Petarda - Piotr Witwicki - ebook + książka

Petarda ebook

Piotr Witwicki

4,5

  • Wydawca: Novae Res
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2015
Opis

Poznajcie Buldoga.
Faceta przed czterdziestką, który jeszcze niedawno święcił największe bokserskie triumfy, a dziś musi tułać się po drugorzędnych ringach, żeby włożyć coś do lodówki.

W jego nadwyrężonej setkami przyjętych ciosów głowie ciągle jest jeszcze miejsce na miłość i wielkie pragnienia. Los obchodzi się z nim brutalnie, ale on nie traci woli walki.
Na przemian pomagają mu i przeszkadzają: trener – hipochondryk oraz promotor – rekin pornobiznesu. Na głowie, w którą sporo przyjmuje, ma jeszcze rozhisteryzowaną eks-dziewczynę z nerwicą natręctw.

Petarda” to niezwykle interesujące studium przypadku sportowca, który wskutek własnych błędnych decyzji oraz niefortunnego zrządzenia losu zbyt wcześnie staje u progu kariery.

Piotr Witwicki, urodzony w 1982 roku we Włocławku. Reporter Polsat News, związany z redakcją 300polityka.pl, autor reportaży dla tygodnika Polityka. Prowadzący zajęcia na Dziennikarstwie UMK w Toruniu. Jego ulubieni pisarze to: Marek Hłasko, Damon Albarn i Guy Ritchie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 228

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

ROZDZIAŁ 1.Przebudzenie

Do dziury w mojej bani ktoś wrzucił stłuczone szkło i nasypał soli. Upchnął też sokowirówkę. Gdy otworzyłem oczy, maszyna zaczęła pracować. Poczułem krew w skroniach, ręce odrętwiały, a klatkę piersiową ścisnęło imadło. Rozbitym nosem chciałem wciągnąć powietrze. Nie dało się. Musiałem je chwytać ustami. Każdy wdech przypominał przełykanie drutu kolczastego. Nagle ktoś za niego pociągnął. Zawartość żołądka wylądowała na łóżku. Rzygi były wymieszane z krwią.

Wszystko w normie. Kiedyś dzień po walce był jak kac na wakacjach. Coś huczało w głowie i było nawet trochę wesoło. Nie miało to zresztą żadnego znaczenia, bo wszystko tonęło w radości z własnych dokonań. Teraz po każdym uderzeniu w głowie pozostaje echo. Wczoraj było brutalnie. Przyjąłem grad ciosów i teraz czuję się jak po wypadku samochodowym. Taka była umowa.

Na takich gości, jak ja, mówi się różnie: ogórek, bum, kelner, zawodnik na telefon, żywy worek bokserski. Ty dzwonisz, a ja przyjeżdżam i się podkładam. Ludzie potrzebują przecież zwycięstw, a ja przegrywam, by móc dalej walczyć. Moja kariera się kończy. Wygrana ze mną będzie coś znaczyć jeszcze tylko przez kilka walk, a to kilka okazji do zarobienia pieniędzy. Z każdym pojedynkiem coraz mniejszych. Czas ucieka, a ja mam 39 lat. Mówią na mnie Buldog i boks to całe moje życie.

Kiedyś byłem całkiem dobrze rokującym zawodnikiem, wygrywałem walkę za walką. Szedłem na wymiany i potrafiłem przyjąć. Pierwszych przeciwników składałem jak scyzoryki. Miałem niezły telewizyjny debiut. Nokaut w trzeciej rundzie. Przeciwnik wyglądał jak czołg, ale po mojej bombie wyleciał z ringu. Tak stałem się sławny. Na osiedlu przywitali mnie brawami. Przez moment byłem nawet idolem. Ojcowie przynosili numery córek. Jeden wąsaty koleś podający się za sąsiada odwiedził mnie nawet ze swoimi bliźniaczkami. „Panie Buldog, one pana kochają”.

Nie było czasu na zabawy. Trenowałem i to tak na serio. Miałem swój zespół. Naprawdę dobry sztab. Chciałem być jak Roy Jones Jr. Gość był tak szybki, że walczył bez gardy i potrafił przed znokautowaniem obtańczyć swoich rywali. Gdy mój trener, legendarny pan Kazimierz, zobaczył, że się na nim wzoruję, zrobił kwaśną minę. Miał na sobie spodnie w kant, wysłużony sweter i grube okulary. Popatrzył na mnie i trzęsącą się ręką złapał za ramię.

– Nawet nie próbuj. Ty będziesz walczył dokładnie odwrotnie. Twoim największym atutem nie jest szybkość, a siła.

Wtedy zrozumiałem, że uwielbiam Roya Jonesa, bo uosabia wszystko to, czego nie mam.

