Perskie narzeczone - Dorit Rabinyan - ebook + książka

Perskie narzeczone ebook

Dorit Rabinyan

3,3
29,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Debiut literacki autorki bestsellerowej powieści „Żywopłot”

Akcja powieści Perskie narzeczone rozgrywa się na przełomie wieków w fikcyjnej perskiej wiosce Omridżan, zamieszkanej przez perskich Żydów. To magiczna historia dwóch młodych dziewcząt – Flory i Nazi Ratorian.

Piętnastoletnia ciężarna Flora desperacko wyczekuje powrotu męża, handlarza tkanin, ojca swego nienarodzonego dziecka. Nazi współczuje porzuconej kuzynce i ją pociesza. Chociaż jest zaledwie jedenastoletnią dziewczynką, marzy o własnym zamążpójściu. Akcja powieści obejmuje tylko dwa dni, lecz rozwija się w różnych kierunkach, opisując historie wielu mieszkańców Zaułka Migdałowców. Przedstawiony przez Rabinyan barwny obraz wioski jest ucztą dla zmysłów – odtwarza zapachy i smaki, kolory, dźwięki i strukturę codziennego życia w zaułku. Autorka po mistrzowsku miesza fantazję z rzeczywistością. Pokazuje szokujące nieraz dramaty i okrucieństwo bohaterów jednocześnie tkając współczesną arabską legendę, w której wąż oferuje klejnoty w zamian za mleko, a śmierć zostaje udaremniona przez uspokojenie demonów wsi. Napisana z pasją i pełna elegancji powieść Perskie narzeczone opowiada o codziennych zmaganiach sefardyjskich Żydów w Persji, nie tracąc przy tym niezwykłej magii i cudowności, które są nieodłączną częścią ich życia.

„To książka magiczna, która łączy ludzi, miejsca, wydarzenia, a także przeszłość i teraźniejszość, fantazję i rzeczywistość, legendy i marzenia. To przedziwne połączenie, zespolone ludzką krwią i śliną, przesycone wonią klopsików i arbuza, budzi nieodparte skojarzenia z duchem opowieści Gabriela Garcíi Márqueza – duchem wszechwładnym, który nie pozwala oderwać się od lektury”. - „L’Hebdo”

„Bujna, liryczna i niepokojąca proza. Cudowny, dygresyjny styl i bogaty język ​​przekazują opowieść o uczuciach buzujących podczas pewnej nocnej uczty weselnej". - „New York Times Book Review”

„To życie, ci ludzie, którzy wydają nam się tacy dziwni, wołają do nas ze stron tej książki, z rzeczywistości dużo bardziej intensywnej niż nasza. Pięknie napisana powieść, idealnie skonstruowana i, powiedziałabym, rozpaczliwie smutna, gdyby nie strumienie radości.” - Fay Weldon

„Komiczni, żałośni i bystrzy bohaterowie wysypują się z tej małej książki jak klauni w objazdowym cyrku.” – „The New Yorker”

„Moc tej prozy jest ogromna: Rabinyan zachowuje gorączkową atmosferę powieści aż do samego końca… W Perskich narzeczonych sen i jawa łączą się w jedno. Jakbyśmy nagle znaleźli się w dziwnych światach z obrazów Chagalla.” – „Literary Review”

Dorit Rabinyan kreuje świat jednocześnie okrutny i zmysłowy, wypełniony zapachami, przyprawami i kolorami. Przywołuje trudną sytuację perskich kobiet w patriarchalnym społeczeństwie. Łączy legendy i rzeczywistość, sny i fantazje, przeszłość i teraźniejszość, a to wszystko splata w poetycką opowieść, którą czyta się jak Baśnie z tysiąca i jednej nocy.” – „Courrier Genève”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 233

Oceny
3,3 (4 oceny)
0
1
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
giovanna2020

Całkiem niezła

ciekawa
00

Popularność




Część pierwsza

Noc

arbuza

1.

Tej nocy Florze zachciało się arbuza. Płakała już wieczorem, gdy siedziała z Nazi w kuchni, ogromna jak nigdy wcześniej, i zalewała się łzami ogromniejszymi niż zwykle. Wieczorem jednak nie płakała z powodu arbuza, lecz przez swojego męża. Nazi nie mogła już dłużej patrzeć na to łkanie i przyniosła jej z pokoju gościnnego wielką poduszkę z wyhaftowanymi białymi łabędziami. Flora westchnęła głęboko, oparła dłonie na podłodze i uniosła do góry wielki tyłek, dając Nazi znak, aby ta pospieszyła się i wcisnęła pod niego poduszkę. Para łabędzi zniknęła pod jej ciężkim ciałem, przykryta rozłożoną sukienką. Flora oparła się o pooraną bruzdami kuchenną ścianę, chwyciła za nadęty brzuch i znowu wybuchła płaczem. Również Nazi zsunęła się z wiklinowego obszarpanego krzesła i usiadła na zimnej kamiennej podłodze, rozsuwając lekko drobne nóżki, których kostki sterczały ostro jak łokcie.

