Pędzel i płótno - Iwan Los - ebook + książka

Pędzel i płótno ebook

Iwan Los

0,0

Opis

Historia malarza, Konstantego Potockiego, jaka rozgrywa się w dziewiętnastowiecznej Galicji stanowi osobliwego rodzaju obraz, przepełniony niepospolitą kolorystyką oraz symboliką. Prócz głównej problematyki, jaka niewątpliwie dotyka przekładu ludzkiej bryły na len, "Pędzel i płótno" odwołuje się do realiów tamtych czasów, na które składają się – obyczajowość, stroje, obowiązująca etykieta, uwielbienie polowań oraz umiłowanie szeroko pojętej francuszczyzny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 716

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

 

 

 

 

OJCU

Część I

*

Nie wiadomo dlaczego, na przekór wszystkiemu, tegoż właśnie upalnego wieczoru słońce zachodziło wyjątkowo leniwie i zarazem powoli. Mogłoby się wydawać, że cienka strużka poczerwieniałego światła wędruje po pociemniałym firmamencie, ku nieodległemu zachodowi, kolejną już godzinę. Niejedna istota znajdująca się teraz w tym miejscu mogłaby, obserwując temu podobne zjawisko, rzec półgłosem lub szeptem: „A co w tym widoku nadzwyczajnego? Zachód jak zachód! Ot, co!”. Być może i za sprawą jakiegoś niespodziewanego zbiegu okoliczności znalazłby się na ten czas w tejże okolicy człowiek, w którego duszy nie usechł jeszcze doszczętnie geniusz romantycznej optyki. Mógłby on wtedy zatrzymać swoją dorożkę lub konia i spoglądając na horyzont, dostrzec, że zachód ten nie jest wcale zwyczajny. Mógłby przyuważyć, iż kryje w sobie coś nader osobliwego, że wyznacza on pewien dosyć charakterystyczny punkt. Jeden jedyny najważniejszy punkt. Punkt, bądź co bądź, graniczny. Taki, który nie pozostawia wątpliwości, że coś się w nim skończy, a potem na nowo, w zupełnie innej już postaci, rozpocznie. Niby to z przypadku, niby z konieczności, niby w wyniku niezbyt trafnego pomyślunku czy zbyt pochopnego wyboru. Punkt całkiem niewiele różniący się od tego, jaki stanowić może miedza pomiędzy polami dwu różnych dziedziców czy ręcznie zapleciona ze słomy mata, oddzielająca w chłopskiej strzesze jedną izbę od drugiej. Wszystko po to, ażeby zatrzymać się w miejscu, potrwać przez chwilę w bezruchu, a potem ruszyć znów na przód.

Ku temu właśnie punktowi granicznemu, zamkniętemu pomiędzy zieloną liściastą gęstwiną jednego z galicyjskich lasów, zmierzał, ni stąd, ni zowąd, wyłaniający się z oddali powóz. Droga, którą jechał, była nazbyt wąska, piaszczysta i doszczętnie sucha. Deszczu nie mogło być w tamtym miejscu przynajmniej od kilkunastu dni, być może od tygodnia – jeśli brać pod uwagę niecodzienny skwar, jaki pojawił się razem z początkiem tego miesiąca. Świadczył o tym kurz, który końskie kopyta i chwiejące się na pojawiających gdzieniegdzie kamieniach koła podbijały w powietrze, mącąc jego przejrzystość. A było czym podbijać je w górę, gdyż konie, kroczące od samego Krakowa, zmęczone upałem i dystansem podróży, podnosiły kopyta nieco niezgrabnie, leniwie, w rezultacie powłócząc nimi niemal bezwładnie po piaszczystej drodze. Były to dwie czarne trzyletnie klaczki, których nigdy jeszcze nie przystawiano do pługu czy ciężkiej drabiniastej furmanki. Co dzień wyczesywane przez stajennego, wyłącznie na polecenie dziedzica posyłane były po ważne osobistości, mające zamiar odwiedzić jego posiadłość. Zaprzęgano je wówczas do powozu za pomocą zdobionych postronków, przywiązując z jednej strony do orczyków zaprzęganych u nasady dyszla, z drugiej zaś do wyposażonego w użwy chomąta, zakładanego na zwierzęcy kark. Trzymana na twardym łbie uzda, wciśnięte w podłużny pysk kiełzno i połączone z nim długie lejce przyozdobione były gęsto czerwonymi bawełnianymi pomponami, umyślnie postrzępionymi w dolnej części. Kobyłki te były chude, ale nie wychudzone, powóz zaś lekki, spacerowy, czarny z ruchomym zadaszeniem, którym można było się poratować podczas nagłej, niespodziewanej ulewy lub nazbyt dokuczliwego słońca. Koła były duże, barwy ciemnej, machinalnie żonglujące kosturami, które obracając się płynnie, mieszały powietrze z suchym piachem. Przyciemnione niebo było gładkie i czyste. Jaskółki fruwały wysoko, dlatego też nic nie wskazywało na to, aby dnia jutrzejszego miała spaść chociażby jedna kropla deszczu. Zadaszenie powozu, w całej swojej czarnej rozłożystości, zarówno po bokach, jak i u wierzchołka, przyozdobione było floksami. Białe, przywiędłe nieco upałem płomyki, z nisko ciętymi dziś łodygami, ułożono w dorodne bukiety i przewiązano czerwonymi wstążkami. Powiewały one lekko w pędzie ciepłego wiatru, dodając pojazdowi osobliwego uroku. Powóz wypełniały liczne pakunki, walizeczki, futerały i szkatułki, w których pozamykane zostały najróżniejsze kobiece akcesoria. Najcięższa i zarazem największa z walizek, skórzana ze zdobionymi uchwytami, mieściła w sobie damskie koszule i halki, odzienie odświętne, eleganckie, na pokaz oraz takie, które noszone było w dni powszednie. W innych walizkach przewożone było obuwie składające się z trzewików oraz miękkich pantofelków, a także cieniutkie pończochy, w które tak bardzo lubiły stroić się miejskie panienki. Do szkatułek poupychano drogie perfumy oraz barwne mniej lub bardziej oleiste pomady, których szklane słoiczki i zgrabne flakoniki dzwoniły podczas przejazdu przez każdy, najmniejszy nawet, nadrożny wybój. Dorożką powoziła przygarbiona, nisko nad końmi pochylona postać, która podczas całej podróży wydobyła z siebie zaledwie kilka niewyraźnych słów. Był to wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, wiekiem przekraczający z pewnością lat czterdzieści pięć. Miał on na sobie czarne spodnie i białą schludnie wyglądającą koszulę, której starannie zaprasowane mankiety podwinięte zostały do samych łokci. Jego jasną głowę, na której pojawiły się już pierwsze, z trudem jeszcze dostrzegalne srebrne włosy, dekorował czarny cylinder, a długie, niezgrabne stopy – lakierowane trzewiki. Nie sposób było dostrzec w tej pozycji, w jakiej siedział, iż jedną z nóg miał przykrótką. Dopiero gdyby wstał, zrobił kilka kroków, przemieścił się gdziekolwiek, można byłoby połapać się w tym, że ów mężczyzna kulał. Woźnica w lepkich od potu dłoniach zaciskał mocno grube lejce, które podczas całej podróży zwisały luźno wokół kobylich grzbietów. Ostre rysy jego twarzy – szpiczasty nos i płytko osadzone oczy – nie wyrażały tego wieczoru niczego prócz spokoju i niecodziennej obojętności. Przez całą drogę siedział niewzruszony w jednej i tej samej niemalże postawie, odwracając tylko co jakiś czas głowę. Spoglądał bowiem w kierunku potężniejszych drzew i przydrożnych kapliczek, których do tego odcinka naliczył bodajże dwadzieścia sześć. Przy każdej, ściągając z głowy czarny kapelusz, pochylał nisko swą głowę, szepcząc w ich kierunku kilka, może kilkanaście słów. Sprawiał przy tym wyraźne wrażenie, jak gdyby nawiedzała go jakaś niebanalna natrętna myśl, która wprowadzała go w stan zadumy. Dało się ten stan, w który popadał, rozpoznać po sposobie, w jaki właśnie powoził bryczką. Zastygał. Zastygał na amen. Stawał się nieobecny, zupełnie obojętny na wszystko, co działo się wokół niego. Patrzył tylko przed siebie,w nikomu niedostępną dal, trzymając luźno w złączonych dłoniach długie lejce, na których koniki prowadziły się niemalże same.

Artur stan, w którym się znajdował, chwalił sobie ponad wszystko inne w świecie. Stronił on bowiem od rozmów, do słuchania lub prowadzenia których bywał niekiedy zmuszany niewygodną koniecznością. A takich właśnie okazji, ku nieszczęściu woźnicy, w szczególności ostatnimi czasy, życie nastręczało wyjątkowo wiele. Słyszał z ust wielu ludzi o wielkim mieście Paryżu, gdzie powstają ogromne parki, teatry, szpitale i oszklone tunele, którymi przechadzają się jego, „natchnieni duchem artyzmu”, mieszkańcy. Słyszał, że miasto to, ku któremu lgnie cała Europa, choć piękne i bogate, podzielone jest na zamożnych i ubogich, że trudno jest mu pomieścić w sobie tylu ludzi, ilu doń napływa. A schodziło ich tam wówczas całe mnóstwo. Ichmości, których Artur woził do dworu, ową ucieczkę z kraju ojczystego do Paryża nazywali „opamiętaniem”. Woźnica odpowiadał im wówczas w myślach: „Jakie to opamiętanie, kiedy jednemu człowiekowi na myśl lekko przychodzi, ażeby zmiażdżyć drugiego, byleby tylko stanąć w miejscu, które tamten wcześniej zajmował”. Goście dworscy bywający w Paryżu rozmawiali ze sobą o nowym budowlanym tworze, którego należy się strzec, wznosząc budowle mieszkalne, a bez którego nie można się obejść, budując ogromne pasaże i monstrualne dworce kolejowe. Słyszał bajania o srebrze i miedzi, dzięki którym, bez użycia pędzla i płótna, na metalowej płytce, a z czasem i na papierze, malowało się najróżniejsze obrazy. Obrazy, których tworzenie trwało kilka dłuższych chwil, do których pozujący ludzie nie musieli godzinami drętwieć w bezruchu w niewygodnym oczekiwaniu na ukończenie dzieła. Słyszał, jak prawili o tym, że w taki sam sposób możliwe jest utrwalanie pejzażu natury, a nawet i samego miasta. Słyszał, jak mawiano, ażeby strzec się najcięższego grzechu, jakiego można się było w swym życiu dopuścić. Grzechu, jakim było niezaproszenie do swego domu najzacniejszego gościa: Sztuki.