Gdy wychodzisz do ringu, musisz znać swoje słabości. Razem z panem Kazimierzem zbudowaliśmy styl, który był nieco siermiężny, ale obłędnie skuteczny. Rozwijaliśmy atuty. Moje największe to moc w rękach i cios jak petarda. Jestem gościem, który potrafi jednym uderzeniem zmienić przebieg całej walki. Sluggerem albo cepiarzem. Chowam się za podwójną gardą i skracam dystans. Początki były niezłe, nokaut za nokautem. Szło coraz lepiej. W Stanach pozamiatałem ring gościem o ksywie Rzeźnik. Odsłonił się przy pierwszym ataku, a ja sierpem życia zgasiłem mu światło. Za chwilę obsługa medyczna podawała mu tlen, a ja skakałem z radości. Wszystko zaczęło się kręcić. Duża kariera i coraz większe pieniądze. Kamery, wywiady, taniec z gwiazdami i prawy prosty mistrza ze wschodu.

 

 

– Nie dajesz z siebie wszystkiego – mówił wcześniej na treningach pan Kazimierz.

– Zawsze trenuję na stówę – odpowiadałem.

To nie była prawda. Trudno skupić się na treningach, gdy ma się 25 lat i świat nieustannie wysyła ci sygnały, że jesteś zajebisty. Dziewczyny same wchodzą do łóżka. Właściwie to z niego nie wychodzą, bo nie bardzo pamiętasz, jak się tam znalazły. Sportowy tryb życia? Fajnie, ale ja miałem pieniądze i chciałem się bawić.

Może dlatego w mojej najważniejszej walce mistrz ze wschodu rozniósł mnie na strzępy. Po jego ciosie podniosłem się zamroczony. Błędnik szalał. Mata pod moimi nogami kołysała się jak wzburzone morze. Stałem na łódce i próbowałem chwycić się lin. Uciekały, gdy tylko wyciągałem rękę. Poczułem straszliwy ból w głowie. Jakby ktoś wciskał mi szpikulec do mózgu. Chciałem dojść do narożnika, ale padłem. Obudziłem się w szpitalu. Wydawało mi się, że jestem tam godzinę, a byłem dwa tygodnie. Zapamiętałem tylko miłą obsługę i obrzydliwe jedzenie. Od tej chwili było już z grubsza wiadomo, że mistrzem nie będę. Choć próbowałem. Już bez pana Kazimierza, którego rozjechał na pasach pijany kierowca. Na pogrzebie szedłem za trumną, a za tydzień wchodziłem do ringu. Wtedy zwałowali mnie na punkty. Udało mi się jeszcze odbudować i obić paru leszczy. Doszedłem do eliminatora. Wygrana gwarantowała walkę o prawdziwy tytuł. Byłem przygotowany na wielką bitwę. Mój przeciwnik też, bo od razu poszliśmy na wymianę. Tyle że w drugiej rundzie pękł mi łuk brwiowy, a w czwartej sędzia przerwał starcie. Byłem skończony. Tak zaczęła się druga, mniej obiecująca, część mojej kariery. Pan Kazimierz by na nią nie pozwolił. Bo teraz, w zależności od zamówienia, nokautowali mnie albo przegrywałem na punkty. Z tym drugim trzeba jednak uważać. Nigdy nie wiadomo, czy ktoś nie zrobił wałka w drugą stronę. Wygląda to tak, że człowiek sumiennie przegrywa całą walkę i, dla przyzwoitości albo przez przypadek, urwie dwie czy trzy rundy. Wybija ostatni gong i… sędziowie ogłaszają jego zwycięstwo. Po złości, bo ktoś chciał zaoszczędzić na łapówkach. I zaczyna się: wszyscy wkurwieni, krzyki, groźby i hałas. Ci, którzy mi zapłacili, chcą, bym oddał kasę, a z samej wygranej za wiele nie wynika. Może lepszy rekord. Ale swój i tak już przecież sprzedałem. 32 zwycięstwa i 12 przegranych. Brzmi to średnio. Wygląda jeszcze gorzej, gdy znów musisz się podłożyć na jakiejś gównianej gali.

Kiedyś moje pojedynki oglądały tłumy. To były brutalne bitwy. Teraz jestem przystawką przed walkami wieczoru. Moje występy dawno przestały być ekscytujące. Nawet dla mnie samego. Wygląda to tak, że ktoś obija mi ryj, a publiczność skupia się na jedzeniu. Wszystkim dłużą się kolejne rundy. A czas dla boksera biegnie bardzo szybko. Zwłaszcza że za każdą kolejną porażkę dostajesz mniej. Hajs ogarnia mój promotor. Poznajcie Baryłę.

Chorobliwie chudy dzieciak z wielką głową nagle po trzydziestce zaczął przypominać beczkowóz. Jesteśmy z jednego podwórka. Układ między nami zawsze był prosty: on wymyślał tematy, ja dbałem o porządek czy pomagałem ściągnąć należności. Nadawałem się. Już w amatorce potrafiłem solidnie przypierdolić. Baryła nigdy nie miał za bardzo pojęcia o boksie, ale zawsze miał przeczucia. Do dziś nasze analizy walk wyglądają podobne. Ja mówię:

– Zobacz, ten gość walczy zbyt defensywnie. Nie wykorzystuje swoich warunków i niepotrzebnie daje się zepchnąć do półdystansu.

