Pełnik - Anna Lewicka - ebook + audiobook + książka

Pełnik ebook i audiobook

Anna Lewicka

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W labiryncie jaskiń i gęstwinie lasów kryje się groza. Emilia powraca w rodzinne strony, gdzie dziedziczy nie tylko dom. Spadek obciążony jest klątwą, z której zaciskających się coraz mocniej więzów zdaje się nie być ucieczki.
Warszawska prawniczka porzuca wielkomiejską karierę na rzecz leżącej w leśnych ostępach Kotliny Kłodzkiej miejscowości, w której się wychowała. Odziedziczony po zmarłej ciotce dom ma się okazać wyzwoleniem - to klucz do życiowych zmian. Dziewczyna planuje odnowić dworek i otworzyć w nim ośrodek wypoczynkowy. Nie zna jednak sekretów, jakie kryje z pozoru sielski Pełnik. Spadek ciotki Edny okaże się czymś o wiele więcej, niż tylko podupadającą posiadłością, w której Emilia planuje generalny remont...
Czy uda jej się oszukać przeznaczenie? W świecie pełnym napięcia i dziwnych wydarzeń pojawią się dwaj mężczyźni, wywołujący całkowicie sprzeczne, choć równie silne uczucia. Czy mrok ogarnie ten świat? Co wspólnego z przeklętym dziedzictwem ma tajne stowarzyszenie Omnia Paribus? Czy miejscowe legendy kryją w sobie ziarno prawdy? Czy zło zwycięży?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 347

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 22 min

Lektor: Magdalena Emilianowicz

Oceny
3,8 (204 oceny)
66
66
38
28
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MonikaKruszynska

Z braku laku…

Miał być horror, miała być groza i miało być strasznie. Było, niestety, nudno i nieciekawie. Oto bowiem prawniczka Emilia, mieszkająca dotąd w dużym mieście, rzuca wszystko i odziedziczywszy dom na końcu świata postanawia go wyremontować i otworzyć tam hotel. Ależ nowy motyw, odkrywczy i świeży! Nieprawdaż?! Muszę przyznać, że na początku przez chwilę czułam lekki niepokój, ale to tylko dlatego, że akurat byłam sama w domu 😉 Później było tylko gorzej… Bohaterka, która ekscytuje się każdym napotkanym mężczyzną, zło, czające się w lesie i straszne sny, które straszne są tylko z nazwy… Gdyby na okładce napisano, że to romans z wątkiem paranormalnym to bym się nie czepiała, ale napisano, że to powieść grozy. Zakończenie, które miało mrozić krew w żyłach, mnie rozśmieszyło. Nie kupuję takiej grozy – niestrasznej i infantylnej, nie kupuję takiej bohaterki – niespójnej i nieogarniętej. Polecam tylko i wyłącznie fan(k)om romansów i mało groźnej grozy.
30
SilkyFox

Nie polecam

Rozczarowująca książka, która niestety czyta się jak bardzo stereotypowy romans obyczajowy. Oczywiście elementy grozy są obecne, niestety są bardzo przewidywalne i niezgrabnie dodane. Cały wielki "sekret" i plot twist książki można przewidzieć po ok. 50 pierwszych stronach (a przynajmniej ja tak miałam). Bohaterka niezbyt interesująca, niezbyt wyjątkowa i nie wzbudzająca sympatii. No i bardzo zniechęcające zakończenie, które miało potencjał zapewnić odrobinę satysfakcji, ale niestety narracja poszła w innym kierunku. Ogólnie nie polecam. Jak dla mnie, zmarnowany czas.
20
lacerta_

Z braku laku…

Na okładce "Pełnika" widnieje napis "powieść grozy". Jednak mam wrażenie, że więcej tu erotycznych ekscesów głównej bohaterki niż grozy. Zabrakło mi budowania napięcia, bo chociaż autorka starała się zamieszać mi w głowie to jednak jakoś tego nie czułam i częściej wpadałam w irytację niż strach. Główna bohaterka też nie pomagała mi wczuć się w historię. Wydawała mi się wyjątkowo antypatyczne i infantylna, a czasami wręcz głupiutka. Sądziłam, że Emilia jako prawniczka urozmaici akcję jednak srogo się zawiodłam. Słyszałam, że koniec wynagradza przebrnięcie przez lekturę i z jednej strony to rozumiem, z drugiej jednak mam mocno mieszane uczucia. Na mnie "Pełnik" nie zrobił większego wrażenia.
20
Evelina_

Dobrze spędzony czas

„Widzisz, czasem to w chwili największej ciemności odkrywamy, czemu się narodziliśmy. Odkrywamy to, co było ukryte. Nieważne, że nie jest to tym, czego oczekiwałam, kiedy wiem, że to właśnie jest właściwe” Wierzycie w duchy? W zjawiska nadprzyrodzone? Czy może uważacie to za stek głupot, którymi można straszyć dzieci? Co byście zrobili, gdyby wszyscy wystawiali Waszą psychikę na próbę? Mieszali wam w głowach? Emilia to wzięta prawniczka, która mieszka w Warszawie. Jej życie zmienia się, gdy dostaje telefon z wiadomością, że jej ciotka nie żyje. Rzuca wszystko i wraca do Pełnika, aby odremontować odziedziczony dom, zaznać spokoju i zregenerować siły. Na jej drodze stają dwaj mężczyźni. Wkrótce sekrety Pełnika, jego mieszkańców i dziwne wydarzenia, sprawią, że Emilia zacznie kwestionować swój rozsądek. Książka przeorała mój mózg. Co prawda nie jest to taka stricte literatura grozy, która wbija w fotel ze strachu (przynajmniej dla mnie!), ale ilość napięcia i emocji jest tak wielka, że...
10
Ringil

Nie oderwiesz się od lektury

Emilia Lipska, kobieta o mocnym charakterze, której życie nie oszczędzało, rzucało kłody pod nogi, od najmłodszych lat. Wszystkie wydarzenia z przeszłości ukształtowały jej charakter. Pani mecenas- po dziurki w nosie ma pracę w korporacji w szczególności kiedy awans dostaje „kolega z pracy” którego głównym atutem nie są umiejętności lecz wiedza, komu się przymilić aby osiągnąć wyznaczony cel. Sytuacja zmienia się , kiedy pewnego dnia Emilia dostaje telefon z informacją, że zmarła jej ciotka Edna Getner, która sprawowała opiekę jako rodzina zastępcza. Pogrążona w żalu i rozpaczy wraca do rodzinnego, małego miasteczka -Pełnik, który leży w ostępach Kotliny Kłodzkiej- by pożegnać swoją opiekunkę oraz wziąć udział w otwarciu testamentu jaki pozostawiła po sobie zmarła. Emilia odziedzicza starą rezydencję i oszczędności. Był to impuls by rzucić pracę w warszawskiej korporacji, wyremontować pensjonat, który popada w ruinę, tknąć w nią nowego ducha i otworzyć hotel ze spa. Powrót do rodzinn...
11

Popularność




Redakcja: Justyna Techmańska

Korekta: Renata Kuk

Skład i łamanie: Robert Majcher

Copyright © Anna Lewicka 2021

Projekt okładki: Tomasz Majewski

Copyright for the Polish edition © 2021 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

Wyrażamy zgodę na wykorzystanie okładki w Internecie.

ISBN 978-83-8266-014-2

Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2021

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ul. Ludwika Mierosławskiego 11a

01-527 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

instagram.com/wydawnictwojaguar

facebook.com/wydawnictwojaguar

Wydanie pierwsze w wersji e-book

Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2021

„Kiedy spoglądasz w otchłań, ona również patrzy na ciebie”1

Patrz więc z odwagą – i pod żadnym pozorem nie odwracaj wzroku.

PROLOG

Spoglądał w górę, oparty o drzwi zaparkowanego na podjeździe samochodu.

Nie chciał zostawiać w tym przerażającym miejscu kobiety, w której zdążył się szczerze zakochać, ale nie miał innego wyjścia. Zwłaszcza jeśli miłe mu było jego własne życie.

