Pięć czaszek - Tomasz Konatkowski - ebook + książka

Pięć czaszek ebook

Tomasz Konatkowski

3,6
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kolejna część cyklu kryminalnego z komisarzem Adamem Nowakiem.

Komisarz  Adam Nowak wkrótce przejdzie na emeryturę. Dwadzieścia dwa lata w policji to chyba dość jak na jedno życie. Śledztwo w sprawie pięciu bezgłowych trupów, spalonych w dostawczaku na warszawskich Powązkach, wydaje się dobrym ukoronowaniem kariery. Jednak z każdym nowym tropem sprawa komplikuje się coraz bardziej: to, co wyglądało na mafijne porachunki, zaczyna niepokojąco łączyć się z rynkiem sztuki, okrutnymi tybetańskimi bóstwami i pozbawionymi skrupułów przedsiębiorcami, którzy zajmują się reprywatyzacją kamienic i gruntów. Tym ludziom szczególnie nie warto wchodzić w drogę – bowiem nie tylko komisarz Nowak chciałby, by było to jego ostatnie śledztwo.

Tomasz Konatkowski stworzył zaskakujący i trzymający w napięciu do ostatniej strony kryminał, w którym równie ważna jak motyw, zbrodnia i śledztwo jest sama Warszawa. Mroczna, nienasycona i pełna niebezpiecznych miejsc, a jednocześnie nie sposób się od niej uwolnić. Nic dziwnego, że komisarz Nowak nie wyobraża sobie życia gdzie indziej.


O Bazyliszku:
Cechą charakterystyczną powieści Tomasza Konatkowskiego jest szczegółowy opis Warszawy, niekoniecznie tych najbardziej rozpoznawalnych miejsc, raczej zakamarków, w których czai się mnóstwo ciekawostek do odkrycia. Widać, że autor zna i kocha swoje miasto.
Marta Matyszczak, kawiarenkakryminalna.pl

Tomasz Konatkowski (ur. 1968) – pisarz, tłumacz i redaktor tekstów specjalistycznych. Studiował fizykę i informatykę na Uniwersytecie Warszawskim. Debiutował w 2007 roku powieścią Przystanek Śmierć – pierwszą w cyklu z komisarzem Adamem Nowakiem – która została nominowana do Nagrody Wielkiego Kalibru. Kolejne części cyklu to: Wilcza wyspa (Wydawnictwo W.A.B., 2008, również nominowana do Nagrody Wielkiego Kalibru), Nie ma takiego miasta (Wydawnictwo W.A.B., 2010) oraz Bazyliszek (Wydawnictwo W.A.B., 2015), nominowany do nagrody Kryminalna Piła.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 618

Oceny
3,6 (15 ocen)
3
6
3
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



TOMASZ

KONATKOWSKI

PIĘĆ CZASZEK

Copyright © Grupa Wydawnicza Foksal, MMXVII

Wydanie I

Warszawa

człowiek

zamarznięty po wybuchu

ale czego?

nie pamięta

świeci

samochód bez powiek

Miron Białoszewski, z cyklu Fatygi

Nic osobno, nic luzu. Nad każdym krokiem

pęki istnień, wieje, coraz mniej ziemi

a coraz wyżej wiszą, gęścieją oczy — ręce — oczy —

Miron Białoszewski, Po przejechaniu przez nowe osiedle, wiersz z cyklu Zimna planeta

Coś się wydarzyło w dniu jego śmierci

* / Od stacji do stacji / Kiedyś

Gdzie znajduje się centrum tego miasta? Od ponad siedemdziesięciu lat nikt nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie.

Właściwie czemu by nie tutaj? Tu jest przecież wszystko.

Rozległa zielona połać – o tej porze roku mocno zszarzała – nie tworzy może parku, ale daje podstawę przestrzeni, którą próbują ograniczyć kolejne biurowce i apartamentowce. Stare wysokościowce zasłaniane są przez nowe bloki, a te przez kolejne, coraz brzydsze, ale podobno bardziej luksusowe. Przestrzeni jest sporo, można się zatrzymać, odetchnąć; właściwie to wielki plac, wyznaczony przez arterie komunikacyjne. Jezdniom i torom tramwajowym towarzyszy podziemny szlak, który krzyżuje się z nimi, brakuje tylko trasy podniebnej, chyba że wrony również fruwają wyznaczonymi przez miasto powietrznymi korytarzami.

W zaroślach można znaleźć betonowe, pełne śmieci parterowe rudery bez okien i dachów. Jest kilka starych kamienic, z których jedną ozdobiono muralami, jednak z miejsca, w którym stoimy, nie da się ich zobaczyć. Z oddali przypatruje się wszystkiemu ceglany kościół. Wydaje się niezbędny, jest jak zegar odmierzający powoli czas, chociaż sam nie jest na pewno najstarszym obiektem w okolicy.

Można by o niej napisać opowiadanie albo piosenkę, zresztą pewien doktor neurologii już to zrobił. Widocznie musiał skojarzyć działanie miasta z pracą mózgu: zauważył, że tu spotykają się i rozwidlają ścieżki, którymi krążą ludzie.

Jeszcze całkiem niedawno miasto tu się kończyło, dalej nie było nic albo prawie nic. W pewnym sensie nadal tak jest: wczesnym rankiem autobusy przywożą pasażerów z odległych miejscowości, a wieczorem zabierają ich z powrotem do domów. Niektórzy mówią, że tu stykają się płyty tektoniczne – peryferie zderzają się z miastem, wlewają do środka, wchodzą w głąb i zmieniają jego charakter, jak delta Amazonki zmienia ocean, do którego wpada. Może to i prawda, ale dziś to już nie kraniec, miasto rozrosło się daleko na południe.

To miejsce niektórzy ludzie, zwłaszcza starsi, wciąż nazywają dworcem, choć śladu po nim nie ma już żadnego. Na północnej krawędzi placu znajduje się duży blaszany barak udający budynek, który stał kiedyś w innej części miasta, na początku przebiegającej obok arterii komunikacyjnej. W tym mieście oszustwo goni oszustwo, domy udają inne domy, a miejsca nieistniejące są równie ważne jak istniejące.

Przejdźmy nieco dalej, tam, gdzie kwitnie handel, a zatem i życie. Wydaje się, że strumień ludzi przepływający pod potrójnym daszkiem przypominającym łuki starych hal dworcowych jest tu największy. Chyba przyjechało kolejne metro, bo na schodach znowu pojawili się ludzie. Właśnie wkracza na nie pewien mężczyzna w oliwkowozielonej kurtce o wojskowym kroju, w ciemnych spodniach i czarnych butach. Tęgawy, jasnowłosy, około czterdziestki, w okularach w czarnych oprawkach. Wydawałoby się, że do takiej twarzy – zaciętej, kanciastej, z wyrazistym, nieco garbatym nosem – pasowałyby raczej ciemne włosy, ale przecież każdy sam decyduje o swoim wyglądzie. Mężczyzna zresztą nie sprawia wrażenia osoby, która przejmuje się opinią innych ludzi na jakikolwiek temat. Idzie pewnym, szybkim krokiem, zatrzymuje się dopiero u szczytu schodów, trochę niespodziewanie. Rozgląda się szybko i kieruje w stronę wejścia do pubu. Napis na kartce przyczepionej do szklanej tafli drzwi głosi, że lokal ma „24 godziny otwarcia”, a pod spodem na wszelki wypadek dodano jeszcze: „Czynne całą dobę”. Przez drzwi widzimy, że mężczyzna zamawia przy barze piwo i siada nieco w głębi, przy pustym stoliku, na obciągniętej skajem kanapie.

Przesuńmy się trochę w bok. Stoi tu trzypiętrowa kamienica, jedyna pozostałość dawnej zabudowy ulicy. Szary tynk poodpadał w wielu miejscach i odsłonił czerwone cegły. Na bocznej, pozbawionej okien ścianie uliczni artyści wykonali piękny mural upamiętniający człowieka, który pisał, zbierał i wykonywał pieśni tego miasta. Z drugiej strony budynku, pod innym muralem, betonowe słupki chronią trawnik, zielony mimo chłodnej już pory roku, ale tutaj rozjeżdżony przez auta grunt zamienił się w zapadnięte klepisko. Pod budynek skręca właśnie ciemnoszary volkswagen touareg. Przejeżdża tuż przed idącą szybkim krokiem dziewczyną, która nie zwróciła nań uwagi, wpatrzona w ekran swojego telefonu.

Z wozu wysiada otyły facet. Jest brzydki, to słowo najlepiej go podsumowuje. Brzydki i stary – pewnie przekroczył już siedemdziesiątkę. Może kiedyś miał ciemne włosy, ale dziś są już prawie białe. Ma na sobie polarową kurtkę w kolorze samochodu, do tego czarne dżinsy i czarne sportowe buty. Sapie ciężko, rozgląda się dookoła i patrzy w górę, na mural. Uśmiecha się, po czym rusza w kierunku baru. Jednak zanim sprawdzimy, czy usiądzie przy tym samym stoliku co blondyn w okularach, spójrzmy jeszcze w lewo. Z przystanku właśnie odjechały trzy tramwaje – dwa na północ miasta, jeden na południe. Przed przejściem dla pieszych na czerwonym świetle czeka kilkanaście osób, wśród nich zwraca uwagę pewien mężczyzna. Z wyglądu sześćdziesięciolatek, średniego wzrostu, w eleganckiej czarnej jesionce, rozpiętej mimo chłodu. On również ma okulary na nosie. Jest niemal zupełnie łysy, tylko po bokach głowy widać resztki szpakowatych włosów. Spod zielonoszarego szalika i jesionki wystaje ciemna marynarka. Pod pachą dzierży teczkę, ale nie skórzaną, brązową, jaka bardziej pasowałaby do jego eleganckiego ubioru, lecz czarną, plastikową, właściwie pudełko zamykane na zatrzask. Jest dość duże i grube, być może w środku znajdują się jakieś plany architektoniczne albo schematy skomplikowanych urządzeń.

Idzie szybko, energicznie – nie, nie spieszy się, żeby zdążyć na zielonym świetle; widać, że tak porusza się zawsze. Na pewno jest człowiekiem pewnym siebie. On również kieruje swe kroki do baru.

Zresztą podobnie jak ten dziwny facet, który przyjechał autobusem jakieś dziesięć minut później. Zdążył już przejść przez tory tramwajowe, a teraz zatrzymał się na moment przed jezdnią. Piesi mieli czerwone, lecz on widać uznał, że samochody są na tyle daleko, że można bezpiecznie przejść na drugą stronę. Parę osób poszło w jego ślady. Podobno im lepiej ubrany człowiek, który decyduje się złamać przepisy, tym bardziej inni gotowi są zrobić to samo. Ten akurat nie jest specjalnie elegancki, nosi luźną kurtkę typu softshell i dżinsy, a na głowie czarną czapkę. Dość wysoki, pewnie ze sto dziewięćdziesiąt centymetrów. Ma przymrużone oczy, a pod krótko przyciętą brodą uważny obserwator mógłby dostrzec na lewym policzku kilkucentymetrową bliznę. Porusza się energicznym krokiem wysportowanego czterdziestolatka.

Zatrzymuje się przed drzwiami baru, zagląda do środka, jakby oceniał sytuację – a może stopień zagrożenia – po czym wchodzi. Zamawia piwo i przysiada się do stolika, przy którym siedzą już facet w okularach, grubas z volkswagena i łysy gość z teczką, która stoi teraz oparta o ścianę, tuż pod obrazem przedstawiającym meksykański krajobraz z wulkanem w tle. Obaj starsi mężczyźni nie zamówili piwa, tylko whisky z lodem. Człowiek z blizną nie podaje nikomu ręki, wita się zdawkowo. Barczysty blondyn upija łyk piwa ze swojej szklanki i ze znudzoną miną patrzy na portret zmysłowej Cyganki, wiszący nad przejściem do sąsiedniej sali, w której chyba nikogo nie ma, choć na suficie wirują kolorowe światełka odbite od magicznej kuli.