– Ma po prostu małego – odpowiada mój promotor.

Bo Baryła ma swoje wytłumaczenia. Najważniejsze, że we mnie dość szybko dostrzegł talent. Gdy byliśmy młodzi, woził mnie maluchem na treningi, kupił rękawice i załatwiał odżywki. Pamiętam tę furę. Jeździliśmy nią wszędzie. Wtedy nasze życie sunęło jak kometa. Byliśmy we wnętrzu żarzącej się kuli, która mknęła przez mrok. Za nami smuga ognia, przed nami dwa światła tnące noc. Bo nasza kometa była Fiatem 126p. Funkcjonowaliśmy wbrew prawom fizyki. Do świata zewnętrznego pierwszy docierał dźwięk, potem światło. Najpierw było słychać techniawę, a dopiero potem widać malucha. Mechaniczny rytm przeszywał powietrze. Nasza fura była najgłośniejsza. By zwiększyć siłę rażenia, Baryła zamontował domowe głośniki. Tak powstał technomaluch. Jeździliśmy zawsze w piątkę, razem z kumplami. Latem nie zamykało się okien. Wyglądało to, jakby na każdym zakręcie masa ludzka miała wylać się z auta. Silnik wył, a nasz wzrok muskał tylko świat za szybą. Drzewa po bokach utworzyły tunel, a światła zamieniły się w smugi.

Mijaliśmy kolejne stacje i zatrzymaliśmy się na tej w Warszawie. Ja poszedłem na salę treningową, a Baryła do burdelu. Szybko na jednym i drugim zaczął robić kasę. Na pornografii i potrzebach facetów znał się zawsze, a na fali mojego sukcesu wszedł w promotorkę. Bo w ogóle Baryła jest kumatym typem i ma głowę do interesów. Zna rosyjski, gra na pianinie, handluje wszystkim i ma kilka sex shopów. Potrafi robić hajs. Ledwo zaczął być pełnoletni, a już stworzył swój pierwszy burdel. Potem rozkręcał w kraju branżę porno. Zawsze mu pomagałem. Niezależnie od tego, jaki to biznes, zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie miał problemy z płatnościami. Bokser w interesach często się przydaje. A Baryła organizuje moje walki. W telewizji mówią o nim czasem jak o przestępcy, ale to spoko gość. Wesoły i trochę porywczy. Czasem dzwoni niespodziewanie w środku nocy i mówi o interesach. Tak jak teraz.

– Halo.

– Taaak?

– Jak się czujesz, Buldog?

– Umieram.

– Taka praca, staryyy. Musisz się szybko ogarnąć, bo mam dla ciebie następną walkę.

– Eeeee…

– Halo! Kurwa, Buldog! Skup się. Teraz będziesz musiał wygrać.

– Mam wygrać?

Oprócz wielkich przegranych w moim życiu zdarzają się też małe porażki. Zwycięstwo? Już trochę zapomniałem, jak to smakuje.

– No, jest taki plan – cedził Baryła. – Wygrać! Masz się przyłożyć.

– No dobra, a z kim?

– Z Brzytwą.

– Co, kurwa?

Brzytwa to nadzieja tego kraju. Gość, w którego zainwestowano grubą kasę. Jest młody, był w więzieniu. Można go zobaczyć w teledyskach. Ma trójkę dzieci, każde z inną kobietą. W branży wszyscy wiedzą, że Brzytwa to balon. Przede wszystkim nie walczył jeszcze z nikim dobrym. Podsyła mu się zardzewiałych emerytów. Goście mają nazwiska, ale brakuje im siły, by walczyć. Pach pach, bum bum, jeb i nokaut. Cały kraj cieszy się, że niepokonany Brzytwa zniszczył znanego przeciwnika. Przyjdzie ktoś dobry i balon pęknie. W latach świetności znokautowałbym go jedną ręką, ale teraz… Jestem już zbyt zniszczony, by z nim wygrać.

– Baryła. Nie dam rady. – Czułem, jak całe moje ciało wyje po walce.

– Dasz. Mam plan.

– Jaki plan? – W głowie huczało mi przecież tak, że mogłem go nie zrozumieć.

– Brzmisz jakoś dziwnie. Może jutro ci powiem. Teraz weź się wyśpij.

– Pogadamy.

Słuchawkę zamieniłem na pilot. Nacisnąłem „play”, a z głośników popłynęło parę dziwnych dźwięków, które przerwał jednostajny rytm perkusji. Po kilku sekundach nadeszło uderzenie gitar. Pearl Jam się rozpędzał. Podszedłem do okna. Mój jedyny widok to kilka porozrzucanych jak klocki lego bloków. Za dnia meczą swoją szarością, ale po ciemku przestają przeszkadzać. Gdzieś w dole między nimi jest kilka ławek i trzepak. Z 19. piętra w nocy widać tylko mrugające światła i mały pulsujący na zielono neon. Bielany śpią, a gdzieś w tle czai się niewidzialna Wisła.