Zbyt wiele się tu zdarzyło.

Przez głowę przemknęła mu myśl, że może jeszcze nie jest za późno, że może nie powinien uciekać jak kundel z podwiniętym ogonem. Może dałoby się jeszcze coś zrobić.

Ale nie. Nie. Przecież próbował.

Był silnym facetem, tyle że siła fizyczna miała się nijak do wszystkiego, co pochodziło nie z tego świata. Wzdrygnął się.

Teraz, w świetle dnia, przy pięknej słonecznej pogodzie, miał wrażenie, że może to wszystko jednak mu się uroiło. W ciemnych piwnicach, w środku nocy cienie rosną i jawią się jako przerażające bestie.

Może tak naprawdę niczego tam nie było? Może tylko to sobie wyobraził.

Patrzył na budynek, którego bryła malowała się wyrazistym konturem na tle lazurowego nieba. Przecież wcale nie wydawał się taki straszny. Przeciwnie, wręcz zachwycał kolorami. Czerwień cegły, zieleń pnącej się po murze winorośli, biel okiennych ram.

Nagle zamarł, czując, jak mimo słonecznego ciepła przebiega mu po plecach zimny dreszcz.

W jednym z okien pojawiła się postać kobiety w czarnej sukni. Dotknęła dłonią szyby, jakby w niemym wołaniu o pomoc. Włosy miała upięte na karku w gładki kok kontrastujący z jasną barwą skóry.

Patrzyła prosto na niego, a jej wzrok przeszywał go na wskroś.

Serce biło mu jak oszalałe. Miał wrażenie, że nie może oddychać, że niewidzialna ręka zaciska mu się na krtani, odbierając powietrze.

Z tyłu, tuż za nią, pojawiła się druga postać. Znajdowała się w cieniu, ale poznał go, poznał tego demona, tego straszliwego ducha, który od początku pociągał za wszystkie sznurki. Który mieszkał w tym domu od Bóg wie jak dawna.

Nie było ratunku. Zło wypełniało każdą cegłę tego budynku, było nim. Nagle okna wydały mu się złowrogimi oczami, a otwarte drzwi, którymi przed chwilą wybiegł, rozwarły się gwałtownie niczym potworna paszcza usiłująca go pochłonąć, pożreć i zamknąć w straszliwych czeluściach swojego brzuszyska.

Użył całej siły woli, żeby oderwać wzrok od tego widoku, i czym prędzej wsiadł do samochodu. Ruszył natychmiast, nie zapinając pasów, spod opon wystrzelił żwir. Byle jak najszybciej znaleźć się daleko od tego przeklętego miejsca. Nie oglądać się za siebie i nigdy już nie wracać.

Ale nawet gdy był już na tyle daleko, że dom zniknął mu z pola widzenia, wciąż miał przed oczami stojącą w oknie kobietę w czarnej sukni. I czuł, że ten obraz pozostanie z nim już na zawsze, jak wypalony pod powiekami.

ROZDZIAŁ 1Telefon

Wszystko zaczęło się w dniu, w którym umarła ciotka Edna.

Natarczywy dźwięk telefonu, który niespodziewanie przerwał ciszę w sali konferencyjnej, brzmiał jak wyrzut. Wszystkie oczy skierowały się na mnie w niemej reprymendzie.

– Przepraszam, muszę odebrać. Klient – poinformowałam zebranych bez mrugnięcia okiem, spoglądając na wibrujący ekran, a na kilkunastu twarzach wymalowała się ulga.

Przez lata nauczyłam się doskonale, że w żadnym wypadku nie należy nadawać swoim tłumaczeniom przepraszającego tonu, a zamiast tego podawać taką prawdę, jaką wszyscy chcą usłyszeć. Klient. To w porządku. Nie można zlekceważyć takiego połączenia. Zasady nie zostały złamane, porządek rzeczy pozostał niezaburzony.

A przecież to wcale nie było połączenie od klienta. Ba, to nawet nie był mój służbowy telefon. Oni wszyscy jednak pragnęli wierzyć w moją wersję. Nie chcieli znać innej prawdy. Ludzie nie znoszą, kiedy ktoś narusza panujące status quo, i są w stanie odwracać wzrok niemal w nieskończoność, by tylko je zachować.

Ja też zawsze tak miałam. Jak odrysowana od linijki. Prawda jest taka, że mnie samą od lat trochę denerwował własny konformizm, ale nie na tyle mocno, by narzekać na to, co mogłam dzięki swojej postawie zyskać. Miałam pieniądze, przyzwoity status i pozycję. Dzięki odrobinie konformizmu stałam się taka jak wszyscy, zyskałam poczucie przynależności, a za tym podążyła cała reszta. Wszystko, co miałam, całe moje dorosłe życie, które zbudowałam. Najpierw na studiach, potem w pracy. Zawsze wiedziałam, z kim trzymać i za kim się wstawiać, zawsze uśmiechałam się, do kogo trzeba i narzekałam tylko na to, co wszyscy – byle nie za wiele. Potrafiłam kalkulować, lawirowałam w jadowitym korporacyjnym środowisku prawników jak ryba. Czemu więc nigdy nie czułam się spełniona? Sięgałam po więcej i więcej z nadzieją, że w końcu zaspokoję głód i wypełnię pustkę.

W rezultacie jednak stawałam się coraz bardziej wygłodniała. I wycieńczona. Długo nie dopuszczałam do siebie tej świadomości, ale po kilku latach zaprzeczeń w końcu przyszedł czas, żebym sama przed sobą przyznała, że nie tędy droga.

Może właśnie dlatego telefon, który zadzwonił, był jak impuls. Miałam dość. Mój współpracownik właśnie dostał awans. Grzegorz Czopkowski, którego w myślach nazywałam Czopkiem, śliski i zawsze gotowy wbić komuś nóż w plecy, szczerzył się do wszystkich, dziękując jowialnie za możliwość dalszego wspierania firmy swoimi umiejętnościami. Czemu nikt nie widział, jak fałszywie mruży te swoje świńskie oczka? Jak to możliwe, że nikt nie dostrzegał, że jego lojalność jest jak chorągiewka kierująca się tam, gdzie akurat powieje wiatr?

Telefon mnie uratował, bo naprawdę nie mogłam już patrzeć na ten festiwal obłudy. Szczęśliwy traf – absolutnie nieoczekiwany. Nie wyłączyłam prywatnego telefonu, który tkwił gdzieś na dnie przepastnej aktówki, bo on po prostu nigdy nie dzwonił. Nie wyciszałam go, bo zwyczajnie nie spodziewałam się żadnych połączeń. Z ciotką rozmawiałyśmy o regularnych porach i tylko wieczorami. Poza nią… na ten numer nie dzwonił nikt. Nie miałam życia? Ha! Nigdy bym tak nie powiedziała, bo mój służbowy telefon brzęczał bez przerwy. Nieustająco, natarczywie, nie dając mi chwili wytchnienia od świtu aż do momentu, kiedy kładłam się spać. Specjalnie wyłączałam go na noc, bo inaczej nie zmrużyłabym oka. A wcale nie sypiałam dużo.

– Emilko… – usłyszałam w telefonie zachrypnięty głos starszego pana. Emilko. Nikt w pracy tak do mnie nie mówił. Byłam Emilią lub co najwyżej panią Emilią. – Emilko – powtórzył człowiek, którego znałam kiedyś, bardzo dawno, jakby w poprzednim życiu. – Edna zmarła. – Załamał mu się głos, a pode mną ugięły się nogi.

Edna wydawała mi się zawsze jakąś nienaruszalną stałą w moim życiu. Czas pędził do przodu w szaleńczym tempie, odkąd się od niej wyprowadziłam, ale nigdy nawet nie przeszło mi przez myśl, że ciotki mogłoby zabraknąć.