Czyżby jeszcze na kogoś czekali? Chyba tak, bo wszyscy oprócz tego, który wszedł jako pierwszy, spoglądają co jakiś czas na drzwi. Pojawiają się w nich co chwila jacyś ludzie, głównie mężczyźni. Każdy z gości ma na pewno do opowiedzenia jakąś historię, nawet jeśli o tym nie wie, nawet jeśli wpada tylko na moment, na kawę, piwo lub coś mocniejszego przed dalszą drogą, ale zapewne żaden z nich nie chciałby przedstawić swojej opowieści osobom siedzącym na niskich kanapach. Zresztą ci ludzie nie zebrali się po to, by słuchać opowieści wędrowców przybywających z różnych stron świata do karczmy na rozstaju dróg. Przyszli, żeby załatwić jakąś sprawę. Nie prowadzą teraz zbyt ożywionej dyskusji, nie uśmiechają się nawet. Nagle człowiek z blizną wstaje i rusza do toalety.

Drzwi baru znów się otwierają i do wnętrza wkracza niewysoki, dość niepozorny mężczyzna. Szybko ściąga czapkę z głowy, jakby przypomniał sobie jakąś wpojoną w dzieciństwie zasadę dobrego wychowania. Ma krótkie włosy, wyraźnie zarysowaną żuchwę, lekko spłaszczony nos. Rozgląda się niepewnie. Siedzący przy stoliku taksują go wzrokiem, po chwili jednak tracą zainteresowanie. Grubas wydyma wargi i wzrusza ramionami, kładzie prawą dłoń na blacie i zaczyna bębnić palcami ze zniecierpliwieniem.

Przybysz staje przy barze, patrzy na okrągłe plakietki na kurkach i prosi o czerwone piwo.

– Nie mamy z nalewaka – mówi blondynka za kontuarem. – Tylko z butelki. Podać?

Klient kiwa głową i od razu płaci. Barmanka otwiera butelkę i wlewa jej zawartość do szklanki. Mężczyzna siada przy stoliku w kącie, rzuciwszy torbę na krzesło, po czym duszkiem wypija połowę piwa. Wyciąga gazetę z bocznej kieszeni kurtki i patrzy na pierwszą stronę, ale po chwili odkłada ją na bok i wyjmuje telefon. Przesuwa kilkakrotnie palcem po ekranie, stuka trzy razy, naciska przycisk i znów chowa aparat za pazuchę. Wypija kolejny łyk i kieruje wzrok nad pokryty bambusowymi prętami bar, gdzieś nad głowę dziewczyny, na rzędy butelek z whisky i innymi trunkami.

Facet z blizną wychodzi z toalety i spokojnym krokiem zmierza na swoje miejsce. Jego twarz, tak jak poprzednio, nie wyraża żadnych emocji. Podchodzi do kanapy i w tym momencie rzuca spojrzenie w kierunku drzwi. Natychmiast zastyga i zaczyna wpatrywać się świdrującym wzrokiem w człowieka siedzącego w kącie. Ten unosi głowę i przez kilka sekund mierzą się wzrokiem, ale to wszystko, nic więcej się nie dzieje, nie następuje żaden inny kontakt, żadna zauważalna komunikacja, nie dochodzi do konfrontacji.

Mężczyźni zgromadzeni przy stoliku odwracają głowy z niepokojem. Grubas nieznacznie unosi podbródek – dwa podbródki – i daje znak siedzącemu bokiem do drzwi barczystemu mężczyźnie. Ten patrzy na stojącego kolegę, o ile to jest kolega, a potem na człowieka przy stoliku, jednak w tym momencie brodacz wygina nieznacznie kąciki ust – pewnie ma to oznaczać uśmiech – i siada przy stole. Zapala papierosa, tu nikt nie przejmuje się zakazem palenia w lokalach gastronomicznych. Łysy w okularach rzuca coś półgłosem i macha ręką.

Facet przy stoliku w kącie nadal sączy piwo. Znowu patrzy spokojnie na butelki nad kontuarem.

Do baru wchodzą dwie ładne dziewczyny z niskim, krótko ostrzyżonym i mocno zbudowanym chłopakiem. Rozmawiają głośno, komentując zachowanie jakiejś koleżanki na imprezie. Po chwili wkracza także starszy, niezbyt atrakcyjny jegomość średniego wzrostu, za to w eleganckim kapeluszu nasuniętym na czoło.

Niepozorny mężczyzna dopija piwo, podnosi torbę z krzesła i kieruje się ku drzwiom; nie ogląda się za siebie, jednak znalazłszy się po drugiej stronie, wciąż trzymając dłoń na klamce, patrzy przez szybę w kierunku stolika, przy którym zgromadzili się dziwni goście.

Wysoki człowiek z brodą wpatruje się teraz w drzwi. Nieznacznie, może o centymetr, dwa, unosi dłoń ze sztywno wyprostowanymi palcami. Mężczyzna za szybą nie reaguje, po prostu odchodzi i znika, pochłonięty przez miejsko-podmiejski wir wciągający i wypluwający ludzi w różnych kierunkach, jednak chyba zauważył gest.

I być może nie tylko on.

1

Nadkomisarz Adam Nowak obudził się z pierwszego, niespokojnego snu. Odszukał po omacku służbową komórkę i spojrzał na ekran. Ciemny. Na wszelki wypadek przesunął po nim palcem. Dziwne, brak nieodebranych połączeń. Był przekonany, że słyszał dzwonek. Obrócił głowę. Kasia spała spokojnie, odwrócona do ściany. Uśmiechnął się i znów zaczął liczyć, jak mu się czasami nieoczekiwanie zdarzało, kiedy chciał odtworzyć sobie jakiś moment z przeszłości: papież umarł, Polonia utrzymała się cudem w ekstraklasie, rok 2005… Byli ze sobą od jedenastu lat, ale dopiero cztery lata temu zatwierdzili swój związek w urzędzie stanu cywilnego, a pani Katarzyna Żurek przyjęła najpopularniejsze w Polsce nazwisko.

Najciszej, jak się dało, wysunął się spod kołdry, otworzył powoli drzwi i boso przeszedł do salonu. Zapalił lampę przy stoliku.

Ich pięcioletni syn Marcin spał jak zwykle kamiennym snem w swoim pokoju, dawnym gabinecie Kasi. Została tam zresztą część jej księgozbioru, a także książki zgromadzone przez Nowaka w ciągu ostatnich kilkunastu lat, ale chłopiec nie wykazywał nimi większego zainteresowania, o ile nie zawierały ilustracji przedstawiających samochody, pociągi lub pojazdy latające. Jeżeli żona musiała popracować w domu, siadała przy stole w salonie albo przy małym stoliku w aneksie kuchennym. W lecie zdarzało jej się wychodzić na balkonotaras.

Nowak sięgnął po leżący na kanapie znoszony polar i usiadł w fotelu. Nie zamierzał zaglądać do lodówki, jak robiło wielu nocnych marków, niszcząc sobie zdrowie. Może poczytać? Na stoliku leżał czytnik, zwany przez Kasię pieszczotliwie „kundlem”, kolejny dowód na to, że ludzie urodzeni w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku, nawet tak zapóźnieni technicznie jak Nowak, są w stanie zaakceptować nowe wynalazki. Zresztą nie mieli wyjścia w sytuacji, gdy w mieszkaniu zaczynało brakować miejsca nie tylko na książki. Nowak pokręcił głową z rezygnacją. Żadne urządzenie nie rozwiąże problemów z brakiem czasu i wytrwałości. W bibliotece czytnika znajdowała się między innymi monografia zakonu templariuszy, którą zaczął czytać ponad dziesięć lat temu, w wersji papierowej, jeszcze w starym mieszkaniu, kiedy zdarzały się wieczory, gdy nie miał nic do roboty.

Nie chciał włączać ani czytnika, ani odtwarzacza CD. Zresztą w środku była najnowsza płyta Boba Dylana, kupiona za 15 złotych na wyprzedaży. Nie był w stanie jej przesłuchać w całości, stary Zimmy zabrał się do standardów, a człowiek pozbawiony głosu nie powinien się porywać na to, co inni są w stanie zrobić lepiej.

Skoro nie po to, żeby posłuchać muzyki albo napić się piwa, to po co tu przylazł po nocy? Mógł przecież podrapać się po głowie albo innym ważnym miejscu, wytrzeć nos i przewrócić się na drugi bok. Jednak po pierwsze, czekał na telefon, bo z jakiegoś irracjonalnego powodu był przekonany, że w ciągu najbliższych minut komórka zadzwoni. W końcu we śnie przyszło ostrzeżenie… Po drugie, miał o czym myśleć. Rok 2016 dopiero się zaczął, ale należało zamknąć w jego trakcie parę istotnych spraw i podjąć ważne decyzje.

Z policją był związany mniej więcej dwa razy dłużej niż z żoną, z czego większość czasu spędził w wydziale zabójstw – a dokładniej w wydziale do walki z terrorem kryminalnym i zabójstw – dlatego miał w zasadzie niewielki wybór: albo z szefa zespołu dochodzeniowo-śledczego awansować na naczelnika wydziału, albo odejść na emeryturę. Co do awansu, to tak się składało, że jeszcze nikt z nim o tym nie rozmawiał, ale gdyby ktoś poruszył temat… Cóż, stanowisko naczelnika wymagało już odpowiednich zdolności politycznych i dobrego rozeznania w aktualnych układach w gabinecie komendanta stołecznego, zwłaszcza teraz, kiedy nowy minister w ramach tak zwanej dobrej zmiany może zechcieć obsadzić najważniejsze etaty w policji sprawdzonymi osobami, niezależnie od ich kompetencji. Ale nie to było najistotniejsze – Nowak po prostu nie chciał już kierować ludźmi, a szczególnie policjantami. Zgłosić się do CBŚ? I co, robić mniej więcej to samo co dotychczas, ale w innej jednostce, trochę bardziej narażając życie? A może ABW i walka z prawdziwym terrorem, tym politycznym? Czasy są niepewne, radykalni islamiści w natarciu, może któremuś przyjdzie do głowy rozwalenie jakiegoś wysokiego gmachu w Warszawie. Tylko kto przyjmie do ABW pięćdziesięcioletniego dziada? Pozostawało zatem to, co odwlekał od paru lat, a do czego wreszcie dojrzał: emerytura. Nie wiedział jeszcze, jak będzie wyglądało jego życie po życiu. Kapcie i telewizja? Tego było wystarczająco dużo do tej pory. Wyjazd do Tybetu? Być może, ale na to jeszcze za wcześnie, poczekajmy z dziesięć lat.

Co z przeprowadzką do nowego mieszkania? Owszem. To należało zrobić. Na Białołęce niedługo zrobi im się za ciasno. Kasia kupiła to lokum po rozwodzie, a właśnie wtedy deweloperzy zaczęli wykrawać kolejne skrawki z pustkowi na prawym brzegu Wisły, budując nowe osiedla i oferując atrakcyjne ceny. Stare mieszkanie Nowaka w bloku z wielkiej płyty – rama H, ściśle mówiąc – przy Broniewskiego 87 do kwietnia było zajęte przez kolejnych lokatorów, ale nadkomisarz nie zamierzał wynajmować go już następnej parze na dorobku, która zniszczy po raz kolejny podłogę, a urocze dziecko porobi rysunki na ścianach. Pora je sprzedać i kupić coś większego. Procedura była dość prosta, nawet mimo niespłaconego wciąż kredytu. Uznali z Kasią, że należy ją w miarę szybko zrealizować, chociaż, kurde, trochę szkoda… Lokal przynosił stały miesięczny dochód, bardzo ważny w rodzinnym budżecie.