Wszedłem do kibla. Muzyka zza ściany pędziła swoim rytmem. Zacząłem sikać i poczułem, że ból rozrywa mi kutasa. Popatrzyłem na mocz wymieszany z krwią. Oberwałem mocno w nerki. Po paru dniach pewnie przejdzie. Podszedłem do szafki i wyciągnąłem rękę po wiśniówkę. Łyk wystarczył, by w brzuchu się zagotowało. Dwa następne i wróciłem do łóżka. „Don’t go on me” – krzyczał już Eddie Vedder. Brzytwa? Jest do trafienia – pomyślałem, nurkując znów w pościeli. Gdy położyłem swój łeb na poduszce, poczułem pod nim delikatną i ciepłą maź. Kurwa mać. Leżałem w miejscu, które wcześniej obrzygałem.

ROZDZIAŁ 2.Stanley

Dla jego rodziców Ameryka była jak sen. Ojczyzna ich nie rozpieszczała. Dziadek walczył podczas powstania styczniowego. Potem widział, jak wieszają Traugutta. Żył w biedzie, a umierał w zgorzknieniu. Pozostał po nim nędzny dom. Wieś Sulmierzyce nie miała zbyt wielu argumentów, by ich zatrzymać. Nie było nawet co zabierać: strój weselny i krzyż. Ich syn urodził się w 1886 roku w Michigan jako Stanisław Kiecal, czyli Stanley Ketchel. Przyszły mistrz.

ROZDZIAŁ 3.Ustawka

Nigdy nie używałem grzebienia. Nigdy też nie miałem brody ani tym bardziej wąsów. Całe moje moje dorosłe życie w lustrze widzę z grubsza tak samo. No, może poza tymi chwilami, gdy mam rozbity ryj. Wtedy unikam lustra. Leżę na łóżku i golę się elektryczną maszynką.

Teraz wyłączyłem ją i dalej słyszałem to irytujące bzyczenie. Bo gdy po walce mija ból bani, to pozostaje szmer. Nadchodzą kolejne dni, a coś szumi. Jakby w środku latała mucha, która nie pozwala zebrać myśli. Nie pamiętam, czy wychodząc z domu, zgasiłem światło, zamknąłem drzwi i wyłączyłem gaz. Kilka razy okazywało się już, że nie. Jakbym był za szybą. Słowa docierają wolniej, myśli krążą dłużej. Nie mogę wykonywać dwóch rzeczy jednocześnie. Z jedną też bywają problemy.

Jadę samochodem i trzymam się kurczowo wszystkich ograniczeń prędkości. One trochę usprawiedliwiają to, że jadę jak ostatnia pizda. Boję się, dlatego zaciskam ręce na kierownicy. Jestem przerażony tym, co dzieje się na drodze. Pełno aut wokół, zmieniają się światła i pojawiają się ludzie. Z całych sił wytężam umysł. OK. Zielone. To jadę. Nie, piesi. Zatrzymali się. Dobrze. Tylko proszę, już bez żadnych gwałtownych ruchów. Żadnych alarmów i niespodzianek. Śpiewa w radiu jakiś smętny koleś. Potrzebuję tego samego. Potrzebuję pustej jezdni. Gdy docieram na miejsce, czuję ulgę. Wysiadam, choć zaraz muszę wrócić.

Zamknąłem samochód czy nie? Zaciągnąłem ręczny? Patrzyłem już dwa razy, ale nie jestem pewien. Przed chwilą było zamknięte, ale jak sprawdzałem, mogłem otworzyć. Może powinienem jeszcze wrócić. Myśli latają po głowie, a ja staję przed drzwiami olbrzymiego sex shopu. Tu zawsze panuje dobra atmosfera.

– Może ciasteczko? – Na progu różowej krainy przywitała mnie Sabina.

– Nie, dzięki.

Miała czerwone szpilki i czarną miniówkę. Okrągłości wyłaniały się z każdej strony, ale sytuację trochę ratowały długie nogi. Nikt nie dałby jej tych czterdziestu lat. Sabina była partnerem biznesowym Baryły. Tak się przedstawiała, choć w gruncie rzeczy była po prostu burdelmamą. No, może kimś więcej, bo rzeczywiście miała nosa do interesów. Swoją karierę zaczynała w Anglii. Pojechała tam do pracy wraz z kilkoma kolegami. Wcześniej kręciła z każdym, a gdy założyli burdel, zaczęła w nim pracować. Gdy jej przyjaciele trafiali potem kolejno do paki, ona przejęła stery. Interes trzymała stalową ręką, ale dbała też o dobry kontakt z dziewczynami. Po roku miała całą sieć. Po dwóch – małe imperium. Wtedy zrobiło się wokół niej gęsto. Koledzy zaczęli wychodzić z więzienia i domagać się kasy z biznesu, który wciąż uważali za własny. Szybko przepędziła ich obstawa Sabiny. Tak zaczęła się polsko-polska wojna w środku Anglii. Lokale płonęły, a ulicami popłynęła krew. Sabina po kilku tygodniach miała dosyć. Wróciła do Polski, gdzie szybko zaczęła interesy z Baryłą.