Owszem, nie bywałam w domu od tamtego czasu, a i od niej nigdy nie wymagałam, żeby mnie odwiedzała, ale odbywałyśmy częste i długie rozmowy. Regularnie, jak w zegarku. Wtorkowe i czwartkowe wieczory po dwudziestej rezerwowałam dla niej. Nawet wprowadziłam do elektronicznego kalendarza powtarzające się spotkania, żeby go na wszelki wypadek zablokować przed ustawieniem w tym czasie innych wydarzeń.

– Jak to... zmarła? – powtórzyłam jak otępiała.

Słowa pana Marka do mnie nie docierały. Edna nie mogła umrzeć. To musiała być jakaś pomyłka.

– Przecież rozmawiałam z nią dwa dni temu – przypomniałam sobie. – Nie była chora.

No przecież wiedziałabym o tym.

– Nie, Emilko, nie była.

Niech on przestanie tak do mnie mówić, pomyślałam. Tym uspokajającym, protekcjonalnym tonem.

– To był wypadek – dodał, a jego słowa rozbrzmiały niczym echo, wywołując we mnie milion myśli.

– Samochodowy? – dopytałam niemal oznajmującym tonem, jakbym była pewna odpowiedzi.

Czy nad moją rodziną wisiało jakieś fatum? Moi rodzice zginęli w kraksie. Byłam oczywiście za mała, by to pamiętać, ale wszyscy twierdzili, że przeżyłam tylko cudem. A teraz Edna? Chociaż... Zaraz. Moje myśli pędziły. Jak to? Przecież ona nigdy nie wsiadała za kółko, nie miała nawet prawa jazdy.

– Nie, nie, Emilko. Spadła ze schodów – usłyszałam jak przez mgłę.

Niemal się roześmiałam. Co za absurd! Cała ta sytuacja wydała mi się tak surrealistyczna, że w końcu parsknęłam, opamiętując się w ostatniej chwili. Rozkaszlałam się, zagłuszając nerwowy śmiech.

Przechodząca korytarzem koleżanka z innego działu zerknęła z niepokojem przez szybę niewielkiej salki, w której schowałam się na czas rozmowy. Normalnie pomachałabym ręką, udając, że się zakrztusiłam, ale teraz było mi naprawdę wszystko jedno.

Zaczęłam śmiać się w głos.

– Wszystko w porządku, Emilko? – zapytał zatroskany głos po drugiej stronie, a mój histeryczny chichot przeszedł w płacz.

Kopnięciem zrzuciłam szpilki, które głucho potoczyły się po wykładzinie gdzieś pod stół konferencyjny, a krzesło miękko ugięło się pode mną, kiedy się na nie osunęłam. Nie przejmowałam się nawet, że zmieszane z tuszem do rzęs łzy bezpowrotnie niszczą nieskazitelnie białą jedwabną bluzkę. Na przemian płakałam i śmiałam się, kiedy przy próbie otarcia nosa wierzchem dłoni doprawiłam tę kurewsko drogą bluzkę czerwienią szminki.

Przed salką zaczęli gromadzić się ludzie, zaglądali przez szybę jak ciekawskie małpy w zoo, ale było mi to całkowicie obojętne.

Miałam dość. Miałam tego wszystkiego już totalnie po dziurki w nosie. Dość.

Niech sobie Czopek wsadzi ten swój awans tam, gdzie normalni ludzie wkładają czopki. Ja wysiadam.

ROZDZIAŁ 2Powrót

Dzieci bywają okrutne. Czasem wyrastają z nich okrutni dorośli, ale czasem zupełnie zwyczajni ludzie, którzy po latach wstydzą się tego, jak bardzo urazili kogoś przez swoje niezrozumienie.

Mało kto jednak interesuje się tymi, którzy stali po drugiej stronie. Ofiarami. To ich wytykano palcami, pod ich adresem kierowano złośliwe uwagi. Kim stają się ofiary w dorosłym życiu?

Prawda jest taka, że dorośli w gruncie rzeczy nie chcą mieć z nimi do czynienia, zupełnie jakby to one stanowiły problem, nie napastnicy.

– Co beczysz? – fukają. – Weź się w garść, przecież nic ci nie jest.

– Trzeba było nie prowokować – karcą.

– No i po co się wyróżniasz? – Cmokają z dezaprobatą.

Ofiary są solą w oku. Niechcianym kłopotem, nad którym nikt nie kwapi się pochylać, bo wszyscy mają ważniejsze rzeczy do zrobienia. Poza tym każda ofiara na pewno sama sobie zasłużyła, by się nią stać.

Znałam doskonale te mechanizmy, bo sama kiedyś byłam jedną z nich.

Latami chodziłam na terapię, a mój terapeuta jak mantrę powtarzał, że aby tak naprawdę pozbyć się problemu, muszę w końcu stawić mu czoło. Miał rację, oczywiście. W przyjemnym gabinecie, na miękkiej kanapie, uśmiechałam się do niego i twierdziłam, że nie ma potrzeby, że już to przerobiłam. Każde z nas jednak doskonale wiedziało, że dopóki nie stanę twarzą w twarz ze swoją dziecięcą traumą, będzie we mnie siedzieć jak drzazga.

Kiedy wjechałam do Pełnika, aż ścisnęło mnie w gardle. Nie wiem zresztą, czego innego się spodziewałam. Wszystko było tu dokładnie takie samo, jak zapamiętałam. Zupełnie jakbym nigdy nie opuszczała tego miejsca.

Znów miałam dziewiętnaście lat, pryszcze i lęk przed tym, co miała przynieść przyszłość.

Tym razem jednak nie wyjeżdżałam, a wracałam. Przez moment aż zrobiło mi się niedobrze na wspomnienie bagażu, z którym wtedy porzucałam to zapomniane przez resztę świata miasteczko.

Tutaj życie toczyło się własnym rytmem i na własnych zasadach. Gdzieś tam, w zakamarkach duszy miałam jednak nadzieję, że to się zdążyło zmienić podczas mojej nieobecności, a Pełnik pognał do przodu, by wyjść naprzeciw osiągnięciom i technologiom dwudziestego pierwszego wieku. Jednak kiedy zobaczyłam stary, przerdzewiały już szyld z napisem „Róża Kotliny Kłodzkiej”, spłynęła na mnie niezachwiana pewność, że moje nadzieje były raczej płonne. Im dalej wjeżdżałam w miasteczko, tym bardziej stawało się to dla mnie oczywiste. Te same budynki, te same sklepy, te same nazwiska na witrynach.

Może przyjazd tutaj wcale nie był dobrym pomysłem? Może trzeba by jeszcze rzucić tę dziurę w cholerę i zawrócić do Warszawy?

Ciotce Ednie przecież i tak już było wszystko jedno.

– Co to miejsce z tobą robi najlepszego?! – skarciłam się na głos, zaciskając palce na kierownicy swojego audi.

Przestawiłam pokrętło, a chłód klimatyzacji momentalnie owiał mnie orzeźwiającą falą.

Włączyłam radio. Jakiś rockowy hit z lat osiemdziesiątych. Lepiej. Odetchnęłam kilka razy, a jasność umysłu wróciła.

Nie byłam już nastolatką. Wracałam z tarczą, a nie na niej. Nawet nie tyle niosłam trofeum, co byłam nim – i mogłam przespacerować się po pełnickim rynku z podniesioną głową. Właściwie, tak – właśnie to powinnam zrobić.

„Wehikuł czasu, to byłby cud”, zagrało radio.

Cud? Prychnęłam. Chyba raczej jakiś pierniczony koszmar. Szybko wyciągnęłam kluczyk, przerywając Riedlowi w pół słowa.

Ledwie jednak wysiadłam z samochodu, poczułam na sobie krople deszczu.

– Pięknie się zaczyna – mruknęłam i przemknęłam skulona w kierunku arkad okalających rynek.