„Ileż tych sztuk mają tam, w swoim Paryżewie!” – krytykował w duchu Artur, ilekroć wiózł ze sobą niewygodne towarzystwo, które przebywając choćby krótko w tamtym mieście, wracało zeń otumanione francuską wykwintnością do tego stopnia, iż stawało się oślepłe na piękno ojczystego kraju.

– Arturze! Arturze! Niechże Artur zwolni, a najlepiej niechże się w ogóle wreszcie zatrzyma! Arturze! Upraszam się o to! – posłyszał głos, który przerwał jego dumanie. – Patrzcie go! Można wołać na niego całą wieczność, a ten niczego i tak nie usłyszy! Ogłuchł jak pień! Na litość Boską, niechże się wreszcie Artur zatrzyma! Mój Boże! Niech się w końcu zatrzyma! – krzyczała rozpaczliwie kobieta, która siedziała w tej samej bryczce tuż za plecami woźnicy. – Arturze! Proszę się natychmiast zatrzymać! – wołała, podnosząc się z siedzenia, któremu z powodu tego nieznośnego telepania mało co nie poutrącano zaczepów.

Stała teraz w pojeździe, jedną ręką trzymając się składanego zadaszenia, drugą zaś przytrzymując kapelusz, który ześlizgiwał się z jej głowy miotany siłą wiatru. Była ona szczupłą, ale nie nazbyt drobną osóbką. Miała lat kilka ponad dwadzieścia, jasne, długością sięgające do pasa włosy upięte w kok, który schowany był pod szerokim rondem eleganckiego kapelusza. Nakrycie głowy posiadało kolor niemalże biały, który za dnia, co można było z łatwością zauważyć, przechodził w najjaśniejszy z możliwych odcieni beżu. Przepasany był on brązową aksamitną wstążką, której mierzące dobrych kilkanaście centymetrów końce opadały luźno na zgrabne wyprostowane plecy. Suknia – materialna, jedwabna – w jaką była odziana kobieta, posiadała ten sam odcień co kapelusz, lecz w przeciwieństwie do niego została dodatkowo przyozdobiona cienką koronką, która spod piersi została luźno puszczona aż do samego dołu. Wszystko to na odcinku szczupłej talii odcięte zostało dodatkowo koronkowym pasem w kolorze jasnego orzecha, zapinanym od zewnętrznej strony na drobny brunatny guziczek. Kobiece ramiona były uwydatniane przez jedwabne bufki, których materiał sięgał wysokości szpiczastej brody. Dłonie tej kobiety powleczone były cienkim przewiewnym materiałem koronkowych rękawiczek, które choć jasne, zwykły niesłychanie rzadko się brudzić. Artur doprawiał sobie ten obrazek stwierdzeniem, iż „panienki rękawica biała, chamki w oście cała”. Mogły się one, w jego pojmowaniu, co najwyżej czasem zakurzyć, choć i to zdarzało się tylko przy szczególnych okazjach. Za kobietą, niemalże na krawędzi jej siedzenia, leżała wykonana z cienkiego materiału złożona parasolka, którą zwykła otwierać i osłaniać swoją głowę, a w szczególności szyję i twarz, przed ostrym słońcem w dni upalne jak ten. Kobieta ta nie była średniego wzrostu, a i nie wysokiego. Coś pośrodku, coś pomiędzy i idealnie pasowało to do symetrii i proporcji, jakimi odznaczała się cała jej gibka sylwetka. Pierś jej była jasna i pełna, talia wcięta, a biodra nieco rozłożyste.

Dotychczas mieszkała ona w Krakowie. W samym śródmieściu – w jednej z kamienic przy ulicy Szewskiej. Mieszkanie, które zajmowała razem ze swoim ojcem oraz matką, różniło się od wszystkich innych w bliższym lub dalszym sąsiedztwie. Było duże… wielkie – ba! – ogromne. Było jasne i przestronne. Mieściło w sobie garderobę, dwie sypialnie, duży i mały salon, bibliotekę, gabinet, dwie łazienki, kuchnię, jadalnię i pomieszczenie dla służby. W kilku słowach – mieszkanie Hanny Krzemińskiej zajmowało cały poziom tego budynku, w którym opłata za czynsz była jedną z najwyższych w całym mieście. Wystrój tych wszystkich pomieszczeń był bardzo wystawny. Szerokie salonowe okiennice ubrane były w długie do ziemi koronkowe firany i satynowe zasłony. W mniejszym z nich znajdowała się ogromna szafa na zimową wierzchnią odzież, dwie komody na jedwabne kobiece ozdóbki i dodatki do wieczorowych sukien. Na komodach stały pozłacane kuferki na drobną, lekką biżuterię, złoty zegar na szklanej podpórce i kryształowa popielnica. Pod ścianą stała niewielka sofa z aksamitnym zielonym obiciem, u podłokietników której położono kilka poduszeczek z tegoż właśnie materiału i wspomnianego koloru; ich krańce obszyte były złotą nicią. W środkowej części pomieszczenia, pod masywnym kryształowym żyrandolem, mieścił się owalny dębowy stół z sześcioma krzesłami tej samej faktury. Przy nim właśnie ojciec Hanny Henryk, sporadycznie, późnymi wieczorami, grywał ze swoimi gośćmi – przemysłowcami i bankierami – w karty.

Zmarły przed dwoma laty Krzemiński, za czasów kiedy był jeszcze młodzieńcem, zaczynał pracę jako pomocnik księgarski. Dzięki finansowemu wsparciu ze strony ojca otworzył swoją księgarenkę, którą w ciągu zaledwie paru lat powiększył o kilka słusznych rozmiarów pomieszczeń. Zatrudnił w niej do pomocy młodych, kształcących się na uniwersytetach ludzi, którzy potrzebowali pieniężnego zaplecza, by kontynuować kosztowną edukację. Zgodnie z ojcowską wolą za odziedziczone po nim pieniądze do podziału ze swoim bratem Karolem wybudowali wspólnie pod Krakowem cukrownię. Nie było to łatwe przedsięwzięcie, a mimo to Henryk, z pomocą brata, z całą zapalczywością budował to przetwórcze monstrum. To za jego sprawą, głównie wskutek ciągłych przepychanek z Austriakiem, w ciągu kilkunastu lat całkowicie podupadł na zdrowiu psychicznym. Do dziś w głowie panny Krzemińskiej głośnym echem odbijały się słowa ojca, który w wielkim podenerwowaniu tłumaczył swojemu bratu:

– To zamach na nasz ojczysty przemysł! Toż to barbarzyństwo, ażeby Austriak ceny swojego cukru znosił poniżej kosztów jego produkcji!

– Daj temu spokój! Zamiast łajania trzeba by cukrownię odsprzedać, póki jeszcze nie padła. Im dłużej zwlekasz, tym większe ku temu ryzyko! Potrzeba, abyśmy decydowali się już teraz! Radźmy! – nalegał wuj Karol, który od samego początku zabiegał o likwidację fabryki, jej przyszłość bowiem uważał za bardzo, a dodatkowo niebezpiecznie, niepewną.

– Zamykać fabrykę?! Karolu? Mówisz to poważnie? Galicja z głodu ma paść i zupełnie już poddać się austriackiemu zwierzchnictwu, bo sił ci brakuje na to, ażeby z nimi pójść w konkury? Ojcu naszemu w oczy byś spojrzał, gdybyś cukrownię temu, który chce nas zmiażdżyć, bez wysiłku, bez walki oddał? A nie daj ci Panie Boże, i jeszcze z pocałowaniem ręki? Im, którzy mają już monopol na tytoń? Słuchaj, bracie! Inaczej, niż mówisz, będzie! Inaczej! Oni boją się nas! Boją się nas, Karolu, słyszysz? Paznokcie w zęby łapią i włosy na głowach targają, bo swoim cukrem nie naczerpią takich samodzielnych zysków! Kabz sobie do pełna nie nabiją! Zamykać cukrownię, mówisz? – pytał, głaszcząc się w zamyśleniu po zbyt wcześnie osiwiałej brodzie, ściągając z niedowierzaniem ciemne jeszcze brwi. – Zamknąć, zamiast walczyć o to, ażeby z każdym rokiem poszerzać tereny jego zbytu?

– Sprzedać! To nasz jedyny ratunek! Sprzedać i niczym więcej głów sobie nie zaprzątać! Angerer dobrze zapłaci! Jeśli się postarać, być może i dwukrotnie! Nad czym tutaj rozmyślać? Nad czym zachodzić w głowę? Cóż to za różnica, czy herbatę słodzisz z naszej czy z innej cukiernicy? Cukier to cukier! Sprzedajmy tę fabrykę w diabły, nie bacząc na to, co się z nią później podzieje! Przetrwa, to przetrwa! Padnie, to padnie! Znajdzie się na jej miejsce co innego, czym można by sobie zaprzątnąć głowy!

– Nie, nie, nie! Nie, do licha! Po stokroć nie! – zareagował niespokojnie i zarazem stanowczo Henryk. – Ojciec składał pieniądze na tę fabrykę przez całe swoje życie! Złotówka reńska do złotówki reńskiej! Dobrze wiesz, że taka była jego wola, aby ją wybudować, aby ją rozwijać i nie pozwolić jej upaść! Czyżbyś już nawet i o tym zapomniał, bracie? Wniwecz wszystko ma pójść, bo tobie z nagła odwidziało się dalszej troski o ojcowiznę? Ojciec życzyłby sobie od ciebie innej postawy. A to, coś bezrozumnie postanowił… Cóż… nie taka była jego wola! A ty nawet wstydu nie czujesz!

– O to więc idzie! O ojcowską wolę! Wola, ot co! Wola! Życzenie! Prośba! Posiada to jakąś wartość? – wzburzył się ponownie Karol.

– Hańba! Wstyd!

– Odpowiedz! Posiada to jakąś cenę?

– Do łobuzerki i łajdactw ciągnęło cię od zawsze! Serca nigdy dla ludzi nie miałeś, a więc i twoje zachowanie ani trochę mnie nie dziwi. Ale… trapi mnie to tylko, żeś się rozumu wyzbył! Żeś go stracił! Zmarnował! Zjadł!

– Poczucia winy we mnie żadnego nie wzbudzaj! Prawda jest taka, że to my ją stworzyliśmy! Od zera! Od jałowej ziemi! A jeśli o ojca idzie… Przecież on już zza grobu nogami o to tupać nie będzie! Myśmy cukrownię wznieśli i to od nas zależy, czy ją oddamy w jakieś inne ręce czy do rozbiórki pójdzie!