Do płóciennej misy, którą utworzyły fałdy spódnicy między nogami, Nazi wrzuciła z rozmachem mrowie białych i gorzkich ziarenek ryżu. Na widok zielonej pleśni, która rozwinęła się wskutek panującej w spichlerzu wilgoci, zmrużyła oczy, pochyliła głowę, spuszczając warkocze między uda, aby łatwiej jej było rozpoznać wadliwe i skażone ziarenka, małe kamyczki i skrzydlate owady, które wkradły się do worka z ryżem, przybierając niewinne minki. Zwinnymi paluszkami jedenastolatki, obgryzającej paznokcie do żywego mięsa, Nazi wybierała dobre i szeleszczące drobinki i wkładała je do garnka. Złe i chrzęszczące gromadziła w zamkniętej dłoni i od czasu do czasu wrzucała do pieca, gdzie podrygiwały, roztrzaskując się w żarze nieustannie szepczących węgli, dopóki nie ucichły.

Flora miała piętnaście lat i była o cztery lata starsza od Nazi. To była jej pierwsza ciąża. Wszystkie kobiety w wiosce, wychodząc pozapinane i zawoalowane z okopconych kuchni, jednomyślnie kiwały podbródkami, przymykając stanowczo czarne oczy i zaciskając wargi. Wszystkie przyznawały, że takiej trudnej pierwszej ciąży, jak ta Flory Ratorian od dawna nie widziały, nie licząc ciąży dziwki Mamu z królem wiejskich diabłów, którego nasienie, kiełkując w niej, zrobiło z jej brzucha stożek. Bóg jeden wie, co niebawem stamtąd wyjdzie, wzdychały, obyśmy już nie zaznały takich ciąż u kuczek-madar, małych matek. Nazi słyszała też, że wszystkie te kłopoty spadły na wioskę, bo Flora stała się brzemienna w przeklętą noc zaćmienia księżyca, podczas której nawet kury znoszą wyłącznie śmierdzące jaja, całe czerwone od krwi. Bezwzględny zakaz zapładniania dziewiczych żon w tę potworną noc, gdy dusze drżą z przerażenia, a niemowlęta krzyczą przez sen, znany był każdemu, tylko nie Szahinowi Bozidozi, kupcowi bławatnemu, niskiego wzrostu i o rzadkich włosach, który poślubił Florę.

***

Minęło sześć miesięcy, od wiosny do wczesnej zimy, odkąd Szahin, przeszedłszy Bramę Kupców, dotarł do Omridżanu ze złamanym ramieniem, sterany tułaczką i śmierdzący starym oślim moczem. Na początku z leżącego nad Morzem Kaspijskim rodzinnego miasta Babol, którego mieszkańcy są oszustami, a mieszkanki trzpiotkami, udał się do zagłębia ropy naftowej w Abadanie na południu. Wyruszył w drogę jako biedak i kłamca i zawędrował na długouchym ośle do wiosek północy, gdzie – jak opowiadał mu ojciec – mieszkali najprostsi i najbardziej prostoduszni Żydzi w całym kraju. W drodze na północ zatrzymał się w Teheranie, gdzie napotkał wspaniałą paradę ambasadorów na cześć szacha Mohammada Rezy Pahlawiego. Tysiące żołnierzy w lśniących mundurach stały po dwóch stronach głównej ulicy, prowadzącej z placu Mejdan-e Safa do pałacu Golestan, gdzie mieścił się „Pawi Tron” – tron, który przywiózł wcześniejszy szach z podróży do Indii. Za szeregami żołnierzy gromadzili się poddani władcy, wśród nich Żydzi, Ormianie i zaratusztrianie – czciciele ognia, a na ich czele stali przywódcy, którzy trzymając w rękach zapalone świece, śpiewali hymny pochwalne na cześć szacha i ministrów. Szahin, widząc, że nadarza mu się niebywała okazja, przesłonił sobie zezujące oko i uwiódł szwaczkę terminującą w warsztacie nadwornego krawca w pałacu Szams’ol-Emare niedaleko miejskiego placu. Dziewczyna z przerwą między zębami i szpilkami wpiętymi w ubranie prowadziła go labiryntami szwalni, a kiedy została schwytana, skazano ją na śmierć przez powieszenie.

Podczas ucieczki z pałacowej piwnicy Szahin zdjął z ramion bezgłowego manekina wytworną aksamitną pelerynę, uszytą przez nadwornego krawca i jego pomocników dla wyczekiwanego syna szacha. Na kołnierzu i mankietach trzywarstwowej szkarłatnej tkaniny widniał złoty haft przedstawiający godło państwowe: lwa z parą mieczy w paszczy i wschodzącym słońcem na grzbiecie. Ostrzem kupieckich nożyc pociął Szahin pelerynę, a z kawałków, które sprzedał, starczyło na uszycie odświętnych sukien dla zgoła nieszczupłych czterech niewiast i jednej panny z dobrego domu. Ale złote miecze skrzyżowane w paszczy lwa ręką artysty zdemaskowały pałacową kradzież, a pięć strojniś zawisło w purpurowych sukniach u boku małej szwaczki.

W czasie gdy prowadzono je na szubienicę, a szkarłatne treny ciągnęły się za nimi, Szahin przybył do Omridżanu i wymyty, ogolony, pachnący naftą poślubił córkę rzeźnika – Florę Ratorian, zapłodnił ją i zniknął, nie oglądając się za siebie. W brzuchu pozostawił jej niemowlę, a we włosach wszy. Zawędrował do wiosek pod Isfahanem, których czerwone jak policzki jabłka mają słodki, odurzający aromat, i opowiadał mieszkańcom znanym z głupoty, że niewolniczymi statkami przemycił z Indii w workach tani perski jedwab, i aby uwiarygodnić swe słowa, podskakiwał z boku na bok, śpiewał pieśni w języku hindi, a jego zezujące oko obracało się w różne strony. Przez zaciśnięte zęby obiecywał, że po upływie dwóch wiosennych cykli księżyca wróci z dobrym zarobkiem do swojej nowej żony śmieszki, pachnącej miodem jak jej przodkowie pszczelarze i mającej pieprzyk w zagłębieniu szyi jak kropla czekolady, która spłynęła tam, gdy dziewczyna się objadała. Dwa, najwyżej trzy miesiące, powiedział, a obiecując, że przywiezie jej purpurowe isfahańskie jabłka, wysuwał do przodu kwadratową szczękę. Ale od tamtego czasu minęło już okrutnie upalne lato, owijając Omridżan jak czarny welon, a Szahin nie wracał do wioski, której domy stoją ciasno przy sobie jak wagony nieruchomego pociągu bez lokomotywy.