Deszcz był letni i ciepły, pierwsza majowa burza. W innej sytuacji może nawet wystawiłabym twarz w jego kierunku, ale teraz nie chciałam, żeby wilgoć skotłowała starannie wyprostowane pasma włosów. Wiele osób komplementowało wprawdzie moje czarne loki, które ponoć nadawały mi greckiej urody, ale w dzieciństwie częściej słyszałam, że wyglądam z nimi jak cyganka. Poza tym w oczach ludzi gładkie i lśniące włosy świadczyły o profesjonalizmie i podkreślały autorytet. Afroamerykanki za oceanem podobno walczą z tym mitem, ale na naszym rodzimym podwórku nadal miał się on bardzo dobrze. Ja zaś bynajmniej nie byłam typem aktywistki. Nie zamierzałam walczyć z wiatrakami. Wolałam skorzystać ze sprawdzonych metod, które mogą dać mi przewagę. A na niej mi teraz zależało.

Zupełnie nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać – ale coś mi podpowiadało, że raczej niczego dobrego. Na wszelki wypadek postanowiłam wytoczyć wszystkie działa, a świetne pierwsze wrażenie, jakie zapragnęłam zrobić, z pewnością do nich należało.

Patrzyłam pod nogi, starając się nie przewrócić na śliskich kocich łbach rynku. Musiałam przemierzyć tylko kilka kroków, ale w tych warunkach – i na wysokich szpilkach – była to karkołomna ekwilibrystyka.

– Hej! – usłyszałam nagle i odwróciłam się w kierunku głosu.

Rynek był opustoszały, jedynie pojedyncze sylwetki kryły się w półcieniach przed deszczem, nie miałam więc większego problemu z namierzeniem machającego w moim kierunku zmokniętego blondyna.

Stał przy otwartej pace pick-upa w mokrym T-shircie oraz dżinsach i ładował do środka jakieś spore pakunki. Sam był kompletnie przemoczony, ale wyciągał w moim kierunku złożony czarny parasol.

– Potrzebuje pani parasolki?! – zawołał.

– Poradzę sobie, jestem prawie na miejscu! – odkrzyknęłam, zasłaniając głowę aktówką.

– Jest pani zbyt elegancka, żeby tak moknąć! – skomplementował mnie z szerokim uśmiechem. Deszcz spływał mu po twarzy. Był naprawdę przystojny; opalony, o muskularnej budowie. Miałam zresztą wrażenie, że skądś go kojarzę, ale nie potrafiłam sobie przypomnieć skąd.

W innej sytuacji pewnie przyjęłabym ten parasol tylko po to, żeby porozmawiać chwilę z nieznajomym, a może znajomym, ale teraz naprawdę nie miałam na to czasu.

Zerknęłam na zegarek. No cóż, mój grafik był mocno napięty.

– Dziękuję za troskę, do widzenia! – Posłałam w jego kierunku szczery, wyrażający sympatię uśmiech, a on pomachał mi długą rączką parasola.

– Do usług!

Właściwie to fajnie, że się na niego natknęłam; jakoś poprawił mi humor. Dodał pewności siebie, złagodził wyczerpujący stres.

Odczytałam tabliczkę wiszącą na froncie kamienicy i odetchnęłam głęboko, wchodząc do bramy. Była schludna, ale dawno nieodnawiana, ząb czasu dość wyraźnie nadgryzł okolicę.

Owionął mnie charakterystyczny zapach starego domu; wilgoć zmieszana z czymś nieokreślonym. Zapach rozpadu, przygnębiający i nostalgiczny.

Pokonałam kilka schodków wiodących do kancelarii, a stukot moich szpilek odbił się echem od łukowatego sklepienia. Wnętrze okazało się eleganckie i czyste. Te pomieszczenia odnowiono ze sporym rozmachem. Pachniało tu dobrymi męskimi perfumami, ale też tuszem i papierami. Inaczej niż w moim warszawskim biurze, gdzie wszystko było już elektroniczne.

Za biurkiem siedziała młodziutka sekretarka.

– Proszę za mną. – Uśmiechnęła się grzecznie po chwili uważnego sprawdzania podanego dowodu osobistego.

Z wysiłkiem otworzyła przede mną dwuskrzydłowe, białe drzwi. Wyglądały na ciężkie.

W sali, za dużym stołem, czekało już kilkanaście osób. Gwar rozmów ucichł momentalnie, a oczy zwróciły się w moją srronę. Jak na razie wszystko szło po mojej myśli. Postarałam się, by przybyć idealnie na czas z nadzieją, że wszyscy już będą na miejscu.

Trik stary jak świat, który przekazała mi kiedyś moja mentorka, gdy robiłam u niej aplikację. Mądra kobieta. Nie przestanę dziękować losowi, że postawił Annę na mojej drodze.

– Ludzie zwykle pojawiają się na spotkaniach odrobinę za wcześnie, żeby przypadkiem się nie spóźnić – powiedziała, kiedy za pierwszym razem stresowałam się, że nie zdążymy na czas. – Zawsze zwracaj uwagę, kiedy kto przychodzi – szepnęła potem. – Tymi, którzy wpadają po czasie, zdyszani, możesz się w ogóle nie przejmować. Już sobie pozamiatali.

Z początku wręcz nie chciało mi się wierzyć, że to wszystko działa, ale jak dotąd jej osąd mnie nie zawiódł.

Poczułam, jak kąciki ust wędrują mi w górę w automatycznym, wyćwiczonym przez lata biznesowym uśmiechu – uprzejmym, ale zdystansowanym.

Weszłam do środka tak, jakbym doskonale znała to miejsce. Kolejna sztuczka – zachowuj się tak, jakbyś zawsze i wszędzie była dokładnie na swoim miejscu. Obcasy stuknęły o marmurową posadzkę. Pewny, stabilny krok. Nienaganna czarna garsonka. Czerwona szminka. Zestaw uniwersalny, na każdą okazję. Także na odczytanie testamentu zmarłej ciotki.

Prześliznęłam się wzrokiem po czubkach głów, nie skupiając na nikim wzroku. Niemal sami mężczyźni. Zatrzymałam się dopiero na notariuszu. Spojrzałam mu prosto w oczy i usiadłam u szczytu stołu, naprzeciwko niego.

Dziękuję państwu bardzo za umożliwienie mi tego wejścia smoka.

Oczywiście, że byłam ciekawa, kogo ze zgromadzonych znam, a kto okaże się obcy. Cierpliwości, Emilio, pomyślałam. Wiedziałam, że wszystkie nazwiska zaraz i tak zostaną odczytane.

Kątem oka zauważyłam jedynie, że po prawej stronie notariusza siedział burmistrz, Jan Turski. Trudno byłoby zresztą nie dostrzec jego pokaźnej figury. Zawsze miał obfite rozmiary, ale przez ostatnie lata naprawdę konkretnie się poprawił. Wyglądał okropnie, kiedy jego oparte o stół cielsko niemal się na nim rozlewało. Co jakiś czas posapywał ze świszczącym oddechem. Coś w tej jego groteskowej tuszy wywoływało we mnie niepokojący dyskomfort.

– Dzień dobry państwu – przerwał ciszę notariusz. – Zebraliśmy się tutaj w celu otwarcia testamentu.

Dobrze, że nie widać po człowieku, kiedy serce wali mu jak oszalałe. Nie potrafiłam nic na to poradzić, nawet wbrew racjonalnemu umysłowi. Skupiłam się na padających w ciszy słowach rejenta.

– Kuratorem spadku jest obecny tu pan Marek Rostkowski. – Skinął w stronę siedzącego obok starszego pana, który z wyrazem smutku na twarzy pokiwał głową, po czym wbił wzrok w stół. Zdjął okulary i potarł skroń, zanim włożył je z powrotem.

Postarzał się tak bardzo, że aż coś ścisnęło mi się w środku. Pamiętałam go dobrze, zawsze pomagał ciotce prowadzić pensjonat. W sezonie niemal codziennie przyjeżdżał swoim zdezelowanym czerwonym polonezem.

Edna nie miała przyjaciół, ale jeśli miałabym wskazać osobę, z którą utrzymywała najbardziej zbliżone do przyjaźni relacje, pomyślałabym właśnie o tym człowieku. Wydawało się, że naprawdę szczerze się o nią troszczył. Aż do końca.