– Słyszałam, że będziesz znów walczyć, Misiaczku. – Sabina ledwo trzymała się na nogach, ale była w świetnym humorze.

– Całe moje życie to walka.

– No tak. – Przytaknęła, ale nie bardzo chyba złapała, co mówię.

– A ty, widzę, już po kilku drinkach.

– Mam dziś urodziny.

– Tak właśnie myślałem. Sto lat, Słońce.

Powiedziałem „po kilku drinkach”, by nie zrobić jej przykrości. Tak naprawdę była po kilku tysiącach drinków, które piła nieustannie od kilku lat. Sabina swoje urodziny świętowała przez cały rok. Była profesjonalistką. Choć całe dnie chodziła nawalona, wszystko miała ogarnięte na czas.

– Idziesz? – zapytał Baryła, który był w podobnym stanie. Najpierw się zatoczył, a potem zakręcił wokół własnej osi. W czasie obrotu złapał za karton z dmuchanymi lalkami.

– Ty też łoisz od rana?

– Nie, od wczoraj. Chodź na zaplecze.

Na tyłach mieściło się coś na kształt biura. Wszędzie walały się pornusy. Był też Oczko, nasz dawny kumpel z podwórka. Stał przy ścianie w przyciemnianych okularach. Oko stracił jako dziecko. Założył się z kolegą, czy wyjmie je widelcem. Wygrał złotówkę. Gdy byliśmy młodsi, Baryła ciągle do niego mrugał. Oczko szybko wpadał w szał i biegał za nim po całym osiedlu. Nigdy go nie dogonił. Potem stali się nierozłączni. Gdy Baryła rozkręcał kolejne interesy, Oczko mu pomagał. Zaczynali praktycznie jako dzieciaki, sprzedając na targu pirackie płyty. To były czasy, gdy w takich miejscach można było kupić heroinę, polon i bliźniaki. Na tym tle Baryła prezentował się jak prawdziwy rekin biznesu. Wielki karton wypełniony podróbkami Madonny, Ace of Base i Varius Manx trzymali z Oczkiem pod garnkami. Gdy przychodziła policja, Baryła stwierdzał, że jeśli w pobliżu jest jakiś pirat, to musi to być ten koleś, i… pokazywał Oczka w przepasce. Policjanci wybuchali śmiechem. Dostawali jeszcze jakieś płyty Metalliki czy Iron Maiden, ewentualnie Smerfne Hity dla dzieci i wracali do domu. Oczko nie bardzo ogarniał, ale zawsze się przydawał. Był pracowity i wszystkie swoje siły skupiał na pilnowaniu porządku. Często sugerował, że jest Niemcem. Nikt nie wiedział właściwie dlaczego.

Teraz Oczko siedział jak na szpilkach i obserwował Baryłę. Ten podszedł do barku i wyciągnął małą butelkę Jacka Daniel’sa. Usiadł i podrzucając ją w dłoni, zaczął mówić:

– Będzie gala. Walką wieczoru jest starcie dwóch dziadów, czyli, jak oni to nazwali – zastanowił się Baryła – pojedynek legend: Bochen kontra Pantera. Wy będziecie się bić przed nimi.

W tym momencie wypadła mu z ręki butelka.

– Masz być dla Brzytwy przetarciem przed walkami w USA. Nikt nie będzie na ciebie stawiał oprócz nas – mówił, schylając się po butelkę. Szybko stracił jednak równowagę i padł na podłogę. Zastygł. Oczko ruszył na pomoc.

– Żyjesz?

– Pijesz, żyjesz. – Wyraźnie zadowolony ze swojej odpowiedzi Baryła podniósł się i podszedł do szafki, z której wyciągnął wielki wibrator. Zwrócił się ku kalendarzowi z dziewczynami i zaczął na nim pokazywać cycatą Latynoskę. – Będziesz bił tu. – Plastikowy kutas wskazywał cycki. – Będziesz walił na tułów.

– Na tułów wali się w inne miejsce – wtrąciłem.

– Spoko, żartowałem. Tak naprawdę to nie ma znaczenia, bo Brzytwę załatwimy my.

– Ty i Oczko?

Oczko niemal podskoczył i zrobił przerażoną minę.

– Nie, ja z Igorem.

– A dlaczego Igor?

– Podobno Brzytwa dobierał się do jego córki.

Igor był tajemniczym gościem. Cichy, ale w branży znali go wszyscy. Wiedziałem, że jest drugim trenerem mojego przeciwnika.

– A skąd ty go właściwie znasz?

– Siwy go zna, leżeli razem w jakimś sanatorium.

