Pentimento - Aldona Antczak - ebook + audiobook

Pentimento ebook i audiobook

Aldona Antczak

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

„Nieważne, jak usilnie będziesz się starał, nigdy nie zmienisz swojej prawdziwej natury”.

Alfredo Bonacci w bolesny sposób przekonał się o prawdzie ukrytej w tych słowach. Jako najstarszy z rodu, pomimo doświadczenia i bogactwa, jakie zdobył w złotych czasach rodzin mafijnych, postanowił, że jego dzieci oraz wnuki nie będą musiały nigdy oglądać się za siebie. Nie był jednak w stanie kontrolować wszystkiego. Gdy młode pokolenie pragnie wrócić do swych korzeni, nie pozostaje nic innego niż dać mu na to ciche przyzwolenie, a Dante, wnuk Dona, ­okazuje się być idealnym następcą swego dziadka…

Pentimento to opowieść o walce na śmierć i życie w imię rodziny oraz o próbie kierowania się honorem w świecie, w którym panuje kłamstwo i obłuda.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 384

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 2 min

Lektor: Aldona Antczak

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dziękuję wszystkim, którzy mi pomagali, gdyż byli moim wsparciem.

Dziękuję także tym, którzy we mnie nie wierzyli, bo byli moją motywacją.

 

Tę książkę dedykuję Annie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Późny wieczór był nieznośnie parny i ciężki, co sprawiało, że w powietrzu dało się odczuć nadchodzące niebezpieczeństwo. Noc zapowiadała się równie gorąca jak dzień. Ziemia oddawała ukrop całodniowego skwaru. Pomimo tego żaru lekki, prawie nieodczuwalny wiatr przynosił coś jeszcze – przyjemny, delikatny zapach gajów oliwnych. W nocną ciszę wkomponowywały się melodie grane przez świerszcze. Elegancki mężczyzna przechadzał się wzdłuż basenu ze szklanką whisky. Był dość wysoki, bardzo dobrze zbudowany, co odkrywała rozpięta koszula pod marynarką. Brunet z lekkimi zakolami i niewinnym, zielonobłękitnym spojrzeniem, skrywającym nieokrzesaną dzikość. Jego pełne usta chętnie dotykały kryształowego szkła. Stał, wpatrując się w tańczące światła na wodzie. Dźwięki koncertujących świerszczy przerwał odgłos delikatnych kroków.

– Jestem – oznajmił kobiecy głos.

Mężczyzna, nie odwracając się, wypił kolejny łyk whisky i spokojnym tonem zapytał:

– Jesteś pewna, że dasz sobie radę?

– Tak – odpowiedziała bez zastanowienia.

Mężczyzna odwrócił się w jej stronę i podszedł bliżej. Spojrzał na nią. Stała przed nim młoda i piękna istota, w której oczach rysował się lęk, ale także wściekłość. Kobieta była ubrana w czarne obcisłe spodnie i szary T-shirt z dość odważnym dekoltem. Na nadgarstku miała szeroką czarną skórzaną bransoletę. Patrzyła na niego swoimi brązowymi oczami, jakby zaraz miała odpowiadać na egzaminie. Na jej twarz spadł niesforny kosmyk włosów, którego nie zdołała upiąć w kitce.

– Gdzie jest broń?

Mężczyzna odgarnął jej włosy z twarzy, a następnie pogłaskał ją po policzku.

– Nie ma broni – odpowiedział miękkim, opiekuńczym tonem. Kobieta wzdrygnęła się, jakby czegoś się przestraszyła. – Dasz radę?

Spojrzała mu w oczy. Wiedziała, że to dopiero początek. Aby osiągnąć cel, musiała pokazać, na co naprawdę ją stać. Nie mogła okazać żadnej słabości. Przynajmniej nie teraz.

– Tak, dam.

– Wolałbym nie zbierać cię z ziemi. Miałbym problem z wytłumaczeniem się twojemu ojcu.

– Spokojnie, nie będziesz musiał, Rosario.

Mężczyzna zmierzył ją dość pożądliwym wzrokiem.

– Nic dziwnego, że mój syn za tobą szaleje.

Kobieta wzięła głęboki wdech. Jej biust uniósł się ku górze. Delikatnie dotknęła palcami jego torsu.

– Aż dziw bierze, że ty jeszcze nie.

Mężczyzna, wbrew temu, co ukazywały jego oczy, był obojętny na tę pieszczotę.

– Tak nie osiągniesz tego, co chcesz.

– Kto wie – odparła uwodzicielskim tonem. Odwróciła się i poszła w stronę posiadłości. Mężczyzna podniósł wzrok znad basenu i skinął głową w kierunku postaci ukrywającej się w cieniu drzew. Ta powolnym krokiem w pewnej odległości podążyła za gościem.

Kobieta szła cicho i z gracją, przemierzając kolejne korytarze i drzwi. Zdawało się, że serce zaraz wyrwie się jej z piersi. Nie miała wyboru i tylko ta myśl pchała ją naprzód. W końcu dotarła do celu. Stanęła przed wielkimi bukowymi drzwiami, przyozdobionymi na tutejszą modłę. Przełknęła ślinę, zacisnęła dłoń w pięść i podniosła ją. Zawahała się, jakby zbierała się na odwagę. Pięść uderzyła w drzwi trzy razy.

– Już idę – usłyszała męski głos. – Mam nadzieję, że tym razem Rosario się postarał.

Drzwi powoli się otworzyły. Oczom dziewczyny ukazał się starszy, grubszy i lekko obleśny mężczyzna. On jednak nie zdołał się jej przyjrzeć, ponieważ tuż po otwarciu drzwi otrzymał serię ciosów w podbrzusze i padł na ziemię, zwijając się z bólu. Kobieta nie poprzestała na tym. Podeszła do niego i bez jakiegokolwiek wyjaśnienia z całej siły zaczęła kopać go po głowie, brzuchu i kroczu. Mężczyzna, chcąc uniknąć ciosów, schował głowę między dłonie. Ona zaś, myśląc, że zadane ciosy osłabiły ofiarę, zaczęła rozglądać się za przedmiotem, który dokończy dzieła. Ta chwila nieuwagi okazała się tragiczna w skutkach. Pomimo wielkiego bólu, jaki odczuwał, mężczyzna w akcie rozpaczy chwycił dziewczynę za nogę i pociągnął. Upadła na ziemię, uderzając z ogromną siłą o podłogę. Na chwilę straciła przytomność. Grubas, nie myśląc długo, przygniótł ją swoim cielskiem. Uderzył pięścią w twarz kobiety, aż krew polała się z nosa.

– Taka jesteś cwana. Suka Rosaria!

Mężczyzna zaczął rozrywać jej ubranie. Czuła, że słabnie, uznała, że nie da rady. W jej oczach pojawiły się łzy i wściekłość. Nie mogła nic zrobić, był zbyt silny. Próby uwolnienia się nie dawały żadnego skutku. Ale nie poddawała się. Omdlałe ręce i nogi wiły się coraz wolniej i słabiej.

– Ja ci pokażę, jak to się robi! – krzyczał, plując jej w twarz.

Kobieta miotała się pod ciężarem, nie mogąc znaleźć żadnego słabego punktu. Gdy jednak napastnik schylił się, by zmusić ją do pocałunku, z całą siłą, jaka jej została, wbiła się w jego szyję. Wgryzła się niczym wygłodniały wampir, wyrywając olbrzymi kawał skóry. Poczuła znajomy metaliczny smak. Serce spowolniło, adrenalina opadła, kobieta czekała w nieruchomej ciszy. Siedział na niej już niegroźny tłusty facet z wielką krwawiącą dziurą w szyi.

– Ty kurwo!!!

Zalała ich krew tryskająca z jego tętnicy. Mężczyzna padł na ziemię obok niej, wykrwawiając się na dywan. Dziewczyna wypluła resztki krwi i ciała, jakie jej zostały w ustach. Otarła twarz i wyszła z pokoju, pozostawiając jeszcze drgające ciało. W holu minęła nieznajomego, który patrzył na nią z podziwem.

Poszła nad basen. Jej zleceniodawca spojrzał na nią ze zdziwieniem. Z ust kobiety spływała krew, całe ubranie było poplamione i porozdzierane. Wyglądała jak jeden z wracających po łowach stworów, które widuje się w filmach o krwiożerczych bestiach.

– Wnioskuję, że sprawa załatwiona. Doprowadź się do porządku, za godzinę masz samolot. Ja wrócę później. Muszę tu posprzątać.