Notariusz tymczasem zaczął odczytywać nazwiska zainteresowanych testamentem. Oderwałam wzrok od pana Marka, by przyjrzeć się wymienianym po kolei osobom.

Zebrało się ich sporo, więcej, niżbym przypuszczała, i jak się okazało – kojarzyłam wszystkie, przynajmniej ze słyszenia. Na niektórych minione lata odcisnęły wyraźny ślad. Inni byli moimi rówieśnikami – studiowali lub ledwie kończyli szkołę, kiedy wyjeżdżałam. Co robili teraz? Na koszulce Marcina, dawnego klasowego kolegi, dostrzegłam nadruk: „Głos Pełnika”. Najwyraźniej to miałkie piśmidło nadal się ukazywało.

Nie spodziewałam się aż takiego zainteresowania. Posiadłość ciotki była duża i sporo warta, ale oprócz niej Edna nie miała niczego. Była zmuszona otworzyć w dworku pensjonat, by w ogóle związać koniec z końcem. Poza nieruchomością z jej rodzinnego majątku nie pozostało zupełnie nic.

Tymczasem notariusz skończył monotonne recytowanie nazwisk.

– Dnia dwudziestego dziewiątego września dwa tysiące trzynastego roku zjawiła się u mnie Edna Getner, aby w mojej obecności spisać swój testament. W obliczu posiadanego aktu zgonu protokołuję jego otwarcie w dniu dzisiejszym, w obecności wyżej wymienionych zainteresowanych. – Zapisał coś na trzymanym przez siebie dokumencie, odchrząknął i zaczął czytać: – Ja, Edna Getner, urodzona pierwszego stycznia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego roku w Pełniku, na wypadek mojej śmierci cały posiadany majątek przekazuję Emilii Lipskiej, nad którą sprawowałam opiekę jako rodzina zastępcza. W skład majątku wchodzi pałac Getnerów i konto bankowe, na którym znajduje się kwota dwudziestu tysięcy złotych.

Skończył. Złożył kartkę i z kamienną twarzą rozejrzał się po zebranych, zatrzymując wzrok na mnie.

Turski prychnął cicho, ktoś postukał długopisem w stół, ktoś inny pokiwał z przekąsem głową.

– To wszystko? – wymsknęło się synowi Turskiego.

Andrzej był ode mnie niewiele starszy i zawsze miał niewyparzony język. Kawał drania. Wiódł prym w grupie największych szkolnych szuj, a dzięki ustawionemu tatusiowi zawsze wszystko uchodziło mu na sucho.

I tym razem ten ulizany przystojniaczek nie utrzymał jęzora za zębami, ale jego ton wskazywał na to, że był mocno zaskoczony. Najwyraźniej jak wszyscy tutaj, poza jednym tylko panem Markiem, który ze smutkiem kiwał głową.

Notariusz wzruszył ramionami i rozłożył ręce.

– Nic więcej tu nie ma – potwierdził.

A czego się spodziewaliście? – pomyślałam. Teraz stało się dla mnie jasne, że ci wszyscy ludzie zwyczajnie liczyli na jakąś sensację. Sądzili, że ta miejscowa dziwaczka, ta ekscentryczna starsza pani w wiktoriańskich sukniach skrywa jakieś tajemnice. I że być może wyjdą one nareszcie na jaw po jej śmierci. Tere-fere. Tyle czekaliście na nic. I dobrze wam tak, małomiasteczkowi poszukiwacze taniej sensacji.

– Bardzo państwu dziękuję, a panią Lipską – zwrócił się do mnie – poproszę o pozostanie w kancelarii w celu dopełnienia dalszych formalności.

Rozległ się szum przesuwanych krzeseł i przyciszonych, mieszających się rozmów.

– Przepraszam bardzo – usłyszałam nagle i odwróciłam się w stronę dobiegającego zza moich pleców męskiego głosu. – Jan Turski – przedstawił się mężczyzna o nalanej twarzy, którego przecież doskonale kojarzyłam. – Jestem burmistrzem.

Jakbym nie wiedziała. Wprawdzie nigdy nie miałam okazji poznać go osobiście, ale naprawdę nie dało się o nim nie słyszeć. Już kiedy wyjeżdżałam, mocno pchał się w politykę i stanowił znaną personę w tutejszym niewielkim światku.

– Mecenas Lipska.

Poczułam, jak moja wyciągnięta na przywitanie ręka zanurza się w jego miękkiej, opasłej dłoni jak w ciepłym budyniu. Fuj.

– Właściwie mam dla pani propozycję.

No, nie traci pan czasu na uprzejmostki, pomyślałam. Szybko przeszedł do konkretów. Uśmiechnęłam się w duchu.

– O. Zamieniam się w słuch. – Uniosłam brwi, udając szczere zaciekawienie.

– Pomyślałem, że pewnie chciałaby pani uwolnić się od problemu.

Ociekał jadowitą uprzejmością. Nie ze mną te numery, Brunner.

– Nie wydaje mi się, żebym miała jakiś problem. Czyżby wiedział pan o czymś, o czym ja nie wiem? – zażartowałam z przekąsem.

Rozłożył ręce. Na rękawach jego koszuli, pod pachami, zauważyłam plamy potu.

– Och, pomyślałem, że pewnie chce pani jak najszybciej wracać do swojej kancelarii. Musi być pani bardzo zajętą osobą.

Skrzywiłam się w duchu.

– Nie rozumiem, co to ma do rzeczy?

– No dobrze, powiem wprost. Chciałbym odkupić posiadłość pani ciotki.

– Ma pan na myśli moją posiadłość? – doprecyzowałam z premedytacją.

Nie chciał okazywać złości, ale widziałam, że się powstrzymuje tak, że aż zrobił się czerwony.

– Tak, pani posiadłość. Chciałbym ją kupić.

Spodziewałam się tego. Byłam pewna, że prędzej czy później ktoś złoży mi tę propozycję, ale nie sądziłam, że padnie ona tak szybko.

Ciało ciotki jeszcze nawet nie ostygło. Nie poczekał nawet do pogrzebu, tak go świerzbiło, żeby ubić ten interes.

– Ale ja wcale nie planuję jej sprzedawać. – Uśmiechnęłam się uprzejmie i odwróciłam na pięcie, dostrzegając kątem oka kompletny stupor na jego twarzy.

Był pewien, że przyjmę jego ofertę z pocałowaniem ręki. Wszyscy tutaj zapewne sądzili, że będę chciała to błyskawicznie załatwić i wyjechać stąd szybciej, niż przyjechałam. Że pobyt tutaj jest czymś, co będę chciała mieć jak najprędzej za sobą.

– Mimo wszystko bardzo dziękuję za propozycję! – rzuciłam jeszcze w tył, obdarzając go ostatnim spojrzeniem. – Przepraszam, ale bardzo się spieszę. Jak pan zauważył, jestem bardzo zajętą osobą.

Wykonał gest, jakby chciał mnie zatrzymać.

– Do widzenia, na pewno będziemy się widywać – ucięłam, a jego ręka zamarła w pół ruchu.

Już na niego nie patrzyłam, kiedy wymruczał gdzieś za mną jakieś niepyszne „do widzenia”.

Szach-mat, panie Turski. Moją posiadłość? Niedoczekanie.

ROZDZIAŁ 3Dom

Miałam wrażenie, że las do mnie mówi. Siedziałam w altanie na tyłach domu opatulona kocem. Popołudnie było chłodne, a chmury kłębiły się ciemnoszarymi warstwami. W powietrzu wisiał niemal namacalny ciężar oczekiwania na deszcz.

Drzewa rzucały ponure cienie, a budynek zdawał się tonąć w posępnej, przytłaczającej aurze. Przecież to był mój dom. Mój własny. Przecież tu się wychowałam. Mimo to czułam się, jakbym znalazła się tu pierwszy raz. Czy to ta cisza?

Nie, przecież nie było cicho. Wiatr hulał, świszcząc, plącząc mi włosy, wywołując szelest gałęzi i liści. Właśnie one brzmiały jak szept. Wdzierał się w uszy, pod skórę; natarczywy, ale kompletnie niezrozumiały.