Siwy to mój trener. Niegdyś legendarny zawodnik wagi średniej. Jego sportową karierę zniszczyły kontuzje. Od pewnego czasu nękają go wszystkie choroby świata.

– Pogadamy dziś o tym w Nokaucie. Będę tam miał dla ciebie małą niespodziankę.

 

 

To była duża niespodzianka. Facet ledwo mieścił się w fotelu. Od zawsze byli z Baryłą kumplami. Ernest, spec od PR-u. Umiał dbać o wizerunek wszystkich poza samym sobą, bo wyglądał jak wielki spocony mops. Wszyscy go jednak szanowali, bo występował w telewizji. Był znawcą. Wypowiadał się jako psycholog, socjolog, pedagog i, oczywiście, ekspert od PR-u. Gość potrafił na całą Polskę nagłośnić nawet najbardziej gównianą sprawę.

Zamówiłem wodę z cytryną i podszedłem do stolika. Ernest skrzywił się, patrząc na moją szklankę. Sam miał przed sobą kolorowego drinka. Baryła był pochłonięty zabawą serwetkami. Chciał z nich stworzyć coś na podobieństwo wielkiego penisa. Nie był jednak mistrzem origami. W końcu narysował go na kartce i uradowany pomachał mi nim przed oczami. Zamyślił się na chwilę i przemówił:

– Ernest zrobi nam tu promocję. Wystąpisz w internecie.

– Ale to chyba nie jest takie trudne?

– To proste – stwierdził Baryła. – Nie jakieś tam gazety. Na chuj to komu? Ernest się wszystkim zajmie.

Na razie Ernest zajmował się obserwowaniem dziewczyn, które siedziały stolik obok. Nerwowo ruszał brwiami. Widać było, że chce im wysłać jakiś sygnał. Baryła go szturchnął.

– No właśnie, na chuj? – automatycznie wyrzucił z siebie Ernest.

– Ej, powiedz no Buldogowi, co go czeka w najbliższym czasie – zaproponował Baryła, który właśnie przypiekł sobie włosy, odpalając papierosa.

Brzmiało to wszystko dość dziwnie. Nie jestem oczywiście znawcą wirtualnego świata. Potrafię sprawdzić pocztę czy wygooglować sąsiadkę, ale w sumie niewiele więcej. Mój syn jeszcze dobrze nie mówił, a już posługiwał się tabletem lepiej niż ja. Teraz robi nim rzeczy, o których nie mam pojęcia. Przepaść pokoleniowa. Pamiętam, jak uczyłem Baryłę obsługi komputera, a on dwoma rękoma chwytał za myszkę. Błądziłem tak myślami, ale Ernest też był gdzieś daleko. A właściwie to wrócił z daleka. Wyglądał jak niedźwiedź wyrwany ze snu zimowego.

– Tak, no. Yyy… Słuchaj no, będziesz gwiazdą. Ja cię będę… yyy… wspierał. Ekipa będzie ci robić zdjęcia na treningach. Może pójdziemy na striptiz, chłopaki?

To był słaby punkt Baryły. Człowiek, który był przez moment liderem polskiej branży porno, miał kilka sex shopów i burdeli, wciąż nie mógł dorobić się własnego baru ze striptizem. Dlatego też nałogowo chodził do miejsc, których właściciele mieli więcej szczęścia. Zastygał, patrząc na panienki, i myślał o tym, dlaczego jemu się nie udało. Miewał przez to depresję. Czasem pijany roztaczał wizje. Marzył o pięknym lokalu z dziewczynami różnych nacji, do których ustawiają się bogaci faceci po to, by w ich majtkach zostawić kasę. On miał być szanowanym właścicielem. Prób było kilka, ale nic nie wyszło. Najpierw był problem z dziewczynami. Wziął dziwki z miasta, ale szybko okazało się, że te nie chcą tańczyć.

– Ja sobie na to nie pozwolę – powiedziała łamaną polszczyzną jedna Ukrainka, którą w trakcie jakiegoś wieczoru kawalerskiego Baryła wepchnął na rurę.

Później nie było wcale lepiej. Gdy udało się już załatwić fajne i tańczące dziewczyny, pojawił się problem z miejscem. W centrum było o nie ciężko, a gdzie indziej przychodzili zboczeńcy. W dodatku biedni. Baryła zainwestował kupę kasy w łapówki dla urzędasów i udało się załatwić dobrą miejscówkę. Urządził wszystko po swojemu, ale skończyły się lata 90. i bogaci kolesie nie chcieli już przychodzić do miejsc, od których na kilometr waliło tandetą. Baryła dwoił się i troił. Organizował promocję na wieczory kawalerskie i zniżki na drinki. W tym czasie ludzie rozpoznawali moją gębę i musiałem tam ciągle siedzieć. Baryła był przekonany, że to ściągnie klientów. Nie ściągnęło nic poza romansem z azjatycką striptizerką. Po dwóch latach szarpaniny chłop zwinął interes. Właśnie wtedy na serio zajął się pornografią. Jako jeden z pierwszych wszedł w internet i miał z tego dobry hajs. Myśl o tym, że nie stworzył własnego klubu go-go, wciąż nie dawała mu spokoju. Często zapuszczał się do konkurencji. Stał w rogu i smutny patrzył na dziewczyny. Rozmyślał o tym, czemu nie tańczą u niego.