Kobieta usiadła na leżaku i spuściła głowę. Czuła, jak jej serce znowu zaczyna coraz szybciej bić. Uświadomiła sobie, co się właśnie stało. Próbowała powstrzymać drżenie rąk, ściskając jedną w drugiej. Zamknęła na chwilę oczy i zaczerpnęła głęboki oddech dla uspokojenia.

– Co z naszą umową? – wyszeptała.

Mężczyzna odstawił szklankę na stolik, wziął z krzesła ręcznik i rzucił do dziewczyny. Zaczęła wycierać zakrwawioną twarz, brudząc materiał purpurową mazią i resztką makijażu.

– Już niedługo dostaniesz to, czego pragniesz. I powiedz chłopakom, żeby coś ci zrobili z twarzą. Nie możesz tak wrócić do domu.

*

Każdy z nas przychodzi na świat z płaczem i płaczem zostaje z niego odprowadzony.

Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, jak bardzo można wpływać na życie innych ludzi, nie dotykając ich bezpośrednio. Ból to właśnie ta siła, która jest najwspanialszym darem, jakim może dysponować osoba z naszego świata. Człowiek pragnie powszechnego szacunku, a może bardziej chce wzbudzać trwogę w sercach i umysłach innych. Bo szacunek nie jest nic wart, jeżeli nie ma za sobą silniejszego wsparcia. Ludzie w dzisiejszych czasach bytują w strachu. My to wykorzystujemy, umiejętnie sterujemy lękiem, by był dla nas pożyteczny i dawał nam zyski. Mafia jest instytucją zbudowaną na podłożu składającym się z mieszanki krwi, cierpienia, bólu i rodziny. Właśnie to wszystko pozwoliło nam stać się potęgą.

Jednak jak każde imperium – i to musi upaść. Era gangsterów, których znamy z pierwszych stron gazet czy ze wzruszających romantycznych filmów, dobiegła końca.

Właśnie moja wizja nadchodzącego zmierzchu panowania mafii zmusiła mnie do przejrzenia na oczy. Widziałem obrazy przedstawiające zdradę, chciwość i samozagładę. Honor, zasady i odwieczne prawa zostały złamane, popłynęły rzeki niewinnej krwi. Krwi kobiet, dzieci i starców. Świat, w którym się wychowałem, znikał, przeistaczał się w zamierzchłą historię. Wyidealizowany obraz przeszłości także miał wpływ na nasze postępowanie. Szczycenie się dawnymi honorami, podziałami i historią, nie tyle jest zakłamane, co zmieszane z wytworami naszej wyobraźni, która stworzyła mafię i romantycznych gangsterów. Przypomina to trochę opowieści o wampirach. Mafia to już nie romantyczni gangsterzy z honorem i zasadami, w garniturach i czystych butach, wierni swemu Donowi, lecz mordercy, gwałciciele i handlarze białą śmiercią. Jednostki złe do szpiku kości. Stworzyliśmy epokę gwałtu. Sam diabeł nie chciałby nas w swoim piekle.

Po drugiej wojnie światowej zaczął się handel narkotykami, które nas niszczą. Wraz z nimi ściągnęliśmy sobie na głowy jeszcze większe niebezpieczeństwo. Na nasze tereny niczym wirus wtargnęły grupy przestępcze z Jamajki, Kolumbii, Japonii, no i z Rosji. Ci ostatni są najgorszym rodzajem złoczyńców, chociaż to słowo już nie jest adekwatne do czynów, które popełniają, i sposobów, jakimi się posługują, by zdobyć władzę. Ich istnienie przyczyniło się do rozszerzenia zarazy nieuzasadnionego okrucieństwa i dyshonoru, jednak nawet to określenie istnieje już tylko w słowniku wyrazów obcych. Nie będę mówił, że jesteśmy święci, bo nie jesteśmy i nigdy nie będziemy. Nawet sam papież nie udzieliłby nam rozgrzeszenia. Jednak mimo tego wszystkiego, tego zła, jakie towarzyszyło naszemu życiu i pracy, nie byliśmy nawet w połowie tak okrutni jak napływowa siła przestępcza, która zalewa kraj. A rząd pozwala na jej rozwój. Tępiąc nas, otworzył drogę innym. Można by rzec, że jesteśmy, a raczej byliśmy mniejszym złem. Dopóki stanowiliśmy stałą strukturę, byliśmy na tyle silni, by stanowić swego rodzaju mur obronny przed panoszącą się zgnilizną. Jednak osłabieni od środka bronimy tego, co nam pozostało… siebie.

W obecnej sytuacji wszyscy coś znaczący ludzie mafii postanowili wycofać się z czynnego udziału w przestępczych procederach. Owszem, każdy z nich nadal prowadzi nielegalne interesy, ale odbywają się one raczej na papierze. Pozakładali firmy, inwestują w działalność na rynkach papierów wartościowych, otwierają fabryki, wkraczają do polityki. Każdy z nich wycofuje się tak, by zachować twarz, a przede wszystkim pieniądze i czyste konto u organów ścigania. Niektórzy z nich to prawnicy, lekarze, biznesmeni. Ludzie powszechnie szanowani. Prowadzą kancelarie, czasem kasyna, a może powinienem powiedzieć: częściej kasyna, hotele, firmy farmaceutyczne, korporacje finansowe, banki. Dają ludziom zatrudnienie, od czasu do czasu przerzucą przez swoje firmy kilka milionów nielegalnie zdobytych dolarów, to wszystko. Ci, którym się nie powiodło, pod naporem władz, w panice, że zostaną skazani, wydają innych. Mówią o wszystkim bez jakichkolwiek ograniczeń, bez zahamowań. Zapominają, że złamanie przysięgi milczenia to najgorsze, co można zrobić. Dla nich liczy się to, by nie trafić do więzienia na miesiąc czy choćby dzień. Są słabi i nie krępują się okazywać tego przed nikim. Jednak ci, którzy postanowili pozostać w interesach i układać się z Kolumbijczykami i resztą tałatajstwa z importu, musieli przejąć ich reguły gry i narzucony przez nich sposób działania. Dla nikogo nie ma już świętości.

Zasada, że nikogo nie zabija się w jego domu, stała się pustym sloganem. Dom już nie jest bezpiecznym miejscem. Nie ma honorowej śmierci. Możesz zostać odesłany na tamten świat równie dobrze w majtkach, co w garniturze od Diora. Obok ciebie zgwałcona żona będzie się przyglądać, jak mordują jej dzieci, a potem ona sama zostanie bestialsko zarżnięta.

Co mnie przeraża? Nie to, co widzę, lecz to, co jestem w stanie sobie wyobrazić. Rzeczy, które będą dziać się za parę lat, przekraczają granice mojej wyobraźni.

*

Mario Gori, biznesmen o powiązaniach, których nie powstydziłby się nawet największy gangster, właśnie kończył pracę i kierował się w stronę windy. Zawsze przychodził do biura jako pierwszy i opuszczał gmach korporacji jako ostatni. Tylko w ten sposób był w stanie ocenić i kontrolować pracę swego personelu, bo przecież gdy kota nie ma w domu, myszy harcują. Dostojny, dość wysoki mężczyzna po pięćdziesiątce nadal był obiektem westchnień niejednej kobiety, zarówno na ulicy, jak i w pracy. Szpakowate, krótko przycięte włosy. Idealny grecki nos i te błyszczące brązowe oczy, szukające we wszystkim okazji do zrobienia milionowego interesu. A okulary, których nienawidził nosić, w rzeczywistości tylko dodawały mu uroku. Jego doskonale skrojony, szyty na miarę garnitur podkreślał dobrze zbudowaną sylwetkę.

Był człowiekiem honoru, jednak potrafił go odłożyć na półkę, jeśli chodziło o interesy, gdzie kolor zielony zalewa oczy oraz moralność. Należał do trzeciego pokolenia zamieszkującego ten kraj. To właśnie jego dziadek po dziesięciu latach ciężkiej pracy założył firmę przewozową i zatrudnił w niej tylko dwie osoby. Dziś u Maria pracuje dwieście tysięcy osób w całym kraju. Jako jedyny uchronił swoje interesy przed wpływami świata przestępczego. Właśnie dlatego zyskał przychylność rodziny Bonaccich, która kiedyś wspierała ojca, a teraz jego samego. Był im potrzebny jako legalny ośrodek inwestycji w rozwijającą się firmę, a oni jemu jako ochrona oraz zabezpieczenie. Dzięki temu bardzo się ze sobą zżyli, na tyle, że ich kontakty dawno przerodziły się w więzy rodzinne. Nikt nigdy nawet nie pomyślał o oszukaniu drugiej strony, to przecież nie miałoby najmniejszego sensu.