Zresztą wszelkie plany mogą okazać się niewiele warte, jeżeli los przyniesie poważniejsze problemy. Ojciec nadkomisarza, Andrzej Nowak, kończył w tym roku 76 lat. W ciągu ostatnich kilku lat przeżył operację żołądka i złamanie ręki. Mieszkał wciąż w Radzyminie, sam, ale spotykał się z dawną przyjaciółką z lat młodości, wdową, panią Jadwigą. Gorzej było z teściem. Jan Żurek, emerytowany tramwajarz, a także przewodnik warszawski, obchodził w zeszłym roku osiemdziesiąte urodziny. Cierpiał na chorobę wieńcową i już dwukrotnie wzywano do niego pogotowie, w obu wypadkach lekarz stwierdził stan przedzawałowy. Kasia jeździła do niego na Olszynkę co dwa, trzy dni, starszy pan zachowywał jasny umysł i pogodę ducha, odwiedzała go regularnie pielęgniarka, ale wszyscy zdawali sobie sprawę, że taki stan nie może się długo utrzymać. Powinni być przygotowani na konieczność stałej opieki nad teściem. Nowe, większe mieszkanie w odpowiednim miejscu staje się tym bardziej istotne. Pytanie tylko, jak długo ta kwestia będzie ważna.

– Tfu, tfu – powiedział cicho Nowak.

O ucieczce z Warszawy i budowie domu na razie nie myśleli. Dobrze przynajmniej, że odwołano zmiany obowiązku szkolnego i w tym roku nie musieli się jeszcze kłopotać z wysyłaniem Marcina do zerówki. Ale należy się zastanowić, gdzie będzie ta zerówka, do której…

Służbowa komórka zaczęła wibrować.

– No, kurwa, nareszcie – mruknął Nowak pod nosem. – Ile można czekać.

Policzył szybko do pięciu, zaczerpnął głęboko powietrza i nacisnął przycisk.

– Tak.

– Młodszy aspirant Kwiatkowski. – Policjant przedstawił się oficjalnie, pełnym stopniem. Niezwykle poważnie podchodził do wszystkich awansów, chyba wciąż odczuwał zawodową dumę. I bardzo słusznie; skoro nikt nie szanuje policjantów, niech chociaż szanują się sami.

– Wiem. Wal.

– Straż pożarna przekazała informację, że niedaleko Fortu Bema, przy ulicy Waldorffa, spalił się samochód. Dostali zgłoszenie od jakiegoś nocnego biegacza.

– No i?

Kwiatkowski zaczerpnął tchu.

– W środku są zwłoki. Kilku osób, na razie nie udało się określić ilu.

Nowak spojrzał na ścianę, na blade smugi światła docierającego między paskami żaluzji. Ogień wszystko kończy, ogień oczyszcza. Może to idealna sprawa na koniec długiej kariery policjanta wydziału, który zajmował się zabójstwami i walką z terrorem kryminalnym, a może powinien walką z zabójstwami.

– Ale niby dlaczego mamy… – zaczął.

– Wszystko wskazuje, że oni… one… no, nie mają głów – wszedł mu w słowo Kwiatkowski. – W każdym razie jeszcze ich nie znaleziono.

Nowak gwałtownie odchylił się w fotelu. Tak, motyla noga, idealna sprawa.

– Zawiadomiłeś prokuratora?

– Ludzie z Bemowa już to zrobili.

– Przyjedziesz po mnie?

– Oczywiście.

– Zabierzemy Pawlaka po drodze?

– Podkomisarz Pawlak powiedział, że sam przyjedzie.

– Okej. Czekam.

Rozłączył się, wstał i lekko uchylił drzwi do sypialni. Kasia uniosła się na łokciach.

– Co się dzieje? – mruknęła. – Znowu twoje trupy?

– Owszem.

– Gdzie?

– Na Powązkach – powiedział Nowak i zastanowił się. Czy z tej strony trasy to jeszcze Powązki?

– Aha. Czyli tam, gdzie powinny być – stwierdziła jego żona. – Dobra. Odwiozę bachorka do przedszkola. Nie opowiadaj, co się stało.

– Nie zamierzam, bo jeszcze sam nie wiem.

– Jasne. Kup wreszcie ten samochód, miałeś to załatwić w styczniu. A tak przy okazji, która godzina?

– Pierwsza trzynaście.

Kasia jęknęła.

– Trudno. Chwała Wielkiej Dumnej Polsce – powiedziała. – Miłej pracy.

– Dziękuję. Sława rodzinom Nowaków i Żurków.

Nadkomisarz zabrał z krzesła spodnie i wyciągnął z szafy na chybił trafił pozostałe części garderoby. Nie musiał przejmować się kolorem, i tak wszystkie były czarne albo szare.

Noc była brzydka i ciemna. Padał deszcz. Tu i ówdzie na rozległych pustkowiach nad Wisłą można było zobaczyć resztki śniegu z ostatnich dni. O tej porze dojechanie na miejsce zdarzenia nie powinno zająć wiele czasu, ale jezdnie zrobiły się śliskie. Kwiatkowski jechał ostrożnie, widać było, że szuka maksymalnej prędkości, z jaką da się prowadzić samochód w tych warunkach. Na trasie i na moście mimo wczesnej pory było trochę aut, w końcu to poniedziałek, Warszawa wraca do Warszawy, jednak trudno było zastosować podejście stosowane przez kierowców przy kiepskiej pogodzie: obserwowanie zachowania innych uczestników ruchu.

Kwiatkowski milczał. Sprawiał wrażenie człowieka obudzonego w środku nocy, mimo że właśnie miał dyżur, jednak prowadził dość pewnie. Nowak zdał sobie sprawę, że niezależnie od tego, gdzie miało miejsce zabójstwo, jego praca na ogół zaczynała się po drugiej stronie Wisły. Czy noc, czy dzień, zawsze trzeba było przejechać na lewy brzeg rzeki.

– Pamiętasz sprawę Oraczów? – spytał. – Spalonego człowieka na Powązkach, na działkach przy Ostrowieckiej?

– Tak. – Aspirant nie odwrócił głowy. – To był Stefan Oracz? Roman Oracz? Nie pamiętam już który. Bracia wystąpili przeciwko sobie, prawda? I załatwiali sprawy cudzymi rękami?

– Tak jakby. – Nowak zerknął w prawo. Żółte światła latarni rozjaśniały równomiernym rytmem styczniową noc. – Chodzi mi o to, że znowu mamy pożar w tych rejonach, wprawdzie po drugiej stronie trasy, ale jednak. Trupy w środku miasta.

– W środku? – Kwiatkowski wzruszył ramionami. – Może i w środku.

– W środku. To nie jest duże miasto.

Teraz było jeszcze mniejsze. Na miejsce zdarzenia dotarli w trzynaście minut. Nowak poprowadził Kwiatkowskiego na ostatnim odcinku, od zjazdu z S8. W końcu spędził niezły kawałek życia w tych okolicach, a parę ważnych spraw, którymi się zajmował, niedaleko stąd znalazło rozwiązanie. Kiedy przejeżdżali przez bramę obok kościoła Świętego Jozafata – Nowak zdał sobie sprawę, że nigdy nie zajrzał do jego wnętrza – dostrzegł na otwartym skrzydle napis CWKS.

– Nieźle się zaczyna – mruknął pod nosem.

Latarnie przy ulicy, która jeszcze parę lat temu była wewnętrzną drogą na terenie zarządzanym przez klub sportowy, nie działały. Jakieś sto metrów od bramy stało kilka radiowozów, błyskających niebieskimi lampami kogutów. Opodal zatrzymały się wóz strażacki, karetka i furgonetka techników. Nieco dalej przejazd blokował kolejny radiowóz ustawiony w poprzek jezdni.

Kwiatkowski zaparkował obok ciemnoszarej służbowej kii, z której wysiadł mężczyzna w sportowej kurtce. Popatrzył na kierowcę i pasażera, po czym uniósł dłoń w geście powitania.

Podkomisarz Daniel Pawlak parę lat temu zdecydował się na fryzurę w stylu Gerarda Piqué, w zeszłym roku dodał do tego stosowny zarost, który oczywiście wymagał ciągłej pielęgnacji. Sprawiał wrażenie wyjątkowo rześkiego, jakby traktował nocne wydarzenia jak przedłużenie niedzielnej imprezy.

Kiedy wysiedli z wozu, uścisnął im dłonie i oznajmił od razu:

– Chodźcie. Możecie łazić niemal wszędzie, aż do samego wraku. Strażacy wszystko tu rozdeptali i zalali tym swoim świństwem. Technicy ogrodzili część polanki i zaczęli rozciągać płachty, bo… – Pawlak podniósł palec i wskazał niebo. – Bo kropi. Rano może być jeszcze gorzej, a dopiero wtedy da się cokolwiek znaleźć. No chodźcie!

Wykonał gest, jakby chciał szarpnąć Nowaka za rękaw.

– Moment. Co się stało? – Nadkomisarz pociągnął nosem. W wilgotnym powietrzu unosił się nieprzyjemny zapach, mieszanina cząstek spalonych substancji organicznych, syntetycznych i naturalnych, z jakimś kwaśnym dodatkiem, pewnie pochodzącym z zastosowanych środków gaśniczych. Po prawej stronie, za wałem porośniętym krzakami i drzewami, wisiała chmura smogu podświetlona reflektorami techników. Dobiegały stamtąd jakieś okrzyki.

– No chyba wiesz, co się stało. Furgonetka, na pierwszy i drugi rzut oka mercedes, tak zwana kaczka. W środku pięć trupów.

– Pięć? Już wiadomo?

– Medyk tak szacuje po liczbie wystających kończyn. – Podkomisarz skrzywił się. – Zgłoszenie do straży przyszło o dwudziestej trzeciej trzydzieści siedem, na pewno wcześniej nastąpił jakiś wybuch, bo ten gość, który dzwonił, mówił o huku. Strażacy przyjechali po pięciu minutach, w pół godziny ogarnęli sytuację. Jeszcze trzeba poczekać, aż to wszystko wystygnie. A, zaraz, uważajcie. Jeśli chcecie podejść trochę bliżej, załóżcie maseczki. Cholera wie, co za syf wisi teraz w powietrzu.

Nowak zadygotał z zimna i rozejrzał się. Na tle blasku nad trasą rysowały się gołe gałęzie drzew i sylwetki opuszczonych wojskowych magazynów. Wyłożona betonową trylinką droga prowadziła do ledwo widocznego szlabanu. Nowak dostrzegł sylwetki ludzi i poruszające się snopy światła.

– Plebania – odezwał się Kwiatkowski i wskazał palcem prostopadłościan stojący obok kościoła. – Może księża nie spali i ktoś coś widział albo słyszał.

– Już tam kogoś wysłałem – warknął Pawlak. – Idź lepiej do ZDM-u. Po drugiej stronie wału jest baza. – Pokazał dłonią gdzieś za siebie, w stronę mdłej poświaty. – Strażnicy mają na pewno jakiś monitoring. Aha, interesuje nas też to, co działo się wewnątrz. Może ktoś wlazł na teren.

– Jasne. – Kwiatkowski wsiadł do radiowozu i zamknął drzwi. Szybko zawrócił i ruszył w kierunku bramy.

Pawlak popatrzył za nim i skinął głową z aprobatą.

– A ten gość, który dzwonił na dziewięć dziewięć osiem? – spytał Nowak.

– Siedzi w wozie Rąkowskiego i suwa paluchem po smartfonie. Jak każdy, komu się nudzi. Chcesz z nim porozmawiać?

– Tak, ale najpierw zobaczę miejsce. Kto to jest Rąkowski?

– No, tutejszy. Człowiek z Bemowa. O, idzie.

Od strony jednego z radiowozów ruszył ku nim tęgi, wysoki mężczyzna. Ciemna policyjna kurtka poszerzała go jeszcze bardziej, w mglistym, zadymionym powietrzu sprawiał wrażenie wyłaniającego się z ciemności olbrzyma.

– Aspirant Łukasz Rąkowski. Bemowo, wydział kryminalny – powiedział i uśmiechnął się krzywo. – Patrol przyjechał na miejsce właściwie razem ze strażakami. Nie zauważyli niczego podejrzanego. To znaczy nikogo, żadnego człowieka, poza tym gościem, który nas zawiadomił. Przejechało parę samochodów, ale nikt nie zwrócił uwagi na pożar. Nikt się nie zatrzymał.

– Przejechało? Nie zamknęliście drogi?