– Dobra, trzeba zamówić taksówkę, godzina młoda, mamy koks. Idziesz, Buldog?

– Nie, muszę trenować.

– O drugiej w nocy?

– Muszę się wysypiać. Jeszcze nie doszedłem do siebie po ostatniej walce, a jutro robię wydolność.

– To se pośpij. Może przynajmniej będziesz jakoś wyglądał, bo ekipa do ciebie wpadnie.

Rano okazało się, że ludzie od Ernesta byli na miejscu przede mną. Mój trener, Siwy, w ogóle nie przyszedł. Przez telefon stwierdził, że jest mu duszno i jedzie po niego karetka. Zacząłem bandażować dłonie. Fotki robiła młoda blondynka, a wokół biegał wąsaty gość z kamerą. Był też z nimi jakiś wielki typ, który najwyraźniej zajmował się ochroną. Facet przypominał wielkie niemowlę i przez cały czas skupiał się na jedzeniu orzeszków. Dziewczyna z aparatem co chwila wchodziła wąsaczowi w kadr, ale gość był spokojny. Czasem tylko podchodził, szczypał ją w tyłek i przesuwał. Zacząłem rozgrzewkę. Najpierw walka z cieniem. Słyszałem pstrykanie aparatu. Teraz dwie rundy na worku: pach pach, bum bum i jeb. Jestem w formie. Chyba to zauważyli. Zacząłem się rozkręcać: łup łup, bam bam, jeb. Gdy wyprowadziłem moją popisową serię, ekipy już nie było. Może dobrze, bo przez cały trening dzwonił telefon. Wyjąłem z torby komórkę. 16 nieodebranych. Po wciśnięciu zielonej słuchawki nie trzeba było długo czekać na wibrujący głos.

– Halo?

Moja była żona zadała mi jakieś pytanie i sama zaczęła na nie odpowiadać. Nie zrozumiałem, o czym rozmawiamy. Chodziło, zdaje się, o szkołę naszego syna, Marcina, ale nie byłem pewien. Patrycja mówiła w moim imieniu, ale najwyraźniej nie była usatysfakcjonowana tym, co słyszy. Zrozumiałem, że właśnie strasznie się o coś pokłóciliśmy. Milczałem, a ona wrzeszczała. Teraz była mowa o naszym nieudanym związku. Rozstaliśmy się bardzo dawno temu. Dziewczyna była pobudzona, ale po chwili okazało się, że ten temat też jej nie pasował. Zawyła apokaliptycznie:

– Jesteś obrzydliwy!

Połączenie zakończyło się histerycznym krzykiem. Trudno było nawet rozróżnić wyrazy, ale brzmiało to wszystko, jakby spadała w przepaść. Resztką sił złapała jeszcze powietrze po to tylko, by wydać swojej armii ostatnią komendę. Sądząc po tonie, chodziło o zrzucenie napalmu na tereny wroga.

Właśnie w ten sposób ze sobą rozmawiamy. Każde moje słowo tylko pogarsza sytuację. Staram się więc nie odzywać. Patrycji to wcale nie przeszkadza. Kłótnia zawsze przebiega sprawnie i wybuchowo. Pewnie dlatego, że to kobieta oddana medytacjom i życiu duchowemu. Patrycja na co dzień jest kadrową w wielkiej korporacji, ale po godzinach zamienia się w uduchowioną Pati. Je tylko to, co spadnie z drzewa. Kolekcjonuje złote myśli i medytuje. O wszystkim można poczytać na jej blogu, który bije rekordy popularności. Na nim Patrycja radzi, jak zaakceptować samego siebie, by „otulić świat radością”. Prowadzi też new age’owe wykłady, na których opowiada o tolerancji i miłości. I o podróżach. Głównie tych duchowych. Takich w głąb siebie. Dzięki temu wszystkiemu ma energię, by jeszcze bardziej mnie nienawidzić. Do kłótni każdy powód jest dobry. Możemy się nawet ze sobą zgadzać, ale i tak ona będzie się drzeć:

– Jesteś nieszczery!

Mamy to wszystko przetestowane. Gdy mówię niewiele, to pewnie „sobie kpię”, a gdy w ogóle się nie odzywam, to i tak scenę robi sama. Powodem może być cokolwiek. Treść nie jest ważna, gdy można pokrzyczeć. Na pewno łatwiej zrobić jej dziecko, niż się z nią dogadać. Nigdy zresztą nie mogliśmy się porozumieć, tylko na początku tego nie zauważyliśmy. Krótka wakacyjna przygoda dość szybko zamieniła się w dramatyczną opowieść. To historia, która zaczyna się jak bajka, ale po chwili już wiadomo, że nawet jeśli jej bohaterowie będą żyć długo, to na pewno nie szczęśliwie.