Mario Gori miał tylko jedną jedyną słabość, wynikającą poniekąd z jego magnetyzmu oddziałującego na płeć przeciwną. Kobiety były jego narkotycznym uzależnieniem, nie potrafił opanować rosnącego pożądania, które odczuwał wobec pięknych, młodych i ulegających mu pań. Kochał, a nawet wielbił swą żonę, lecz przygody miłosne, które miewał dość regularnie, dawały mu zbyt dużą satysfakcję, by był w stanie z nich zrezygnować. Nigdy jednak nie zgodziłby się na rozwód. Deyna, choć było jej coraz trudniej, starała się żyć z piętnem bycia zdradzaną.

Była piękną i atrakcyjną kobietą. Zawsze zadbana, nigdy nie popełniła żadnego błędu publicznie, prawdziwa dama. Kruczoczarne włosy przycięte na wysokości ramion, grzywka opadająca na ciemnobrązowe oczy, piękne, pełne usta. Miała smukłą, filigranową sylwetkę, choć nie było to darem od stwórcy, lecz efektem wieloletnich ćwiczeń i diet. Sposób ubierania odzwierciedlał jej osobowość. Zawsze elegancka, ale nie wystrojona. Dobrze dopasowane kreacje, harmonizujące z lekko śniadą cerą, dodawały jej blasku w towarzystwie. Nie podążała ślepo za modą, ponieważ uważała, że o stylu i klasie można mówić tylko wtedy, gdy ubranie jest dopełnieniem całości człowieka, jego wyglądu i charakteru, a nie tylko bezmyślnym odzwierciedleniem okładek czasopism.

Na początku pracowała wraz z mężem. Dorównywała mu w interesach, a nawet okazała się inteligentniejsza i sprytniejsza w postępowaniu z ludźmi. Jednak gdy zaszła w ciążę, została w domu i już nigdy nie wróciła do pracy. Taka decyzja nie wyszła jej na dobre. Brak celu w życiu i rola pani domu absolutnie nie były odpowiednie dla młodej, inteligentnej i energicznej kobiety, którą nauczono pracy. Tak więc frustracja oraz depresja towarzyszyły jej przez pewien czas, dopóki nie zajęła się działalnością charytatywną. Wraz ze swoimi przyjaciółkami, które – podobnie jak ona – z konieczności lub z własnej woli nie pracowały zawodowo, organizowała pomoc dla dzieci i dorosłych, zwierząt i jeszcze kilkuset innych potrzebujących. Ze względu na swoje analityczne podejście do podejmowanych decyzji z łatwością potrafiła rozwinąć każdą formę biznesu, jaką się zajęła, jednak ten sam ścisły umysł nie pozwalał jej na romantyczne marzenia o związku z mężczyzną, a już na pewno nie z jej własnym mężem. Tak bardzo pochłonęło ją to, co robiła, że nie dostrzegała, co się dzieje z Mariem. Właśnie wtedy on rozpoczął swoje podboje miłosne, które zresztą kontynuuje do dziś. A ona po cichu przyzwala na to, zaprzeczając faktom.

Wcisnął guzik, przywołując windę, i w milczeniu czekał, aż otworzą się drzwi, wpatrzony w wyświetlające się numery. 20, 21, 22, 23, 24, 25, 26. Winda zatrzymała się, a po kilku sekundach ruszyła dalej. 27, 28, 29, dźwięk dzwonka i 30. Drzwi powoli się otworzyły i Mario ujrzał własne odbicie w lustrach windy. Przesunął dłonią po włosach, a następnie wszedł do środka i przycisnął guzik, dzięki któremu winda zjechała do garażu pod budynkiem. Tam przy wejściu czekał ochroniarz. Przywitał Goriego i otworzył mu bramę. Mario wyjechał na ulicę prowadzącą do centrum.

Uwielbiał miasto nocą. Choć nigdy nie spało, a życie pulsowało w nim zarówno po zmroku, jak i w dzień, to jednak w ciemności zdawało się bardziej idealne. Mrok skrywał niedociągnięcia, szramy i brud. I ten specyficzny zapach kończącego się dnia – mieszanka milionów perfum, smogu i zapachu drzew z Central Parku. Tylko ktoś, kto kocha to miasto, był w stanie wyczuć tę subtelną nowojorską woń marzeń, a jednocześnie utraconych złudzeń.

Zatrzymał się na czerwonym świetle. Chwilę przerwy wykorzystywał do podziwiania tańczących świateł na budynkach oraz ludzi idących po chodnikach. Jedni cicho szeptali sami do siebie, szybko drepcząc w jakimś celu, a inni – niczym turyści – podziwiali każdy detal. Zakochani na przystanku, tak bardzo zajęci sobą, nie zauważyli nawet, że przyjechał autobus. Para staruszków trzymających się pod rękę i rozmawiających ze sobą wyszła na spacer z pieskiem, którego czarne, świecące oczka świadczyły o tym, że zwierzak tylko czeka, by coś zmajstrować. Przez chwilę za nos wodził go zapach gorących hot dogów z wózka na ulicy. Obok niego stały jeszcze dwa samochody. Kierowca jednego niecierpliwie stukał w kierownicę, wykrzykując coś do siebie. Drugi stał spokojnie, wpatrując się w czerwone światło, zupełnie jakby go zahipnotyzowało. Nagle czerwień zmieniła barwę na jego ulubioną zieleń. Ruszyli.

Po drodze do domu zawsze zatrzymywał się w sklepie z cygarami. Sprzedawał tam stary Włoch Frankie, u którego pracował jako ośmiolatek. Mario traktował go jak swojego przewodnika po życiu. To z nim rozmawiał o dziewczynach, interesach i samochodach.

Zaparkował samochód, odczekał chwilę, aż turbina zwolni obroty, i wyciągnął kluczyki ze stacyjki. Otworzył auto, wyszedł, a następnie zatrzasnął za sobą drzwi i pewnym krokiem ruszył do sklepu. Na jego widok na twarzy Frankiego pojawił się wielki, promienny uśmiech.

Biznesmen przywitał się:

– Co słychać?

– O, Mario… A co się stało, że dzisiaj jesteś dwadzieścia minut wcześniej niż zwykle? Obijasz się w pracy? – zażartował i sięgnął po pudełko z cygarami.

– Nie było korków na ulicach. Jakiś cud.

– To nie cud, to znak, że coś się stanie.

– Nie kracz – odparł i zaczął wąchać cygara.

– Sprawdzasz, czy cię nie oszukuję? Zawsze daję tylko najlepsze – wziął jedno z cygar i zaczął obracać je w palcach, przykładając do ucha. – Słyszysz? Takich nie dostaniesz nigdzie indziej.

– Zgadzam się z twoją opinią – wsadził jedno do ust i podpalił.

– Spróbowałbyś się nie zgodzić, tobym ci przyłożył.

– Nie mów tak do mnie. To obniża mój autorytet wśród ludzi.

Sprzedawca nabił cenę na kasę.

– Chrzań się, gówniarzu.

Mario roześmiał się i wypuścił dym z ust.

– Jesteś jedyną osobą, której pozwalam tak do siebie mówić.

– Płacisz, czy mam wezwać gliny?

– Już płacę.

Mario wyciągnął portfel i położył na blacie sto dolarów.

– Reszty nie trzeba.

– Co ci mówiłem? Choćby reszta wynosiła jednego centa, zawsze ją zabieraj. Kto wie, może ten cent uratuje ci życie albo się rozmnoży – położył resztę na blacie i pchnął w stronę Maria.

– Dzięki.

Mężczyzna zabrał cygara i pieniądze, pożegnał się i wyszedł. Otworzył zaparkowany pod sklepem samochód i rzucił pudełko na siedzenie pasażera. Od niechcenia spojrzał w stronę parkingu obok stacji i zobaczył trzy postacie wysiadające z zaparkowanego naprzeciwko samochodu. Za kierownicą też ktoś siedział. Każdy z nich miał wzrok skierowany w jego stronę. Powoli wyłaniali się z cienia. Nagle jeden z nich wyciągnął coś spod kurtki. Mariowi wydawało się, że czas zwolnił. Jak gdyby świat wokół niego był filmem, który toczy się bez jego udziału. A on stoi z boku i obserwuje wydarzenia rozgrywające się wkoło. Jego źrenice rozszerzyły się, a serce chciało wyrwać się z piersi. Przez myśl przebiegały w panice pytania do samego Stwórcy: „Czy to już nadszedł ten czas? Koniec?”.