– Dopiero jak się pojawił drugi radiowóz. Przecież na początku nie było wiadomo, co się stało. – Zerknął spod oka na nadkomisarza. – I w sumie dalej nie wiadomo, prawda?

Nowak nie odpowiedział.

– Technicy dadzą nam rękawiczki i maseczki. Ochraniacze na buty też nam pewnie każą założyć – powiedział Pawlak. – Idziemy?

Nowak kiwnął głową i zeszli z chodnika, kierując się ścieżką biegnącą między fragmentami ziemnego wału. Wkroczyli na polanę.

2

Nowak odniósł wrażenie, że znaleźli się na miejscu katastrofy statku pozaziemskiego. Po lewej stronie w głębi stał czarny – a właściwie czarno-biały, bo zasypany proszkami gaśniczymi – szkielet spalonej furgonetki. Eksplozja musiała nastąpić w prawej części wozu, prostopadłościan stojący na felgach był w tym miejscu najbardziej powyginany. Oba skrzydła tylnych drzwi zostały oderwane, może przez strażaków, i leżały teraz na ziemi niczym dwie części włazu do kapsuły lądownika.

– Wygląda jak jakiś dinozaur walnięty meteorytem – odezwał się niespodziewanie Pawlak.

Nowak uniósł brwi ze zdumieniem. Już chciał obdarzyć podwładnego jakąś złośliwością, ale się zreflektował. Jego statek kosmiczny nie był lepszy.

– Dżej-dżej! – zawołał Pawlak i zakaszlał. – Możemy zajrzeć do środka?

Nikt nie zareagował.

– Jacek!

Niski mężczyzna w kombinezonie typu „panda” odwrócił się znad stolika pod baldachimem rozstawionym po prawej stronie polany. W świetle stojących tu przenośnych reflektorków Nowak dostrzegł stary betonowy płot, a za nim ścianę baraku z falistej blachy w bazie ZDM.

Jacek „Dżej-dżej” Jezierski, szef zespołu techników, uniósł śniadą twarz, która w tym oświetleniu wydawała się niemal czarna, przypatrzył się policjantom, po czym skinął głową.

– Chcecie zobaczyć, to patrzcie. Trzymajcie się taśmy po prawej.

– Znalazłeś coś ciekawego? – zainteresował się nadkomisarz.

– Parę kawałków blachy i części samochodowych. Przejrzeliśmy na razie teren od dojścia, to znaczy od drogi, do samochodu. Stopniowo, pas po pasie. Ale resztę musimy zrobić rano, po jasności. Tyle że wszystko tu do tego czasu rozmięknie. – Podniósł palec. Nowak uśmiechnął się, widząc jaskrawofioletową lateksową rękawiczkę. Drobne krople deszczu z cichym szmerem uderzały o impregnowane płótno.

– Ma przestać padać, sprawdzałem prognozę – odezwał się Rąkowski. Nie miał maseczki na twarzy, najwyraźniej nie przejmował się toksycznymi substancjami, które na pewno pojawiły się w powietrzu.

– I tak nie liczyłbym na wiele, przecież to teren po pożarze. – Jezierski westchnął. – Mamy trochę butelek, szmat i innych śmieci, no ale sami rozumiecie, osłonięta polanka na ziemi niczyjej to zawsze będą butelki i szmaty. Jak to u nas.

Nowak nie czekał na dalsze wywody technika, tylko chwycił leżący na blacie przenośny reflektor i ruszył w kierunku rozgrzanego wraku. Zatrzymał się nagle półtora metra od niego i skierował światło w dół. Poczuł lęk. Był pewien, że ta sprawa będzie bardziej nieprzyjemna i groźna niż wszystko, z czym się zetknął do tej pory, choć na zdrowy rozum nie powinno tak być. Bał się tego, co za chwilę zobaczy, a może raczej tego, że nie będzie w stanie tego pojąć ani zaakceptować, bo przecież sama śmierć jest zrozumiała, niepokojący jest tylko teatrzyk, który czasami jej towarzyszy. Nadkomisarz westchnął, uniósł reflektor i skierował go na tył furgonetki.

Lęk zniknął, zapewne dlatego, że tym razem brakowało najstraszniejszego elementu: wykrzywionych bólem, zdziwieniem lub upiornym uśmiechem twarzy albo ich pozostałości. W ciemnym wnętrzu leżały zwęglone ciała pozbawione głów; tworzyły dziwną grupę przypominającą nowoczesną rzeźbę.

– Abakany – powiedział pod nosem Nowak.

Wszystkie leżały stopami w stronę drzwi, czyli należało przypuszczać, że władowano je tutaj już po obcięciu głów. Nowak policzył kończyny skierowane w jego stronę. Na pewno cztery pary stóp, do tego jeszcze dwa kikuty nieco bardziej zniekształcone, powyginane i podzielone na kilka fragmentów.

– Wyglądają jak bokserzy po nokaucie – odezwał się Pawlak. – Jak na pomniku na Skrze.

– Jakim pomniku? – zdziwił się Nowak.

– Nie wiesz? Ha! Zagiąłem cię. – Podkomisarz ucieszył się wyraźnie, ale natychmiast spoważniał.

– Całkiem trafne porównanie – rozległ się wysoki, nieprzyjemny głos. Nowak odwrócił się i dostrzegł najpierw szkła grubych okularów, w których odbijały się światła reflektorów, a potem wąskie, zaciśnięte usta. Doktor Krzysztof Marczak. – Ale raczej przed nokautem niż po. Pozycja bokserska jest typowa dla spalonych zwłok. Nie chodzi o to, że ludzie chronią się przed płomieniami, robiąc gardę jak pięściarz i osłaniając twarz… – Lekarz uniósł ręce i zademonstrował postawę zawodnika. – Po prostu pod wpływem temperatury następuje skrócenie mięśni, ścięgien i więzadeł, czego efektem jest zgięcie kończyn w kolanach, łokciach i nadgarstkach.

– Czyli najprawdopodobniej tych ludzi spalono już po śmierci?

Marczak zastanawiał się przez moment nad odpowiedzią, próbując zrozumieć scenariusz, który powstał w umyśle podkomisarza Pawlaka.

– Tego nie powiedziałem. – Pokręcił głową. – Zastanawiam się, jak ich stąd zabrać. Jest szansa, że pozostało trochę nienaruszonych tkanek, oczywiście oprócz tkanki kostnej, w tym być może fragmentów skóry.

– Skóry? Po wybuchu? – zdziwił się Pawlak.

– Owszem. Zobaczcie, te dwa ciała na dole są mocno przyciśnięte przez resztę. Przylegają do podłogi, zatem dopływ tlenu był tam ograniczony i mogły pozostać jakieś stosunkowo mało zniszczone fragmenty. A były już przypadki identyfikacji częściowo spalonych zwłok na podstawie zachowanego fragmentu tatuażu! – Marczak chrząknął i uniósł głowę. – Bo chyba teraz waszym… naszym podstawowym problemem jest identyfikacja, prawda?

– Jak to wszystko zabierzemy? – spytał Nowak.

– Poprosimy strażaków o pomoc i rozetniemy wóz. Ha, najlepiej by było zabrać do zakładu medycyny sądowej całość tej, nazwijmy to, formacji, razem z podłogą, a przynajmniej tym, co z niej zostało, i na miejscu odseparować poszczególne zwłoki. Ściany są metalowe, bez żadnych plastikowych powierzchni, ale podłoga musiała być czymś wyłożona. Możesz poświecić? Trochę w lewo? O właśnie, widać bryły nadtopionego materiału termoplastycznego, który trochę okleił szczątki. No ale dzięki temu tkanka może być lepiej zakonserwowana, że tak powiem, tyle że trzeba to paskudztwo oderwać. – Marczak poprawił kaptur kurtki. – Techniczne problemy to pół biedy, najgorsze, że procedura wymusza wstępne oględziny na miejscu. – Westchnął. — Przy sekcjach i później potrzebna będzie pomoc antropologa sądowego. Szkoda, że go tu nie ma, ale cóż, nie możemy mieć każdego eksperta pod ręką wtedy, kiedy go potrzebujemy, bo przecież…

– Jasne, jasne – rzucił Nowak. Przeszedł do przodu, trzymając się lewej strony. W rozerwanej kabinie pozostały pogięte szkielety dwóch foteli.

Odwrócił się i spojrzał na Pawlaka.

– W skrzyni nie ma szyb. Jeżeli nawet ciała zostały polane benzyną albo innym łatwopalnym materiałem, nie spłonęłyby tak łatwo. Spaliłaby się pewnie odzież, o ile zwłoki były ubrane. Żeby podtrzymać ogień, trzeba zapewnić dopływ powietrza.

Pawlak zastanawiał się przez chwilę. Odwrócił głowę i spojrzał na leżące na ziemi drzwi.

– Sprawca musiał otworzyć drzwi i je unieruchomić, a może nawet oderwać. – Pstryknął palcami, ale dłoń w rękawiczce nie wydała żadnego odgłosu. – Nie, to bez sensu. Jeśli ktoś chce się po prostu pozbyć zwłok, nie zadaje sobie dodatkowego trudu, nie ma zresztą na to czasu.

– Pod warunkiem, że ten ktoś myśli logicznie – odparł nadkomisarz.

– Zapytam strażaków, czy to oni oderwali oba skrzydła. Jeśli podeszli do sprawy profesjonalnie, to mają zdjęcia samochodu i polany po pożarze. Tylko czy…

– Przyjrzeliście się panowie? To wracajcie tutaj i wpuśćcie ludzi z kamerą! – rozległ się okrzyk Jezierskiego.

– Okej, okej! – zawołał Pawlak. – Już wracamy.

Nadkomisarz jeszcze raz omiótł reflektorem wnętrze furgonetki. Coś mu się skojarzyło, już kiedyś coś podobnego miało miejsce, tylko co i gdzie? Nie, na pewno nie pięć trupów w samochodzie, w Warszawie. Spalony wóz? Owszem, kilka razy, ale chodziło o ogólny, jak by to powiedzieć, pomysł na zbrodnię. Nowak prychnął pod nosem. Nie, to chyba jedynie dziwne wrażenia faceta wyciągniętego z łóżka w środku styczniowej nocy.

Cofnęli się, a ich miejsce zajął technik z kamerą wyposażoną w lampę zamocowaną na cienkim pałąku. Starał się zajrzeć do wnętrza najgłębiej, jak to było możliwe. Każdemu zbliżeniu obiektywu o kilkanaście centymetrów towarzyszyła sekwencja płynnych ruchów kamerzysty, których celem było zarejestrowanie wzajemnego położenia ciał znajdujących się we wnętrzu samochodu.

– Zastanawiałem się nad ściągnięciem systemu obrazowania 3D – powiedział Jezierski. – Chce pan to zrobić, panie nadkomisarzu?

– Chyba nie. Myślę, że wystarczą tradycyjne środki.

– W sumie… – Jezierski spuścił na chwilę wzrok. – Z tego co wiem o pożarach, to położenie zwłok po ugaszeniu ognia jeszcze o niczym nie świadczy. Na ludzkie ciało działa wtedy tak wiele czynników o tak dużej dynamice, że łatwo wyciągnąć mylne wnioski na temat tego, co wydarzyło się przed rozgorzeniem ognia, na przykład że ofiara się czołgała albo spadła z pewnej wysokości…

– Trudno się czołgać bez głowy – zauważył Nowak.

– To prawda – odezwał się Marczak. – Ale skąd mamy wiedzieć, kiedy tę głowę urżnięto? Poza tym zgadzam się. Myślę, że kamera wystarczy. Przecież nie tylko sam pożar, ale także akcja gaśnicza mogła spowodować przesunięcie zwłok. Najważniejsza będzie i tak analiza tkanek.

Nowak rozejrzał się. W świetle reflektorów dostrzegł jeszcze dwie plamy czarnej, spalonej ziemi. Pokazał je Pawlakowi.

– Pewnie bezdomni albo inni pijacy. – Podkomisarz wzruszył ramionami. – Może wypalali kable.

– Może.