– Za ojca krwawicę, hulako! Zasług jego swojemu imieniu nie przypisuj! Za jego, nie nasze pieniądze stanęła cukrownia i nie po to, żebyśmy ją mieli żywcem pogrzebać!

– Mylisz się, bracie! Starszy jesteś, a głupszy! Mamy pełne prawo do tego, aby nie słuchać się niczyich nakazów. Mamy prawo do tego, by sami o naszych losach decydować! Mamy prawo do wolności!

– Na Boga! Gdzie się tutaj wolności dopatrujesz? Powiem to po raz kolejny: Rozum ci odjęło! Głupcem jesteś!

– Sam Bóg porozdawał nam rozumy, a więc i nasze sprawy rozumnie rozwiązuje!

– Nie bluźnij, bracie! Nie bluźnij!

– Do diabła z tobą!

– Za jego krwawicę, bracie! Pamiętaj: za jego krwawicę! – powtarzał Henryk. – Zastanów no się raz jeszcze! Radzę, weź ponownie to wszystko, coś powiedział, pod uwagę – podniósł ponownie głos i zaczął nerwowo skubać przerzedzającą się brodę. – O prawie mówisz? O prawie do czegóż to? Decydowania o wolności czy o zgubie? Pomiarkuj to sobie! Pomiarkuj rozumnie, bo w swoich rękach ważysz los nie tylko swojej rodziny, ale i cudzy!

– Karmienie cudzych gęb nigdy nie było moim powołaniem, a co ważniejsze, obowiązkiem! Już i tak żeśmy nieraz im żołądki do pełności darmo ponapełniali! Do przesytu! Do mdłości!

– Głupiec! Marnotrawca z ciebie! – podsumował Henryk, a kiedy Karol z impetem opuścił tamto pomieszczenie, opadł na fotel i zastygł na moment w bezruchu w jakiejś przedziwnej zadumie.

Krzemińska za dziecka posłyszała jeszcze, iż sprawą powszechnie wiadomą była przewaga udziałów Henryka w owej fabryce. Zapewne gdyby nie ona, brat Karol dawno już oddałby w obce ręce to, co wspólnie, na życzenie ojca, stworzyli. A ponoć obaj tworzyli to w mozole i pocie czoła przez tamte wszystkie ostatnie – nie tłuste przecież – lata. Nie wiedzieć czemu, zdaniem Henryka, jego młodszy brat doświadczył po niedługim czasie nadzwyczaj haniebnego przeobrażenia.

– Ślepcem albo głupcem jesteś, jeśli nie dostrzegasz tego, co dzieje się wokół! – Zerwawszy się z fotela, wbiegł za nim w korytarz. – Głód na nas idzie, bracie, a ty, widząc wszystko, ratować nie chcesz nawet najbliższych!

– Niczego już nie da się zrobić! – odburknął, zbiegając po schodach. – Wszystkie dokumenty są już gotowe!

– Da się bracie! Da! – ciągnął, wyprzedzając go o stopień i podtrzymując siłą w bezruchu. – Nie wszystko jeszcze stracone! A i wiedz przy tym, że żadnego podpisu nie złożę, a bez tego, czego masz zapewne świadomość, ręce twoje pozostają w supłach, a projekty we łbie!

– Nie byłbym tego taki pewien… – Zaśmiał się na cały głos. – Widzę, że wciąż się łudzisz! – dodał, ostentacyjnie załamując przy tym ręce.

Człowiek ten z kolei – czarnobrwisty i czarnooki, słusznej budowy, wysoki, barczysty – był bodajże zgoła dwadzieścia lat młodszy od swojego brata. Nosił się on dumnie, pewnie i elegancko, zabiegając zawsze o względy największych przedsiębiorców i najbogatszych bankierów. Nie był nigdy żonaty ani nie posiadał żadnego potomstwa. Już dawno, za podlotka jeszcze, postanowił, że nie będzie pchać się do żeniaczki, gdyż, jak twierdził zresztą po dzień dzisiejszy: niepodobna całe życie wytrwać u boku jednej tylko kobiety, kiedy świat zaskakuje coraz to godniejszymi zainteresowania rarytasami.

– Wystarczy tylko, ażeby ludzie kupowali więcej naszego cukru. Jeśli się to uda, być może konkurencja przestanie być dla nas jakimkolwiek zagrożeniem. Widziałeś, przecież, ilu ludzi sprzeciwia się ich zaborczej sile! Nie poddajmy się Austriakom! Walczmy!

– Czy ja dobrze słyszę? – zapytał w sposób ironiczny i pretensjonalny Karol. – Chcesz pójść do ludzi z prośbą, ażeby kupowali cukier tylko z naszej fabryki? Chcesz się przed nimi poniżać? Chcesz padać na kolana i błagać o to, żeby skupowali tylko nasz cukier? Niech wszystko, co najgorsze, cię nie ominie, jeśli przyjdzie nam i o to samych mieszczan i chłopów i całą tę miernotę prosić i przebłagiwać!

– Powiemy im, jak innym, że tylko zaniechanie kupowania cukru austriackiej fabryki może wybawić nas od nieszczęścia.

– Myślisz, że to pomoże, że to wystarczy?! – roześmiał się ponownie Karol. – Głupiec! Ślepiec! Idealista!

– Inaczej ludzie pracujący przy zbiorach i w samej przetwórni stracą pracę!

– Mniejsza o to, co się z nimi stanie! Patrz na siebie, na mnie i na naszą rodzinę!

– Ale można uratować wszystkich! Dlaczego ratować tylko kilku, skoro miejsca na tratwie starczy dla każdego, bracie?

– Głupcem jesteś! Po tysiąckroć głupcem! Na dno pociągniesz siebie i mnie, i jeszcze na dodatek rodzinę naszą! Nie dość, że same podatki ściągają z nas rocznie blisko trzysta pięćdziesiąt złotówek reńskich, to jeszcze prognozy na najbliższą sprzedaż wyciskają łzy z oczu! Do plajty pójdziemy! Słyszysz? Do plajty!

– Spróbujmy! Uda się! Zobaczysz! Uda się! Cukier polski podniesie naszą gospodarkę! Unowocześnimy ją potem! Zastosujemy wąskotorową linię kolejową! Już nie końmi i wozami, ale wagonami będziemy do przetwórni buraki transportować! Wszystko będzie odbywać się szybciej i taniej! Zróbmy to, bracie! Spróbujmy! – zachęcał, kładąc mu na ramionach swoje dłonie, które zamknął następnie w silnym uścisku. Patrzył na niego z nadzieją, taką samą, jak niegdyś patrzył na niego własny ojciec. – Dla nas, bracie, narodu i pamięci naszego ojca! – zakończył spokojnie i melancholijnie, jeszcze nim Karol odepchnął go i wybiegł na ulicę.

Hanna pamiętała dobrze to, co odpowiedział Karol. Miała przed oczyma jego twarz – zadarty w górę nos, napięte policzki i czerwone usta, których górna warga delikatnie drgała niby to ze złości, niby z zakłopotania. Pamiętała nikłe skinienie głową, które wtedy, w tamtej chwili, miało oznaczać zgodę. To wyrażało się wówczas w ostatnim geście.

Kiedy Henryk, na skutek splotów nieszczęśliwych wydarzeń, zupełnie już podupadł na zdrowiu, Karol, bez zgody brata nie mogąc odsprzedać cukrowni, w tajemnicy przed nim, zaniechał zupełnie troski o zakład, co doprowadziło do jego zupełnego upadku. Henryk niedługo po tym zmarł na serce. Zostawił po sobie jedynie kilka starych fotografii. Było wcześniej i mieszkanie, garść pieniędzy oraz wszystkie rodzinne kosztowności, które rozeszły się podczas spłaty zaciągniętych z winy upadającej fabryki długów. Hanna Krzemińska wraz z matką przeprowadziły się wtedy do małego, ale schludnego mieszkania, które odnajmowały na obrzeżach miasta, od strony Niepołomic. Mieszkały w nim dwa lata w biedzie i strachu o jutrzejszy dzień. Pomagał im jedynie wuj – ten sam, który doprowadził do ruiny fabrykę brata i zbezcześcił ostatnią wolę ich umierającego ojca. Hanna obserwowała co dzień, jak matka Emilia zabiegała o jego troskę i względy, co czyniła na wszelakie możliwe sposoby. Zapraszały Karola na kolację, niedzielne wyjścia na mszę i obiady, spacery po krakowskich plantach i gwarnych tłumnych bazarach. Razem odwiedzali Niepołomice, gdzie mieszkała ich nieliczna rodzina ze strony matki, sytuująca się materialną pozycją na równym z nimi poziomie. Karol przyjeżdżał do nich chętnie i często, raz po raz przywożąc im najróżniejsze świecidełka i kobiece bibeloty, na które nie szczędził im złotówki reńskiej. Krzemińskie nie posiadały jednak względów hojnego krewniaka na wyłączność. Człowiek ten bowiem każdego ranka, zaraz po przebudzeniu, kiedy tylko oczy jego podrażniło światło dojrzałego słońca, odczuwał palącą potrzebę udania się do przyrynkowej browarni. Mieszkał on samotnie na Podgórzu, w jednym z mieszkań nowo wybudowanej kamienicy, które – rzecz jasna – miał wykupione na własność. Usługiwała mu bardzo młoda pannica, niebędąca jeszcze pełnoletnią, której płacił tym więcej, za jej starania i posługę, im ta z kolei była dla niego milsza i potulniejsza. Mila Krzemińska była wielce uradowana za każdym razem, kiedy Karol prosto z browarni zachodził do niej w odwiedziny. Były one wtedy krótkie i przerywane zazwyczaj nagłą sennością i osobliwym samopoczuciem, jakie ogarniały gościa zazwyczaj z nagła. Zawsze, szykując się wtedy do wyjścia, zakładając na głowę elegancki kapelusz, a na grzbiet kosztowny surdut, miał zwyczaj, z wewnętrznej jego kieszeni, jeszcze przed założeniem na gładkie dłonie rękawic, wyciągać kilka banknotów. Krzemińska nigdy nie wyciągała po nie rąk. Przyglądała się cierpliwie, jak Karol mimochodem zostawiał je na drewnianej komodzie, stojącej tuż obok niepierwszego gatunku lichych drzwi, które po prawdzie można było wyważyć jednym solidnym kopnięciem. Mila żegnała go wtedy ciepłym, niekończącym się zbyt prędko uściskiem, a kiedy tylko odwracał głowę w kierunku drzwi i z wysiłkiem podążał w stronę ulicy, częstowała go niefrasobliwie jadowitym uśmiechem, który, z oczywistych przyczyn, był dla niego zupełnie niemożliwym do zauważenia. Wtenczas dopiero, gdy zamknęły się za nim drzwi, Emilia sięgała po pieniądze i przykładając je kurczowo do piersi, wzdychała z ulgą. Tuż za rogiem kamienicy jak zwykle czekała na Krzemińskiego dorożka. Woźnica, od lat znający już dobrze kawalerskie zwyczaje i hojną kieszeń Karola, za głupstwo co najmniej wielkie uznałby porzucenie jakiejkolwiek okazji na tak łatwy zarobek. Krzemiński bowiem płacił nie tylko za przejazd. Wynagradzał woźnicę również za postojowe i uprzejmą pomoc z jego strony w doprowadzeniu go do drzwi mieszkania. Nierzadko, podczas każdej nieobecności jego gosposi wygnanej z mieszkania potrzebą sprawunków, woźnica usługiwał też przy złożeniu odrętwiałego i zwiotczałego ciała Karola na posłanie, a nawet przy pozbyciu się z opuchniętych stóp ciasnego obuwia. Prowadząc go – ba! – taszcząc go z trudem po schodach na pierwsze piętro, woźnica powtarzał co chwila: „Bój się Boga, panie Karolu”; zaciskał przy tym zęby i nadymał czerwone z wysiłku policzki. Wychodząc zaś, przeszukiwał mu kieszenie i zamykając za sobą drzwi, nie omieszkał zawołać uniżonym głosem: „Do jutra, szanowny panie Karolu! Do jutrzejszego południa!”.