Rozległ się wielki hałas i huk. Padły pierwsze strzały, a następnie kolejne. Mężczyźni powolnym krokiem szli w stronę Maria, kiedy ten padł na ziemię. Przebite kulami szyby w samochodzie rozkruszyły się na drobne kawałeczki i opadły niczym małe kryształki na ziemię i na leżącego mężczyznę. Gdy szok minął na sekundę, dotarło do Maria, że tu chodzi o jego życie. Nie zastanawiając się, co zrobić w tej sytuacji, z drżącym ciałem i walącym sercem podpełzł w stronę sklepu. Pod gradem strzałów udało mu się wejść do środka. Tymczasem jego przyjaciel wyciągnął spod lady swoją strzelbę i wycelował w napastników. Kule zniszczyły szybę wystawową oraz towary stojące na ich drodze. Mario, widząc, że napastnicy wchodzą do sklepu, rzucił się przez ladę.

Kule przebijały wszystko. Frankie, uparty i zaborczy, jak na Sycylijczyka przystało, nie pozostawał im dłużny. Powstał zza lady i wystrzelił trzy razy. Dwie z kul nie dosięgły celu, jednak ostatnia trafiła prosto w głowę jednego z napastników. Rozległ się głuchy, tępy dźwięk, a resztki mózgu i czaszki obryzgały strzelających mężczyzn. Śmiertelnie ranny kolega jeszcze ułamek sekundy wpatrywał się w nich, szukając pomocy, a następnie jak kamień runął bezwładnie na podłogę, gdzie była już jego krew i wnętrzności. Napastnicy zdębieli, ich kończyny odmówiły posłuszeństwa, najwyraźniej nie byli przygotowani na to, co właśnie się stało. Wpadli w panikę, strzelili na oślep, tak jakby nie wiedzieli, co robić.

Gdy Frankie wstał zza lady, by oddać następny strzał, poczuł rozrywający ból w klatce piersiowej. Mario z przerażeniem patrzył, jak jedna ze ślepo wystrzelonych kul trafiła jego przyjaciela w pierś. W przypływie furii i z krzykiem na ustach zabrał broń Frankiemu i strzelał na oślep. Tymczasem koszula jego obrońcy zalała się krwawą barwą, a on sam osunął się bezwładnie na ziemię.

Agresorzy spanikowali, widząc, że jeden z nich już leży martwy w kałuży krwi, a grad kul lecących w ich stronę nie traci na sile. Pomiędzy jednym a drugim wystrzałem chwycili ciało i uciekli, wlokąc je za sobą. Pobiegli, krzycząc do kierowcy, by ruszał. Zostawiali za sobą ślady rozlewającej się czerwonej mazi. Odjechali z piskiem opon, potrącając znak wyjazdu i tracąc kołpak na krawężniku. Mario pochylił się nad rannym przyjacielem. Ten, śmiejąc się boleśnie i ledwo oddychając, powtarzał:

– Pokazaliśmy smarkaczom, pokazaliśmy smarkaczom, pokazaliśmy im…

Mario drżącymi dłońmi na oślep szukał w marynarce komórki, modląc się, by przyjaciel nie skonał mu na rękach. Nerwowo, niespójnymi zdaniami wezwał karetkę. Zjawiła się, zanim skończył rozmowę. Policja i ambulans były już w drodze, wezwane przez świadków strzelaniny. Frankiego w stanie ciężkim odwieziono do szpitala, a Mario po opatrzeniu kilku zadrapań został zabrany na komisariat w celu złożenia zeznań.

Tak naprawdę nie był w stanie powiedzieć czegokolwiek, nie pamiętał nawet koloru samochodu i nie był pewien, czy napastników było trzech, czy dziesięciu. Pierwszy raz w życiu trzymał broń w ręku, nie miał pojęcia, jak udało mu się z niej wystrzelić. W uszach nadal huczały mu odgłosy wystrzałów. Krzyk i łomotanie własnego serca. Patrzył na zakrwawione, drżące dłonie, nie mogąc zrozumieć, co się właśnie wydarzyło. Pewnie nawet nie byłby w stanie powiedzieć, jak ma na imię jego matka, gdyby go w tej chwili o to zapytano.

*

Na obrzeżach Nowego Jorku położona była kilkuhektarowa posiadłość rodziny Bonaccich. Na jej teren prowadziła szeroka szarobiała kamienista droga, klucząca pośród starych klonów. Kończyła się przed toporną metalową, skromnie zdobioną srebrno-czarną bramą, przed którą zawsze stało dwóch ludzi w eleganckich uniformach. Za nią rozciągały się połacie zieleni, z przewagą iglastych krzewów i drzew zasadzonych jakieś dwadzieścia lat temu. Pośród nich gdzieniegdzie, rzucone jakby od niechcenia, leżały ogromne głazy, nadające posiadłości śródziemnomorski wygląd. Dom znajdował się w głębi, osadzony pośród drzew i pnączy. Obok stały trzy garaże i dwa domki, każdy zajmujący powierzchnię około siedemdziesięciu metrów kwadratowych. Sam dom wraz z tarasem był ponad dziesięć razy większy, z czego nawet połowa przestrzeni nie była wykorzystywana, odkąd dzieci i wnuki zapragnęły się usamodzielnić. Budynek, wykonany w starym stylu z kamienia i drewna, zdawał się pochodzić z baśni braci Grimm. Kamienne ściany połączone z rudoszarawym naturalnym łupkiem oraz marmurowymi dodatkami. Olbrzymie drewniane okna wpuszczały do środka ciepłe promienie słońca, które w swej chciwości zawładnięcia drewnianymi wnętrzami sprawiały, że nabierały one nieopisanego ciepła i przytulności. Stare meble obite welurowymi materiałami o delikatnych kremowo-kawowych kolorach doskonale komponowały się z drewnianą boazerią i kryształowo-bursztynowymi żyrandolami. Wnętrze domu wypełniały drewniane elementy ozdobne, harmonizujące z kolorem ścian. Pozbawiony nadmiaru bibelotów oraz niepotrzebnego przepychu budynek był przestrzenny i niezwykle przyjazny w swej prostocie i elegancji. Przy domu znajdował się piękny ogród. Odkąd Rosa zmarła, nikt nie potrafił tak jak ona zadbać o te wszystkie kwiaty, krzewy i drzewa. Ogród był dla wnuków Bonaccich naturalnym obrazem raju. Czytając w kościele Biblię, a zwłaszcza fragment o rajskim ogrodzie, zawsze właśnie tak wyobrażały sobie to miejsce. Dusza Rosy pozostała tam i ukazywała się, ilekroć ogród rozkwitał masą kwiatów i ludzi. Rezydencja od pewnego czasu stała się oazą spokoju i samotności, dziś jednak miało się to zmienić.

Do willi Bonaccich zjechali wszyscy starzy i nowi przyjaciele rodziny, choć niektórych trudno było określać tym mianem. Mieli się także zjawić synowie Alfreda i ich rodziny.

Alfredo i Rosa przypłynęli do Ameryki jako para biednych, ale bardzo pracowitych emigrantów. Wyruszyli do swojej ziemi obiecanej z nadzieją na lepszą przyszłość, ale bez złudnych oczekiwań bogactwa i sławy leżącej na ulicy. Wierzyli, że ciężka praca zapewni im spokojne i godne życie. Tak też było. Rosa – mimo sprzeciwów męża – nadawała synom amerykańskie imiona. Sądziła, że w ten sposób chłopcom będzie łatwiej zasymilować się z resztą społeczeństwa. Nie chciała, by skończyli jak inni, dla których włoska dzielnica stanowiła cały świat. Jedynie średni syn otrzymał imię po matce, ponieważ urodził się na wpół martwy i lekarze nie dawali mu szans na przeżycie. Jednak Bóg chciał inaczej. Wszyscy synowie Alfreda i Rosy ukończyli studia, znali się na kulturze, sztuce, polityce i sporcie. Matka dbała o to, by mieli wybór i szansę na życie, jakich jej los nie podarował.

Jak zwykle jako pierwszy pojawił się George, najmłodszy syn Alfreda. Był zawsze poważny, jako najmłodszy musiał nauczyć się walczyć ze starszymi braćmi o wszystko i nie pozwolić im się wykorzystywać. Gdy go atakowali, nie pozostawał im dłużny, jednak z reguły oddawał im ciosy w postaci błyskotliwych wypowiedzi typu: „Wasza agresja rodzi się w wyniku wewnętrznych frustracji, których źródłem jest ograniczenie w pojmowaniu pewnych aspektów życia”, co wyprowadzało ich z równowagi i najmłodsza gałąź rodziny chodziła z podbitymi oczami. George był molem książkowym, poza nauką nie miał rozrywek. Uwielbiał planować strategie działania. Jakiegokolwiek – od zwykłego planu tygodniowego do wielkich wojen na podwórkowym polu walki. Był humanistą, czytał wielkie dzieła literackie, za co zyskał ogromną sympatię wykładowców i był powodem dumy matki, która widziała w nim przyszłego zdobywcę Nobla w dziedzinie literatury. Ojciec nie podzielał entuzjazmu żony. Delikatność George’a postrzegał jako wadę, słabość, która przyczyni się do jego zguby w tym okrutnym świecie. Jednak napawał go dumą jego umysł stratega. Zawsze żartował, że chłopak powinien był urodzić się w czasach wielkich bitew, bo teraz pozostały mu jedynie niezapisane karty.