Pozostałości po ogniskach znajdowały się już za taśmami rozpiętymi przez techników, więc Nowak przywołał jednego z nich i poprosił o sprawdzenie, czy nie są to nowe ślady. Mężczyzna w jasnym kombinezonie podszedł ostrożnie do pierwszej plamy, omiatając podłoże latarką przed każdym krokiem, po czym zbliżył otwartą dłoń do ziemi, a po chwili dotknął gruntu. Pokręcił głową. Zatrzymał się na chwilę, schylił i dokładnie oświetlił jakiś przedmiot, przy którym nie było tabliczki z numerkiem ani plastikowej skalówki. Sprawdził potem drugi obszar, ale też najwyraźniej nie miał nic wspólnego z nocnym pożarem.

Nowak nagle uniósł głowę. Wydało mu się, że słyszy jakiś szmer dobiegający z krańca polany. Nie, nie mógł słyszeć żadnego szmeru, panował tu przecież niezły harmider. Więc co? Jakiś ruch we mgle, jakieś zamieszanie? Spojrzał uważnie.

– Widzicie to? Tam, na wale, przy tej ruderze?

– Nic nie widzę – oznajmił Pawlak.

– Ja też nie – stwierdził Rąkowski.

– Co tam jest po drugiej stronie?

– Duży plac. Parking i stara kotłownia. Wyślę tam ludzi – powiedział policjant z Bemowa i nacisnął przycisk radia zamocowanego na piersi. Rzucił kilka poleceń.

– Parking? Przejście? Ktoś tam powinien być i zabezpieczać teren. Dlaczego robisz to dopiero teraz? – zdenerwował się Pawlak.

Rąkowski wzruszył ramionami.

– Robię, co mogę. Szukamy tam, przy halach. – Machnął ręką w kierunku jezdni, wyraźnie poirytowany.

Nowak nie słuchał go już. Zerwał z twarzy maseczkę, chwycił reflektor i ruszył ponownie w kierunku samochodu, starając się trzymać ścieżek wydeptanych przez strażaków i techników.

– Szefie! – zawołał Pawlak.

Nadkomisarz dotarł do śladów ogniska i wbiegł na porośnięty drzewami wał. Syknął z bólu, gdy sucha gałąź uderzyła go w twarz, na szczęście nie trafiła w oko. Ostrożnie podszedł do zrujnowanego budynku. Wszystkie okna były zamurowane, z wyjątkiem ostatniego. Nowak skierował jaskrawy snop światła do wnętrza. Usłyszał szmery, a potem głośne, przypominające krzyk miauknięcie. Popatrzył uważnie i omiótł światłem pomieszczenie pełne gruzu i śmieci, ze ścianami pokrytymi kolorowymi bazgrołami i wulgarnymi napisami. Wszystkie koty rozpierzchły się, został tylko wielki biały kocur z czarną plamą na grzbiecie, który groźnie wpatrywał się w policjanta roziskrzonymi światłem latarki oczami. Najwidoczniej był tu szefem i chciał dać do zrozumienia, że psy są w lokalu niemile widziane. Po chwili niespiesznie odszedł w głąb pomieszczenia.

Nowak postanowił zaryzykować. Wszedł do środka, przekładając nogę nad parapetem. Oświetlił pomieszczenie, spojrzał na sufit, a potem na ścianę z zamurowanymi drzwiami. Gdzie zniknęły koty? Skierował światło w dół. Zobaczył dziurę, wąskie, nawet nie półmetrowe przejście. Przypomniał sobie Jaskinię Mylną w Tatrach, którą zwiedzał w młodości. Teraz by nie zaryzykował czołgania się tamtym korytarzem, nie był już taki szczupły. Schylił się jednak i zajrzał do środka. Usłyszał kolejne groźne miauknięcia i nic więcej.

Wydostał się z budynku, podszedł do betonowego ogrodzenia i poświecił na drugą stronę. Ogródki działkowe. Zaraz, to przecież to cholerne miejsce, gdzie gonił tramwajowego mordercę dziesięć lat temu. Ocenił wysokość ogrodzenia i jego stan. Ktoś, kto przywiózł tu te zwłoki, mógł łatwo uciec na działki albo ruszyć przez ciemny park na Bemowo, na Obrońców Tobruku albo w stronę ulicy Księcia Bolesława. Niby środek ludnej dzielnicy, a czarna dziura w nocy. Dobrze wybrane miejsce.

Zszedł na dół. Spotkał dwóch mundurowych z latarkami, nie zauważyli niczego podejrzanego na placu. Nowak kazał im sprawdzić okolice kotłowni, a sam przecisnął się między transformatorem i fragmentem zniszczonego ogrodzenia z napisem JEBAĆ PSY, ściągnął wreszcie ochraniacze z butów i skierował się do samochodu Rąkowskiego, gdzie siedział znudzony brodaty młodzieniec ze smartfonem. Nowak widział jego twarz rozświetloną blaskiem ekranu. Kto wie, może gość już prowadzi transmisję z wydarzenia, w którym bierze udział.

Chłopak nazywał się Kamil Wierzejski i mieszkał na jednym z nowych osiedli przy Obrońców Tobruku. Codziennie wychodził pobiegać w nocy – to nic podejrzanego, teraz o każdej porze roku i doby można było spotkać ludzi w dresach niemal w każdej dzielnicy Warszawy.

Wierzejski potwierdził dotychczasowe zeznania.

– Biegłem z domu wzdłuż boisk, a potem przez teren fortu, to znaczy nie przez sam fort, ale tędy, do placyku. Znam tu wszystkie ścieżki. Smród czułem z daleka, więc musiało się palić od jakiegoś czasu. Od razu zadzwoniłem po straż.

Nowak wysiadł z auta. Przy przerwie w wale prowadzącej na polankę ze spaloną furgonetką pojawił się właśnie Pawlak, a z nim jakiś niski mężczyzna. W świetle lamp nadkomisarz rozpoznał prokuratora Jędrzejewicza z Woli. Ruszył w ich kierunku, gdy nagle usłyszał głośny szelest, a po nim równy, miarowy, szybki tupot stóp. Zerknął najpierw na samochód. Chłopak siedział i czekał, aż ktoś pozwoli mu wrócić do domu. Rozejrzał się, na ulicy nie było nikogo poza policjantami i prokuratorem. Dźwięk dochodził od strony placyku i oddalał się.

– Kurwa mać! – wrzasnął Nowak. Wrócił do wozu, otworzył gwałtownie drzwi ku przerażeniu siedzącego w aucie młodego człowieka. Chwycił latarkę i ruszył w pogoń.

Kroki były teraz cichsze, bardziej głuche. Nowak omiótł wzrokiem wyłożony trylinką placyk. W świetle jedynej działającej latarni nie było widać nikogo, ktoś musiał pobiec w lewo, w ciemności. Nadkomisarz popędził co sił w nogach, kierując się przez rozległą łączkę ku kolejnej wyrwie w wale, która w świetle reflektora sprawiała wrażenie górskiego wąwozu. Bardzo krótkiego zresztą, bo po chwili Nowak znalazł się na rozstaju dróg, gdzie stanął pod tablicą zakazującą zwałki odpadów i niszczenia zieleni. Słyszał kroki z kierunku, z którego przybiegł, pewnie ruszyli za nim inni policjanci. Poświecił w prawo, dostrzegł blaszany płot ogródków działkowych. Podszedł tam i machnął snopem światła. Dało się tędy przejść, chociaż z trudem, trzeba by było przedzierać się przez sterty śmieci. Wrócił na ścieżkę i zajrzał na kolejną polankę. Przez chwilę wydawało mu się, że widzi jakieś sylwetki między drzewami, że ktoś się porusza, biegnie, tak jak na pierwszych filmach zrobionych w miejscu katastrofy w Smoleńsku. Przełożył latarkę do lewej dłoni, aby móc łatwiej sięgnąć po pistolet. Nie, to tylko złudzenie. Odetchnął ciężko i nasłuchiwał, przeszedł kilkanaście kroków. Drgnął, gdy rozległ się dzwonek jego komórki. Nie miał przecież radia, więc Pawlak nie mógł się z nim skontaktować w inny sposób.

Odebrał połączenie.

– Jestem – rzucił cicho. Oświetlił długi budynek, rząd połączonych garaży, zapewne należących do mieszkańców pobliskich osiedli. – Na granicy parku i ogródków działkowych, przy nowych garażach. Zgubiłem go chyba.

W tym momencie rozległ się odgłos kroków gdzieś z przodu, po prawej. Nowak krzyknął: – Jest! – i rzucił się między krzaki rosnące u stóp wysokich brzóz. W świetle pojedynczej latarni dostrzegł ciemną postać, znikającą po drugiej stronie otwartej bramy.

Dobiegł do ulicy i rozejrzał się w obie strony. Zajrzał między samochody stojące pod blokami. Nic.

Nowak dyszał ciężko. Nie tylko wciśnięcie się do jaskini, ale i samo do niej dotarcie sprawiłoby mu dziś kłopoty. Ale okej, za rok, dwa, jako nie stary jeszcze emeryt, na pewno będzie chudszym i bardziej sprawnym człowiekiem. Pojedzie z synem w góry, najpierw właśnie w Dolinę Kościeliską. Młodemu spodobają się mroczne korytarze.

Po chwili pojawił się Pawlak i jeden z mundurowych.

– Ale szef wystartował! – stwierdził podkomisarz z uznaniem.

Nowak tylko kiwnął głową.

– Nie mam pojęcia, jak on wyglądał – powiedział. – Średniego wzrostu, ciemne ubranie, to wszystko, co zauważyłem. Czyli nic. Ściągnij tu wóz, przejedźcie się ulicą i sprawdźcie, czy nikt nie łazi po nocy. A przy okazji zobaczcie, gdzie są kamery. – Popatrzył na mundurowego.

Ten skinął głową i połączył się przez radio z Rąkowskim.

Oczywiście nikogo nie znaleźli. Owszem, policjanci spisali trzy osoby, które postanowiły, albo raczej były zmuszone wyjść na spacer z psem, oraz dwoje ludzi w średnim wieku, którzy szli do garażu po samochód, bo jechali na lotnisko do Modlina. Nowak wiedział, że psiarzy nie należy lekceważyć. Co najmniej w jednym wypadku zdarzyło się, że taki pozornie przypadkowy przechodzień miał ścisły związek z zabójstwem. Jeden z mężczyzn zamierzał odmówić podania personaliów i rozpocząć awanturę, ale wytłumaczyli mu, że właśnie szukają mordercy.

Co być może nawet było prawdą.

Kiedy zrobiło się jasno, technicy ponownie ruszyli na poszukiwanie śladów – oraz głów. Przeczesywali kolejne pasy terenu od początku ścieżki do wraku i dalej, aż po wały ziemne okalające polanę. Szlak przejścia znaczyły żółte tabliczki z numerami. Jezierski osobiście zamontował małą kamerę na jednoczęściowym statywie, który posłużył za wysięgnik – jeden z techników wkładał go do wnętrza furgonetki, starając się nie dotykać zwłok ani ścian, podczas gdy drugi kontrolował pole widzenia za pomocą tabletu, wydając kamerzyście polecenia.

Pawlak robił też zdjęcia swoim aparatem. Dużo zdjęć, jak turysta albo reporter. Nigdy nie wiadomo, może któreś z nich przyniesie klucz do rozwiązania zagadki, o ile najpierw uda się ją dobrze sformułować.

– Tablic rejestracyjnych nie znaleźliśmy. Obawiam się, że eksplozja mogła zniszczyć też numer VIN – powiedział Jezierski. – Mogą być kłopoty z identyfikacją wozu.

Technicy zebrali potencjalne dowody, po czym zapakowali je w szare koperty, pudełka albo strunowe woreczki, w zależności od materiału, z jakiego były wykonane. Szmaty i fragmenty odzieży znalezione wśród drzew rozwieszono na stojaku przypominającym przenośny trzepak. Pozostałe obiekty trafiły na stół, gdzie od razu opatrzono je metryczką. Zawód technika kryminalistyki wymaga nie tylko spostrzegawczości i dociekliwości, ale również cierpliwości niezbędnej do wypełniania kwitów.