Mieszkanie Krzemińskich, choć o wystroju o wiele uboższym i surowszym niż to poprzednie, z materialną pomocą wuja wyposażane było stopniowo w coraz to kosztowniejsze i milsze dla oka zbytki. Z poprzedniej kamienicy przy ulicy Szewskiej, w czasie kiedy Karol wyjechał na kilka miesięcy do Włoch, nie udało się oszczędzić niczego. Wystawiono na licytację piękny masywny fortepian z pożółkłymi już klawiszami, szafy, komódki, fotele i dywany, strojące tamten przestronniejszy salon. Sprzedano wszystkie koronkowe obrusy, kolorowe wazony i obramowane na złoto większe i mniejsze obrazy. Z bólem serca pozbyto się kryształowych kielichów i porcelanowych zastaw. Mila Krzemińska miała niewyobrażalnie wielką przyjemność podejmować nimi wraz z mężem najszlachetniejszych gości, którzy przybywali do jej domu z Krakowa i spoza miasta.

Obecna podczas licytacji, z najczystszą nienawiścią wpatrywała się w twarze ludzi, którzy nieznacznie tylko podbijając w górę każdą z uprzednio proponowanych cen, wydzierali sobie z rąk należące do niej przedmioty. Dojrzała pomiędzy licytującymi starego barona odzianego w białą koszulę zapiętą pod samą szyję, przewiązaną czarną aksamitką, i ciemną kamizelę, pod kolor której dobrane były spodnie, a nawet i stosowny kapelusz. Mężczyzna ten miał na rękach białe rękawiczki, a w jednej z nich trzymał czarną laskę, której rękojeść stanowiła duża jak zaciśnięta pięść srebrna kula. Leżała ona w dłoniach niezbyt wygodnie, ale, co ważniejsze, dodawała wyglądowi siwobrodego barona osobliwego charakteru. Z tegoż właśnie powodu miał ją przy sobie podczas każdego spaceru, nawet jeśli miałby się on zakończyć w najobskurniejszej spośród przyrynkowych browarni.

– A tutaj zegarek kieszonkowy! – krzyknął donioślej licytator, podnosząc wysoko ponad głowę za srebrny łańcuszek tykające kółeczko z wypełnieniem w środku.

Licytator był mężczyzną szczupłej budowy ciała. Można by go tytułować raczej starym aniżeli dojrzałym. Nosił się elegancko, mimo tego, iż ubrany był jedynie w samą kamizelę założoną na białą koszulę, która niedopięta u samej szyi zdradzała obecność czerwonej aksamitnej chusty. Brwi miał siwe i długie – gdyby nie metalowej oprawy binokle, z pewnością drażniłyby jego oczy. Srebrne bokobrody, przystrzyżone niemal na wysokości czubka jego nosa, zdecydowanie dodawały wyrazowi jego twarzy akcent mieszczańskiego dostojeństwa. Siwe średniej długości włosy, zaczesane z prawej strony głowy na lewą przez sam jej środek, przysłaniały całkowicie dość rozległą łysinę, jaka zwykła mężczyznom w jego wieku odznaczać się na potylicy. Głos miał nieco chrypliwy, ale wyraźny i doniosły. Dykcję zaś staranną i zadbaną.

– Damski! – krzyczał. – Stan dobry! Wyśmienity! Średnica wynosi niemalże trzy i pół centymetra. To jedyna taka okazja, drodzy państwo! Jest on dwukopertowy, w tym zewnętrzna – jest srebrna. Próba osiemset! Z emalią niebieską i czarną! Tarcza z drobnym ubytkiem, ale, co najważniejsze, na chodzie! – prezentował, kołysząc delikatnie w powietrzu przedmiotem licytacji.

Mila kręciła z żalem głową, chowając swoją pobladłą twarz w drobne, ozdobione czarnymi koronkowymi rękawiczkami dłonie. Była ona urodziwą kobietą, wiekiem przekraczającą zaledwie czterdzieści pięć lat. Charakter miała silny jedynie z pozoru, a i nie pozostawała wciąż przy dobrym zdrowiu ciała i duszy. Z powodu posępności swojego charakteru często rozpaczała nad każdym następnym dniem, nawet jeśli ten rysował się w jak najbardziej przyjaznych barwach. Nawet jeśli wydarzenia danego dnia obfitowałyby w pomyślność i urodzaj, Mila Krzemińska skutecznie zabijała w sobie wszelki optymizm, który odczuwała zresztą wyjątkowo rzadko, ubolewając nad wyczuwanymi instynktownie niepowodzeniami, jakie z pewnością miały czekać na nią wraz z nadejściem kolejnego poranka. Rozpacz jej była posunięta do niepojętych granic. Gdy patrzyła na to, jak obcy ludzie „rozkradają” jej pierwszogatunkowy majątek, zrodził się w niej przymus co rychlejszego nabycia każdego drobiazgu niezbędnego do codziennej egzystencji, choćby i z czwartej ręki. Zegarek kieszonkowy, którego cena wyjściowa, jaką zaproponowano, wynosiła cztery złotówki reńskie, zlicytowano i odsprzedano owemu podstarzałemu i szpakowatemu baronowi za – bagatela – całe sześć i pół. Rzecz tę niezwykle drogą przed laty sprezentował jej nikt inny jak sam brat nieboszczyka męża – Karol. Mila za nic w świecie nie potrafiła sobie teraz przypomnieć, z jakiej okazji dostała tenże cenny i nietuzinkowy prezent: „Musiałam go dostać bez żadnej ważniejszej okazji. Ot, tak! Musiał być wręczony bez afektu. Może na którąś niedzielę, kiedy zaraz po śmierci Henryka prosiłyśmy go z Hanią na jaki lepszy obiad… Dobrze więc. Strata nie jest aż tak dotkliwa. Uszkodzony był tylko przez jeden nieistotnej przyczyny upadek, ale i tak, mimo wszystko, nie był już przecież najmłodszej produkcji. Wszystko będzie dobrze – rozmyślała, przygryzając dolną wargę, spoglądając dyskretnie do tyłu na młodego panicza, który dumny i wyprostowany stał tuż pod ścianą w samym końcu sali. – Trzeba by zadbać jedynie o to, aby jakimś trafem, niby to zbiegiem okoliczności, sam Karol dowiedział się o tej jakże niewynagradzalnej dla mnie stracie – monologowała, z przesadą obłapując twarz dłońmi. – Trzeba by się nad tym porządnie zastanowić. Trzeba by to dobrze rozegrać, tak aby sam odczuł po tej stracie smutek, ażeby i jemu się on udzielił! Ażeby nawet bodajby i ulitował się nad moją sytuacją. Litość. Tak. Właśnie. Wzbudzić w nim litość. Ale czy wówczas wydobędzie z piersi na wierzch serce? Czy nie będzie to daremne? Jeśli i to by się nie udało, kto wie, może i sam poczułby się w obowiązku obdarowania mnie kolejnym takim? Tak. Z pewnością tak by postąpił. A gdyby tak, wtedy… w dłuższej modlitwie przedłożyć mu swoje inne potrzeby? Gdyby wszystko uskutecznić za jednym razem? Gdyby poprosić o wyrównanie tej starty jego równowartością? Nie! Nie znalazłabym w sobie aż tyle odwagi, by się tego dopuścić. Nie. Zdecydowanie nie! Chociaż… – Szarpała się ciągle z własnymi myślami, co stawało się widoczne również na zewnątrz. – Gdyby tak wtedy, mimochodem rzecz jasna, zaproponować mu… ba! naprowadzić go chociaż jakąś drobną wskazówką na to, ażeby w zamian za ten zegareczek podarował mi jakąś inną, być może równie kosztowną rzecz? Może wtedy by się za nami ujął? Wtedy, w cieniu tamtego współczucia z jego strony, można by kolejne tego samego rodzaju cacuszko podobnie puścić w obieg? Tylko komu? Może udałoby się odsprzedać go w tajemnicy przed wszystkimi. Ale… czy to nie nazbyt ryzykowne? Ubodłoby go szalenie, jeśliby domagał się jego widoku na mojej dłoni, a ja wówczas… no cóż… Zaraz, zaraz! A ja, w razie tego kłopotliwego jakże Karolkowego opamiętania, przejawu dokuczliwej i drażliwej dociekliwości z jego strony i chęci poznania dalszych losów niewidzianego przezeń przedmiotu, mogłabym upomnieć się o szybki zwrot ze strony kupca albo i – co wygodniejsze, a zarazem mniej narażające na koszty – o krótkie wypożyczenie. Powiedzmy… na okres dwóch tygodni, ot tak, bo to rocznica ślubu czy śmierci… Tyle czasu w zupełności wystarczyłoby do tego, aby Karol upewnił się co do jego obecności, a następnie zapomniał o nim, zwracając swoją uwagę ku czemuś innemu. Ale czy on uwierzyłby w moje cierpienie? Czy będzie miał co do tego przekonanie? Nie zauważy sedna mojej intencji? Boże, dopomóż! Tak! Zdecydowanie trzeba by się nad tym dogłębnie zastanowić, ażeby nie popełnić jakiejś niestosownej i rażącej niedorzeczności, gafy! Inaczej wuj Karol mógłby tę prośbę źle odebrać – gotów by się na mnie czy nawet, nie daj Boże, na samą Haneczkę pogniewać. – Pomiarkowała się. – Wtedy już pomoc znikąd by dla nas nie nadeszła. Darmo by jej było wypatrywać nawet u najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi, z jakimi ten moczymorda Karolek ma się zwyczaj spotykać w browarniach. Nie ma się zresztą co dziwić. Jak kawalerka to kawalerka. Trzeba mi być w tym miejscu ostrożną. Ach! I do tego wszystkiego nie ma co ukrywać: i ja się przecież starzeję. Sytuacja nasza nie jest też przecież lekka, by móc sobie pozwolić na podpadanie wujowi tak drobnym przewinieniem. Przez taką byle błahostkę, która rozpoznana, mogłaby przecież jednak zaważyć na naszych dalszych stosunkach. Trzeba być dalece ostrożnym. Boże dopomóż, by łaska Karolka trwała dla nas jak najdłużej… Może więc lepiej pomysłu tego zaniechać. Może lepiej wycofać się, nie podejmować tym podobnych kroków. Nie powiem mu ani słowa. Może i ja nawet bez pomocy i opieki Karola jakoś bym przetrwała te najcięższe czasy. Ale Hania? Ona przecież taka młoda, nie do końca zaradna i nieobyta jeszcze w świecie. Z pewnością cała ta sytuacja rzuciłaby cień na jej dalsze losy, a i kto wie, czy nie i na samo wydanie się za mąż. Język wuja jest co prawda wstrzemięźliwy, ale niezbyt krótki. Nie warto ryzykować utraty jego przychylności, przynajmniej do pewnego czasu. Tak. Przynajmniej do czasu. Nie warto. Postanowione więc. Nawet jednym spojrzeniem nie zdradzę mu swoich zamiarów. Tak będzie lepiej. Z pewnością tak właśnie będzie lepiej”– rozmyślała, zauważając, że dojrzałego wieku licytator podnosi w górę kolejny – należący niegdyś do majątku przodków Krzemińskich – zegarek, którego historia pochodzenia nie była znana ani Hannie, ani nawet Mili.