George w przeciwieństwie do braci był drobnym mężczyzną, o przeciętnym wzroście. Jego gęste, dłuższe czarne włosy, grzecznie ułożone za pomocą żelu bądź pianki, i wiecznie chłopięca twarz sprawiały, że mężczyźni nie traktowali go zbyt poważnie, zaś w kobietach wzbudzał ciepło matczynych uczuć. Umiejętnie wykorzystywał to w kontaktach z płcią piękną.

Obecnie zajmował się interesami ojca. Zarządzał księgami. Przychody, dochody, straty, podatki, ulgi itd. Czynił wszystko, co w jego mocy, by interesy były jak najbardziej legalne, przynajmniej na papierze; urząd skarbowy nie mógł mieć im nic do zarzucenia. Dbał o stronę finansową i organizacyjną firmy. Księgowy i menager w jednym. I był w tym dobry, dzięki czemu zyskał szacunek i poważanie u partnerów oraz rywali w interesach. Jednak w porównaniu z braćmi był nieśmiały i zakompleksiony. Może dlatego żadna z jego dotychczasowych kobiet nie była dla niego na tyle istotna, by planował z nią wspólną przyszłość. Wolał przebywać wśród dokumentów niż w towarzystwie ludzi. Kobieta, która chciałaby zawładnąć jego sercem, musiałaby najpierw zburzyć mur, jaki istniał wokół niego. Sam George miał słabość do kobiet silnych i pewnych siebie, szukających godnego ich partnera, a nie takiego, któremu trzeba w jakikolwiek sposób pomagać.

Gdy ogród już prawie zapełnił się ludźmi, do posiadłości przyjechał ulubieniec Alfreda, Dante, syn jego średniego syna – Rosario. Nie był typowym przystojniakiem, lecz miał w sobie ten tajemniczy magnetyzm. Nosił dłuższe ciemne włosy, wiecznie nieposkromione. Miał błyszczące ciemnobrązowe oczy, oprawione wyrazistymi brwiami. Nad jego górną wargą, po lewej stronie, była mała blizna, pamiątka po jednej z bójek. Nigdy nie zarastała, więc przy trzydniowym zaroście stawała się bardzo widoczna. Wysoki, postawny, nie był przesadnie mocno zbudowany, ale jego sylwetce nie można był niczego zarzucić. Zawsze lekko opalona skóra doprowadzała kobiety, niezależnie od wieku, do szaleństwa. Dostrzegalna orientalna uroda, odziedziczona po hawajskich przodkach ze strony matki, wyróżniała go spośród tłumu mężczyzn. Na całym ciele miał znamiona swoich szaleństw – a to blizna w linii prostej na całej długości od mostka do pępka, pamiątka po wypadku motocyklowym, a to gojąca się rana na łuku brwiowym, wspomnienie ostatniej bójki w barze. Albo dziura po kuli z lewej strony, kilka centymetrów pod żebrami. Czasami zapuszczał krótką brodę, która niestety powodowała, że wyglądał jak kloszard, ponieważ z powodu licznych przejść kaskaderskich zarost nie pokrywał twarzy Dantego równomiernie. Niebanalny wygląd w połączeniu z szalonym, egzotycznym spojrzeniem i często zmierzwionymi dłuższymi włosami potęgował wrażenie, że jest szaleńcem gotowym na wszystko. Jego styl bycia pasował do wyglądu. Zamknięty w sobie, stroniący od zgiełku na salonach i przereklamowanego świata VIP-ów. Dbał, nawet przesadnie, o prywatność swoją i rodziny. Preferował luźny styl połączony z delikatną niedbałością o takie szczegóły jak wyprasowanie koszuli czy pasujące kolorystycznie buty do stroju. Przesiadując w barach ze znajomymi jeszcze z czasów szkolnych, ukrywał się za szalikami, kapeluszami czy daszkami czapeczek. Jednak w razie potrzeby doskonale odnajdywał się w najnowszych trendach nowojorskich salonów mody, a i jedwabne koszule nie stanowiły mniejszości w jego – dość okazałej jak na mężczyznę – szafie, wisząc tuż obok sporej kolekcji poprzecieranych starych dżinsów, do których miał nieopisaną słabość.

Alfredo uwielbiał Dantego. Chłopak przypominał mu jego samego z czasów młodości. Tylko te epizody lenistwa i brak określonego celu w życiu trochę go niepokoiły. Dante należał do ludzi, którym można powierzyć życie i majątek, ale absolutnie nie żonę. Słynął z licznych jednonocnych romansów, przelotnych znajomości z mężatkami lub córkami wysoko postawionych osób. Raz nawet został nakryty przez Alfreda, kiedy na przyjęciu na cześć senatora uwiódł córkę tego polityka. Miała wtedy dwadzieścia dwa lata, a on siedemnaście. Nie należał do facetów, którzy obsypują kobiety komplementami, żadnej nigdy nie kupił choćby pojedynczej róży, a one i tak do niego lgnęły. Mężczyzn natomiast doprowadzał do szaleństwa, a czasem wręcz do furii. W konsekwencji wywoływało to w nich niekontrolowane napady agresji. Dosyć często kończyło się na krwawiących, zmasakrowanych nosach i połamanych żebrach. Nierzadko wina leżała po stronie Dantego, bo jego natura nie przewidywała roli bezbronnej ofiary. Był szalony, narwany i nieokiełznany. Uwielbiał ryzyko w jakiejkolwiek postaci. Zawsze dostawał to, czego chciał, i nieważne dla niego były koszty ponoszone przez niego lub inną osobę. Uwielbiał prowokować, ale i był świetnym dyplomatą. Tę umiejętność odziedziczył po ojcu, nie istniała dla niego sprawa nie do załatwienia. Ale ponad wszystko był oddany rodzinie. Kodeks honorowy miał wyryty w sercu i zawsze go przestrzegał. Gdyby jednak obnażyć go z tych wszystkich warstw, zedrzeć jego maski, jedną po drugiej, wtedy dopiero można było dotrzeć do prawdziwego Dantego. Samotnika, zamkniętego w sobie, wyrachowanego pozoranta, który za żadną cenę nie chce pokazać się światu takim, jakim jest. Tak naprawdę nikt nigdy nie dotarł do niego na tyle blisko, by go poznać. Można by pokusić się o stwierdzenie, że nawet on sam nie wiedział, kim tak naprawdę jest. Rozdarty między kilkoma kulturami, historią, genami i przywiązaniem do mitu, był bezsilny w walce o swoje prawdziwe jestestwo.

Pierwszy raz widział martwego człowieka, gdy miał jedenaście lat. Nie zdawał sobie wtedy sprawy z tego, czym tak naprawdę jest śmierć i jakie są jej konsekwencje. W rodzinie istniała zasada numer jeden: nie rozmawia się o ciemnej stronie interesów w domu ani przez telefon. Było bezpieczniej i lepiej, kiedy domownicy o wszystkim dowiadywali się w odpowiedniej chwili, a nie ukradkiem lub w podsłyszanej rozmowie.

Do jedenastego roku życia Dante nie zdawał więc sobie sprawy z tego, czym tak naprawdę zajmuje się jego rodzina. O ten aspekt wychowywania dzieci w niewiedzy dbano wręcz przesadnie. Wychowywano Dantego, podobnie jak inne dzieci z tego klanu, w wielkim szacunku dla rodziny. Dla niego najważniejszy miał być honor i najbliżsi. Don Alfredo wpajał to synom, a oni swoim dzieciom. Niestety, gdy ostatnie pokolenie dorosło, zdało sobie sprawę, że wszystkie wartości, jakie przekazywał im dziadek, czystej krwi Sycylijczyk, były już na wymarciu. Dziś są już w muzeum, w wielkiej gablocie z napisem „skamieniałości”.