Z osad w górach Elburs wędrowały złote i pomarańczowe wielbłądy ku przybrzeżnej północnej równinie, niosąc na grzbietach kupców i wędrowców, których umysły były przyćmione, turbany poszarpane jak ich buty, a w ustach mieli pogłoski dziurawe jak własne zęby. W starym perskim dialekcie Szirazu, miasta bogatego w słońce i cytrusy, opowiadali o oszuście, młodym kupcu bławatnym z Babolu, na którego powrót czekają ciężarne kobiety – trzy panny młode i jedna wdowa. Opowiadali także o jednym dziewczęciu z Buchary, które opuścił dziewicze i które z rozpaczy utopiło się w bagnie, wyszeptując jego imię w ojczystym języku. Ponieważ nie udało im się ustalić, czy ów kupiec ma zeza w lewym czy w prawym oku, Flora wolała wierzyć, że to nie o jej mężu mówią. Mężczyźni, widząc, że nie wierzy w ich historie, zaczęli przesadnie wychwalać jego atrakcyjność i siłę ramienia, ale wpadli w sidła przez własne słowa. Matka Flory wygoniła z domu z wyzwiskami niegodziwych plotkarzy, kruszących serca jak skorupki jajek. Ale tak jak zmarła młoda niewiasta z Buchary, której włosy unosiły się na powierzchni czarnego bagiennego błota, tak samo Flora nie była w stanie wygonić ich słów z wygłodniałego serca.

– Dlaczego mój mąż nie wraca, Nazi? Dlaczego? Dlaczego...? – mamrotała Flora na podłodze kuchennej, kołysząc się z boku na bok, a spod jej siedzenia wyglądała biała szyja jednego łabędzia na zmianę z ogonem drugiego. Uniosła szeroki rąbek sukienki, aby otrzeć łzy i powachlować uda. Zatkany nos wysmarkała w róg czadoru, wielką płócienną szatę w kształcie półksiężyca, owiniętą wokół ramion, czoła i brody, odsłaniający jedynie jej piękne oczy, nos i usta, których łuki, jak mawiali we wsi, same proszą się o pocałunki. Gdy płakała, ukazywały się też jej zęby, nie ułożone w dwóch rzędach, ale wspinające się jeden na drugi, tak jakby i one chciały wyskoczyć z ust wraz z jej lamentem, ozdabianym blaskiem kości słoniowej jej uśmiechów. Klepnęła rozcapierzoną dłonią w wielkie złotobrązowe uda, a jej palce odcisnęły na skórze skrzyżowanych nóg czerwone pieczęcie, w których zebrał się ból z serca.

Nazi widziała Florę pogrążoną w smutku i jej serce wyrywało się do niej. Przez moment rozważała, czy nie pocieszyć Flory zasłyszaną w łaźni opowieścią kobiet o zaćmieniu księżyca, zrzucając winę na ciała niebieskie, ale odstąpiła od tego zamiaru, zanim otworzyła usta. Sieroctwo nauczyło ją, że żadne wytłumaczenia, nawet takie, które angażują wszystkie ciała świetliste rozsiane nad dachami, nie są w stanie uśmierzyć bólu samotności. Jedną ręką Nazi trzymała ześlizgujące się końce czadoru przy ukrytym podbródku, drugą bawiła się ryżem, przesypując go między palcami. Zimny dotyk ziarenek sprawiał jej przyjemność. Suche, oczyszczone z pleśni i owadów, wydawały ostry i wyrazisty szelest, który zagłuszał zawodzenie Flory. Ale kiedy ziarenka odparowały, podwajając swoją objętość, stały się słodkie i białe – ucichły jak Flora podczas snu.

Nazi była gotowa przysiąc na swoich zmarłych rodziców, że nawet w miesiącu nisan zeszłego roku, kiedy Musa, starszy brat Flory, zamknął ją w domu, bo cały czas się śmiała i jadła, i nie pozwolił jej wyjść na dwór i oglądać ludzi od wieczoru pesachowego[1] do Święta Tygodni[2], przez co Flora stała się chuda i żółta jak kłos pszenicy, nie wyglądała tak kiepsko jak teraz. Z tęsknoty Flora podrapała sobie policzki do krwi, zadraśnięcia ciągnęły się od skroni do podbródka i mimo że zabliźniły się na niebiesko i fioletowo, teraz otwarły się na nowo i zaczerwieniły.

– Tak. Tak – potakiwały głowami kobiety w łaźni – rozpacz przyczepiła się do Flory Ratorian jak pokrzywa do rąk.