Bodaj obie te panie widziały ten zegarek z jeden, góra ze dwa razy w życiu. Z niezbyt bliska. Licytator rozejrzał się dookoła, szturchając wymownie wzrokiem tym razem wszystkich zgromadzonych na tym spotkaniu elegantów, którzy porozsiadali się na krzesłach przy lewej ścianie. Chybocząc nerwowo w dłoni metalową przynętą, jął, z całym zaangażowaniem, przedstawiać uczestnikom „grabieży majątku Krzemińskich” jej największe walory:

– Zegarek męski! Kieszonkowy! Piękny złocony metal! Utrzymany w najwyśmienitszej formie, mimo drobniuteńkiego przetarcia złoceń! Jedno kopertowe cacuszko firmy Hamilton! Prosto z Ameryki! Z grawerowanych z tyłu napisów wynika, iż była to cenna pamiątka rodzinna podarowana synowi z rąk najdroższej matki! – zawołał z egzaltacją prowadzący.

Kres jego krasomówczej części przemówienia z powodzeniem położyło głośne westchnienie i chlipanie Emilii, która skupiła na sobie uwagę zebranych wokół mężczyzn, a w szczególności starszyzny.

– Cena proponowana: pięć złotych reńskich! – dobiegł głos z ambonki, tłumiony kasłaniem zatrwożonej Emilii.

– Kche, kche! – dusiła się wdowa, zasłaniając usta białą bawełniana chustką, wydobytą z aksamitnej torebeczki trzymanej kurczowo pod pachą.

– Pięć i pół! – krzyknął niemalże od razu młodzieniec z końca sali, energicznie podnosząc przy tym rękę.

W oczach Emilii pociemniało. Skuliwszy obie ręce na piersi, zaczęła spazmować, wzdychając oraz chlipiąc przy tym coraz to głośniej.

– Sześć! – zadeklarował tym razem dostojny jegomość ze środka pomieszczenia.

Mila westchnęła ponownie, kierując wzrok na koniec pokoju, w stronę młodzieńca, który nie taką cenę zegara zamierzał ostatecznie wywalczyć. Był to uperfumowany kupiec lat około czterdziestu, z głową czarną jak kruk, nasmarowaną obficie do przesadnego połysku jakąś drugiego gatunku brylantyną. Był wysoki, barczysty i dość dobrze zbudowany, toteż i miejsce, jakie zajął podczas licytacji na krańcu sali, bynajmniej nie ograniczało mu widoczności. Odziany był schludnie i elegancko w białą koszulę i czarny frak. W wolnej dłoni trzymał swój cylinder i rękawice. Był posiadaczem oczu koloru brunatnego, którymi raz po raz dyskretnie spoglądał w stronę wdowy. Sprawiał wrażenie człowieka schludnego i dość majętnego. Nikt prócz niego i wdowy Krzemińskiej nie zdawał sobie sprawy z tego, iż nie znalazł się on w tym miejscu, na tej, a nie innej właśnie licytacji, ot tak, zupełnie przypadkowo. Znalazł się tam bowiem najzupełniej w świecie nieprzypadkowo. Ujmując rzecz dokładniej, znalazł się tam celowo za namową samej Emilii, co pozostawało największą tajemnicą, w którą wtajemniczeni byli tylko we dwoje. Solidnie opłacony przez wdowę, doświadczony w swym zawodzie miejski kupczyk, ratując kieszeń Emilii, z charakterystyczną dla siebie ostrożnością podbijał starannie w górę ceny wszystkich licytowanych przedmiotów. Działo się to z takiej, a nie innej przyczyny, ażeby na każdym z nich pojedynczo można było więcej zarobić i rychlej spłacić dług pozostawiony po zmarłym mężu. Kawaler ten zajmowaną pozycję na końcu sali upatrzył sobie ze względu na wyjątkowe możliwości obserwacyjne. Najłatwiej bowiem z tego właśnie miejsca było mu miarkować, na podstawie charakterystycznych, niezbyt skomplikowanych gestów i zachowań, zamiary pozostałych licytantów. Jak na dłoni widać było stamtąd, czy osoby poszczególne miały chęć i wolę przejęcia licytowanych przedmiotów. Przejawiało się to na przeróżne sposoby – jednych w miarę podbijania w górę cen przez swoich poprzedników oblewał z emocji pot, którego pozbywali się energicznym przecieraniem wilgotnego czoła bawełnianymi chustkami; innych nachodziła nieodparta pokusa mięcia w dłoni swych rękawic czy wykrzywiania rond swych kapeluszy; kolejnych, nie wiedzieć czemu, zdenerwowanie zmuszało do czynienia nieznacznych, swoistych niby to podskoków, niby przykucnięć, przejawiających się zginaniem kolan i ponownym ich prostowaniem, bez odrywania od ziemi stóp pozostających wtedy w zupełnym bezruchu. Zdarzało się również, że licytanci tupali, deptali i stepowali którąś z kończyn, nie poruszając przy tym żadną z innych części ciała. Bywało i tak, choć z rzadka i jedynie w przypadku galantów nieprzywiązujących zbytniej wagi do modnej etykiety, że licytanci wycierali dłonie o wewnętrzną stronę swoich marynarek, nie kusząc się podczas wykonywania tej niechlujnej czynności o to, żeby zrobić to niepostrzeżenie dla swego otoczenia.

Młody kupczyk nie silił się jednak na proponowanie coraz to większych cen, jeśli widział, że konkurenci nie wykazują ze swojej strony większego zainteresowania licytowanym przedmiotem. Nieostrożnością byłoby podbijać cenę w chwili, kiedy stojący przed nim panowie dyskretnie ziewają czy zatapiają swoje spojrzenia w przewieszonych na ścianach obrazach czy też w tarczach własnych zegarków, czekając ze znużeniem na finał tejże licytacji.

– Zegarek ten, byłbym zapomniał wspomnieć, należał niegdyś do Henryka Krzemińskiego, współwłaściciela upadłej dziś cukrowni! – dodał z powagą licytator, spodziewając się aktywniejszej reakcji ze strony licytujących. – Powtarzam szanownemu państwu! Współwłaściciela upadłej dziś cukrowni Henryka Krzemińskiego! Zmarłego bankruta i dłużnika!

– Kche! Kche! Taka sentymentalna pamiątka! – chlipała, kasłała i lamentowała Mila. – Czuję w piersi piekący ból na samą myśl, że za takie marne pieniądze, za darmo niemalże, ktokolwiek mógłby ją tak na swoją wyłączność niesprawiedliwie nabyć! Czy to, na miłość Boską, możliwe, by w ludziach umarło już serce?! By jeden drugiego z jego własnych uczuć i tęsknot okradał?! – podsumowała, płacząc i chowając przy tym twarz w dłoniach.

Stała teraz przygarbiona i pogrążona w jakiejś nowo wymyślonej żałobie. Ręce przy twarzy trzymała luźno, by pomadami, którymi zwykła do szczętu zasmarowywać swoje blade policzki, nie zabrudzić koronkowych rękawic. Rozłożyła delikatnie swoje palce i z tak banalnego ukrycia obserwowała wyrazy ludzkich twarzy. Widziała stąd wszystkich jak na dłoni. Patrzyła z triumfem na jednego z mecenasów sztuki, który szkicował palcem na swej dłoni średnicę zegara, ważąc przy tym wielkość jego koperty z rozmiarem nadgarstka. Nie dowierzała, patrząc ze złością na innego z mężczyzn, który patrzył na zegarek z tą samą obojętnością co i kilka chwil przed tym, gdy Mila Krzemińska wyraziła swój najgłębszy żal i ubolewanie wobec niesprawiedliwości, jakiej natenczas właśnie doświadczała. Przestrzeń między kciukiem a palcem wskazującym upodobała sobie dla swych wzrokowych lustracji najbardziej. Stał tam właśnie po prawej stronie opłacany kupczyk, kryjący się za plecami otyłej kobiety, która najwyraźniej przez nieuwagę lub pośpiech założyła kapelusz na swą głowę niemalże tyłem na przód. Kokardę, która drażniąco muskała jej pulchny policzek, trącała niezgrabnym ruchem dłoni, usiłując przerzucić ją za siebie.