Dante nikogo tak nie kochał jak właśnie dziadka. Alfredo Bonacci jest cudownym człowiekiem, jedynym, który wzbudza w chłopaku niepohamowany podziw, szacunek, miłość, a jednocześnie strach. W dobrym tego słowa znaczeniu. Pierwszy raz dostał od niego w tyłek, gdy miał pięć lat. Jak na swój wiek był zarozumiały i strasznie uparty, zawsze musiał dostać to, czego zapragnął. Gdy więc Rosa, wielka miłość Alfreda, piekła ciasto, Dante podkradał jej rodzynki. Babcia krzyczała i prosiła, by tego nie robił, tłumacząc, że nie wystarczy do ciasta. Jednak Dante był głuchy na jej prośby, zabrał więc cały słoiczek i uciekł do ogrodu. Kiedy uciekał, niechcący pociągnął obrus, a wraz z nim całą miskę z ciastem, która spadła na podłogę i rozbiła się. Gdy Alfredo Bonacci to zobaczył, pobiegł za wnukiem do ogrodu i złapał go za rękę. Pociągnął mocno chłopca i dał mu klapsa w tyłek. Potem zaprowadził go do kuchni. Rosa klęczała na podłodze, sprzątając ciasto i kawałki miski z podłogi.

– Widzisz, co narobiłeś? I to tylko dlatego, że czegoś chciałeś. Teraz masz zjeść cały słoik tych rodzynek, aż cię brzuch rozboli. A tak miałbyś pyszne ciasto z rodzynkami. Pomyśl czasami, zanim zaczniesz wyciągać rękę po coś, czego chcesz, bo biorąc to, tracisz coś, czego pragniesz.

Wtedy Dante nie bardzo rozumiał to, co starał mu się przekazać Alfredo. Nachylił się i pomógł Rosie posprzątać, a potem zjadł cały słoiczek rodzynek pod czujnym okiem Dona. Zaś babcia upiekła inne ciasto. Niestety, tak bardzo bolał go brzuch, że na sam zapach wypieku robiło mu się niedobrze. Ale dostał to, czego chciał.

Ludzie zbierający się w ogrodzie przybyli na urodziny Dona Bonacciego. Alfredo, jako człowiek znany z uczciwości w interesach oraz nieustępliwości wobec ludzi bez honoru, zyskał wielu wiernych przyjaciół. Jednak byli oni starej daty, zagubieni w obecnych nieprzyjaznych czasach. Nierzadko już odsunięci od głównego pola działań przez młodych i zachłannych, niemających pojęcia o uczciwości i szacunku dla przeszłości. Tutaj, jak w całym wszechświecie, widoczne było prawo Darwina, według którego przetrwa nie najsilniejszy czy najinteligentniejszy, lecz potrafiący się przystosować. Okrutna prawda, jednak trafiająca w sedno istnienia nas, ich i tego całego zgiełku wokół.

Powoli ogród zapełniał się znajomymi twarzami. Ludźmi, których życie mogło być tematem setek powieści kryminalnych, miłosnych, dramatów i komedii. A każda z tych opowieści stanowi historię. Zebrane razem tworzą minioną epokę, do której tak im tęskno. A to wszystko w plenerze pięknie kwitnących herbacianych róż i białych magnolii.

*

Alfredo siedział w wielkim fotelu i całował gości na przywitanie. Witał ich jak zwykle serdecznie, pamiętając każdego z imienia, nazwiska, profesji. Kurtuazyjnie zapytywał o rodzinę i interesy, zawsze patrząc prosto w oczy i obdarzając rozmówcę gorącym, choć poważnym uśmiechem.

Tego typu imprezy w domu Bonaccich były częstymi wydarzeniami, a już na urodziny Alfreda obowiązkowo przybywali goście z różnych zakątków kraju i świata. I pomimo upływającego nieubłagalnie czasu nic się nie zmieniało. Było to swoistym rytuałem, który zmuszał zarówno najbliższą, jak i dalszą rodzinę do kontaktów. Dopiero po latach można dostrzec mądrość tego zabiegu. To przez te spotkania, rodzinne świętowanie nie zatarły się więzi, jakże ważne w tym wyalienowanym świecie. To one dają człowiekowi poczucie przynależności do czegoś większego, ważniejszego. Zapewniają siłę i pewność, a co najważniejsze – oparcie. To rodzina jest siłą i murem, który cię wesprze. Dlatego tak ważne było dla Alfreda zaszczepienie tych wartości w dzieciach, wnukach i prawnukach, których nie mógł się doczekać. Szacunek dla rodziny, do kultywowania i pielęgnowania każdego rodzinnego święta. To dlatego nadal byli silni. Ale czy niezniszczalni?

Opierając się o jedną z kolumn i sącząc zimny sok pomarańczowy, Dante zastanawiał się, czy jego ojciec tym razem przyjedzie. Odkąd jakieś dziesięć lat temu Alfredo Bonacci zdecydował się na „uczciwe” życie i przeniesienie wpływów do legalnie założonych firm, stosunki między nimi znacznie się pogorszyły. Jednak patrząc w przeszłość, Dante nie dziwił się tej decyzji, a nawet powoli zaczynał ją rozumieć.

Lata osiemdziesiąte i początki dziewięćdziesiątych stały się czasem pogromu rodzin mafijnych. Wówczas tak naprawdę każdy drobny przestępca, opryszek mógł powołać do życia swoją mafię. Jednak grupa obcych sobie ludzi, zachłannych i niepotrafiących współpracować, kończyła na dnie, ciągnąc za sobą wielopokoleniowe rodziny. Kontakty z owymi pseudomafiami były ryzykowne, zwłaszcza z powodu ich niestabilności i braku zaplecza. Jednak okazywały się konieczne – pozwalały utrzymać się na powierzchni i nie utracić reputacji. Przecież przetrwają tylko ci, którzy się dostosują. Tak więc po kilku porażkach i śmierci kuzyna Don zdecydował się przejść na drugą stronę.

Dante miał wtedy dwadzieścia lat. Alfredo Bonacci zwołał całą rodzinę. Przyjechał Rosario, jego starszy brat Paolo wraz z synami Victoriem i Davidem, a także najmłodszy z braci, George. Przybył wtedy także Mario Gori, przyjaciel Alfreda, oraz Giovani Carides, młodszy brat Rosy, z szesnastoletnim synem Carlosem.

Pojawił się również wierny pomocnik rodziny, Petie, sprowadzony przez Dona z Sycylii w 1979 roku. Nie był on spokrewniony z Bonaccimi, ale Alfredo traktował go jak syna. Petie nigdy nie zawiódł jego zaufania. Wobec wrogów nie miał skrupułów.

Przybył także ówczesny szef szefów zachodniego wybrzeża, Lia Santanio. Alfredo zaprosił go ze względu na okazywany mu szacunek oraz przyjaźń, jaka ich łączyła.

Wszyscy czekali z niecierpliwością na to, co Alfredo ma do powiedzenia. Wiedzieli, że nie jest dobrze, a będzie coraz gorzej. Czekali w ciszy i skupieniu, ale wyczuwało się napiętą atmosferę. Nikt nie wiedział, co przyniesie następny dzień. Ta niepewność i brak zaufania w interesach wymusiły pewne działania. Nikt już nie miał złudzeń, co do tego, że nadchodził koniec. Jedyne, na co mieli w tamtej chwili wpływ, to to, jaki ten koniec będzie.

Nagle wszystkie siły FBI skupiły się na zorganizowanej przestępczości. Do gry weszli politycy i narkotyki, a to zawsze tworzy wybuchową mieszankę. Nie było dnia, by w gazetach nie pisano o aresztowaniach, o tym, jak wszyscy wydawali siebie nawzajem. Omerta zdechła, dobijana każdego dnia przez tchórzy. Rodziny ginęły, dzieci i kobiety straciły nietykalność. Już nie było ważne, kim jesteś. Każdy mógł zostać zabity na środku ulicy, w biały dzień, zarówno w ekskluzywnej dzielnicy, jak i w getcie. Ty i twój samochód przybieraliście postać sera szwajcarskiego lub miazgi powybuchowej. Protesty obrońców ludzkości rozśmieszały. Te napisy na białych i czerwonych prześcieradłach niesionych przez ludzi walczących z przestępczością: „precz z mafią”, „precz z mordercami”, „sprawiedliwość”.

Społeczeństwo zagubiło się, rozdarte między nowym a starym. Z jednej strony pragnęło wygrać z tak zwanym światem przestępczym, z drugiej zaś dawał on przecież ludziom pracę. To ci wszyscy przestępcy zarządzali związkami zawodowymi, prowadzili fabryki, przedsiębiorstwa, które teraz miały trafić w nieznane ręce. Przyszłość nie była jasna i klarowna dla nikogo. A zmiany nie zapowiadały dobrobytu. To wszystko skłoniło Bonacciego do wycofania się na bezpieczną odległość.