Nawet sąsiadka Fattane Delkaszt, której dom przylega do domu Ratorianów, która ma ucho wiecznie przyłożone do ściany, a jej usta roznoszą plotki po całej wiosce, mówiła, że Flora łzami oślepiła swoje czarne oczy. Jej śmiałe spojrzenie, pożądające słodyczy na targu i pożądane przez kupców, zapadło się teraz w tłuszczu ciężkich powiek, dąsając się nad brzuchem z dzieckiem, którego ojciec przepadł bez śladu.

– Wydłubię sobie oczy, azizam, kochany... Wydłubię sobie oczy, a ich światło zajaśnieje w twoim sercu... – Flora intonowała piosenkę, której nauczyła się od ciotek i ciotecznych babek ze strony ojca, przybywających gromadnie z okolicznych wiosek, aby udzielić rad, jakim sposobem sprowadzić małego i zdradzieckiego męża z powrotem do domu. Starymi dłońmi, na których rozkwitły brązowe plamki niczym kocie cętki, tasowały karty jak magicy, odwracały filiżanki kawy i z wyrazem skupienia na twarzy studiowały meandry losu Flory. Nakazały jej oddać pierwszy poranny mocz, najgęściejszy i najostrzejszy, o kolorze herbaty, na kurze jajko złożone o świcie i zbić je pod kwitnącym drzewem. Wieczorem miała rozpalić w kadzielnicy pączki ruty stepowej, wypełnić dymem wnętrzności i prosić z czystym sercem księżyc o zdjęcie klątwy, którą na nią rzucił.

Sabija Mansur, najbardziej poważana i sroga ciotka, najstarsza spośród ciotek ojca Flory, umiejąca czytać z gwiazd, której opinię uważano za rozstrzygającą, twierdziła, że aby palenie ruty stepowej poskutkowało, Flora musi ziewać często i szeroko, ile sił w płucach.

– Im więcej będziesz ziewać, moje dziecko – powiedziała Sabija, a wśród ciotek zaległa cisza – tym straszniejsze sny będzie mieć w nocy ten łajdak, straci siły i nie będzie mógł wedrzeć się do dziur dziwek, które sobie sprowadzi do swojego śmierdzącego łóżka, jego duch nie zazna wytchnienia, a obraz twojej pięknej twarzyczki będzie prześladować go, gdziekolwiek się uda, gdziekolwiek się uda, moje ty biedne dziecko.

Oprócz moczu, ruty stepowej i ziewania Flora musiała śpiewać smutną pieśń napisaną specjalnie na takie kłopoty sercowe. Wszystkie stare kobiety zgadzały się z Sabiją Mansur, chowając popękane wargi w czeluściach ust, że pieśń tę słyszeli wyraźnie nawet mężowie za Morzem Kaspijskim, na drugim końcu świata, i smutek gorzkiej melodii sprowadzał ich z powrotem do żon. Pieśń tę śpiewała Golestan swojemu ukochanemu Chorszidowi, opowiadały piskliwym chórem kobiety z wilgotnymi oczami, tęskniącymi duszami i rozdygotanymi ciałami.

***

Golestan była ukochaną nadwornego rzeźbiarza Chorszida. Artysta wyrzeźbił jej postać w czystym marmurze z fioletowymi żyłkami przypominającym jej skórę i ustawił w centrum tryskającej fontanny na pałacowym podwórzu. Gdy dowiedział się, że Golestan zaręczyła się z synem szacha, ugodził się ciężkim dłutem w czoło i umarł. Następnego dnia Golestan znalazła jego ciało w pałacowej sadzawce, a złote rybki pływały w jamach jego uszu. Ale kiedy zaśpiewała mu tę pieśń, zapewniając, że historia o zaręczynach jest wyłącznie kłamstwem, rozgłoszonym przez księcia, aby oddalić od niej ukochanego rzeźbiarza – Chorszid wstał, a pęknięcie w czaszce natychmiast się zrosło w cienką fioletową żyłkę.

***

Oczarowana starą legendą i wierząc całym sercem w moc pieśni, mogącej zwrócić jej miodowym piersiom zaginionego Szahina, Flora wniosła swoje ciężkie ciało na dach rodzicielskiego domu, rozłożyła słomianą matę pod rozciągniętym jak linia horyzontu sznurem do bielizny, przepędziła ptaki i mocnym, żarliwym głosem śpiewała pieśń Golestan od świtu aż po zmierzch. W pierwszych dniach jej głos nadal był pełen namiętności, której echo rozchodziło się zardzewiałą rynną i wszyscy mieszkańcy wsi, przechodzący koło domu Ratorianów, zatrzymywali się, zdziwieni płaczem śmieszki Flory, szydząc z jej tęsknoty. Niektórzy zadzierali głowy do góry, dłonią osłaniając oczy przed rażącym słońcem, i besztali ją za to, że sprowadza na wioskę hańbę i gorszy małe dzieci swoją chucią. Flora nie odpowiadała, tylko podnosiła głos aż do wrzasku, wbijając wzrok w daleki horyzont. Wiszące pranie muskało jej włosy, a ona kierowała pieśń prosto do włochatych uszu męża.

W końcu jednak moralizatorzy przestali przychodzić do Zaułka Migdałowców, by krzyczeć na Florę, grozić jej i nakazywać natychmiastowe zejście z dachu na rozkaz czcigodnego rabiego mułły Netanela wdowca. Także kobiety z niemowlętami przy piersi zaniechały wizyt i nie litowały się już nad jej trudną miłością. Tylko młodzi goje zbierali się w bandy i rzucali kamykami i pestkami śliwek w rozognioną Florę.