Nie wiem, co mnie w niej ujęło. Może to, że była ładna i chętna. Na początku było nawet śmiesznie. Starała się tak bardzo, że nie do końca wiedziałem, z kim mam do czynienia. Kręciły mnie jej rude włosy, a przekonało to, że dobrze gotowała. Że coś jest nie tak, zacząłem podejrzewać, gdy na ślubie poznałem jej znajomych. Specyficzne grono. Wszyscy medytowali, mówili sporo o miłości i mieli psychoanalityków. Indywidualnie uczestniczyli w pogłębionych terapiach, parami chodzili na mediacje, a całymi rodzinami na sesje grupowe. Oczywiście po kolejnych psychoanalizach czuli się „doskonale”. I natychmiast szli na następne.

– Już prawie przerobiłam swoje relacje z ojcem – mówiła przy stole czterdziestoletnia koleżanka Patrycji, a jej znajomi byli zachwyceni. Wszyscy też namawiali mnie, bym rozpoczął własną terapię.

– Po co mam chodzić? Nie mam żadnego problemu – odpowiedziałem kiedyś całkiem szczerze. Kilka osób wysłało mi kpiące uśmiechy. Inni patrzyli na mnie po prostu jak na idiotę.

– Jeśli tak myślisz, to musisz mieć ogromne problemy – przemówił guru.

Bo grupa miała swojego lidera. Był nim mistrz joginów, który na podstawie twojego wyginania był w stanie wywnioskować, jaka trauma dotknęła cię w dzieciństwie. – Jaki on jest uważny! – zachwycała się Patrycja.

Wszyscy siadali, robili oświecone miny i słuchali. Guru przemawiał o „etyce codzienności”. Gdy spytałem Patrycję, czy nie przeszkadza jej, że facet, który tyle mówi o moralności, zostawił już trzecią żonę i ma kilkoro dzieci, którymi się nie interesuje, zrobiła lekko zdziwioną minę.

– Trzeba nauczyć się oddzielać przeszłość od obecnego życia. Każdy z nas popełniał błędy.

– Błędy? Przecież on dyma teraz jakieś nastolatki.

– Widzisz, nauczył się czerpać radość z tego, co go otacza. To ważna lekcja.

Znajomi Patrycji potrafili bez większego skrępowania cieszyć się życiem. Radośnie i spontanicznie wymieniali się partnerami. Najważniejsza była miłość. Pomyślałem, że muszę wymiksować się z tego syfu. Właśnie wtedy okazało się, że Patrycja jest w ciąży.

– Będziesz ojcem – powiedziała. A ja poczułem, jak smakuje naprawdę ciężki nokaut.

Oczywiście zależało mi na małżeństwie i dziecku. Chciałem o to wszystko walczyć. Nie trwało to za długo. Każdego dnia chciało mi się coraz bardziej rzygać. Otwierałem rano oczy i brakowało mi powietrza. Decyzja podjęła się sama. W końcu chyba lepiej, by dziecko nie miało pod jednym dachem nienawidzących się rodziców. Wtedy do akcji wkroczyła moja niedoszła teściowa, obecnie znana lepiej jako babcia Żaneta. Szybko też okazało się, że ta miła siwa pani w grubych okularach, która zrobiła mi nawet kiedyś zupę, na hasło „pieniądze” zamienia się w anioła śmierci. Jej paliwem była chciwość. Babcia Żaneta dbała o to, by w moim życiu nie brakowało atrakcji. Na dobry początek chciała mi odebrać prawa rodzicielskie i wsadzić do więzienia. Dzięki jej staraniom mogłem z bliska przyjrzeć się pracy takich instytucji, jak prokuratura, policja czy sąd. Tego ostatniego babcia była zresztą stałym bywalcem. Weteranka alimentów po czterech rozwodach, która w wolnych chwilach sprawdza w necie, jak najskuteczniej oskarżyć mężczyznę o znęcanie się nad dzieckiem.

Patrycja miała przetarte szlaki. Lata doświadczeń sprawiły, że w żeńskiej części jej rodziny słowo „ojciec” znaczyło tyle, co „wróg”. Wszystko było przemyślane. Jeśli facet nie chce być z matką dziecka, to nie chce też być z samym dzieckiem. To proste. W tym świecie kobieta może wszystko, bo też na wszystko ma swoje wytłumaczenie. Podstawowe założenie jest jasne: facet nie zamierza widywać się z dzieckiem ani płacić. To, że jest inaczej, nie ma tu większego znaczenia. Bo jeśli ojciec chce się spotykać z dzieckiem, to tylko po to, by zrobić na złość matce. Czyli tak naprawdę wcale nie chce się z nim spotykać. W ten sposób dochodzimy do ostatecznej doktryny babci Żanety dopracowanej przez Patrycję: dziecko kocha matkę i potrzebuje pieniędzy ojca. Nigdy na odwrót.

Babcia