„A skądże się wzięła w tym miejscu ta kobieta z twarzą o tak uwłaczającym wyrazie? – pomyślała Krzemińska, zatrzymując wzrok na owej kobiecie. – Wysoko urodzoną być nie może. Widać, że posiada biedaczka karygodne ubytki w swej etykiecie. Karygodne! Niewybaczalne! – Przeliterowała w myślach ostatnie słówko, przewalając oczyma po wszystkich zakamarkach sali. – Ale skąd by jej mogło przyjść do głowy, aby pojawiać się w tym miejscu i sięgać swoją urągającą dobremu smakowi osobą po moje własności? Suknię ma doszczętnie zmiętą. I to jeszcze jak! Nieświeżo zmiętą! Niechlujnie! Bodaj ze trzy dni z rzędu musi ją na siebie zakładać bez odświeżenia! Ale nie jest ona zarazem poniszczona i wyblakła. Może jej właścicielka jechała tutaj z daleka, a materiał sukni – nie da się ukryć: niebrzydkiej – pomarszczył się w drodze niedbale upchnięty do przyciasnego kufra? Ale ten kapelusz, który towarzyszył mi jeszcze w dniu, kiedy poznałam Karola? Jego sprzedaż powinnam wcześniej rozważyć nieco solidniej. Może Hani byłoby w nim dobrze? Może z jego pomocą zwróciłaby na siebie uwagę jakiegoś zacnego i majętnego kawalera? Za mężem powinna się już powoli rozglądać. Tak. Czas już ku temu najwyższy, jeśli to już nie ostatni dzwonek. W wieku jest przecież na to odpowiednim. Sytuacja nagli i tego wymaga. Ale czy Hania to dostrzega? Czy wie, że teraz najważniejsze rzeczy mogą być od niej zależne? Boże! Jeśli istniejesz, spraw, by to pojęła! By oprzytomniała! By wzięła za kogo trzeba odpowiedzialność! Małżeństwo, jak powiadała zresztą babka moja nieboszczka, to święta rzecz! Małżeństwo to Boża wola! Ta to dopiero potrafiła rozegrać życie jak dobrą partię szachów!” – rzuciła nieuważnie, także sama nie wiedziała już, czy wypowiedziała to na głos, czy jedynie w myślach.

– Dam dziewięć! – krzyknęła ta sama otyła kobieta ubrana w czarną suknię i kapelusz z rozłożystym rondem.

Nakrycie to, w które wetknięte było granatowe, nieznacznie postrzępione pióro, jeszcze tego samego dnia i tej samej jeszcze godziny należało do wdowy po Henryku.

– Dziesięć! – podbił z entuzjazmem znajomy kupczyk, zaczesując do tyłu włosy o nienaturalnym połysku.

– Jedenaście! Pierwsze i ostatnie słowo: Jedenaście! – zaznaczył delikwent spod okna.

– Czternaście! Dam czternaście i ani grosza więcej! – Krzemińska przerzuciła przez palce swoje spojrzenie i skierowała je na znajdującego się przed nią staruszka, któremu widać obecna cena wydawała się bardzo adekwatna do jego stanu i rodzaju.

„Musi się łachudra znać na metalu!” – skomentowała ponownie w myślach Krzemińska.

– I tak już nawet tej ceny niewart! – krzyknął, ku jej rozczarowaniu, najstarszy z mężczyzn.

Był to ten sam człowiek, wymachujący w powietrzu czarną zdobioną laską i spoczywający na krześle tuż u drewnianego podniesienia, z którego przemawiał licytator. Wdowa po Krzemińskim, organizując wolną przestrzeń poprzez rozchylenie środkowego i serdecznego palca, zlustrowała ponownie przebiegłego kupczyka. Była mu dłużna po dziesięć procent od każdego sprzedanego przy jego niewątpliwym udziale przedmiotu, co do chwili obecnej stanowiło już bez mała czterdzieści siedem złotych reńskich, za które, zdaniem Krzemińskiej, kupczyk mógłby odwiedzać browarnie i korzystać z uprzejmości nocnych kurtyzan co najwyżej kilka miesięcy. Miał on bowiem opinię człowieka bardzo rozrzutnego, a ponadto bawidamka, pijaki i rozbójnika. Mila odsłoniła swoją twarz i ponownie skuliła swoje ręce na piersi. Spoglądała teraz na licytatora, który ze zwojów gazetowego papieru wydobywał w tej chwili jakiś niewielkich rozmiarów obrazek.

Kobieta rozejrzała się po sali. Była ona niezbyt duża i słabo oświetlona. Z przodu, u podestu zbitego z surowego drewna, stało kilka krzeseł, na których zasiadała starzyzna. Tył sali zajęły osoby stojące, średnią wieku nieprzekraczające lat pięćdziesięciu. Jedynie front i prawe skrzydło pomieszczenia były całkowicie zapełnione. Resztę wypełniały pojedyncze persony stojące lub siedzące na chwiejnych stołkach obok siebie, w bezpiecznym dystansie.

– Proszę państwa! A teraz rysunek wykonany kredką na papierze czerpanym. Wysoka gradacja! Portret młodej kobiety o nietuzinkowej urodzie! Złożony w prawym dolnym rogu podpis jest zatarty i niemalże niewidoczny. Stan ogólny: dobry. Widoczne są gdzieniegdzie ślady po zagięciach papieru. Drobne. Zupełnie nieszpecące, które mogą świadczyć co najwyżej o niewłaściwym sposobie przechowywania arkusza.

– Bodaj byście go i darmo wzięli! Bodaj byście go sobie z rąk wydzierali, zatarli bądź porwali na strzępy! – westchnęła cicho Mila, kasłając czterokrotnie w stronę kupczyka i zgodnie z wcześniejszą umową wyrażając w ten sposób zupełną obojętność o los aukcjonowanego przedmiotu. „Byleby go puścił po najniższej cenie – kontynuowała już w myślach. – A i to wielce wątpliwe, czy ktokolwiek się na ten obrazek pokusi. Słabo mi! W oczach mi ciemnieje od samego widoku tej lichoty! Czy aby nie narazi nas on na śmieszność? – gdybała, zmuszając się do ponownego kaszlu. – Zapewne to tamta chłopska niemowa, rysowniczek, niepołomicki malarczyk bez grosza doświadczenia musiał się tym zajmować. Czy może być w tym portrecie coś szczególnego? Cokolwiek interesującego i godnego jakiejkolwiek, najmniejszej choćby uwagi? Lichota! Ramiona są zbyt nagie, spojrzenie zbyt ostre, a dłoń, którą odgarniała włosy, zbyt szczupła. Czy portret nie jest nazbyt urągający jej godności? Nie uderza w jej niewinność? Czy nie wywołuje krzywoprzysiężnych skojarzeń? Zresztą… Czy portrecik ten może być jej wiernym odbiciem, skoro szyja wydaje się być zbyt długa, a usteczka nazbyt wąskie? Błazenada! Amatorstwo! Taka postać miałaby odtwarzać piękno mojej Haneczki? Bufonada!” – rozmyślała, skubiąc rękawice, wykrzywiając przy tym usta w nienaturalnym grymasie.

– Zacznijmy może od złotówki! – zaproponował aukcjoner, dociskając do nosa co chwila zjeżdżające mu zeń binokle, przez które i tak mało co widział.

„Chociaż i ta błazenada, być może, ma swoją wartość. Jedyna kosztowność tego portretu to jego rama. Jeśli mnie pamięć nie myli, sprezentował ją Haneczce wuj Karol. Tak. Poczciwy Karolek podarował ją w hojnym geście. Przywiózł z Paryża jeszcze przed trzema laty. Mówił, że to bardzo kosztowne drewno. Zdaje się cyprysowe. Tak. Nie ma więc żadnej potrzeby, byśmy zaniechali teraz naszej umowy!” – monologowała, zgodnie z dyskretną umową kasłając trzy razy z rzędu.

– Dam trzy! – rzucił doniośle niemalże w tej samej chwili mężczyzna z końca sali, który ocknął się znienacka i zareagował w tenże sposób za przyzwoleniem wdowy.

– Trzy i pół! Nie wart nawet złotówki, ale że jest na nim twarz córki człowieka, któremu chyliłem czoła za jego społeczną posługę, który przyjacielem oddanym był mi całe życie, kupię za cenę, jakiej nie wart! Za cenę… wybaczcie mi ekspresję słowa, za jaką sam diabeł by nie kupił! – zawołał pewien jegomość, poprawiając klapy swojej marynarki.

„Czy to aby przypadkiem nie ten baron, niejaki Roch, który pojawiał się niekiedy u boku Henryka?” – rozmyślała Mila, rzucając owemu mężczyźnie najpierw pogardliwe spojrzenie, chwilę później unosząc wysoko głowę.

– Kche, kche – zakasłała dwa razy z rzędu.

Kupczyk niemalże natychmiast podniósł znaczniej swoją propozycję o ponad trzy złotówki.

– Siedem i ćwierć!

– Siedem i pół! – przebijał tajemniczy jegomość.

– Dam więc osiem! – krzyknął konkurent, mocno podenerwowany z winy tego niewytłumaczalnego i niepojętego zarazem dla niego kramarzenia się.

– Osiem i pół!

– Dziewięć! – rzucił kupczyk, łypiąc okiem w kierunku Krzemińskiej.

„Cena staje się niebezpiecznie wysoka. Czyżbyśmy dochodzili już do granicy? Czyżby było to już igranie z ogniem? Trzeba by przystopować albo i zakończyć ten pojedynek! Należy dać mu wygrać w tym miejscu! Teraz! Jeszcze tamten gotów się opamiętać, zaniechać walki! Jeszcze człowiek ten zrezygnuje z tego targu. I na cóż byłoby wówczas tak samych siebie przechytrzyć? Nieszczęściem byłoby teraz wygrać tę lichotę dla siebie. Wracać do domu ze swoim obrazem, za który, do całego tego nieszczęścia, należałoby jeszcze zapłacić! To czysta niedorzeczność! Na cóż nam to teraz potrzebne! Ani go potem wyrzucić, ani sprezentować nie byłoby komu. Niech kupi! Niech wygra! Niech kupczyk w tym miejscu odda mu go za dziewięć!” – szarpała się ze sobą w myślach, kasłając, jak przedtem, cztery razy z rzędu, po czym wykrzywiła twarz w tym samym co i przedtem, nienaturalnym grymasie. Ogarnęła się, wyprostowała i skierowała do wyjścia.

Obraz ten miał w sobie jeszcze jedną wyraźną sprzeczność, jakiej nie dopatrzyła się w nim sama nawet Mila. Znamię, jakie posiadała Hanna – nieduże, niemalże bezbarwne i zupełnie bezkształtne, widniejące na jej szyi z lewej strony przy samym uchu – zmieniło na tym obrazie doszczętnie swoje położenie. Malarczyk bowiem, marny szkicownik, jak owemu artyście ubliżała Emila, usytuował je po przeciwnej aniżeli należało się to stronie – celowo. Uczynił to dla jednej przyczyny – by jasne pasma włosów luźno podpięte do wysokiego koka, zwyczajem Hanny puszczone przez prawy policzek, nie przysłaniały tego charakterystycznego znaku.