– A tej Florze, a tej Florze to wtykają w dupę rożen! To wtykają w dupę rożen! – śpiewali, trzymając się za swoje nieowłosione brzuszki i śmiejąc się jak opętani. Flora śpiewała i łkała, śpiewała i łkała, a rynna odpowiadała jej drżącym echem.

Dopiero gdy ochrypła tak, że prawie całkiem straciła głos, a sąsiedzi poskarżyli się jej zakłopotanym rodzicom na hałas i zagrozili, że zrzucą ją z dachu do ogrodu, Flora zgodziła się zejść i lamentować w okopconej kuchni. Zadzierała brodę ku kominowi, rozciągając wałki tłuszczu na szyi, a z jej gardła wydobywał się ku chmurom chropowaty i zadymiony śpiew. Dziewczyna ani przez moment nie wątpiła w rychły powrót Szahina, schwytanego przez melodię, której słowa poprzebijają mu uszy.

– Na skrzydłach wiatru popłynę do ciebie, kochany. Wydłubię sobie oczy, kochany, azizam, ich światło zajaśnieje w twoim sercu. Zetnę długie włosy, wypcham nimi poduszkę i włożę ci pod głowę. Pyłem, który zeskrobię z twoich stóp, pomaluję sobie powieki, kochany, azizam...

[1] Święto Pesach – święto żydowskie, jedno z trzech świąt pielgrzymich, obchodzone na pamiątkę wyzwolenia Izraelitów z niewoli egipskiej. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

[2] Święto Tygodni (hebr. Szawuot) – święto żydowskie, jedno z trzech świąt pielgrzymich, obchodzone w pięćdziesiątym dniu po święcie Pesach, zwane świętem Zbiorów lub świętem Pierwocin.

2.

Nazi sięgała Florze do ramion i w zimne noce, zanim Flora wyszła za mąż, zasypiały razem w jednym łóżku, aby się ogrzać. Łaskotały się stopami, a Nazi kładła głowę między piersiami Flory, modląc się, aby i ona miała takie duże i okrągłe. Kochające ciało Flory i czułość jej palców bawiących się na plecach czarnym puchem, tak iż cieniutkie włoski sterczały z rozkoszy, chroniły sierotę Nazi od strachu przed pięknym obliczem ciotki Miriam-chanum, matki Flory.

Jak pozostałe kobiety w rodzinie matki, Flora była zdrowa niczym mężczyzna i rozpieszczona jak dziecko. Pierwszy okres dostała w wieku jedenastu lat i od tamtej pory krwawiła skąpymi kroplami w regularnych odstępach czasu. Lecz kobiety z tej rodziny znane były nie tylko ze zdrowia, ale też z przypalonych garnków i wybiedzonych kur. Podobnie jak one wszystkie Flora była leniwa i wyszła za mąż późno.

Homa, jej starsza kulawa siostra, wyszła za mąż nieszczęśliwie, mając piętnaście lat, gdy już mówiono, że trzeba ją ukisić w occie z kapustą i marchewką. Pan młody był wychudzonym młodzieńcem niespełna rozumu, dozgonnie przywiązanym do matki, Mahtab-chanum, wiejskiej pieśniarki. Kobieta przyszła z nim z drugiego końca Zaułka Migdałowców prosić o rękę Flory, ale musiała się zadowolić niezgrabnym łapskiem jej siostry.

Również Miriam-chanum nie spieszyła się z opuszczeniem pszczelarskiego rodzinnego domu, nad którym latały bzyczące pszczoły niczym złote wachlarze rozpostarte na niebie. Miodowe uciechy ojca i uroki leniuchowania, których nauczyła się od matki, zamieniła na czarną kuchnię teściowej dopiero w wieku czternastu lat i dopiero gdy wypędziła pszczelarską duszę ojca z jego słodkiego ciała. W ciągu pół roku ojciec zarżnął stado kur w wejściu do synagogi, a jasna krew zakrzepła grubą czarną warstwą na progu. Mimo iż mieszała się z błotem i przyklejała do podeszew znoszonych butów, wioskowi biedacy cieszyli się z przedłużającego panieństwa Miriam-chanum, ale w końcu nawet i oni przyznali, że panienka musi wyjść za mąż, może dlatego, że obrzydły im drobiowe potrawy i mieli nadzieję, że weselny jadłospis będzie urozmaicony wołowiną.

Na skutek częstych wizyt ojca w sklepie drobiowym Miriam-chanum poślubiła ostatecznie syna rzeźnika i na weselu goście jedli gęś w miodzie i czarnych śliwkach oraz indyki w ziołach. Tylko nieliczni z mieszkańców dostrzegli znad obgryzanych udek i wylewającego się im na okrycia gęstego sosu, co Miriam-chanum zrobiła pod chupą[3], i ich pełne jedzenia usta rozdziawiły się w zdumieniu. Pamiętali przejęte i dumne spojrzenie syna masarza, gdy rozgniatał stopą kieliszek, i opowiadali, że dokładnie wtedy, gdy Miriam-chanum nadepnęła obcasem na jego wyglancowany but, rozległ się ponowny brzęk miażdżonych odłamków szkła, obwieszczający, że to ona przejmuje władzę w domu.