To na pewno brak Edny tak na mnie podziałał. Żałoba. Uświadomiłam sobie, że nie pamiętam, czy w ogóle kiedykolwiek przebywałam tu bez niej. Ten dom był wielki, ale w jakiś niezrozumiały sposób ciotka zawsze wypełniała go swoją osobą, a ja odczuwałam jej obecność w każdym zakamarku tego miejsca. Teraz, kiedy zmarła, wydało mi się nagle zupełnie obce. Puste i zimne jak stara skorupa. Jak pozbawione ducha martwe ciało, wokół którego żył jedynie las.

Łzy bezwiednie popłynęły mi po twarzy, ale nie hamowałam ich. Pozwoliłam sobie zapłakać. Przecież nikogo tu nie było, nikt nie patrzył. Nie musiałam się chować.

– Ja wszystko widzę, nawet kiedy nie widzę – zwykła powtarzać Edna z surową miną, gdy jako dziewczynka kombinowałam, jak zrobić coś, o czym wiedziałam, że jej się nie spodoba. Mimo karcącego wyrazu twarzy w jej oczach tliły się wtedy szelmowskie iskierki, a ja uciekałam ze śmiechem.

To samotność igrała z moim umysłem, wiedziałam o tym doskonale.

Bawiłam się telefonem, sącząc powoli czerwone wytrawne wino. Kilka razy wybierałam numer, po to tylko, by po chwili odłożyć smartfon na bok.

W końcu się zdecydowałam.

– Hej, Anetko. – Uśmiechnęłam się do słuchawki, słysząc po drugiej stronie znajomy głos koleżanki. Przyjaciółki?

– Emila, jak się miewasz? – W jej głosie zabrzmiała troska. – To dzisiaj było? – przypomniała sobie.

– Tak, kochana, dzisiaj – potwierdziłam.

– Jeja, czas tak zasuwa, w pracy po prostu szaleństwo, nie wiem, jak się nazywam! – trajkotała. – Totalnie straciłam poczucie czasu!

– Nie przejmuj się zupełnie – zapewniłam. – Przecież wiem, jak jest.

Wprawdzie po studiach nasze drogi się rozeszły, Anetka miała własną kancelarię, ale w końcu obie siedziałyśmy w tym samym zawodzie. Aż do niedawna.

– I jak z tym testamentem? – spytała. – Pogrzeb też dzisiaj?

– Nie, nie, pogrzeb jutro. – Westchnęłam. – A cała reszta tak, jak można było przypuszczać. Ciotka zostawiła mi dom. Żadnych niespodzianek w zasadzie.

– Czyli plan dalej aktualny?

Pokiwałam głową, ale zorientowałam się, że ona przecież tego nie widzi.

– Mhm – mruknęłam. – Aktualny.

– Nie wyczuwam entuzjazmu – zażartowała, śmiejąc się odrobinę nerwowo. – A może jednak wrócisz do firmy? Chyba nie jest za późno? Pogadasz z kim trzeba, przecież wiesz, jakie mają parcie na dobrych pracowników.

Prychnęłam. Dzięki, dziewczyno. Miło, że chociaż ty tak sądzisz. Chyba.

– Za późno, Anetka – mruknęłam z przekąsem.

Może i nie spaliłam za sobą mostów tak zupełnie, do końca, ale czułam, że scena, którą odstawiłam w biurze, długo jeszcze pozostanie na językach moich współpracowników. Nie mówiłam o tym Anecie, w końcu nie było się czym chwalić.

– Ty to jesteś szalona, serio! – zaśmiała się do słuchawki. – Ja bym chyba nie potrafiła rzucić tak wszystkiego, żeby się nagle przebranżowić na hotelarkę. No i ten remont! Osiwiałabym pewnie, ja własnego mieszkania bym sama nie wykończyła bez architekta! Sprzedałabym tę twoją ruderę w cholerę!

– A wiesz, nawet dostałam dzisiaj taką propozycję.

– Ja bym skorzystała, tylko bym się targowała jak przekupa na jarmarku! – zachichotała. – No ale powiedz, nie kusi cię?

Zastanowiłam się przez moment.

– Wiesz, chyba nie – stwierdziłam, starając się, żeby w moim głosie nie było słychać wahania.

Podjęłam decyzję, a kiedy się na coś decydowałam, trzymałam się tego z oślim wręcz uporem. Z jednej strony, była to zaleta, bo dzięki temu skończyłam trudne studia i dotarłam do tego miejsca, w którym dzisiaj byłam. Z drugiej, czasem naprawdę nie umiałam odpuścić, szczególnie kiedy ktoś wszedł mi na ambicję. Jak teraz burmistrz Turski.

Usłyszałam gdzieś z tyłu w słuchawce jakiś przytłumiony głos. Chyba jej męża.

– Kochana, słuchaj, muszę kończyć. Michał mnie goni już od dawna, jesteśmy umówieni, a ja się wybieram jak sójka za morze. No, znasz mnie przecież.

To prawda; zawsze kiedy wyjeżdżałyśmy na urlop, Anecie zajmowało wieki, zanim była gotowa do wyjścia z pokoju hotelowego. Wprawdzie odkąd parę lat temu wyszła za mąż, już nie wyjeżdżałyśmy nigdzie razem, ale wyglądało na to, że jej nawyki nie uległy zmianie.

– Jasne, leć! – starałam się nadać słowom lekki ton.

– Zdzwonimy się. I trzymaj się jutro – dodała już poważniej.

Rozłączyła się, a wraz z ciszą w słuchawce melancholia uderzyła mnie jeszcze mocniej. Nigdy nie miałam nic przeciwko samotności, ale w mieście odczuwałam ją zupełnie inaczej – dookoła zawsze panował gwar. Wystarczyło otworzyć okno albo usiąść na tarasie, by poczuć tętno miasta i pośpiech panujący nawet w nocy. Warszawa nigdy nie zasypiała.

Nie to, co tutaj. Tutaj nie czułam się po prostu samotna; tu byłam naprawdę sama jak palec. Kompletnie odizolowana od świata.

Wzdrygnęłam się, opatulając mocniej kocem. W powietrzu czuć było wprawdzie nadchodzące lato, lecz wieczorny chłód nadal dawał się we znaki. Słońce powoli zachodziło, a gromadzące się chmury sprawiły, że niebo stało się stalowoszare i tak ciemne, jakby zmierzch zdążył już zapaść.

Powinnam wracać do środka. Bardzo jednak nie chciałam znaleźć się tam sama.

Napełniłam jeszcze kieliszek winem z samotnie stojącej na ogrodowym stoliku butelki. To tylko na tę pierwszą noc.

– Weź się w garść – mruknęłam do siebie dla animuszu. – Potem będzie lepiej.

Wypiłam cierpki, czerwony napój jednym haustem, aż się skrzywiłam i wzdrygnęłam. Ale za to zrobiło mi się cieplej. Napełniłam kolejny raz kieliszek i tym razem powolutku sączyłam jego zawartość.

Z przyjemnością poczułam, jak alkohol łagodną falą rozchodzi się po moim ciele. Zrobiło mi się miękko i przyjemnie, a szum drzew stał się niemal przyjazny.

Zupełnie nie wiem, jak to się stało, że usnęłam, ale obudziłam się na tym stoliku, z głową opartą na rękach, kiedy było już ciemno. Brrr. Cholerne, przenikające zimno. Właśnie ono mnie obudziło. Może i dobrze, jeszcze spędziłabym tu całą noc.

Otuliłam się mocniej kocem, rozglądając się wokół.

Żadnych świateł miasta; jedynie ogromny księżyc na nieboskłonie. I ten las. Wielki las porastający pobliskie wzgórza, okalający dom i ogród. Drzewa zdawały się zbliżać, stawały się coraz większe. Patrzyłam zdumiona, jak pochylają w moją stronę swoje korony, jak wyciągają konary.

Sięgnęłam po telefon, żeby sprawdzić godzinę.