Mila szła niedługim i niezbyt szerokim korytarzem, spoglądając na twarze mijających ją ludzi. „Byle czym prędzej do domu! Do domu! Bodaj byś się dzisiaj upił, Karolu, i przyszedł do nas z wizytą! Na miły Bóg, bylebyś tylko przyszedł! Byle do domu! Bylebyś do szczętu i do cna się upił” – formułowała życzenia, przyśpieszając kroku. Wybiegła na ulicę. Ludzie, konie, dorożki, stragany i gwar uliczny – wszystkie dźwięki przemieszały się i mąciły jej wszystkie myśli. Osłabła nagle, w oczach jej pociemniało, a twarz zrobiła się blada jak chusta. Kobieta, oślepiona słońcem będącym w zenicie, chwyciła się za głowę i cicho jęknęła. Zdało jej się, że jako jedyna stoi w miejscu, a ludzie z mijającego ją tłumu kręcą się dookoła niej w nieopamiętanym, szaleńczym pędzie. Zamknęła oczy i po dłuższej chwili otworzyła je ponownie. Teraz znowuż dopadło ją uczucie, jakby wszyscy znajdujący się dookoła niej ludzie kręcili się wokół niej jeszcze szybciej, rzucając jej pogardliwe spojrzenia i wymieniając na jej temat jakieś urągliwe słówka. Nie słyszała ich jednak, gdyż ogarnęła ją zupełna bezwładność oraz wielka fizyczna, a jednocześnie psychiczna niemoc. Przekonana o prawdziwości tegoż zdarzenia, mimo iż brzmienia owych słów za nic w świecie nie potrafiła posłyszeć, cała przepełniona została lękiem, od którego jeszcze bardziej drętwiały jej kończyny. Próbowała mrużyć oczy i odczytywać słowa z ruchu warg, posępnych źrenic i pałających nienawiścią twarzy. Zdawało jej się, że niektóre z otaczających ją postaci wyciągają do niej lub po nią swoje ręce. Ciało jej stawało się coraz bardziej zwiotczałe, czoło zraszał zimny pot, a oczy zupełnie zachodziły mgłą. Z pewnością omdlałaby teraz lub nawet na jakiś czas straciłaby przytomność, nieuchronnie osuwając się na ziemię, gdyby nie mocne ramię mężczyzny, które przytrzymało kobietę za zgięty łokieć.

– Pani pobladła. Pani źle wygląda! – zauważył mężczyzna, który dopiero co wyrósł przed nią jak spod ziemi. – Pani niezdrowo wygląda! Jakby nosiła w sobie jakąś chorobę! – diagnozował, podtrzymując ją teraz za oba ramiona. – O, tam, moja droga pani, blisko warzywnego straganu, jest ławeczka. Podprowadzę panią. Proszę mi zaufać. Bezpiecznie zabiorę do tamtego miejsca! Może kiedy pani usiądzie, poczuje się lepiej. Ruszajmy więc! To tylko kilka, może kilkanaście kroków. O, tam, obok straganu z kapustą. Ja tylko pomogę! Ja poprowadzę szanowną panią – powtórzył, czując z jej strony nieznaczny opór przed tą podróżą. – Przy mnie nie stanie jej się żadna krzywda. Przy mnie dobrodziejka dojdzie do siebie –namawiał, zachodząc Milę tym razem od tyłu.

Podtrzymując ją mocnym uściskiem, który skupiał się na wysokości jej łokci, prowadził ją na przełaj targowiska, ku małej drewnianej ławeczce. Mijali stojące przy straganach ubrane w wełniane i perkalikowe spódnice kobiety oraz siedzące na krzesłach zbitych ręcznie z surowego drewna starowiny, u nóg których, na ziemi osłoniętej lnianymi workami, ścieliły się warzywa świeżo zebrane z wiejskich grządek. Niebywale ciężkie musiało okazać się bezwładne niemal w zupełności ciało nawet tak kruchej i drobnej kobiety, jaką była Krzemińska, skoro prowadzący ją człowiek, bardzo słusznej budowy, żadnym sposobem nie potrafił sobie z nią poradzić. Jął się pochylać, rozważając dźwignięcie jej na ręce, to znów prostować pod jej ciałem, próbując ciężar jej sylwetki oprzeć na swym torsie. Wreszcie przeważony na prawo cudem obroniwszy się przed upadkiem na ziemię ich obojga, szarpnął nią, wierzgnął nieco gwałtowniej, doprowadziwszy ich splot do zupełnego pionu. Mila jęknęła ponownie, czując, jak wielkie dłonie obcego człowieka całkowicie pozbawiają ją jakiejkolwiek swobody. Krzemińska była teraz całkowicie skrępowana jego objęciem, które, wnioskując z bogatej mimiki jej twarzy, co chwila zadawało jej ból. Łokcie kobiety, wcale nie delikatnie, a i co za tym idzie nieprzyjemnie, pod naporem jego uścisku wbijały się pomiędzy jej wystające żebra. Mężczyzna przewlókł ją kilka solidnych metrów, tak że dość znacząco pobrudziła i potargała czubki bucików, po czym ułożył ją, niebogę, na siedząco na zacienionej ławeczce. Na tej samej, która – jak zapewniał, prosząc ją o zaufanie – stała tuż obok niedużego kapuścianego straganiku. Mieli oboje szczęście, że tegoż dnia, w piątek, cyklicznie co tydzień zwożono ze wsi domowe ptactwo, toteż ławeczka, na której przysiedli, była wolna. Zabiegane gosposie miejskich domostw miały bowiem zwyczaj dokonywać na życzenie swych przełożonych zakupu młodych kurcząt czy gęsi, które można by w piątek pozbawić życia, w sobotę oprawić, a w niedzielę przygotować na obiad. Nieznajomy mężczyzna, wciąż pochylony do kolan, odsapnął chwilę, po czym przysiadł obok Emilii, z trudem mieszcząc się z nią w jednej ławce. Wyciągnął z kieszeni białą bawełnianą chusteczkę i zaczął nią wachlować dochodzącą do siebie, choć omdlałą jeszcze na poły kobietę.

– Ocknij się, droga pani! Ocknij się, bo inaczej będę miał panią na sumieniu! – wyznał, wachlując jej twarz coraz szybciej. – Boże, ile nieprzewidzianych, gwałtownych rzeczy nas w życiu spotyka. I jeszcze z pewnością napotka! – Zamyślił się chwilowo. – Mam w pamięci obraz pani męża. Znaliśmy się dobrze bodaj i ćwierć wieku. Dobry człowiek był z niego, a i przedsiębiorca zacny i uczciwy. Miał w swej głowie wizję tego społeczeństwa, które godnie i rzetelnie zarazem pracuje dla dobra wszystkich. Wizję, która nawet za sprawą jego starań i czynów tak zacnych jak on sam nie mogła w żaden niestety sposób prześcignąć, że tak się przy dobrodziejce wyrażę, tej naszej szarej rzeczywistości. Nie starczyło mu czasu, ażeby chociaż nadać jej jakiego lepszego, barwniejszego tła – rzekł, złożywszy ręce nisko na swoich kolanach, po czym zwiesił głowę. – Niech Bóg w niebie go za to po stokroć wynagrodzi, a was, sieroty po nim, trzyma w swojej opiece – wyszeptał, sięgając do aksamitnej torebeczki, którą kobieta luźno trzymała w lewej ręce.

Mężczyzna przechylił się przez nią niezgrabnie. Gdyby nie jego ponowna niedelikatność, objawiająca się w tym, że całym niemalże ciałem przygniótł jej kibić, kobieta z pewnością nie zauważyłaby wcale, że zagląda on do jej torebki, majstrując przy jej własności. To ją właśnie ocuciło i przywróciło jej całkowitą przytomność, choć ostrości wzroku do końca jeszcze nie odzyskała. Obraz był jeszcze mglisty, mleczny i całkowicie nieprzejrzysty.

– Pan także po dług mojego męża? – zapytała chrypliwie, z trudem odwracając głowę w jego stronę i podnosząc przy tym powieki. – Pan jest kolejnym z tych, co łażą za mną po mieście, śledzą mnie i czekają na każdy moment mojej słabości, ażeby choćby siłą wydrzeć ode mnie ostatni nawet grosz? Pan jest jednym z tych, którzy pastwią się nade mną, nie zważając na moje osobiste cierpienie, które spadło na mnie przecież tak znienacka! Widuję was codziennie! Codziennie czuję i słyszę, jak się za mną skradacie! Jak za mną łazicie, drepczecie! Jak wołacie za mną za każdym rogiem, w każdym zaułku i w każdej alejce: „Nasze pieniądze, pani Krzemińska! Kiedy odda pani nasze pieniądze?!” – zawołała kobieta, wyrywając mężczyźnie z rąk swoją torebkę. – Otworzę ją panu sama! Proszę się nie fatygować! Proszę nie tracić na mocowanie się z tym zatrzaskiem swojego cennego czasu! – prawiła, otwierając i podając mu swoją własność. – Widzi pan? Widzi szanowny pan, że jest pusta? Widzi to samo, co i ja? Że jest, najzupełniej w świecie, całkowicie pusta? Że nie ma niczego w żadnej z materiałowych przedziałek? Widzi to szanowny pan? – pytała z drżeniem w głosie, wywracając tkaninę torebki na lewą stronę.

Wypadło z niej zaledwie kilka skrawków, zdaje się, podartego wcześniej papieru i długa czarna nitka prującego się aksamitu. Rozdarła go nieznacznie, aby na własne oczy mógł przekonać się o tym, że i również pod podszewką nic się w niej nie kryje.

– Nie dość, że jest pusta, to i sama wkrótce pójdzie pod młotek! Słyszy pan? Pójdzie pod młotek! Jak wszystko, co miałam! Jak wszystko, co kiedyś miałam! – westchnęła, doprowadzając swoją torebkę do pierwotnego stanu.