Mąż Miriam-chanum odziedziczył razem z bratem bliźniakiem sklep drobiarski ojca i dwa domy w Zaułku Migdałowców. Miriam-chanum urodziła mu troje dzieci, które wkrótce potem zmarły wskutek uduszenia, i troje, które oddychały i rosły, ale ociągała się z wydawaniem na świat kolejnych. Mani dżun, drogą Mani, swoją owdowiałą szaloną teściową, która nie chciała umrzeć, ulokowała w małym wiklinowym koszu, odpowiednim do jej wymiarów, i wepchnęła w kąt gościnnego pokoju w domu będącym kiedyś jej królestwem. Gdy Mani dżun wymykała się z niego, kuśtykała na drżących rozkraczonych nogach i ze zgiętymi kolanami, co przypominało taniec. Ostatecznie jednak polubiła swój kosz, siedziała w nim i zaplatała w dziewczęce warkocze białożółte włosy niczym wąsy kukurydzy, i nie chciała z niego wychodzić aż do śmierci.

Za definitywną klęskę kobiet z tej rodziny w kwestiach prowadzenia domu uważa się moment, gdy Miriam-chanum została obdarzona przez wieśniaczki przydomkiem gorbe-kesafat – kocia fleja. Mówiono o niej, że jest najbrudniejszą gospodynią w Omridżanie. Że jest brudniejsza od swojej matki nieboszczki, urodzonej w Tabrizie, mieście znanym z niechlujstwa kobiet. Że jest brudniejsza nawet od szyitek, które, jak powiadają, nie odróżniają soczewicy od brązowych żuków gnojowych i gotują te ostatnie w garnku razem z ryżem i posiekanym koprem. Robaki postępowały sznurem w stronę zapuszczonego domu Miriam-chanum, przedzierały się pod drzwiami, wlatywały przez okna, wpełzały stadami przez szpary we framugach i ścianach w poszukiwaniu skwaśniałego, zgniłego i śmierdzącego jedzenia.

W pierwszym roku małżeństwa Miriam-chanum Mani dżun, której jeszcze nie opuściły całkiem zmysły, słała ze swojego kosza spojrzenia w stronę syna. Patrzyła na niego drwiąco, gdy przełykał po cichu mdłe, przypalone mięso, które wkładała mu na talerz żona; ze smutkiem, gdy uciekał przed smrodem kuchni Miriam-chanum ku miodowemu ulotnemu aromatowi jej ciała; i ze złością, gdy kulił się na dźwięk roztrzaskiwanych w drobny mak porcelanowych naczyń, które wypadały Miriam-chanum z rąk. I choć próbował udawać, że nie ma pojęcia o niedbalstwie żony i o kawałkach naczyń ukrywanych w spichlerzu, jego matka widziała, jak je potajemnie wyciąga i sprzedaje handlarzowi szkłem za grosze. Posłała gońców po jego ciotki, a one przybywały kolejno z okolicznych wsi, na czele z najstarszą Sabiją Mansur, mieszkającą w Omridżanie. Także szwagierki Miriam-chanum, do których doszły straszliwe historie o robaczywym ryżu i chałwie pokrytej szarymi nićmi pleśni, przydreptały pospiesznie. Wszystkie próbowały nauczyć Miriam-chanum pracy w domu, ofiarowały się bić ją w zastępstwie słabowitego męża i w imieniu starej teściowej. Ale Miriam-chanum została na posłaniu, nie przywitała ich i za radą matki skarżyła się na bóle głowy. Nie poczęstowała ich nawet czarną herbatą. W końcu straciły cierpliwość, zebrały włosy pod chustami, ściągnęły pierścionki i bransoletki i zademonstrowały jej, co to praca, mamrocząc z wściekłością:

– Jak jej matka, zupełnie jak jej matka, kesafat, fleja, niech ją diabli wezmą.

Niestrudzenie i ze złością pucowały dom Miriam-chanum, zapełniając go budzącymi zazdrość aromatami potraw, a ona była coraz bardziej leniwa.

– Widziałaś jej smukłą kibić, piękny tyłek i czarne wielkie oczy i myślałaś, że znalazłaś pracowitą mrówkę dla syna? Zohm bad, ażebyś sczezła, co za nieszczęście na niego sprowadziłaś. Twoja synowa nie jest pszczółką, córką pszczelarzy. To osa jak jej matka z Tabrizu, uchowaj nas, Boże! – prawiły Mani dżun w isfahańskim dialekcie, którego ospała Miriam-chanum nie rozumiała i nie chciała rozumieć, a staruszka zalała się łzami z żalu i rozgoryczenia, kuląc się w swoim koszu.

***

Przez stare wspomnienie pewnego zdarzenia z dzieciństwa Miriam-chanum czuła obrzydzenie do kobiecych starań, aby zdobyć uznanie w oczach męża fanatycznym dbaniem o czystość domu i przyrządzaniem przysmaków. Do tamtego momentu Szirin z Tabrizu, krzepka matka Miriam-chanum, krzątała się co ranek, polerując szmatami okna i podłogi, czekając na powrót męża z polowań na pszczoły. Gdy wszedł do domu owego pamiętnego wieczoru, jego utytłane błotem buty zostawiły rozmokłe lepkie grudki, ciągnące się jak brudny tren po kamiennej podłodze, z której wyzierała ku niemu jak w kryształowym zwierciadle jego postać.

Mężczyzna zatrzymał się, położył w nogach płócienny tobołek z leśnymi mięsistymi grzybami o czubkach wystających z kapeluszy niczym kobiece sutki, parę krwawiących królików, które niósł na ramieniu, i skrzynkę z bzyczącymi włochatymi pszczołami, wypełnionymi rzadkim nektarem kwiatów ruty. Blask bijący od szyb i szklanych naczyń zadziwił go. Szirin z dziećmi usłyszały jego ciężkie kroki i z radością zgromadziły się wokół niego.

