Pięć pestek z pomarańczy. The Five Orange Pips - Arthur Conan Doyle - ebook

Pięć pestek z pomarańczy. The Five Orange Pips ebook

Arthur Conan Doyle

3,0

Opis

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition.

John Openshaw przybywa do Sherlocka Holmesa by wyjaśnić sprawę tajemniczego listu, jaki niedawno otrzymał. Wcześniej takie same listy otrzymali kolejno jego stryj Elias i ojciec Joseph Openshaw, którzy potem zginęli w dziwnych okolicznościach. Treść listu: Połóż papiery na zegarze słonecznym. K.K.K. Do listu dołączone jest pięć wyschniętych pestek pomarańczy. Sherlock Holmes dochodzi do wniosku, że listy przysyła Ku Klux Klan, bowiem z opowiadania klienta wynika, że jego stryj był kiedyś plantatorem na Florydzie, a po otrzymaniu listu spalił zawartość przywiezionej stamtąd mosiężnej kasetki zawierającej widocznie archiwum organizacji. Detektyw przekonuje Openshawa, by pozostawił na zegarze w ogrodzie jedyny ocalały skrawek i powiadomienie, że reszta spłonęła. Następnego dnia John Openshaw zostaje znaleziony martwy w rzece pod mostem.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 66

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

Arthur Conan Doyle

 

Pięć pestek z pomarańczy

The Five Orange Pips

 

 

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej.

A dual Polish-English language edition.

 

przełożył Adam F. 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Sidney Edward Paget (1860-1908), Ilustracja opowiadania A.C.Doyle’a Pięć pestek z pomarańczy (1891), licencjapublic domain, źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Sherlock_Holmes_in_The_Five_Orange_Pips.jpg

 

Tekst polski według edycji z roku 1908.

Tekst angielski z roku 1891.

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-621-7 

 

 

 

Pięć pestek z pomarańczy

Przeglądam swoje zapiski i notatki o przygodach Sherlocka Holmesa z lat 1882–90 i uderza mnie tu tyle tak niezwykłych i ciekawych wypadków, że trudno mi wybrać najlepsze. Zresztą niektóre są znane już z dzienników, a inne nie dają sposobności do okazania właśnie tych zdolności, któremi mój przyjaciel tak wielce się odznaczał. W niektórych wypadkach nie dopisała nawet jego sztuka, więc opowiadanie ich nie opłaciłoby się; inne wreszcie zostały tylko częściowo wyświetlone, tak że rozwiązanie ich polega więcej na przypuszczeniu i prawdopodobieństwie, niż na pewnym logicznym dowodzie, który Sherlock Holmes tak bardzo lubił. Jeden z tych ostatnich wypadków kryminalnych był atoli w swych szczegółach tak ciekawy, a tak straszny w swych skutkach, że chciałbym go opowiedzieć, choć wiele punktów zostało niewyjaśnionych i prawdopodobnie nigdy się nie wyjaśnią.

Rok 1887 był szczególnie bogaty w zajmujące wypadki, które sobie w głównych zarysach pozapisywałem. Znajduję tu między innymi zapiski o oszukańczej bandzie żebraków, którzy schodzili się w piwnicach pewnego domu towarowego na wykwintne uczty, następnie o wypadkach, które pozostawały w związku z zatonięciem angielskiego żaglowca „Zofia Anderson“, o dziwnych przejściach Patersona na wyspie Uffa a wreszcie o otruciu Camberwella. W tym ostatnim wypadku Sherlock Holmes zdołał przez naciągnięcie zegara stwierdzić, że zegar został przed dwoma godzinami naciągnięty, a więc według tego Camberwell udał się wtedy na spoczynek – szczegół, który do wyjaśnienia sprawy okazał się niezmiernie ważny. Do wszystkich tych wypadków wrócę jeszcze nieco później, ale żaden w swym przebiegu nie jest tak znamienny, jak ten, który teraz postanowiłem opisać.

Było to w ostatnich dniach września. Burze jesienne szalały z niezwykła mocą. Od rana już wył wiatr, a deszcz siekł w szyby tak silnie, że na chwilę byliśmy oderwani od zwykłych swych zajęć i widzieliśmy się zmuszeni nawet wśród tego olbrzymiego, ręka ludzką zbudowanego Londynu, uznać potęgę tych sił przyrody, które mimo sztucznej ochrony cywilizacyi, srożą się na ludzkości i ryczą jak dzikie zwierzęta w klatce.