Potrąciłam coś ręką, rozległ się trzask. Aż podskoczyłam.

Butelka. Uff, była pusta. I na szczęście się nie rozbiła. Swoją drogą, kiedy wypiłam całe wino?

No, pięknie. Odetchnęłam, starając się uspokoić.

Jasny ekran telefonu w pierwszej chwili niemal mnie oślepił, po czym przygasł, dostosowując poziom światła do otoczenia. Prawie północ. Potarłam zasnute snem oczy. Nie kombinuj, idź się połóż i porządnie wyśpij, powiedziałam sobie, zabierając ze stolika kieliszek oraz podnosząc butelkę z ziemi.

Zerknęłam w stronę lasu i o mały włos znów wypuściłabym ją z rąk.

Miałam przemożne wrażenie, że w ciemnościach między drzewami coś się kryje. Dostrzegłam ruch, dobiegł mnie jakiś szelest. W oddali błysnęły ślepia. Zwierzę. To przecież tylko zwierzę. Tu jest pełno zwierząt. W końcu znajdowałam się w środku prawdziwego, dzikiego lasu, a nie parku miejskiego!

Szept. Usłyszałam go w powiewach wiatru, jakby ktoś sączył mi słowa prosto do ucha.

Jestem tym, który patrzy w ciemnościach. Jestem setkami oczu obserwującymi cię w ciemnym lesie.

Otrząsnęłam się. To tylko wyobraźnia. Nic więcej. Przyspieszyłam kroku, żeby wejść już do środka.

Starałam się wlepiać wzrok pod nogi, w jasny bruk ścieżki, która prowadziła mnie do domu niczym żółta alejka wiodła Dorotkę do Krainy Oz. Byle nie spoglądać w te ciemne dzikie zarośla, które zdążyły przez ostatnie lata opanować ogród.

Marek pewnie nie dawał rady już tego wszystkiego ogarniać tak jak kiedyś. Pamiętałam ten ogród jako pełne słońca, zielone miejsce. Trawa była równo skoszona i soczysta, a żywopłoty przycięte jak pod linijkę. Wszędzie kwitły kwiaty – magnoliowe drzewa i oleandry zachwycały różnorodnością zapachów i feerią barw. I te pachnące krzewy róż, ukochane przez Ednę. Dbała o nie z niezwykłą pieczołowitością, spędzając przy nich długie godziny w rękawicach ogrodniczych, z sekatorem, w słomkowym kapeluszu. Wyglądała jak wyjęta z obrazu Mehoffera, siedząc tak w swojej długiej sukni pośród roślinności, zawsze posągowa i elegancka.

Miejsce, które zastałam, w niczym nie przypominało tamtego ogrodu. Szczególnie teraz, nocną porą.

Podobnie jak dom, pomyślałam, zamykając za sobą podwójne skrzydła przeszklonych tylnych drzwi.

Miałam wrażenie, że coś mignęło, przemknęło za szybą. Zauważyłam to jedynie kątem oka, ale momentalnie poczułam paraliżujący strach. Nieświadomie zacisnęłam dłoń na rzeźbionej klamce. Odwróciłam się powoli.

– To wyobraźnia płata ci figle – szepnęłam do siebie, ale czułam, jak wali mi serce.

Po chwili odetchnęłam głośno, zdając sobie sprawę, że ten dziwny cień, który zobaczyłam, był moim własnym poruszającym się odbiciem w szybie.

Aż się roześmiałam. Głupia.

Czy ja naprawdę musiałam żłopać to wińsko? Myślałam, że mi pomoże, że trochę znieczuli na te nocne mary, ale przez to, że byłam na rauszu, wyszło tylko gorzej.

Śmiech zamarł mi w piersi, kiedy odwróciłam się ku wnętrzu domu. Cienie atakowały mnie ze wszystkich stron swoimi dziwnymi, pokrzywionymi mackami. Ale gdy odwracałam się w ich kierunku, przekonywałam się, że te kształty to tylko elementy wystroju wnętrza. Żyrandole, barierki schodów, wieszaki, meble. Zwykłe, martwe przedmioty. Nic więcej.

Nigdy nie wierzyłam w nadprzyrodzone zjawiska, ale alkohol sprawiał, że gdzieś z tyłu głowy pojawił się dziwny, pierwotny strach.

Strach dziewczynki, która po raz pierwszy wyjechała na kolonie po to tylko, by pierwszej nocy usłyszeć historię popiersia Białej Damy. W wyobraźni widziałam je potem na szafie aż do końca turnusu. Odwracałam się więc co noc do ściany i zaciskałam powieki, byle tylko nie patrzeć w tamtym kierunku.

Czy ja właśnie zobaczyłam białą plamę w kącie korytarza? Krzyk uwiązł mi w gardle. Nie, to tylko biały porcelanowy wazon stojący w rogu na komódce.

– Głupia – powtórzyłam na głos, a dźwięk odbił się echem w pustym wnętrzu.

Drżącą ręką wymacałam włącznik, a dom zalało światło. Co za ulga.

Teraz, kiedy się odwróciłam, za prowadzącymi do ogrodu drzwiami widziałam tylko ciemność. I swoje odbicie. Jak w czarnym lustrze.

Nie chciałam nawet o tym myśleć. Dookoła mnie było teraz jasno, bezpiecznie.

Pobiegłam schodami na górę, włączając kolejne światła. I nie gasiłam żadnych za sobą. Trudno, stwierdziłam, niech dom dziś świeci jak latarnia morska – najwyżej zapłacę majątek za prąd, ale zachowam zdrowe zmysły.

Czemu mój pokój musiał być na końcu tego długiego korytarza? Sama już nie wiedziałam, czy dobrze zrobiłam, że to w nim postanowiłam zostawić rzeczy, zamiast w jednej z sypialni na dole. Nie musiałabym przemierzać całego pustego domu. Nie pomyślałam o tym wcześniej – kiedy wpadłam tu po odczytaniu testamentu, w ciągu dnia, nie zastanawiałam się, jak będę czuć się w tym miejscu w nocy, zupełnie sama. Już wtedy miałam przedziwne wrażenie wyobcowania, ale nie było ono aż tak przenikliwe jak teraz. Miałam wrażenie, że kiedy byłam dzieckiem, te korytarze nie były tak długie, tak przerażająco puste. Dom zawsze wydawał mi się wielki – dla małej dziewczynki wręcz olbrzymi, ale wtedy czułam się w nim raczej jak Alicja w Krainie Czarów, a nie jak gość w hotelu rodem ze Lśnienia. Pozdzierane, poniszczone tapety, wyblakłe dywany, skrzypiące schody i ten wiatr świszczący za oknem tworzyły niezłą dreszczową mieszankę.

Kiedy w końcu dotarłam do swojego pokoju, od razu przekręciłam w zamku klucz od środka. Dwa razy. Na wszelki wypadek.

Niemal rzuciłam się do okna, żeby zaciągnąć zasłony i nie patrzeć na ziejącą za nim czarną otchłań.

Rozejrzałam się dookoła i dopiero wtedy odetchnęłam. Nareszcie poczułam się jak u siebie. Mój pokój. Edna niczego w nim nie ruszyła. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak w dniu mojego wyjazdu. Uśmiechnęłam się ze słodko-gorzkim uczuciem. Nigdy nie przerobiła tego pokoju na gościnny. Dobry Boże, tęsknota za nią opadła mnie nagle tak bardzo, że wszystko aż mnie zabolało. Kochała mnie jak matka. A ja ją. Była przecież tak naprawdę jedyną matką, jaką znałam, nawet jeśli nigdy nie zwracałam się do niej w ten sposób.

Jako nastolatka wielokrotnie marzyłam o tym, by mieć normalną rodzinę zamiast zdziwaczałej ciotki, ale w gruncie rzeczy dostałam od niej ogrom miłości, której nie potrafiłam wtedy docenić.

A teraz było już za późno, żeby jej o tym wszystkim powiedzieć. Żeby zadać jej pytania, których nigdy nie zadałam.