Miriam-chanum miała pięć lat, kiedy zobaczyła przejętą matkę stojącą na palcach, z czarnymi błyszczącymi oczami wpatrzonymi w męża, jak gdyby i je szorowała godzinami drucianą szczotką. Podczas gdy dzieci radośnie przylgnęły do ojca, on stanął i wbił spojrzenie w żonę. Wydobył z gardła falę gęstej flegmy, wypełnił nią usta i plunął w twarz kobiety. Jakże wielka była obraza wyzierająca z jej oczu wpatrzonych w szczeliny kamiennej podłogi. Szirin starła rękawem z twarzy żółty śluz i zapytała męża drżącym głosem, czym zawiniła.

– Musiałem splunąć – odparł. – A dom jest taki czysty i piękny, że szkoda mi było go zabrudzić. Ale wtedy przyszłaś ty i zobaczyłem twoją brudną twarz, białe suche włosy i szmaty, które masz na sobie, i ucieszyłem się, że zostawiłaś mi miejsce, gdzie będę mógł splunąć.

Od tamtego dnia Szirin posmutniała, z żalu zaczęła zaniedbywać pracę w domu, który coraz bardziej pokrywał się czarną warstwą tłuszczu jak żałobna szata Ormianki. Dywany śmierdziały moczem dzieci, które pełzały po nich, wkładając do ust robactwo znalezione w szparach w ścianach. Szirin przez całe życie dostawała w skórę od męża, a córkom zaszczepiła próżność i nieróbstwo, wygładzające zmarszczki. I tak do silnych kobiet z jej rodziny przylgnęła próżniacza natura.

***

Blask wrócił jednak na czerwone miedziane patelnie, które wniosła w wianie Miriam-chanum, a robaki przestały nawiedzać dom w Zaułku Migdałowców i zaczęło tam przyjemnie pachnieć. Stało się to zaraz po śmierci bliźniaczego brata męża Miriam-chanum i jego żony Mahasti, którzy zatruli się jedzeniem i wymiotowali czarną krwią. W czasie siedmiu dni żałoby Miriam-chanum zauważyła, jak bardzo pracowita jest ich córeczka Nazi, i z radością przychyliła się do próśb męża, aby wychować sierotkę w ich domu. Postawiła tylko jeden warunek: Dziewczynka ma zwracać się do niej z szacunkiem: amme bozorg – czcigodna ciociu.

[3] Chupa – w tradycji żydowskiej baldachim, pod którym zawierany jest związek małżeński.

3.

Skóra na twarzy Miriam-chanum i jej córek była naciągnięta jak zwierzęca skóra na obręczy tamburynu. Brwi miały czarne, bujne i krzaczaste jak u młodego mężczyzny, a kiedy je wyskubano, ukazał się szarawy gąszcz ukłuć igłą. Na stopach nie miały głębokich szram jak po zacięciu nożem, widocznych na twardych niczym kamień stopach kobiet ze wsi, które chodziły boso, a kurz z ulic i ogrodów osiadał im w popękanej skórze. Nie spływały im też z ud, niczym górskie potoki, żylaki.

Od swojej matki Szirin Miriam-chanum nauczyła się zaniedbywania domu i rozpieszczania ciała. Zaczynała dbać o piękny aromat skóry dzieci, jeszcze kiedy była w ciąży, jedząc cytrony, smarując brzuch sproszkowanym mirtem i olejkiem jaśminowym i gryząc pałeczki cynamonu. Gdy się rodziły, wpychała im pod pachy i w fałdki tłuszczu kawałeczki pachnących goździków i raz na tydzień, do czasu aż dorosły, smarowała im całe ciało znanym z pięknego zapachu miodem z wiosennych kwiatów. Szkraby zamykały się w pokojach ze strachu przed żądłami pszczół i oblizywały swoją lepką skórę małymi języczkami. Pod wieczór Miriam-chanum kąpała je w gorącej wodzie, szorując im członki włóknami daktyla, aż wrzeszczały z bólu, a potem nacierała im ciało kojącym woskiem. Pociechom rumieniały policzki, przybierały na wadze, a woń ich potu stawała się słodka. Ten zapach skóry Flory zabrał ze sobą na włóczęgę Szahin Bozidozi, opuszczając Omridżan.

O Miriam-chanum mówiono, że kawalerzy mdleli w noc jej ślubu. Opowiadano, że nawet po tym, jak wydała na świat Homę i Musę i nosiła w łonie Florę, nadal przychodziły do niej spóźnione listy miłosne, w których młodzieńcy grozili, że skończą ze sobą, jeśli poślubi innego.

Również jej córki słynęły z urody. Zanim Homa spadła z dachu, a na jej plecach wyrósł garb, będący obiektem drwin na uliczkach, młodzi goje biegali za nią z falującymi grzywkami, cmokali ją głośno w policzek i uciekali, piejąc z radości. A kiedy Flora przechodziła obok tłoczni oleju sezamowego braci Nasera i Mansura, oni wychodzili do niej z lśniącymi czarnymi włosami, tuptali wokół niej z wygłodniałymi oczami, gruchając jak oszalałe gołębie:

– Bah, bah, maszallah[4], co za cudo, chodź do mnie, chodź do mnie, azizam, Flora, chodź do mnie...