Z nastaniem wieczoru burza stawała się coraz gwałtowniejszą, a w kominie wiatr jęczał i wzdychał, jak dziecię płaczące. Sherlock Holmes siedział znudzony przy piecu i znaczył okładki swych aktów kryminalnych, ja zaś tymczasem zagłębiłem się w znakomitym romansie morskim Clarka Russelsa. Szalejąca burza dostrajała się zupełnie do tekstu i zdawało mi się chwilami, że słyszę w chlupotaniu deszczu przeciągły szum fal morskich. Żona moja wyjechała w odwiedziny do ciotki, zająłem więc znowu dawne swe mieszkanie przy Baker-street.

– Słyszysz? – rzekłem nagle, spoglądając na mego przyjaciela, – ktoś dzwonił. Ktoby to mógł być? Może który z twych przyjaciół?

– Prócz ciebie, Watson, nie mam żadnego; zresztą nikogo do siebie nie zapraszam – odpowiedział.

– Jest to więc prawdopodobnie jakiś klient.

– Jeżeli tak jest rzeczywiście, to sprawa musi być niezmiernie ważną. Drobnostka z pewnością nie przyprowadziłaby tego człowieka tutaj przy takiej pogodzie i o takiej porze. Ale jest to prawdopodobnie stara ciotka gospodyni.

Sherlock Holmes mylił się. Dały się słyszeć kroki na schodach, aż wreszcie zapukał ktoś do drzwi. Holmes odsunął natychmiast długą swa ręką lampę od siebie tak, że skierował światło jej na puste krzesło, na którem musiał gość usiąść.

– Proszę – zawołał następnie.

Do pokoju wszedł młody człowiek około 22 lat, dobrze zbudowany, przyzwoicie odziany, a każdy ruch jego wskazywał na pewną zręczność i elegancyę. Ociekający wodą parasol w jego ręku i długi błyszczący płaszcz gumowy dawały świadectwo o stanie pogody, której się nie obawiał. Olśniony światłem niespokojnie się obejrzał; twarz jego była blada, a oczy miały ten szczególny wyraz, właściwy ludziom, trapionym wielka troską.

– Muszę przedewszystkiem przeprosić – powiedział i założył złoty cwikier – lecz prawdopodobnie nie przeszkadzam. Proszę mi wybaczyć, że ślady niepogody wniosłem do pańskiego zacisznego pokoju.

– Niech pan da płaszcz i parasol – prosił Holmes – przy piecu to szybko wyschnie. Pan przychodzi z południowego zachodu, jak widzę.

– Tak, z Horsham.

– Mieszanina gliny i wapna na końcach pańskich trzewików to potwierdza.

– Przyszedłem prosić o radę.

– Chętnie jej panu udzielę.

– Lecz także o pomoc.

– Tej nie zawsze tak łatwo użyczyć.

– Słyszałem o panu, panie Holmesie. Major Prendergast opowiadał mi, jak go pan uratowałeś od skandalu w klubie Tankerville.

– Rzeczywiście, został niesłusznie oskarżony o fałszywa grę w karty.

– Powiedział mi, że pan wszystko umie wykryć.

– To za wiele powiedział.

– Że nigdy nie da się pan uwieść w pole.

– Owszem! Wydarzyło mi się to cztery razy – trzy razy od mężczyzn, a raz od kobiety.

– Ale czemże to jest w porównaniu z pańskiemi powodzeniami?

– Rzeczywiście miałem po większej części powodzenie.

– Sadzę więc, że i w moim wypadku będzie je pan miał.

– Proszę, niech pan przysunie krzesło bliżej do ognia i opowie mi, o co tu chodzi.

– Nie jest wcale coś powszedniego, co mnie tu sprowadza.

– W zwykłych wypadkach nikt się też do mnie nie zwraca. Jestem zwykle ostatnią instancyą.

– A jednak powątpiewam, czy pan przy całem doświadczeniu w swym zawodzie stał kiedykolwiek wobec bardziej ciemnych i niewytłumaczonych wydarzeń, jak te, które mam panu opowiedzieć o swojej rodzinie.