Siedzieli w milczeniu dziesięć minut, zanim Alfredo się odezwał:

– Jest źle… Tracimy to, co przyciągnęło tu moich i waszych przodków… Ludzie giną na ulicach. Nasze matki, żony i córki są gwałcone przez Murzynów, Latynosów, Chińczyków i białych. Dzieci mordowane i porzucane na śmietnikach niczym resztki z restauracji… A my nic już nie możemy zrobić… Nie mogę iść na rynek warzywny po zakupy, by nie jechał za mną korowód samochodów z FBI… W latarniach są kamery i podsłuchy… W parku, gdzie bawiłem się z synami i wnukami, jestem teraz obserwowany i nagrywany… W moich telefonach są pluskwy… W mojej sypialni, toalecie, bibliotece, a nawet w szafie jest podsłuch umieszczony przez zdrajców… Umarła utopia… Honor, rodzina – to już nic nie znaczy… – Alfredo zawiesił głos, słychać było, jak ciężko jest mu wymówić te słowa. Każde z nich niczym sztylet raniło jego serce.

– Dlatego postanowiłem całkowicie się wycofać…

Na twarzach zebranych widać było zdziwienie, tylko na obliczu Rosario malowała się złość. Mimo to milczał.

– Staniemy się uczciwymi obywatelami. Będziemy płacić rachunki, podatki i zarabiać jak przeciętni ludzie. Kraść, nie łamiąc przy tym prawa… Nie dopuszczę, by moi wnukowie i prawnukowi musieli się obawiać, czy zginą już dziś, czy dopiero jutro… Victorio, wiem, że kończysz prawo w tym roku, będziesz pracował w kancelarii, której jestem akcjonariuszem. Mam aż osiemdziesiąt procent, więc tobie przepisuję dwadzieścia pięć, a twemu ojcu pozostałą część. Będziecie prowadzić sprawy przeciętnych obywateli, ale i naszych partnerów. Zgadzając się na oddanie swego losu i wolności w wasze ręce, oczekują, że zrobicie wszystko, by ich los i wolność pozostały nienaruszone. Zatrudnicie najlepszych adwokatów, pracowników biurowych, personel porządkowy i ochronę. Wszyscy mają być godni zaufania, aby nie sprzedali tego, co będzie się działo wewnątrz. Davidzie, ty przejmiesz firmę budowlaną w Chicago. Właściciel jest moim dobrym przyjacielem, niestety, Bóg nie obdarzył go potomstwem. Wsparłem go finansowo. Będzie nadzorował wszystko, wprowadzi cię w biznes i nauczy zarządzać firmą.

Don zamilkł na chwilę. Następnie spojrzał na Rosario, na którego twarzy rysowała się złość. Próba zrozumienia tego, co właśnie zaszło, absolutnie nie dała efektu. Słowa ojca zadawały mu niemal fizyczny ból. Czuł się zawiedziony, rozczarowany, opuszczony w swej idei funkcjonowania świata, w jakim przyszło mu żyć. W idei jego rodziny, która zanikała w tym świecie, stając się coraz mniej istotna.

– Rosario, wiem, że moja decyzja jest dla ciebie niezrozumiała, wręcz cię oburza, ale tak postanowiłem i proszę cię, jako syna i członka rodziny, o uszanowanie mojej woli. Zrozumiem, jeśli odrzucisz moją propozycję i urzeczywistnisz własne cele. Lecz musisz pamiętać, że każdy skutek decyzji podjętej przez członka rodziny będzie odczuwalny dla ogółu. Więc daję ci możliwość prowadzenia interesów rodziny we Włoszech oraz sprawowania władzy nad naszymi wpływami w bankach w Europie. Ostateczny wybór pozostawiam jednak tobie.

Rosario rozpogodził się. Świadomie lub nie zdał sobie sprawę, że mimo iż Don postanowił się odsunąć, pozostawił mu otwartą drogę do kontynuacji działań.

– Zgadzam się – odparł po krótkiej chwili.

Don kontynuował:

– George, ty zostaniesz przy mnie. Lat mi nie ubywa, a i w interesach zaczynam się gubić, więc będziesz kontrolował legalną sieć interesów wraz z Giovanim, ponieważ na razie jesteś zbyt młody na samodzielną pracę. Natomiast ty, Giovani, wprowadzisz do firmy swego syna Carlosa, gdy ten dorośnie. – Następnie zwrócił się do Maria Goriego, który już wtedy był znaczącą osobistością, a zaproszenie go na to spotkanie było oznaką wielkiego szacunku ze strony Alfreda: – Przyjacielu, wiernie z nami współpracowałeś. Nigdy nas nie zdradziłeś. Umożliwiłeś nam zdobycie niewiarygodnych wpływów, inwestowanie oraz rozwój w sferze legalnego biznesu. Odwdzięczaliśmy ci się w należyty sposób. Nie musisz się obawiać, że zejście naszej rodziny ze sceny politycznej i ekonomicznej jakkolwiek cię dotknie. Nic się nie zmieni, a i inni nie będą oczekiwać od ciebie posłuszeństwa, ponieważ ty i my to jedność. I tak pozostanie.

Mario, uspokojony tą obietnicą, potakiwał, wsłuchując się w każde wypowiedziane słowo.

– Don Alfredo, to zaszczyt usłyszeć takie słowa z twoich ust. Możesz liczyć na moją pełną współpracę. Nie obawiam się o to, że wycofujesz się z interesów. Jestem zaszczycony, że od tej pory będziemy pełnoprawnymi partnerami.

Don uśmiechnął się. Zawsze szanował Maria za jego sposób zjednywania sobie ludzi oraz niesamowite maniery. Teraz przyszła pora na młodą część rodziny. Młodą i niepokorną.

– Dante, chłopcze – Alfredo zwrócił się w jego stronę. – Zawsze myślałem, że jako syn Rosaria odziedziczysz zamiłowanie do interesów, lecz ty miałeś własne plany, których niestety nie chciałeś nam zdradzić. Poza urokiem osobistym, wiecznym szaleństwem, niepotrzebnymi wyczynami kaskaderskimi oraz dyplomacją do tej pory się nie zadeklarowałeś. Postanowiłem powierzyć ci pieczę nad enklawami, gdzie mamy swoich żołnierzy. Teraz większość z nich zostanie przeniesiona do firm. Sytuacja jednak nie pozwala nam na całkowity brak ludzi. Zostaniesz ich caporegime. Oni cię cenią, więc pamiętaj o tym, że na uznanie trzeba zasłużyć. Jednak autorytet nie ustrzeże cię przed kulą i zdradą, bo i szanowanych to spotyka. Twoim partnerem będzie Petie. Nauczy cię wszystkiego i utemperuje. Jeśli będziesz za bardzo szalał, Petie wsadzi ci głowę pod wodę i będzie ją tam trzymał tak długo, aż takie pomysły z ciebie ulecą.

Po tych słowach wszyscy zaczęli się naśmiewać z Dantego. A najbardziej zadowolony był Petie. Dante udał obrażonego. Klepnął Petiego, by ten przestał się śmiać.

– Zobaczymy, staruszku, kto komu da radę…

Jednak dla Rosaria to wszystko nadal było fatalną pomyłką. Był raczej zwolennikiem pomysłu przyczajenia się i wypłynięcia, gdy sytuacja się ustabilizuje. Po co od razu odłączać się od tego, co przez długi czas wszyscy robili, co dawało zyski i uczyniło ich tymi, kim byli? Jednak decyzja była ostateczna i nieodwołalna. Koniec z nielegalnym pozyskiwaniem pieniędzy.

Spoglądając przez ramię w przeszłość, widać było, jak świat się zmieniał, a oni wraz z nim. Przez te dziesięć lat tak wiele się wydarzyło. Były czasy cienkie niczym papier ryżowy, ale i okresy przypływów, które pozwalały na wyrównanie strat. Jednym słowem: było dobrze. A co najważniejsze, nikt już bezpośrednio nie zagrażał życiu Bonaccich, oni też nie musieli przelewać krwi. Jednak wszyscy się zmienili. Jedni zajęli się interesami, mniej lub bardziej legalnymi, inni schodzili powoli na dno bez perspektywy odbicia się od niego.

*

Może to głupie, ale stojąc na tym patio, opierając się o kolumnę, obserwując, jak ci wszyscy weterani wspominają dawne czasy, Dante odczuwał brak przeszłości. Coś się w nim buntowało, prowokowało go do działania. Gorące sycylijskie geny dawały o sobie znać. Żałował, że nie jest mu dane żyć tak jak przodkowie. Karmiony opowieściami o wielkich Donach, Sycylii, honorze i zasadzie milczenia, odczuwał niedosyt. Czegoś mu brakowało. Chciał to poczuć, wskrzesić wielką rodzinę. Absolutnie buntował się przed rolą zwykłego zjadacza chleba. I chyba dlatego rozumiał sprzeciw ojca wobec decyzji o legalnej działalności, która tak naprawdę nie miała wiele wspólnego z uczciwością w realnym świecie.