– Załadujemy to do naszego wozu i przewieziemy do laboratorium, pewnie w dwóch rzutach – stwierdził Jezierski. – Doktor Nowacki być może zajmie się tym osobiście, sprawa jest rozwojowa, nie? W sensie rozwoju zawodowego, ma się rozumieć.

Robert Nowacki, sąsiad Nowaka w systemie kadrowym, rzeczywiście od niedawna legitymował się stopniem doktora. Pełnił teraz funkcję zastępcy szefa Laboratorium Kryminalistycznego KSP.

Na polance pojawili się ponownie strażacy i Jezierski wraz z Marczakiem zaczęli ustalać z dowódcą sposób rozcięcia wraku, tak aby z jednej strony w jak najmniejszym stopniu uszkodzić spalone szczątki, a z drugiej nie zniszczyć całkowicie tego, co zostało z karoserii. Należało najpierw odciąć skrzynię, choć istniało ryzyko, że rozpadnie się ona w trakcie pracy. Ustawili niewielką przenośną sprężarkę, do której dwoma grubymi kablami podłączyli nożyce hydrauliczne, jednak na razie jej nie uruchomili. Przynieśli także piłę do cięcia stali i kilka poręcznych, wielofunkcyjnych narzędzi, stanowiących połączenie łomu, młotka i toporka, nazywanych chuliganami. Technicy przygotowali foliowe płachty i rozłożyli na dużej drewnianej palecie. Zastanawiali się właśnie nad sposobami podparcia wraku.

– Minimum dwie godziny roboty – ocenił Pawlak. – A znacznie więcej, jeżeli Marczak zrobi pełne oględziny zewnętrzne. Lubi opisywać.

Nowak ziewnął i spojrzał w górę. Na drzewach rosnących od strony ogródków działkowych dostrzegł kule jemioły. Pomyślał o opuszczonych magazynach po drugiej stronie drogi, pobazgranych sprejami przez chuliganów – tych prawdziwych, nie mechanicznych – i doszedł do wniosku, że w miejskim środowisku graffiti jest jak jemioła. Nie zawsze ją widać tak jak w zimie, ale nawet wówczas staje się elementem krajobrazu. Czasami pożera żywiciela, zwłaszcza słabego, ledwo radzącego sobie w mieście, a czasami ubarwia szare otoczenie. Tak czy owak, pasożyt.

– Chodź, coś ci pokażę – rzucił nagle Pawlak. Wrócili ścieżką do przejścia. Pawlak zatrzymał się na grzbiecie dość stromego, pewnie metrowej wysokości garbu między dwiema częściami ziemnego wału. – Jak on tu wjechał? Przecież mógł urwać zawieszenie.

– Chyba już było mu wszystko jedno, skoro i tak zamierzał spalić furgonetkę – zauważył Nowak. – Chwilunia! – Spojrzał na podwładnego. – Jaki „on”? O kim mówimy?

– O zabójcy. – Pawlak machnął ręką. – Stary, daj spokój, przecież wiesz, że tak jest wygodniej.

Nowak uśmiechnął się mimo woli. Daniel Pawlak rzadziej zwracał się do niego per szefie, ale „stary” to niekoniecznie dobra zmiana.

– Widzisz tu jakieś zabójstwo? – spytał. – Na razie mamy zbezczeszczenie zwłok, a za to, jak być może pamiętasz, można iść do więzienia co najwyżej na dwa lata.

Pawlak wzruszył ramionami.

– Dobrze, szefie – powiedział, akcentując ostatnie słowo. – Jasne, nie do końca wiemy „kto” i „co”, nie mówiąc już o „dlaczego”, ale przynajmniej mamy podstawowy dowód, a właściwie dowody. Tylko trochę podniszczone.

Wyszli na ulicę.

Policjanci zajmowali jeszcze prawy pas jezdni i chodnik, ale ruch odbywał się płynnie. Do magazynów, hurtowni i drukarni, które miały siedziby między ulicą Waldorffa i trasą AK, docierały bez przeszkód samochody osobowe i dostawcze. W dwu barakach mieściły się kluby pięściarskie – Nowak pomyślał nagle, że to ma jakieś znaczenie, że istnieje związek między spalonymi, mimowolnie skurczonymi zwłokami i żywymi bokserami – tam również wcześnie pojawiło się kilka aut. Przejechał spychacz i dwie wywrotki. Rąkowski wyjaśnił, że za rondem, bliżej fortu, budowano nowe osiedla. Nowak odnotował to w pamięci – nie na potrzeby śledztwa, ale poszukiwania nowego lokum. W nieokreślonej przyszłości.

– Jedziemy do centrali – powiedział.

3

Czy wiecie, co to jest ogień?

Pytanie zawisło w nieświeżym, klimatyzowanym powietrzu w salce konferencyjnej na pierwszym piętrze pałacu Mostowskich w poniedziałkowe popołudnie. Prokurator zlecił policji prowadzenie czynności związanych ze śledztwem – oczywiście w sprawie zabójstwa, a nie tylko znieważenia zwłok, taka procedura była najwygodniejsza, nie ma co się bawić w artykuł 262 KK. Nadkomisarz Drzyzga, szef drugiego zespołu dochodzeniowego, pokiwał głową, stwierdził: „ciekawe” i powiedział, że woli zajmować się prawdziwymi morderstwami, a nie nieszczęśliwymi wypadkami ekip remontowych wracających po weekendzie do Warszawy, ale chętnie pomoże w miarę skromnych możliwości. Na spotkaniu nie było nikogo z jego grupy, przyjechał za to Łukasz Rąkowski z Bemowa.

– No, co to jest ogień? – powtórzył Robert Nowacki i potoczył wzrokiem po sali, jakby właśnie prowadził zajęcia ze studentami i oceniał, który z nich jest najmniej skacowany po burzliwym weekendzie i w związku z tym będzie w stanie odpowiedzieć na proste pytanie. Rzeczywiście, jedyną wyspaną osobą w tym towarzystwie był aspirant, a dokładnie starszy aspirant Maciej Broniewicz, który z ponurą miną przysłuchiwał się wywodom lekarza. W centrali pojawił się około ósmej, żeby zająć się rutynowymi czynnościami związanymi z jakimś mało istotnym trupem. Nowak uważał jednak, że wszystkie trupy są ważne. Jasne, każdy – czy to specjalista od marketingu, czy filolog klasyczny, fryzjer albo policjant wydziału zabójstw – musi wymyślić jakieś uzasadnienie, musi przekonać sam siebie, że jego praca ma sens i znaczenie społeczne, ale przecież tu chodziło o śmierć pięciorga ludzi, a w życiu nie ma nic ważniejszego od śmierci. Praca Nowaka polegała w gruncie rzeczy na szukaniu uzasadnienia, wytłumaczenia, sensu poszczególnych zgonów. Bez tego byłoby na świecie, a przynajmniej w tym mieście, więcej cierpienia.

Otrząsnął się. Kolejna kawa nie pomogła, chyba wręcz zaszkodziła. Miał wrażenie, że głowa mu za chwilę pęknie, a jednocześnie czuł się dziwnie otępiały.

– Ja wiem! – powiedział. – Syn mnie niedawno o to zapytał. Na początku nie potrafiłem odpowiedzieć, ale sprawdziłem w Wikipedii. To są rozżarzone cząsteczki, hm… substancji palnych… no, ogólnie tego, co się pali, które emitują światło podczas reakcji… eee… utleniania.

– W Wikipedii… Cóż, dobre i to! – Nowacki skinął głową. – Z tym że trochę nieprecyzyjne. To, o czym mówisz, to płomienie, a to nie to samo co ogień. Ludzie znają go od tysiącleci, to najstarsze odkrycie albo wynalazek, a ciągle go nie rozumieją. Rzeczywiście, ogień to rodzaj egzotermicznej reakcji utleniania, w której bierze udział pewne paliwo i czynnik utleniający. Powstaje przy tym tyle ciepła, żeby można było podtrzymać reakcję. Żeby pojawiły się płomienie, oprócz czynnika utleniającego, czyli na ogół po prostu tlenu atmosferycznego, potrzebne jest paliwo w postaci gazowej.

– Jak to: gazowej? A drewno? Węgiel? A benzyna? To przecież nie gazy – zaprotestował Broniewicz.

– Jeździsz samochodem? – spytał Nowacki. – To chyba wiesz, jak działa silnik. Słyszałeś o mieszance paliwowo-powietrznej? Zawsze najpierw musi nastąpić jakiś rodzaj degradacji paliwa ciekłego lub stałego, to znaczy parowanie, sublimacja albo tak zwana piroliza, najczęściej pod wpływem podgrzewania. Ciecz się zapali, jeżeli zostanie przekroczona temperatura zapłonu i dostarczona niezbędna wstępna energia. Kiedy osiągnie nieco wyższą temperaturę, nazywaną temperaturą palenia, reakcja może być podtrzymywana przez dłuższy czas. Co będzie dalej, zależy już od okoliczności. Od rodzaju dostępnego paliwa, jego ilości, przepływu powietrza, dostępności tlenu… Każdy pożar jest inny.

– No dobrze, więc powiedzmy, że ktoś otworzył drzwi i polał zwłoki benzyną, a następnie je podpalił. Czyli… – Pawlak potarł brodę. – Dostarczył wstępną energię, tak?

– Tak.

– I co dalej?

– Mówiłem: każdy pożar jest inny. – Zastępca szefa laboratorium niecierpliwie potrząsnął głową. – Najpierw musi w ogóle wybuchnąć. Strażacy nazywają to rozgorzeniem, to moment, w którym zapalają się wszystkie dostępne powierzchnie w danym wnętrzu. Zakładamy, że było wystarczająco dużo paliwa, żeby to nastąpiło.

– Tutaj przestrzeń była dość ograniczona – zauważył Nowak.

– Ale dopływ powietrza regularny – stwierdził Broniewicz.

– Za to temperatura niska, a wilgotność wysoka – dodał Pawlak.

Nowacki uśmiechnął się.

– Macie wszyscy rację. A co do paliwa, to nie mogło być go dużo. Jeżeli to rzeczywiście mercedes T1, a wszystko na to wskazuje, i nie dokonano w nim żadnych przeróbek, to pojemność baku wynosi siedemdziesiąt litrów. Na pewno nie był pełen, bo w przeciwnym razie nie zostałoby aż tyle z karoserii.

– Ludzie często przerabiali te wozy na campery – wtrącił Pawlak. – Montowali wtedy drugi zbiornik, żeby starczyło na dłuższe trasy. Miałem kumpla, który…

– Niezły camper – przerwał mu Broniewicz. – Upiorne wakacje się szykowały. Prawdziwy karawaning, można powiedzieć. Daj spokój, to zwykły dostawczak.

– Upiorna dostawa zatem – skomentował Nowak. Nagle poczuł coś dziwnego, dreszcz, ukłucie związane z tym, co powiedział. Rozpoznał to wrażenie: zmęczenie i głód potrafią czasami uruchomić intuicję. Odnotował skojarzenie w pamięci.

– Tyle że wysoka temperatura wcale nie musi świadczyć o obecności benzyny – kontynuował doktor Nowacki, nie zwracając uwagi na te dygresje. – Mogło być coś jeszcze, poza ludzkim tłuszczem, który jak wam zapewne wiadomo, jest najlepszym paliwem wchodzącym w skład ludzkiego ciała.

– Moment, a znaleźliście jakieś pojemniki? Kanistry? – spytał Broniewicz.

– Być może.

– Jak to być może? – zdziwił się Pawlak.

– Momencik, włączę rzutnik…

Nowacki nacisnął przycisk projektora. Na paręnaście sekund jasne światło oślepiło zebranych. Doktor zmrużył oczy i nacisnął kilka klawiszy swojego laptopa.

– Widać…? Widać. To zdjęcie zrobione przez strażaków bezpośrednio po pożarze. Czekajcie, powiększę trochę. Widzicie te nadtopione bryły z tyłu, to znaczy z przodu auta?

– Jezierski mówił, że to spalona podłoga.