Dom Miriam-chanum odgradzał od siebie domy Fattane Delkaszt i jej siostry Soltany Zafarollah. Fattane i Soltana zaglądały z dachów do domu Ratorianów, zerkając na siebie z uśmiechem. Kiedy nakazywały dzieciom wychylić się z okna i bacznie obserwować podwórko sąsiadki, bądź też kiedy układały w stertę skrzynki i garnki, żeby uzyskać lepszy widok, Miriam-chanum rzucała w nie czym popadło i przeklinała je, ażeby oślepły. Wierzyła, że wyłącznie przez ich złe oko Homa spadła z dachu, a Flora wyszła nieszczęśliwie za mąż.

– Te wiedźmy badały krągłości piersi moich córek od czasu, gdy miały wielkość oliwki – mówiła do Nazi. – A na koniec niech kruki wydziobią im oczy.

– Pewnego dnia – ostrzegała – Fattane i Soltana, niech je diabli wezmą, skruszą swoimi zazdrosnymi oczami skałę, załamią się fundamenty naszego domu, zawalą się sufity, a wtedy wszyscy zginiemy.

Mąż Soltany Zafarollah wypuszczał z dachu domu gołębie pocztowe, a po kamiennym chodniku w ogrodzie Fattane Delkaszt kroczyły dumnie pawie z wybałuszonymi okami w swoich ogonach-wachlarzach. Ich mięso mąż sprzedawał gojom ze wsi, a pióra gojom za morzem. Fattane przechadzała się po wsi jak paw w wielobarwnych sukienkach z Buchary, trzęsąc tyłkiem jak rozpostartym wachlarzem. Nad Zaułkiem Migdałowców fruwały pawie pióra Delkasztów, gołębie Zafarollahów oraz pióra gęsi i kur sprzedawanych przez męża Miriam-chanum w sklepie drobiarskim, którymi ona wypychała poduszki i pierzyny.

Za młodu siostry zerkały z życzliwością znad niskiego kamiennego muru na Miriam-chanum i pozwalały swoim dzieciom hasać z jej dziećmi, podobnie jak hasały na wietrze pióra ich ptaków. Fattane karmiła pawie, jej siostra poiła gołębie, a Miriam-chanum wysypywała pióra z worków do parującego kociołka pod migdałowcami. Ciężkie opadały na spód, a płatki gęsiego puchu unosiły się na powierzchni wody. Gdy jedna z kobiet miała okres, sąsiadki przyrządzały jej starannie dania, tak aby wychwalano jej błogosławione ręce, sypki ryż i soczyste mięso. Kiedy któraś z nich dźwigała jakiś ciężar, reszta mówiła:

– Chodź, kochana, pomożemy ci, maszallah, w nocy włazi ci na brzuch, a teraz ty musisz taszczyć to na plecach – zaśmiewały się razem.

W słońcu i na wietrze Zaułek Migdałowców dźwięczał szaleńczym chichotem tłumionym dłonią kobiet w pogniecionych i okopconych sukienkach i łkaniem golusieńkich brzdąców, siedzących na ich pochylonych miednicach jak na krzesłach. Kobiety wycierały cieknące nosy dzieci chustami okrywającymi głowy, a czadorami zatłuszczone od potraw palce. Wśród dziecięcych krzyków i gdakania drobiu sąsiadki trajkotały również z Mahasti, szwagierką Miriam-chanum i matką Nazi, której dom stał na drugim końcu zaułka, a gdy opustoszał, zamieszkała w nim Homa z mężem. Ale im więcej przybywało dzieci jak piskląt w zaułku, a córki Miriam-chanum rosły i dojrzewały, ciasnota i zazdrość oddalały od siebie sąsiadki, a gorycz nienawiści przeniknęła zapachy potraw.

Fattane i Soltana śpiewały wraz z innymi kobietami ze wsi rymowane kpiarskie przyśpiewki o Miriam-chanum, chichocząc szyderczo, ale w skrytości serca zazdroszcząc urody córki.

– Gdyby nie przespała choć jednej nocy z powodu zmartwień, z bryzgającej miodem figi przemieniłaby się w zeschniętą wiechę – powiadały.

Rozwścieczała je zwłaszcza wzorowa miesiączka kobiet w rodzinie Ratorianów, której ostry zapach zalewał zaułek i wywoływał zawroty głowy. Pełne podziwu liczyły dni krwawienia, potajemnie paliły gałązki wierzby, stojąc na palcach nad płomieniem, nagie od pasa w dół z rozstawionymi szeroko nogami, błagały, aby dym przedzierający się do łon uczynił ich okres tak lekkim, regularnym i wonnym jak u Miriam-chanum i córek.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

[4] Powszechnie używane przez muzułmanów określenie maszallah (arab. Jak Bóg zechce) służy wyrażeniu podziwu i uznania.

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Tytuł oryginału: Simtat ha-Szkedijot be-Omridżan

Copyright © Dorit Rabinyan

Published in agreement with The Deborah Harris Agency/BookLab Literary Agency, Poland.

All rights reserved.

Copyright © 2018 for the Polish edition by Smak Słowa

Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Olek

Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być publikowana ani powielana w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Redakcja i korekta: Anna Mackiewicz

Konsultacja – język perski: Ivonna Nowicka

Projekt graficzny i skład książki: Agnieszka Karmolińska

Projekt okładki: Agnieszka Karmolińska

Na okładce wykorzystano zdjęcia:

©istockphoto/kebuluran

©istockphoto/kromeshnik

ISBN 978-83-65731-36-4

Smak Słowa

ul. Sobieskiego 26/4,

81-781 Sopot

Tel. 507-030-045

Szukaj nas także na

Plik ePub przygotowała firma eLib.pl

al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: [email protected]

www.eLib.pl