Ogród zapełniał się nowymi osobami. Niektóre z nich Dante znał z dzieciństwa, inne były jak żywe legendy, a jeszcze kolejne wydały mu się zupełnie obce. Wszyscy bawili się, żartowali lub załatwiali interesy. Tylko Petie wciąż nerwowo wodził wzrokiem, próbując ogarnąć cały teren, jakby na coś czekał. Dante zauważył, że wyraźnie wzmocniono ochronę posiadłości, jednak sądził, że jest to związane po prostu z wizytą gości. Mężczyzna z zaintrygowaniem obserwował Petiego. Ten w pracy był niczym tygrys podczas polowania. Wyważone kroki, ruchy, wzrok skupiony na celu. Łowca doskonały.

Petie był wysokim, postawnym mężczyzną o dłuższych ciemnobrązowych włosach. Miał już widoczne zakola, które czasem wiatr zakrywał niesfornymi kosmykami z grzywki. Czas dodał mu majestatu, obdarzając go krótkimi siwymi baczkami. Marszczone czoło zdawało się odzwierciedlać jego ciągłe analizowanie i planowanie. Wokół oczu i ust miał widoczne zmarszczki od śmiechu. Było to na tyle dziwne, że uśmiech bardzo rzadko gościł na jego twarzy. Miał lekko opaloną, oliwkową karnację. Z wyglądem Petiego bardzo kontrastowały jego oczy. Miały nienaturalny kolor zimnego błękitu. To lodowate spojrzenie odprowadzało niejedną duszę na drugą stronę. Petie był czujny i opanowany, nawet w najgorszej sytuacji nie tracił zimnej krwi i zdrowego rozsądku. Mimo że nie płynęła w nim krew Bonaccich, należał do rodziny, a na jego rękach była krew przelana za nich wszystkich. Był pierwszym „młotem” rodu. Nie było rozkazu, którego by nie wypełnił. Nigdy nie chybiał i nie litował się nad zabijanymi. Twierdził, że to pozbawia ofiary i jego samego godności. Czasem bywał tak okrutny, że współpracownicy wymiotowali na sam widok tego, co robił. Petie rzadko się odzywał. Dante jako dziecko uważał, że ten człowiek jest niemową albo nie zna angielskiego. Jednak Petie przyjmował wszystko w milczeniu i nie nadużywał niepotrzebnie słów. Gdy Dante był małym, głupim chłopcem, często przesiadywał w jego towarzystwie i uczył się postępowania z bronią. Lubił dotyk zimnej stali równie mocno jak Petie.

Nagle do Alfreda podszedł młody mężczyzna w eleganckim garniturze, trzymając w ręku białą kopertę. Petie natychmiast zagrodził mężczyźnie dostęp do Bonacciego. Wziął od przybysza kopertę i otworzył ją. Alfredo klepnął go w plecy, by oddał mu kartkę. Następnie przeczytał jej zawartość i podziękował mężczyźnie, a ten odszedł. Bonacci wręczył Petiemu kopertę i kazał zanieść ją do domu. Ochroniarz minął Dantego.

– Co to jest? – chłopak zapytał dziadka.

– Życzenia od Cassiediego – odparł półgłosem.

Dante wydał się zaskoczony tą odpowiedzią. Nie spodziewał się, że Cassiedi zdecyduje się na taki krok. Jeszcze za czasów, kiedy rodzina była umoczona po uszy w każdym interesie w tym mieście, Cassiedi był przeciętnym politykiem, starającym się wybić za pomocą pospolitych sloganów i działań mających na celu zniszczenie przestępczości zorganizowanej. Dziś, gdy startuje na gubernatora w najbliższych wyborach, przesyła Alfredowi życzenia? Trudno było oprzeć się wrażeniu, że szykuje się poważniejsza sprawa.

Do ogrodu wszedł dumnie Lia Santanio, jeden z obecnych Donów, który nie poddawał się upływowi czasu ani nie dawał się wypchnąć na emeryturę przez młodsze pokolenie. Był to człowiek pokroju Alfreda Bonacciego, jednak nie wyobrażał sobie podjęcia tak drastycznych decyzji jak jego przyjaciel – przekazania innym interesów. Zwłaszcza teraz, kiedy jako szanowany biznesmen mógł oficjalnie, praktycznie na oczach służb państwowych kraść, załatwiać swoje sprawy i prać brudne pieniądze. Przybył dziś, by złożyć życzenia i załatwić interesy. Jego i Alfreda łączyły przyjaźń i wspólna praca od podstaw. Obaj byli imigrantami, którzy nie znali nawet języka angielskiego. Młodzi, samotni na obcej ziemi, wspierali się i razem walczyli o przyszłość. Może nie spodziewali się tylko, że czasy zmienią się aż tak bardzo.

Alfredo okazał wielką radość na widok przyjaciela.

– Witaj!

Lia pocałował gospodarza w policzek na przywitanie. Usiadł obok niego w altance. Nalano mu czerwonego wina, którego nie omieszkał natychmiast spróbować.

– Cieszę się, przyjacielu, że cię widzę. Sprawiłeś mi swą wizytą wiele radości. A jak czuje się twoja rodzina? – zapytał Alfredo.

– Dobrze. Masz pozdrowienia od mojej żony. Nie mogła, niestety, przyjść z powodu kłopotów ze zdrowiem.

– Mam nadzieję, że to nic poważnego?

– Nie, to nic takiego, ale wolałem, by poleżała w łóżku.

– Tak, zdrowie to jedyne, czego nie można kupić, dlatego trzeba o nie dbać…

– Jednak nie mniej gorące życzenia śle moja córka i prosi o wybaczenie, że nie mogła przybyć na uroczystość. Interesy w Europie pokrzyżowały jej plany.

Alfredo obdarzył Lię szczerym, serdecznym uśmiechem.

– Wiem, dzwoniła dzisiaj rano z życzeniami, jak również z dość zadowalającymi informacjami. Mam nadzieję, że interesy będą nadal szły tak samo dobrze jak dotychczas.

– Ja również, Alfredo, ja również…

Obydwaj podnieśli kieliszki z winem.

– Wypijmy za to!!! – krzyknął gospodarz.

– Wypijmy – powtórzył Lia.

Do ogrodu wszedł Victorio, niosąc butelkę oliwy z przylepioną złotą kokardą. Kiwnął na przywitanie Petiemu i skierował się prosto do najstarszego Bonacciego.

– Alfredo, to dla ciebie. Prosto z sycylijskich gajów, aby zdrowie ci dopisywało.

Włoch ucałował najstarszego wnuka.

– Dziękuję ci, chłopcze, dziękuję. Wiesz, co lubię.

Victorio podszedł do Dantego i przywitali się męskim uściskiem.

– Victorio, chłopie, co u ciebie, gryzipiórku?

– Dante, szukasz zwady? Zaraz przyjedzie David, to sobie poobijacie te piękne twarzyczki.

– No co ty, ja i twój brat kochamy się na zabój. Ale poważnie, co słychać w wielkim świecie przepisów i kodeksów?

– Dziękuję, dobrze. Ostatnio nie wiemy, w co ręce włożyć. Chyba coś się wydarzy, bo zaczyna być ostro.

Victorio był najstarszym synem pierworodnego Alfreda. Po ojcu odziedziczył charakter, stateczność i opanowanie. Był to przystojny, postawny mężczyzna o kwadratowej szczęce i cwaniackim spojrzeniu, które wyraźnie wskazywało, że nie uznaje porażek i nigdy się z nimi nie zgadza. Doskonale się rozumieli z Dantem. Łączyło ich wszystko: chęć posiadania zarówno rzeczy, jak i kobiet, konsekwentne dążenie do celu, łamanie serc, bezczelność w interesach i połamane nosy. Z tą różnicą, że Victorio miał więcej szczęścia i liczne bijatyki nie pozostawiły swych znamion, przynajmniej nie na twarzy.

Niestety, obaj także mieli problem z Davidem, który zdawał się być krzywym odbiciem brata.

Victorio od najmłodszych lat towarzyszył ojcu w pracy. Już w przedszkolu wiedział, kim będzie i jak to osiągnie. Był prymusem na uczelni, ale nie wynikało to z jego pracowitości, lecz z łatwości pojmowania i przyswajania zagadnień prawnych. W pracy było podobnie. Zaangażowanie i upór nie pozwalały mu się poddać, a już na pewno przegrać. Nigdy nie oceniał swoich klientów. Nie wydawał wyroku. Jego zadaniem było doprowadzenie do uniewinnienia, reszta pozostawała niedopowiedziana.

Podjechał kolejny