– Może tak, może nie. Zakładam, że to pozostałości po jakichś pojemnikach. Tutaj – zatoczył kółko kursorem myszy – zachował się nawet kształt.

– Ale jeśli to było paliwo, to z pojemnika nie powinno zbyt wiele pozostać – zauważył Nowak.

– A kto powiedział, że przewożono tam wyłącznie paliwo? – Nowacki uniósł brwi. – Będziemy sprawdzać.

Broniewicz, jak zwykle zresztą, sprawiał wrażenie poirytowanego nadmiarem przekazywanych informacji.

– Fantastycznie, że się dowiedzieliśmy tyle o naturze ognia, tyle że to wszystko nas nie przybliża do rozwiązania. Wiemy, co się wydarzyło, więc albo zaczniemy od miejsca, od tej polanki, i uda nam się zidentyfikować jakieś ślady, albo wyjdziemy od zwłok. Czyli trzeba będzie ustalić tożsamość tych pięciu korpusików, co po pierwsze niekoniecznie musi się udać, a po drugie może zająć mnóstwo czasu.

Robert Nowacki wzruszył ramionami.

– To już wasze zadanie. Ja tylko staram się opowiedzieć, co się na tej polance stało.

– A co z numerem VIN? Badaliście nadwozie? – zapytał Broniewicz. – Da się zidentyfikować ten pojazd?

– Tablic nie znaleźliśmy, a prawa strona nadwozia, w tym nadkole i część komory silnika, zostały mocno zniszczone podczas pożaru. Moim zdaniem materiały znajdujące się w kabinie, pewnie jakieś tworzywa sztuczne, płonęły w wyższej temperaturze.

– Czyli?

Nowacki zaczerpnął tchu.

– Czyli tabliczka, owszem, może tam być, ale do ewentualnego odczytania czegokolwiek potrzebna będzie szczegółowa analiza. Krótko mówiąc, mamy pecha.

Zapadła cisza. Po chwili Nowak chrząknął i uniósł rękę.

– Dobra, to może spróbujemy odtworzyć przebieg wydarzeń. Pomyślmy – zwrócił się do Pawlaka. – Wjeżdżasz na polanę, niemal urywając zawieszenie… I co dalej?

– Otwieram drzwi, opróżniam kanister z jakimś paliwem i rzucam zapaloną szmatę, koktajl Mołotowa, cokolwiek…

– Tak, każdy kierowca dostawczaka ma koktajl Mołotowa…

– Nie jestem zwykłym kierowcą dostawczaka. Przygotowałem się.

– Jasne – zgodził się Nowak. – Co potem powinieneś zrobić?

– Jak najszybciej spierdalać – zauważył Broniewicz.

– Nie od razu – powiedział Pawlak. – Najpierw musisz sprawdzić, czy pożar wybuchnie. Więc zgadza się, spierdalasz, ale niedaleko. Chowasz się w bezpiecznym miejscu, na przykład za wałem albo za tą ruderą, gdzie Adam znalazł koty, i czekasz.

Pawlak skinął głową.

– Pożar wybucha. Może następuje eksplozja.

– Spierdalasz tym razem na pewno – stwierdził Broniewicz.

– Owszem – stwierdził nadkomisarz. – Do samochodu, motocykla, roweru, do nocnego autobusu, w dowolne miejsce, z którego zamówisz sobie taksówkę.

– Albo do domu – zauważył Robert Nowacki.

Broniewicz skinął głową.

– No właśnie. Albo do domu. Albo zostajesz na miejscu i czekasz, aż głupki z policji skończą pracę. – Odwrócił głowę i spojrzał na młodego policjanta w mundurze. – Powiesz nam coś?

Łukasz Rąkowski, który nie odzywał się zbyt często do tej pory, przetarł oczy.

– No zaczęliśmy przecież zbierać informacje – powiedział. – Z kamer z osiedli, sprzed północy i już z poniedziałku… Od straży miejskiej, bo tam był jeden wóz na patrolu. Wasz człowiek był u księdza i w ZDM-ie, tak?

Kwiatkowski pomachał ręką.

– No właśnie – kontynuował Rąkowski. – Tylko chciałbym zauważyć, że być może ten gość od podpalenia wcale nie poszedł do domu. Ktoś tam przecież był. Kogoś goniłeś – zwrócił się do nadkomisarza.

Kwiatkowski uniósł ponownie rękę.

– Wcale nie wiadomo, czy ten ktoś miał związek z pożarem.

Rąkowski spojrzał na niego zdezorientowany, ale nie odpowiedział.

– A czy coś się u was ostatnio dzieje? – spytał Nowak. – Coś, o czym powinniśmy wiedzieć?

– Jeżeli to jakieś porachunki mafijne, egzekucja, to nie mam pojęcia, o co może chodzić. Może to jakieś niedobitki „Mokotowa”? – Policjant odchylił się na krześle. – Mamy od pewnego czasu dużą akcję, robimy złodziei samochodów we współpracy z CBŚ, ale to jedyna większa sprawa w moich kompetencjach, taka, powiedziałbym, ogólnokrajowa.

– Trupy mogą być całkowicie lokalne – zauważył nadkomisarz. – Albo, kurna, zagraniczne. Może Ruscy? Albo Ukraińcy?

– Może. Ale mnie o to nie pytajcie. – Rąkowski wzruszył ramionami. – Poza tym każdy może przywieźć trupy do mojej dzielnicy, nie?

Nowak pokiwał głową i spojrzał ponownie na Nowackiego.

– Słuchaj, Robert, zastanówmy się nad wersjami, dobra? Po co pali się zwłoki? Dlaczego ludzie wywołują pożary?

– Żeby kogoś zabić albo zniszczyć mienie. No i jeszcze w jednym celu. – Nowacki narysował dłonią w powietrzu koło. – Wszyscy pracujemy w tym budynku. Powinniście wiedzieć.

– Ej, panie doktorze, w tym pomieszczeniu nie ma byłych podwładnych generała Kiszczaka – rzucił ponuro Nowak.

– Chuj mu na grób – wtrącił Broniewicz.

– Tak, jasne – rzucił Nowak. – Wszyscy wiemy, o co ci chodzi. Żeby zniszczyć dowody albo ukryć przyczyny śmierci.

– Zgadza się. Dlatego potrzebne są szczegółowe badania szczątków, żeby ustalić, czy przypadkiem nie zaszedł ten ostatni przypadek.

Nadkomisarz pomedytował chwilę. Miał już dosyć tego dnia, potwornie bolała go głowa, częściowo z niewyspania, częściowo z powodu wyjątkowo niskiego ciśnienia.

– Może być jeszcze jedna przyczyna.

– Jaka? – spytali jednocześnie Marczak i Pawlak.

– Ktoś spalił samochód z ciałami po to, żeby go spalić. Dla przyjemności albo po to, żeby je łatwo znaleźć.

– Czyli piroman, szaleniec, seryjny zabójca? – Broniewicz pokiwał głową. – Sam tyle razy mówiłeś, że seryjnych zabójców nie ma, chociaż przecież dwóch… dwoje udało ci się już zatrzymać. Ale rozumiem… – Spojrzał na Nowaka i uśmiechnął się złośliwie. – Chciałbyś zająć się teraz jakimś prawdziwym świrem? Hannibalem Lecterem? Na koniec?

– Nie mów mi teraz o końcu – burknął Nowak. – Jeszcze nie złożyłem wniosku emerytalnego, młody człowieku. – Westchnął. – Przecież nie wiadomo, o co tu chodzi. Ktoś zabrał to, co najważniejsze, czyli głowy. Może powinniśmy je najpierw znaleźć i dopasować do tego, co zostało.

Wieczór był szary, mglisty i brzydki. Temperatura utrzymywała się w okolicach zera, ale jak mawiał ojciec nadkomisarza, szła w stronę plusów, tyle że zaczął padać drobny śnieg, który cienką warstwą pokrywał jezdnie i chodniki. Nowak postanowił pojechać metrem na Młociny, a stamtąd tramwajem na Tarchomin. Kasia odbierze go z pętli.

Wyjął telefon. Przyszła jedna wiadomość, właśnie od żony.

„Smutne. Wyrazy współczucia. Ale non omnis moriar”.

Nowak najpierw poczuł dreszcz niepokoju. Coś z ojcem? A może z teściem? Nie, zaraz. Odetchnął głęboko. Był niewyspany i dziwnie reagował. Przecież to tylko luźny SMS, tak się nie zawiadamia o śmierci bliskich osób, przynajmniej w tej rodzinie.

Oddzwonił.

– Co się stało? – spytał od razu.

– Jak to? – Kasia była zdziwiona. – Nie słuchałeś radia?

– Tylko policyjnego. Co się stało? – powtórzył.

– David Bowie nie żyje.

Nowak uniósł głowę i rozejrzał się dookoła. Nie bardzo rozumiał.

– Nie, nie – powiedział. – Musiałaś się przesłyszeć. W piątek ukazała się nowa płyta, pewnie właśnie o tym mówili. Chciałem kupić w Empiku, ale oczywiście nie było. Już zamówiłem w internecie. Słyszałem jeden kawałek, średnio mi się podoba, ile razy można opowiadać o rozterkach starzejącego się artysty… No wiesz, człowiek zagubiony w czasie koło KaDeWe… – Urwał. – Czekaj. Ty nie żartujesz.

– Nie, nie żartuję. Naprawdę umarł. Podobno rak wątroby. Włącz dowolną stację, na pewno usłyszysz Space Oddity alboLife on Mars.

Nowak przełknął ślinę. Tak, rzeczywiście, brak snu na pewien czas potrafi zwiększyć jasność myślenia i umiejętność kojarzenia faktów oraz dostrzegania ich nowych znaczeń. Łatwiej wtedy o coś, co można nazwać olśnieniem.

– Skurczybyk – powiedział. – Prawdziwy artysta. Wyczekał do samego końca. Wyreżyserował swoją śmierć.

4

Nowak patrzył na zwłoki, które z plątaniny czarnych kończyn, z nowoczesnej rzeźby symbolizującej relacje między ludźmi w wielkim mieście zmieniły się w pięć osobnych postaci. Lekcja anatomii doktora Marczaka. Kto wie, może rzeczywiście coś symbolizowały. Może zabójca – o ile istniał jakiś zabójca – chciał coś dać do zrozumienia, właśnie jak artysta kierujący swoje dzieło do pewnej grupy odbiorców, a ponieważ żyjemy w epoce postmodernistycznej, każdy rodzaj odbioru jest właściwy.

Z tym że dzieło było dynamiczne. Podlegało przetwarzaniu kolejno przez ogień, strażaków, techników policyjnych, lekarzy. Jeśli nawet twórca miał jakiś upiorny zamysł, obecny wygląd dzieła raczej nie był z nim zgodny.

Nowak uśmiechnął się. Oto on, Nathan Adler, wraz z zespołem, gotowy poszukiwać sprawcy makabrycznych zbrodni w wielkiej metropolii, stoi w jasnym, dobrze oświetlonym pomieszczeniu pełnym białych i metalowych powierzchni. Zakład Medycyny Sądowej po remoncie wydawał się znacznie przyjaźniejszym miejscem, przestał być zanurzony w przeszłości, w czasach PRL. Każdy trup, który tu trafiał, mógł liczyć na godne przechowywanie i uczciwe traktowanie podczas sekcji, a funkcjonariusz policji w nowym otoczeniu nie czuł się wreszcie milicjantem.

Doktor Roman Przebendowicz był człowiekiem złośliwym i apodyktycznym, ale też kompetentnym. Nowak przypomniał sobie pierwsze spotkanie z antropologiem sądowym. Na budowie bloku przy Lazurowej koparka odsłoniła ludzkie kości. Na miejscu pierwsi pojawili się strażnicy miejscy, którzy na prośbę kierownika robót wrzucili wszystkie kości do kartonów, porządkując je z grubsza według kolorów. Przebendowicz wygłosił wówczas dziesięciominutową tyradę, w której słowo „burdel” było najłagodniejszym określeniem.

Kolejny doktor. Nowakowi przyszedł do głowy fantastyczny pomysł: może na emeryturze powinien zostać konsultantem jakiegoś instytutu naukowego zajmującego się bezpieczeństwem albo przemocą w środowiskach miejskich? Wiedział o tym sporo, i to od praktycznej strony… Nie, jednak zbyt długo pracował w policji, żeby poważnie myśleć o takich sprawach. Dyplom magistra socjologii będzie się nadal pokrywać kurzem w szufladzie – a właściwie kurzu uniknie, bo jest przyciśnięty stertą innych papierów.

– Postaraliście się tym razem – stwierdził z uznaniem Przebendowicz. – Nie pogubiliście zbyt wiele i chyba za bardzo nie pomieszaliście szczątków. Do tego film i szczegółowe zdjęcia. – Pokazał odbitki przyczepione do przenośnej tablicy.

– Trochę się ukruszyło – zauważył Nowak, wskazując fragmenty kości otoczone ciemną warstwą o niejednolitej grubości.

– Trudno, żeby było inaczej. Im dłużej trwa pożar, tym więcej tkanek ulega zniszczeniu. Kiedy wypalą się wszystkie substancje organiczne, następuje kalcynacja kości, materiał mineralny robi się kruchy. Tak jak tu. – Wskazał luźne fragmenty ciała z prawej strony.

– Co teraz zrobimy? – spytał doktor Marczak. – Proponuję wykonać radiogramy poszczególnych zwłok i fragmentów. Zidentyfikujemy ewentualne ciała obce przed sekcją.

– Można by zrobić tomografię – zauważył antropolog.

– Nie ma sensu mnożyć kosztów – stwierdził Marczak. – I tak będziemy ich wszystkich rozcinać. Zarezerwowałem pięć miejsc w chłodni – zwrócił się do Nowaka. – Obok siebie! Teraz mamy czterysta pięćdziesiąt szuflad, więc to nie problem. No, w każdym razie poszukamy wszystkiego, co pozwoli zidentyfikować tych ludzi oraz być może określić przyczyny zgonu. Niektóre rodzaje urazów pozostawiają ślady, które nie mogły powstać na skutek działania płomieni i wysokiej temperatury.

– To nie będzie łatwe – dodał Przebendowicz. – Dlatego poszukamy też elementów sztucznych.

– Czyli protez, rozruszników serca… – Nowak przypomniał sobie sprawę wyłowionych z Wisły zwłok młodego Szweda. – Gwoździ ortopedycznych. Pocisków.

– Rozruszników raczej tu nie ma, bo mielibyśmy dodatkowy wybuch podczas pożaru. To zresztą pierwsza rzecz, o którą pytają w krematoriach. – Marczak uniósł głowę. – Rodzinę, nie trupa, ma się rozumieć. Szkoda, że nie ma głów, wtedy mielibyśmy do dyspozycji zęby.

– Rzeczywiście, nie ma głów – przyznał nadkomisarz. – Takie drobne utrudnienie. Ale czy jest jakaś szansa na uzyskanie DNA?

– Oczywiście, że jest – powiedział Marczak. – Wprawdzie degradacja kwasu dezoksyrybonukleinowego następuje w temperaturze stu dziewięćdziesięciu stopni, ale fragmenty, które pozostają, w normalnych warunkach są wystarczające do identyfikacji, zwłaszcza z tkanki kostnej, bo… Spójrzcie, panowie. – Wskazał coś, co mogło być kością udową. Dolna część była całkowicie osłonięta, ale na górze piętrzyły się gruzły czarnobrązowego, spalonego mięsa. – Kiedy puszczą już zaczepy mięśni, tkanka cofa się do dalszej części kości, chroniąc ją zarazem przed bezpośrednim działaniem ognia. Oczywiście jeśli pożar potrwa wystarczająco długo, ze stałym dostępem do tlenu i paliwa, albo jeżeli ciało zostanie wyprażone w piecu krematoryjnym, a wsad następnie zmielony, o DNA możemy zapomnieć. Ale i tak sporo rzeczy może przydać się do identyfikacji. Poza protezami i innymi metalowymi elementami zostają fragmenty kości ze śladami urazów zażyciowych i przebytych chorób, na przykład miażdżycy. Jeżeli człowiek przed śmiercią przechodził pewne rodzaje badań, niekoniecznie inwazyjne, analiza chemiczna wykaże w prochach podwyższone poziomy niektórych pierwiastków.

– Tyle że pożar samochodu to nie spalanie w piecu – zauważył patolog. – W piecu są dwie godziny równego płomienia o stałej temperaturze. Tu mamy niejednorodne warunki spalania, zmiany w dopływie powietrza, różne materiały palne we wnętrzu auta… Rozpiętość temperatur mogła być ogromna, powiedzmy od dwustu do nawet tysiąca dwustu stopni. Zobaczcie. – Wskazał zdjęcie, a potem ciała. – Zwłoki są bardziej spalone bliżej drzwi, tam, gdzie dopływało powietrze. Za to te najbardziej zdefragmentowane… Hm…

– Wyglądają, jakby je potraktowano jakąś dodatkową substancją. Spaliły się na wiór. Prawie nie ma tkanek.

– Może to wynik eksplozji?

Marczak zasępił się nieco.

– Może. Dziwna rzecz z tą eksplozją. Rozerwała podwozie i część skrzyni, bak jest pęknięty i powyginany, jednak nie była zbyt silna, to znaczy na pewno przemieściła zwłoki, ale… Chyba że… – Lekarz uniósł głowę. – Ten garb przy wjeździe. Mógł uszkodzić zbiornik. Zrobiła się dziura, co przyspieszyło wybuch. Płomienie osmaliły wrak od zewnątrz, na dodatek powstały też otwory w karoserii.

Nowak odnotował w pamięci, że należy sprawdzić, co ma do powiedzenia laboratorium na temat wybuchu.

– Ci dwaj byli na dole – dodał Marczak, wskazując palcem – i mogą mieć nawet zachowane organy wewnętrzne.

– Świetnie – powiedział antropolog. – To co, zaczynamy?

Wskazał stojący obok wielkiego stołu blat na kółkach, na którym leżały pierwsze zwłoki.

Nowak wszedł do sali i odruchowo zatrzymał się na moment, żeby ocenić sytuację. Pod ścianą siedział naczelnik wydziału, podinspektor Zygmunt Badowski, z elegancko przystrzyżoną brodą i krótkimi siwymi włosami. Założył dziś mundur, co nie zdarzało się często funkcjonariuszom tego wydziału. Mundur Nowaka wisiał w szafie w plastikowym pokrowcu; nadkomisarz ostatnio miał go na sobie jakieś dziesięć – nie, jedenaście lat temu, znowu ten 2005 rok – kiedy wręczano mu nagrodę za sukces spektakularnego śledztwa w sprawie tramwajowego mordercy, o którym głośno było w mediach wszelkiego rodzaju (cóż, zatem mimo wszystko okazał się bardziej przydatny niż dyplom). Pewnie Badowski miał wcześniej spotkanie w ratuszu albo w komendzie głównej z jakąś zagraniczną delegacją. Wyglądał na poirytowanego i stukał nerwowo długopisem. Pawlak dyskutował zawzięcie z Broniewiczem na temat wyższości beretty 92 FS nad waltherem P99, zarówno jeśli chodzi o celność, jak i wygodę obsługi mechanizmu spustowego, a także coś, co podkomisarz określał mianem „oldskulowego dizajnu”. Maciej Broniewicz, zdobywca wielu nagród w konkursach strzeleckich, traktował Pawlaka jak zdolnego, ale odrobinę natrętnego ucznia. Czyli właściwie tak jak Nowak.

Ponury mężczyzna, który siedział naprzeciwko naczelnika, nie pracował w „terrorze”. Nowak zmarszczył brwi. Skądś go znał, widział go na pewno w tym budynku, dawno temu, na pewno przed pamiętnym rokiem 2005. Gość był wtedy młodszy – każdy był młodszy, też mi odkrycie – i nie miał zarostu, siwych włosów równomiernie rozłożonych pośród ciemnej czupryny, zapadniętych policzków, a także tej blizny, niezbyt długiej, ale za to głębokiej, po lewej stronie. Dziwne, Nowak nie miał pamięci do twarzy, co u policjanta było sporą wadą, jednak tę skojarzył od razu. Może ludzie mają wiele twarzy, masek przywdziewanych na różne okazje, a ten facet tylko jedną?

– Jesteś nareszcie – odezwał się Badowski, gdy nadkomisarz zamknął drzwi. – Siadaj. Żeby nie przeciągać: chciałbym przedstawić kolegę z Centralnego Biura Śledczego. Komisarz Mateusz Szymański. – Ponury mężczyzna nieznacznie uniósł lewą dłoń. – Pracował kiedyś u nas w wydziale kryminalnym, może sobie przypominacie? – Badowski spojrzał na Nowaka.

Nadkomisarz skinął głową. Pamiętał, że coś się wtedy wydarzyło, przez co ten facet musiał stąd odejść. Tylko co to było? Nie sprawa dyscyplinarna, nic z tych rzeczy, w końcu człowiek trafił do komendy głównej…

– Mateusz zajmował się przestępczością zorganizowaną i nadal się nią zajmuje – kontynuował naczelnik – tylko na innym szczeblu i na nieco szerszą skalę.

– Pamiętacie cmentarze gangsterskie w różnych miejscach pod Warszawą? – Człowiek z blizną powiedział to cicho i spokojnie, ale nagle wszyscy spojrzeli w jego stronę.

Nadkomisarz kiwnął głową.

– Tak – mruknął.

– Jeżeli można to nazwać cmentarzami. – Szymański wygiął usta w grymasie udającym uśmiech. – Kilka grobów obok siebie, czyli raczej cmentarzyki. Trzy osoby pod Nadarzynem, z czasów „starego Pruszkowa”. Dębówka pod Konstancinem, dwie osoby, robota „Bukaciaka” i jego ludzi. Powsin, kolejne dwie osoby, gang mokotowski. Wcześniej w Modlinie dwie osoby zakatowane w dwa tysiące piątym i jeszcze na pewno parę albo paręnaście, których nie udało nam się na razie odkryć. Puszcza Kampinoska… Sami wiecie.

– Wiemy – potwierdził Nowak.

Gangsterzy rzadko działali teraz w tak spektakularny sposób jak w latach dziewięćdziesiątych, tuż po transformacji ustrojowej, kiedy pojawiła się prawdziwa przestępczość zorganizowana. Dochodziło do strzelanin w hotelach, restauracjach, na stacjach benzynowych zarówno w stolicy, jak i w okolicznych miastach i miasteczkach. Po co jednak zwracać uwagę policji, prokuratury, służb, mediów? Morderstwem w biały dzień przejmować się będą wszyscy, a zaginięciem jedynie najbliższa rodzina: teraz osoba, która podpadła gangowi – konkurencyjnemu lub własnemu – była szybko i sprawnie uprowadzana spod domu albo jej samochód zatrzymywali do kontroli fałszywi policjanci. Zdarzały się przypadki wciągania ludzi do furgonetki prosto z ulicy, spod sklepu nocnego albo przychodni.

– Zajmowałem się tymi sprawami, mówię o grobach odkrytych w ciągu ostatnich trzech lat – podjął Szymański.

– Prosiłeś o pomoc Biuro – Badowski zwrócił się do Nowaka – więc przysłali nam Mateusza. Przyjmij go do zespołu. Z tego co wiem, został specjalistą od śmierci. Od grobów bezimiennych ofiar zakopanych na obrzeżach podwarszawskich lasów. Zstępuje na najniższy krąg piekieł.

Szymański patrzył przez chwilę na naczelnika bez uśmiechu.

– Wszyscy jesteście w pewnym sensie specjalistami od śmierci. Nie róbcie ze mnie Jamy. Pozwólcie, że opowiem o konkretach, dobrze?

Pawlak uniósł brwi ze zdziwieniem, Broniewicz wzruszył ramionami. Badowski tylko pogładził brodę. Nowak nagle zdał sobie sprawę, że jest jedynym ogolonym facetem w tym gronie.

– Słuchamy – oznajmił bez