Położyłam się do łóżka, wpatrując się w pęknięcie na suficie – rysę, której nie było tu piętnaście lat temu. Czyli jednak i w moim pokoju coś się zmieniło, pomyślałam, zanim zamknęłam oczy i zmorzył mnie sen.

Obudziłam się w środku nocy, z uczuciem ciężkości i otumanienia. To ten nieprzyjemny moment przymulenia, kiedy właściwie nie jest się już pijanym, ale jeszcze nie nadszedł kac. Strasznie chciało mi się pić. Gardło wyschło mi na wiór, a usta wydawały się zaklajstrowane. Podniosłam się na łokciu i aż jęknęłam, kiedy poczułam mdłości i zawroty głowy.

I wtedy w rogu pokoju zobaczyłam jakiś wysoki cień.

Ktoś tam stał.

W pierwszej chwili wydałam z siebie krótki krzyk, pisk raczej – jakby to miało przegonić wszelkie mary. Zjawa jednak nie zniknęła. Serce momentalnie przyspieszyło, słyszałam swój płytki, szybki oddech. Miałam wrażenie, że uszło ze mnie całe powietrze, a ja nie mogłam nabrać tchu.

Tym razem mi się nie wydawało. Patrzyłam w puste oczodoły czaszki skrytej pod kapturem. Biel kości wręcz fosforyzowała w ciemnościach pokoju. Postać zdawała się lewitować, a płaszcz falował lekko, poruszany wiatrem.

Mimo niemal letnich temperatur, czułam mrożący chłód, a z moich ust z każdym wydechem wydostawały się malutkie obłoczki pary.

Teraz już nie byłam w stanie krzyczeć. Nie byłam w stanie się poruszyć. Strach sparaliżował każdą cząstkę mojego ciała.

W końcu, w jakimś heroicznym akcie siły woli, udało mi się drżącymi rękami chwycić kołdrę i zarzucić ją sobie na głowę. Wreszcie zrobiło mi się ciepło. Gorąco wręcz. Od desperackich, głębokich oddechów szybko zabrakło mi świeżego powietrza, ale bałam się wystawić głowę spod pościeli.

Oczyma duszy widziałam, że straszny cień wisi teraz nade mną, że stoi nad moim łóżkiem. Tuż obok. Kilka centymetrów ode mnie. Byłam tego więcej niż pewna. A jeśli tylko wysunę głowę albo wytknę choćby paluszek, momentalnie zacisną się na mnie jego szpony.

Trzymałam się kurczowo złudnego wyobrażenia, że pod kołdrą jestem bezpieczna. Zwinęłam się w kłębek i leżałam tak, trzęsąc się, spocona i przerażona, aż w końcu, wyczerpana potwornym napięciem, zasnęłam.

Rano przebijające się przez zasłony światło dnia sprawiło, że wszystko stało się całkiem zwyczajne.

W rogu pokoju stał po prostu wieszak, którego nie pamiętałam z dzieciństwa, a który Edna najwyraźniej musiała tu wstawić. Wisiała na nim czarna sukienka ciotki, a na górze tkwił słomkowy kapelusz.

– Ot, masz i swój szkielet w płaszczu – skarciłam się na głos.

Ciekawe, że go nie zauważyłam, kiedy kładłam się spać. Chyba musiałam już być konkretnie podpita. Wszystko przez alkohol. Sama zafundowałam sobie te nocne strachy. Na własne życzenie. Nie wiem, czego innego się spodziewałam, kładąc się pijana spać w opuszczonym domu, zaraz po śmierci ciotki. I to jeszcze po tym, jak tego samego wieczoru ciemny las wydawał się zaciskać na mnie swoje objęcia. Nic dziwnego, że moja wyobraźnia pracowała na przyspieszonych obrotach.

– No i co? Przetrwałaś. Należy ci się medal z ziemniaka – wymamrotałam z przekąsem, zrzucając z siebie kołdrę. – Brawo ty.

Usiadłam na łóżku i aż jęknęłam, czując, jak łupie mnie w głowie.

Cholerny kac. A przecież dzisiaj pogrzeb.

Poczułam, że robi mi się niedobrze i nie byłam w stanie powiedzieć, czy to przez wypite poprzedniego dnia wino, czy przez nerwy.

ROZDZIAŁ 4Pogrzeb

Jechałam powoli. Prowadząca przez las droga między posiadłością a miasteczkiem była pusta – w końcu kto inny miałby nią jeździć oprócz mnie i gości, których teraz nie było? Szosa była jednak wąska, a kac trzymał mocno. Wolałam uważać. Nie chciałam przypadkiem wylądować na drzewie.

Droga wiła się stromo w dół, biegnąc serpentyną od wzgórza, na którym stał dom, aż do położonego u jego stóp miasteczka. Tak blisko, a tak daleko zarazem. Kiedy stało się w dolinie, w której położony jest Pełnik, można było między drzewami wypatrzeć górujący nad nim budynek. Rozciągający się z jego okien widok na dolinę był zresztą chyba jedynym powodem, dla którego Ednę odwiedzali przyjezdni, biorąc pod uwagę, jak kiepskie warunki oferował pensjonat. Ciotka miała wprawdzie swoich wiernych gości, którzy przyjeżdżali do niej rok w rok, ale to pozwalało jej jedynie wiązać koniec z końcem. Wystarczyło spojrzeć na dom; nie sądziłam, że był aż tak zaniedbany.

Swoją drogą, powinnam wreszcie nadać rezydencji jakąś nazwę. Zwłaszcza jeśli chciałam zmienić ją w intratny hotel. Dziwne, że Edna nigdy tego nie zrobiła. Przecież trzeba jakoś przyciągnąć ludzi. Dobry marketing działa cuda.

Ja z kolei nigdy nie miałam inwencji do takich rzeczy. Na Boga, byłam prawniczką, nie copywriterką!

Odrzucałam w myślach kolejne mało chwytliwe pomysły, gdy nagle kątem oka zauważyłam na poboczu spory samochód terenowy, zaparkowany przy zjeździe w las.

Na masce siedział mężczyzna w bliżej nieokreślonym wieku, z wyciągniętymi przed siebie obutymi w glany nogami. Powinnam patrzeć prosto, na drogę, tymczasem aż przekręciłam głowę, żeby mu się lepiej przyjrzeć.

Miał długie, ciemne włosy, dolną część twarzy zasłaniała mu arafatka. Ubrany był w czarną, skórzaną kurtkę. W tej stylówie wyglądał jak kompletny outsider. To nie był typ człowieka, jakiego widuje się na co dzień w Pełniku, a jednak jego samochód miał lokalną rejestrację. Ki diabeł? Może jednak zmieniło się tu więcej, niż sądziłam.

Odruchowo zwolniłam. Chyba musiałam się mocno gapić, bo nieznajomy pochwycił mój wzrok i podniósł dwa palce do skroni, jakby chciał mnie pozdrowić.

Szybko odwróciłam głowę, wbijając wzrok w drogę. Poczułam na policzkach gorąco. Czy ja się zarumieniłam? No nie, co za farsa. Nie byłam przecież jakąś nastoletnią gąską, która czerwieni się na widok pierwszego lepszego przystojniaka.

Nie mogłam się jednak powstrzymać i zerknęłam w boczne lusterko. Terenówka już znikała za zakrętem, w miarę jak się oddalałam. Ciekawe, co ten człowiek robił na wąskiej, kończącej się ślepo szosie, która prowadziła wyłącznie do pensjonatu. I czemu zasłaniał twarz? Dziwny typ.

Jeśli zamierzał okraść dom, srogo by się zawiódł. Aż się roześmiałam. Gdyby liczył na wartościowe rzeczy, musiałby się obejść smakiem, nie znalazłby bowiem nic a nic. A może Turski wysłał go na przeszpiegi? Odniosłam wrażenie, że on akurat mógł być zdolny do wszystkiego… No, ale żeby tak ostentacyjnie? Nie, to raczej wydawało się mało prawdopodobne.