– Wzbudza pan moje zainteresowanie – odrzekł Holmes – proszę mi opowiedzieć najpierw wszystko w głównych zarysach, a ja będę mógł potem zapytać o szczegóły, które mi się będą wydawać najważniejszymi.

Młody człowiek przysunął krzesło bliżej i wyciągnął przemoczone nogi do ognia.

– Nazywam się John Openshaw – zaczął – atoli moje osobiste stosunki, o ile wiem, nie mają z tą straszną historya nic wspólnego. A że chodzi tu o sprawę dziedzictwa, więc muszę się cofnąć nieco w dawniejsze czasy, aby wyjaśnić panu cały stan rzeczy: Mój dziadek miał dwóch synów – mego stryja Eliasza i mego ojca Józefa. Ojciec mój miał małą fabrykę w Coventry, którą później powiększył. Był właścicielem patentu na koła bezpieczeństwa swego wynalazku, co mu przynosiło tak wielkie dochody, że wkrótce sprzedał interes i mógł żyć odtąd ze swej renty.

– Mój stryj Eliasz wyjechał jeszcze w młodych latach do Ameryki i był plantatorem we Florydzie. Miało mu się bardzo dobrze powodzić. Gdy wybuchła wojna, walczył w armii Jacksona, później zaś pod Hood dosłużył się stopnia pułkownika. Ale gdy Lee złożył broń, wrócił mój stryj do swych plantacji, gdzie pozostawał jeszcze przez trzy czy cztery lata. W roku 1869 czy 70 wrócił do Europy i kupił małą posiadłość w Sussex, w pobliżu Horsham. W Stanach dorobił się znacznego majątku, opuścił atoli Amerykę, ponieważ jak mawiał, nienawidził murzynów i nie mógł się pogodzić z republikańską polityką, która nadała im wolność. Był to dziwak, naturę miał gwałtowną, namiętną i uderzająco trwożliwą. Wątpię nawet, czy przez tyle lat, przez które mieszkał w Horsham, był kiedykolwiek w mieście. Dom jego otaczały ogród i pola; tu też tylko używał koniecznego ruchu, nieraz atoli nie opuszczał swego pokoju tygodniami. Pił wiele wódki, palił namiętnie, z nikim nie żył, nie miał żadnych przyjaciół, nawet z własnym bratem nie utrzymywał żadnych stosunków. Kiedy mnie zobaczył pierwszy raz, jako dwunastoletniego chłopca, wcale się mu podobałem. Było to w r. 1878; żył więc wtedy już w Anglii 8 – 9 lat. Prosił mego ojca, by pozwolił mi zamieszkać u niego, i na swój sposób okazywał mi swoja dobroć. Jak był trzeźwy, grał ze mną w „noska“ lub w warcaby. Służących i kupców ze wszystkiemi sprawami zawsze odsyłał do mnie; tak, mając 16 lat, byłem panem w jego domu.

– Miałem wszystkie klucze, mogłem więc robić, co chciałem, bylebym mu tylko nie przeszkadzał. Jeden był tutaj tylko wyjątek; na strychu była jedna komórka na rupieci zawsze zamknięta, do której ani ja ani nikt inny nie miał przystępu. Z dziecinnej ciekawości nieraz zaglądałem tam przez dziurkę od klucza, ale nigdy nie mogłem nic więcej dojrzeć, jak stare kufry i węzełki, jakie zwykle w takiem miejscu są złożone.

– Pewnego dnia – było to w marcu 1883 – dostał pułkownik list z zagraniczną marką. Listy rzadko otrzymywał, bo wszystko płacił gotówką, a żadnych przyjaciół nie miał. Z Indyi! – rzekł, gdy wziął list do ręki – pieczątka z Pondisherry! Coby to mogło być? Rozerwał gwałtownie kopertę, – a wtedy wypadło z niej na tacę pięć małych, suchych pestek z pomarańczy. Ja chciałem się śmiać z tego, ale śmiech zamarł mi na ustach, gdy zobaczyłem wyraz twarzy mego stryja. Usta mu się wykrzywiły, oczy wystąpiły z oczodołów, twarz jego przybrała barwę prawie popielatą; patrzał przerażony na kopertę, która trzymał drżąca ręką: K. K. K.! – wyjąkał wreszcie – mój Boże, kara za dawne grzechy spada na mą głowę!

– Stryju! Co to znaczy? – zawołałem.

– Śmierć! – odrzekł mi