dziej w tam­tych cza­sach bły­sko­tliwy wydawca. Liczyła, że przy nim nabie­rze wia­tru w żagle i w mgnie­niu oka odnie­sie suk­ces.

Ale wspólne łóżko nie gwa­ran­to­wało przy­pływu talentu, a bły­sko­tliwy towa­rzysz podróży oka­zał się jedy­nie punk­tem odnie­sie­nia, przy któ­rym pustka Mer­ce­des Arriagi obja­wiła się jesz­cze wyraź­niej. Ona sama zaś, zamiast pogo­dzić się z takim sta­nem rze­czy, wybrała tę łatwiej­szą drogę i okrzyk­nąw­szy sie­bie „artystką prze­klętą”, zaczęła − jak wielu wokół niej − szu­kać inspi­ra­cji w alko­holu, który, jak to bywa, zmie­nił ją wpraw­dzie w „prze­klętą”, ale nie w artystkę.

Wszystko to razem spra­wiło, że w wieku czter­dzie­stu pię­ciu lat była już strzę­pem czło­wieka; bazgrała coś na kar­te­lusz­kach albo przy­sy­piała po kątach w róż­nych knaj­pach. Jej mąż nie mógł się teraz nadzi­wić, że ta dwa razy star­sza od Mer­ce­des pie­kielna sta­ruszka gadała, piła i jadła z rado­ścią i wital­no­ścią pięt­na­sto­latki.

Spró­bo­wała flą­dry, prze­wró­ciła oczami i poru­szyła ręką w geście, który miał wyra­zić, jak bar­dzo jej sma­kuje. Popro­siła o prze­ka­za­nie gra­tu­la­cji Fuen­te­san­cie, wypiła czwarty już kie­li­szek bia­łego wina i wresz­cie zde­cy­do­wała się kon­ty­nu­ować swoją opo­wieść:

– Pew­nego popo­łu­dnia dziew­czyna znad jeziora przy­szła do nas z pudeł­kiem cia­ste­czek, które sama upie­kła. Popro­siła, żebym nauczyła ją grać na kasta­nie­tach, cho­ciaż jej uszy nie nada­wały się nawet do nosze­nia kol­czy­ków, a jej palce do nosze­nia pier­ścion­ków. Miała mniej talentu niż drę­twy sewil­l­czyk, ale przy­naj­mniej wia­domo, że sewil­l­czycy są sym­pa­tyczni; jed­nak gdy ktoś tępy jest do tego jesz­cze wredny, to nie ma bata: nie da się z nim wytrzy­mać.

Wpraw­dzie Mauro Bala­guer, czło­wiek raczej powścią­gliwy, zdą­żył się już tro­chę przy­zwy­czaić do jej spo­sobu wyra­ża­nia się, nie­mniej znowu zadzi­wił go ten nie­skrę­po­wany język, tak nie­pa­su­jący do tego szcze­gól­nego oto­cze­nia. Upew­niło go to tylko w prze­ko­na­niu, że pani Vio­leta Flo­res Anaya miała w nosie, co myślą o niej inni.

– Na szczę­ście – kon­ty­nu­owała Anda­lu­zyjka w tym samym tonie – dziew­czyna zaak­cep­to­wała fakt, że nie ma talentu do muzyki. Pew­nie wie­działa o tym już daw­niej, ale zafa­scy­no­wało ją, jak stu­kam kasta­nie­tami, poru­szam ramio­nami i tań­czę, choć to, co gra­łam, było pozba­wione taktu, rytmu i melo­dii. Gdyby widziała mnie Lucero Tena, sko­pa­łaby mi tyłek i mia­łaby świętą rację.

W nie­któ­rych momen­tach – a to był nie­wąt­pli­wie jeden z nich − jej roz­mówca czuł się zagu­biony, zakło­po­tany i bez­radny. Z jed­nej strony zaczy­nał odczu­wać zain­te­re­so­wa­nie jej opo­wie­ścią, ale z dru­giej nie opusz­czała go obawa, że jed­nak nic z tego nie będzie. Jego gospo­dyni zacho­wy­wała się chwi­lami w tak nie­do­rzeczny spo­sób, iż wyda­wało mu się, że jedyne, co zyskał, opóź­nia­jąc swoją podróż, to moż­li­wość zje­dze­nia pan­ta­gru­elicz­nego obiadu i pośmia­nia się przez chwilę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki