Petra - Maria Krüger - ebook + książka

Petra ebook

Krüger Maria

0,0

Opis

Petra jest pasjonującą powieścią historyczną dla dzieci napisaną przez Marię Krüger, autorkę Karolci. Maria Krüger zaprasza młodego czytelnika w podróż po średniowiecznej Polsce, a czyni to ze znaną tylko sobie wirtuozerią, wplatając autentyczne motywy i postacie w bieg fascynujących przygód stworzonej przez siebie charyzmatycznej bohaterki – Petry. Intryga powieści jest niezwykle atrakcyjna i… aktualna! Petra jest dziewczyną ubogiego stanu. Choć wyróżnia się inteligencją i wieloma talentami, współczesny jej świat nie może zaoferować ambitnej dziewczynie ciekawszej oferty na życie, jak pracę w bogatej gospodzie, gdzie odziana w piękną suknię zarabia śpiewem. Ale rezolutna bohaterka nie godzi się ze swoim losem pięknej panny do zabawiania gości. Przebrana za chłopaka wymyka się ze złotej klatki i sama staje się kowalem swojej wolności i swojego losu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 165

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZDZIAŁ PIERWSZY

Gdyż trudno jest tego dowieść,

iżby kto wyprawił powieść,

gdzie jest szemranie czy też zgiełk,

bo się temu przerwie pamięć wnet.

Przeto pokornie prosimy,

byście pomilczeć raczyli,

aprzeszkodzić tej naszej grze,

acz prostej – nie pozwolili.

Gospoda stała na wzgórzu izdawała się być niedaleko, ale ponieważ grunt był falisty, więc droga gubiąca się wnierównościach okazała się owiele dłuższa. Dwaj podróżni, jadąc na dużym, miękko wysłanym wozie, niecierpliwie wpatrywali się wmigocące różowym blaskiem szybki okien. Woźnica raz po raz odwracał się zroześmianą gębą ipokazywał batem na rozległe budynki gospody. Najęto go, aby podróżnych dowiózł do Krakowa. Zapłacili dobrze, ale poganiali jak diabły.

Wyglądali też jak diabły. Obaj całkiem czarno ubrani – starszy wogromnym płaszczu, który chwilami ina głowę sobie narzucał, młodszy wdługich pończochach na cienkich nogach izdługim, wygiętym nosem, na którym tkwiły oprawne wdrut szkiełka. Gadali ze sobą bez ustanku miękkim, śpiewnym językiem iwymachiwali przy tym rękami, jakby się mieli wtej chwili wziąć za łby. Ale do tego nie dochodziło. Stary zawracał białkami czarnych oczu, potrząsał szerokimi rękawami, awkońcu zarzucił sobie na głowę połę ogromnego płaszcza isiedział nastroszony jak wielka czarna wrona. Młodszy ruszał wystającą grdyką na cienkiej szyi iwchwilach milczenia towarzysza ględził coś tam do siebie obcym, ptasim szczebiotem.

Woźnica przestał już na nich zwracać uwagę, jedną tylko myślą opanowany, że za chwilę czeka go po całym dniu jazdy porządna micha kaszy ze skwarkami idzban piwa. Zcudakami wszelkiego rodzaju był już oswojony dostatecznie, bo wtedy pełno najdziwaczniejszych cudzoziemców ze wszystkich stron świata tłukło się po polskich gościńcach. Szukali przygód, zarobku, anajczęściej schronienia wtym kraju, słynącym zdobrobytu igościnności.

Dwaj czarni podróżni byli takimi właśnie zbiegami. Wmałym włoskim państewku, ich dalekiej ojczyźnie, panujący nabrał niemiłego przyzwyczajenia mordowania ludzi, którzy mu się nie podobali. Aprzyczyny tego braku sympatii mogły być nader różne. Na przykład – zbyt wielki majątek, który owiele więcej przystawałby panującemu niż poddanemu, popularność uludzi, pochodzenie, które mogło dawać prawa do dziedzictwa tronu, i... czary. Czary były bodajże najgroźniejsze. Bo wjaki sposób można było dowieść, że ulubiony koń księcia okulał nie dlatego, że przyglądał mu się długo ipilnie doktor Jacopo Corsi, tylko dlatego, że koń był źle podkuty, amałą księżniczkę rozbolał brzuszek po gruszkach tylko dlatego, że były niedojrzałe, nie zaś zatrute przez drugiego doktora – Andrea Lippiego? Iwłaśnie ztej przyczyny doktor Jacopo Corsi idoktor Andrea Lippi woleli uciekać, gdzie pieprz rośnie.

Wpogoni za owym pieprzem spotkali na Węgrzech rodaka, który właśnie powracał ze studiów na Jagiellońskim Uniwersytecie icuda im opowiadał oKrakowie ipolskiej gościnności. Tego im było trzeba. Byli już zmęczeni włóczęgą ibez grosza. Znieśmiałą nadzieją przekroczyli polską granicę i– zaczęło się dla nich życie jak we śnie. Wdodatku sen był nie tylko przyjemny, ale korzyści zniego płynące okazały się dość realne. Każdy napotkany po drodze dwór podejmował ich jak najmilszych gości. Ugaszczano ich iobdarowywano, podziwiając wiedzę iumiejętności, aco najbardziej dziwiło włóczęgów – rozmawiano znimi ich własnym językiem albo też niezłą łaciną.

Biedne włoskie diabły odetchnęły. Jechali teraz do Krakowa pełni otuchy, wioząc pisma polecające do najznamienitszych krakowskich panów inadzieję poparcia przez swego rodaka, Filipa Buonaccorsiego, wychowawcę synów królewskich. Ten wytworny poeta ipełen wdzięku modniś, który potrafił swą głęboką wiedzą irzeczywistym talentem formować umysły przyszłych królów, odbył kiedyś taką samą drogę jak oni – Jacopo Corsi iAndrea Lippi. Powinien więc ich zrozumieć – jak mniemali naiwnie, nie wiedząc, że żadne klęski nie są wmocy tak przemienić człowieka, jak skromna choćby dawka powodzenia.

To, co prostolinijny woźnica uważał za groźną wskutkach awanturę, gęsto ozdobioną najcięższymi obelgami, to była po prostu przyjacielska narada na temat nawiązania odpowiednich stosunków wKrakowie – ziemi obiecanej. Mało obyty Polak nie znał się jeszcze na włoskim temperamencie.

Wjechali właśnie na dziedziniec gospody ikuso ubrani pachołkowie wyładowali ich zhonorami zobszernego pojazdu.

Sam gospodarz stał wprogu, ale pełen godności nie kwapił się na dziedziniec. Włoskie diabły zanadto były Włochami, aby nie spostrzec inie ocenić niezwykle pięknej roboty grubego złotego łańcucha na jego dostatnim brzuchu. Za taki łańcuch bodaj sporą wieś można by kupić.

Obszerna izba gospody przedstawiała się nie gorzej od jakichś wielkopańskich komnat. Woknach szyby oprawne wołów, na ścianach miękkie flamskie3 kobierce, tkane wosoby, zwierzęta idziwaczne kwiaty, aobok kobierców zasłony skórzane, szpalerami zwane, ze wzorami złocistymi na zielonym tle. Płomienie ogromnego komina imałe płomyczki kilku woskowych świec migotały rumieńczykami na cynowych dzbanach ikubkach, ana sklepieniu, beczkowatego kształtu, migotały cienie ludzkie. Wizbie pełno było podróżnych. Kilku szlachciców, obszernie ifutrzasto mimo lata odzianych, jacyś rycerze ocudzoziemskim wyglądzie, zogromnymi mieczami ipiórami na hełmach, kilka niewiast – pewnie mieszczek wpodróży – siedziało przy kominku, zodrzuconymi na plecy zasłonami od kurzu, awkącie świeciło białą brodą ciemne oblicze zamorskiego kupca.

Gospodarz powitał gości zlekka krajową łaciną. Usadowił ich na szerokiej ławie wciemnym kącie ipo chwili konopianowłosy wyrostek postawił przed nimi dzban włoskiego wina imałą włoską lampeczkę olejną. To ich rozczuliło. Był to jakby kawałek ich dalekiej, niewdzięcznej ojczyzny. Cierpliwie czekali, co dostaną do jedzenia, wpatrzeni wrubinową strużkę wina, sączącego się do srebrzystych kubków. Wtej chwili postawiono przed nimi misę dymiącego jadła, ale nim go dotknęli, odwrócili żywo głowy. Wizbie rozległ się słodki dźwięk cytry – potem śpiew:

Serce moje, co czynisz, czemu się frasujesz,

Widzisz swoje nieszczęście, kogoż wtem winujesz?

Nie utyskuj na nieszczęście, wola boża była

Inieszczęsna godzina, która nas rozłączyła.

Już ci ja odjeżdżam, już orękę proszę,

Widzisz, moja najmilsza, jaki żal odnoszę,

Już nie wytrwam, ciężko mi, ciężką siłę znoszę,

Tylko powiedz mi otym, powiedz, miła, proszę,

Aczemu taką wzgardę cierpię wtwej miłości

Od ciebie, że mnie nie chcesz ulec wswej uprzejmości?

Jeśli tak, wspomóż, Boże, wspomóż strony obie,

Ty masz siła przyjaciół, ja poszukam sobie...

Na ciężkim zydlu przed kominem stała dziewczynka wyglądająca na lat może dziesięć. Ubrana była wsukienkę srebrzystą, długą aż do stóp obutych wczerwone ciżmy – isztywną jak drewniana rzeźba. Na szyi miała gruby naszyjnik zturkusów, na cienkich palcach pierścienie, ciężkie itrochę za duże. Śpiewała zprzymkniętymi oczyma, strząsając na plecy fryzowane pukle niezwykle jasnych włosów. Kiedy skończyła piosenkę irozejrzała się po izbie, widać było oczy jasnobłękitne, przy bardzo białej twarzyczce wyglądające jak cień na śniegu, nosek krótki, zadarty iusta poważne, prosto narysowane.

Wizbie patrzyli teraz wszyscy na nią. Obcy rycerze głośno wyrazili swój zachwyt śmiesznie łamanym językiem – odpowiedziała uprzejmie wszybkiej, frankońskiej mowie. Zgadła – byli Francuzami: śmiejąc się, klaskali wdłonie idomagali się francuskiej piosenki. Potrząsnęła głową iodpowiedziała zabawną francuską anegdotką, tłumacząc ją natychmiast na polski, zukłonem wstronę strojnych mieszczanek. Kiwały głowami ujęte tą grzecznością, ale dziewczyna spojrzała teraz wkąt sali, gdzie siedział brodaty kupiec, patrzący na nią bez uśmiechu spod nasępionych brwi. Opuściła ręce wzdłuż sukni, podniosła poważną twarzyczkę ku pułapowi izaczęła deklamować śpiewnie irytmicznie. Stary Włoch spojrzał na towarzysza.

– Słyszysz?!

Młodzieniec słuchał, otwarłszy gębę jak karp. To był najczystszy język grecki – opowiadanie Homera oupadku Troi. Stary Grek wkącie spuścił głowę. Były to właśnie czasy drugiego upadku Grecji po straszliwej rzezi Greków wzdobytym przez Turków Konstantynopolu. Skąd przywędrował stary kupiec lewantyński4 ico zdążył przeżyć iwidzieć?

Deklamacja urwała się wpół wiersza. Starszy Włoch mimo woli podjął przerwany heksametr5, ale dziewczyna potrząsnęła głową ilekko zeskoczyła na ziemię. Wionęła srebrzystą suknią przez izbę iprzystanęła przy stole posępnego Greka. Jak gdyby kończąc przerwany werset, rzuciła jasnym głosem kilkanaście heksametrów, śpiewających radość Odysa zpowrotu do ojczyzny. Stary człowiek patrzył na nią uważnie. Powoli sięgnął dłonią do wiszącej upasa torby. Dziewczyna cofnęła się urażona, ale Grek uśmiechnął się ujmująco ipodał jej na dłoni jakiś przedmiot, połyskujący ostrym fioletem.

– To ty – powiedział – mała syreno.

Była to gemma6 rżnięta wametyście. Delikatny, wytworny rysunek przedstawiał Pentezyleę, młodzieńczą królową amazonek. Wrysunku podniesionej, drobnej główki było rzeczywiście jakieś podobieństwo do małej śpiewaczki.

Obdarowana ścisnęła wszczupłej piąstce czarujący klejnocik. Fałdy jej sztywnej sukienki załamały się wukłonie godnym księżniczki.

– Dziękuję, Odyseuszu – odrzekła wojczystej mowie cudzoziemca. Uśmiechnęła się do niego już nie tym swoim poprzednim, sztucznym, kuglarskim uśmieszkiem, ale po prostu idziecinnie, jak wnuczka do dobrego dziadka.

Stary Włoch przechylił się do niej przez stół.

– Adla nas nie znajdziesz piosenki, panienko?

Spojrzała na niego uważnie. Mówił do niej po grecku, ale zbyt wielu ludzi widziała wgospodzie, żeby nie poznać jego narodowości.

– Kim jesteście, panie?

– Jestem uczniem Hipokratesa7 – odparł podstępnie, ciesząc się już zgóry jej kłopotem.

– Awięc pierwsza moja piosenka była dla was przeznaczona – odrzekła śmiało. – Jeśli jesteście lekarzem, znajdziecie lekarstwo na cierpienia tęsknoty, awtedy ułożę piosenkę wesołą ku czci waszej umiejętności.

Roześmiali się teraz obaj Włosi trochę niewesoło ztego przemądrzałego dowcipu małej izwłasnej nieumiejętności wleczeniu cierpień tęsknoty. Wsam raz odpowiedź dla przymusowych obieżyświatów.

Wtej chwili na progu izby ukazał się znów gospodarz niosący misterny dzban, pełen jakiegoś szczególnie cennego trunku.

– Petra! – zawołał.

Mała obejrzała się ifrunęła ku niemu. Ostrożnie ujęła dzban ipodeszła do strojnych mieszczanek. Po chwili słychać tam było szepty iśmiechy, świadczące, że strojnie ubrane panie, widać pochodzące zktóregoś ze znanych ibogatych rodów mieszczańskich – nie nudzą się przy wieczerzy.

– To wasza córka? – zapytał włoski młodzieniec gospodarza.

– Tak. Udała mi się!... – odpowiedział gospodarz, ale wtej chwili skinął na niego lewantyński kupiec. Jeden ze szlachciców pochylił się ku Włochom.

– Ten Klemens ma skarb, nie córkę – zaśmiał się. – Pół Krakowa zjeżdża tu na miód iwino, żeby zobaczyć tę smarkatą iporozmawiać znią. Już ją chciała pani kasztelanowa Tęczyńska wziąć do siebie, do dworu, żeby ją zabawiała, ale nie dał. Ma rozum. Połowę gości do gospody to ona tu ściąga.

Właśnie sam Klemens powrócił do włoskich gości.

– Udała mi się moja córuchna, mówię – kończył – rozum ma jak stary. Ledwie od ziemi odrosła, gdy już rozumem zdumiewała. Wkolebce do piastunki po grecku wołała. Trzy lata temu, ledwie głowiną nad stół wyjrzała, jak zksiędzem biskupem zOleśnicy po łacinie dysputę wiodła. Apiosenki, co je sama do śpiewu układa! Awiersze łacińskie na powitanie dostojnych gości!... Moja córuchna kochana!

Rozczulił się. Chwycił przechodzącą właśnie Petrę ipodniósł wysoko wramionach jak drewnianą kukiełkę. Wszyscy śmiali się życzliwie zojcowskiej czułości. Petra śmiała się również. Kiedy postawił ją na ziemi, bo zasapał się zarówno ze wzruszenia, jak izpowodu obłożonego tłuszczem brzucha, iodwrócił się ku gościom – spojrzała na niego przelotnie.

Stary Włoch drgnął. Wspojrzeniu bladoniebieskich dziecinnych oczu były wyraźne kpiny.

* * *

1 Erazm Ciołek – żyjący na przeł. XV i XVI w. biskup płocki, dyplomata, mecenas literatury, sekretarz Aleksandra Jagiellończyka

2William Coxe (1747–1828) – brytyjski historyk

3 flamskie kobierce – bogato zdobione dywany, wieszane na ścianach, częste wyposażenie domów zamożnych gospodarzy

4 kupiec lewantyński – handlarz zLewantu, czyli wybrzeża azjatyckiego, sprzedający luksusowe ikosztowne towary

5 heksametr – starożytna miara rytmiczna wiersza

6 gemma – kamień ozdobny, najczęściej owalny, rzeźbiony

7 Hipokrates – starożytny lekarz, nazywany ojcem medycyny