Znów przed jej oczyma stanęło ich stare mieszkanie, błyszczące srebrem, złotem i kryształem. Przebiegła szybko myślami po tamtym ogromnym mieszkaniu, po którym ganiały się razem z Hanią, kiedy ta była jeszcze małą pannicą. Haneczka w białej długiej do ziemi sukience i jasnych, wręcz złotych włosach, których wtenczas nigdy nie upinała, biegała i tańczyła na drewnianej podłodze, przykrytej czerwonymi, krótko strzyżonymi dywanami. Ogromny salonowy stół, wokół którego Hania kręciła się jak na karuzeli, przeskakując nawet przez jego blat i wierzgając po dziecięcemu na obitych aksamitem krzesłach, był już sprzedany. Mila widziała teraz wielkie satynowe zasłony i koronkowe firany przywieszone u otwartego na oścież okna. A wszystko to w owym mieszkaniu przy ulicy Szewskiej. Ich materiał, wtłoczony do pokoju ciepłym przeciągiem, wypełniał sobą jego całe niemalże wschodnie skrzydło, igrając z wpadającym z zewnątrz słonecznym światłem. Mila uśmiechała się w tym zamyśleniu, westchnęła błogo, po czym ocknęła się i skierowała swój wzrok na siedzącego obok mężczyznę. Wciąż tam był. Siedział bez ruchu, jakby co najmniej z tego bezchmurnego nieba poraził go grom. Jej twarz znów stała się poważna i zasępiona. Dookoła nich przemieszczały się tłumy najróżniejszych kupczyków i gospoś, suche powietrze zaś wypełniało się głosami szczebioczących przekupek i krzykliwych straganiarzy.

– Nie oddam panu żadnych pieniędzy! Rozumie pan, że niczego nie posiadam! Proszę mieć litość nade mną i moją córką, nieszczęsną półsierotą. Proszę okazać nam choć odrobinę serca, jeśli nie ze względu na nas, to proszę to zrobić ze względu na pamięć mojego nieboszczyka męża, którego, jak pan twierdzi, dobrze znał! Mój Boże, ja umieram! Umieram, przez tę duchotę, ten zgiełk, ten upał! O, jakże jestem słaba! – jęczała, okładając czoło dłonią i wzdychając jeszcze ciężej niż przedtem.

– O tak, droga pani. O tak, dobrodziejko! Jak ja jego znałem! Jakżem już wspomniał, ze ćwierć wieku. Dlatego, żem go znał, nie chce mi się wierzyć zupełnie w to, że ta cukrownia, którą podobno z woli ojca i majątkowych jego zasobów prowadził, ot tak, w jednej chwili, bez powodu, upadła. Gdyby wytrwał przy zdrowiu, udałoby mu się przed tamtą plajtą obronić! A i ludziom nie wierzę, w to, co powiadają, jakoby mąż dobrodziejki samobójstwo miał z tego powodu popełnić! Taki był z niego przecież prawy i bogobojny mąż!

– Tak ludzie powiadają?! Doprawdy?! Tak mówią, Boże miłosierny, że mąż mój nieboszczyk miałby się powiesić?!

– Nie, dobrodziejko… Nie o wieszaniu jest tutaj mowa… – Stropił się, i co nie było dla niego typowe, zaczął się jąkać.

– A o czym to mówicie?

– Z pistoletu miałby się mąż pani postrzelić – sprostował nieznajomy, który mówiąc to, zginał wskazujący palec, jakby pociągał za spust.

– Wielkie nieba! A skąd on miałby do tego wszystkiego wziąć jeszcze ten nieszczęsny pistolet?! Doprawdy brednie i kompletne bzdury wyssane z palca! W swoim gabinecie, przy biurku, gosposia nasza Florentyna Nietupska znalazła go konającego, martwego niemal! Znalazła go nieboszczka, niosąc mu późnym popołudniem herbatę z konfiturą. Myślała, że on spał. Siedział tak spokojnie z zamkniętymi oczami, to i poczciwa Floreczka, myśląc, że mąż mój ucina sobie drzemkę, na palcach weszła i mu na biurku położyła szklankę z tą herbatą, o którą prosił z kwadrans, góra ze dwa kwadranse wcześniej.

– Widzi pani. Ludzie niech mówią, co im się podoba, co im ślina na język przyniesie. Ja i tak wiem swoje i choć to, co myślę, w rodzinę zmarłego Henryka godzić będzie, wierzę temu! I choć słowa te mogą się komuś wydać obelżywymi, powiem to pani! Ja wszystko powiem, co myślę! A myślę, moja droga pani, że to wszystko wina tego obiboka, tego eleganta i bawidamka Karola, brata biednego nieboszczyka! Tak właśnie! Jego! Jego, który swym rozpustnym i rozrzutnym za młodzieńczych lat jeszcze postępowaniem rokował na łajdaka i łotra! Układał się w biznesy z Austriakami! To właśnie, a nie co innego, doprowadziło do śmierci mojego przyjaciela. Ta cała tragedia, ta cała plajta i śmierć Krzemińskiego to po prostu, najzupełniej w świecie, wina tego łajdaka Karola!

– Proszę uważać na swoje słowa! Proszę tak o tym człowieku się nie wyrażać! Pan go nie zna! Pan go zbyt pochopnie ocenia! Pan go niezasłużenie oczernia! – zareagowała żywo Mila, dopiero teraz zauważając, że rozmawiający z nią człowiek to ten sam mężczyzna, który stał tuż przed jej twarzą podczas licytacji.

Był on bardzo otyły, z policzkiem napuchniętym, wydętym wręcz, i do tego wszystkiego nienaturalnie czerwonym.

– Wiem, co mówię, dobrodziejko! Do siostrzenicy mojej pod Bochnię bez zaproszenia, bez biletu, bez uprzedzenia nawet przyjeżdżał i wciskał jej, nikczemnik jeden, w młodą główkę swoje piękne słówka! Bałamutnik! Pieśniarz! Jakem się tylko dowiedział, że cukrownia upadła, jakem doszedł przyczyny, że to z winy tego oczajduszy Karolka, natychmiast, w tej samej chwili, w diabły go posłałem! Własnoręcznie wyrzuciłem go za drzwi z domu mojej siostry! Za fraki! Wytoczyłem go przez próg jak beczkę wina! Wytargałem na dwór jak psa! Niech inne bałamuci, szczwany lis, a siostrzenicę moją zostawi w spokoju! Jeszcze ją przekabaci! Zepsuje! Sponiewiera! – krzyczał tłusty mężczyzna, podwijając w górę mankiety białej koszuli i demonstrując masywność swoich nadgarstków.

Krzemińska znowu pobladła, osuwając się na ławce coraz niżej. Jęknęła, trzymając się dłonią za czoło.

– Pan go nie zna! Pan go zbyt pochopnie ocenia! – wymamrotała ponownie Mila, próbując podźwignąć się z ławki.

– Droga pani! Poznałem już wielu ludzi, ale z takim łotrem jak Karol Krzemiński, Pan Bóg mi za świadka…

– Proszę…! Proszę się wyrażać! Hamować się! Proszę zamilknąć! – pisnęła z nagła, spoglądając na towarzysza i nieukrywając w tym geście swego rozdrażnienia.

Mężczyzna istotnie pohamował się w tym miejscu przed wypowiedzeniem dalszych słów, które mogłyby dotkliwie urazić, odczuwającą wciąż pewną słabość, Emilię.

– Pani jeszcze blada! Potrzebny jej jeszcze odpoczynek! Proszę siedzieć spokojnie! Proszę się nie wyrywać!

– Już mi lepiej. Już się pokrzepiłam – tłumaczyła, wstając z ławki i podtrzymując się drewnianego oparcia. – Już mi pora ruszać w drogę – rzekła, nie odwracając głowy w jego kierunku.

– Moim powozem pani pojedzie. Na piechotę absolutnie nie puszczę! – powiedział stanowczo, machając białą chustą na dorożkarza, który zareagował w tej samej chwili. – Zawieź panią pod wskazany przez nią adres. Na mój koszt – zwrócił się stanowczym tonem do woźnicy, wsuwając mu do rąk banknoty, których nie zdążył nawet przeliczyć. – Benedykt Roch! Zapomniałem o dobrych manierach – tłumaczył, z zamiarem złożenia pocałunku zginając się wpół ku dłoni Krzemińskiej. – Mam nadzieję, że nie żywi pani do mnie żadnej urazy o to, co żem tutaj dzisiaj przed chwilą powiedział. – Przepraszał, ściągając z głowy swój czarny cylinder. – Aż dziw bierze, że czasem, ażeby móc poczuć na duszy ulgę, muszą zostać wypowiedziane tak dotkliwe słowa. Proszę! Proszę je przyjąć i zachować! – dodał, podając jej malutką sakiewkę, którą wtłoczył jej w dłoń. – Osiemnaście i pół złotego. Tyle samo, ile wylicytowano za pani obraz.

– Obraz? Więc to pan…

– Tak. Udało mi się go zdobyć.

– Jak to?

– Szczęście miałem i Bogu oboje za to dziękujmy! Jeden jegomość omalże z rąk mi go nie wydarł, ale… udało się! Udało, dobrodziejko! Pieniądze daruję teraz, a jeśli chodzi o to, co w przyszłości… – Zawahał się i stropił. – Proszę panią o bilet – dodał wreszcie.

– Na cóż panu mój adres?

– Odwiozę pani jej obraz. Niebawem. Jeszcze u końca tygodnia. Każę go wyrychtować, papier wygłaskać i odmalować ramę. Jeszcze długie lata za miłe wspomnienie posłuży! Będzie je odświeżać w sposób najdokładniejszy! Okazałbym się zapewne nikczemnikiem, gdybym obraz pani zatrzymał teraz tylko na swoją wyłączność i niewątpliwą uciechę.

– Wszak, drogi panie, do kogóż on teraz należy, jeśli nie do pana? Czyją stał się własnością, jeśli nie właśnie pańską? Wylicytował pan go! Wywalczył! Wykupił!

– Nie sprzedawała pani obrazu dla własnych chęci, ale z winy przymusu, konieczności i z tegoż właśnie względu odprawię go pani z powrotem – tłumaczył, podtrzymując za rękę wchodzącą do powozu kobietę. – Z tego właśnie powodu takie rozwiązanie tej sprawy uznałem za najwłaściwsze.

– Nie potrzeba! Doprawdy dziękuję za dobroć pańskiego serca, za szlachetny gest, lecz są one zupełnie zbyteczne. Proszę zatrzymać obraz i pieniądze. Należą do pana! Żadna łaska nie jest tutaj potrzebna – zaznaczyła, ostentacyjnie podnosząc w górę swoją niedomkniętą torebkę.

– O nie! Nie! Nie! Moja droga pani, nalegam! Namawiam z całego serca! Odrzucając mój podarunek, zrobiłaby mi pani niezmierną przykrość, z powodu której wyrzuty sumienia nie pozwoliłyby mi przespać tej nocy spokojnie. Ba! Nie tylko tej, ale i kilku kolejnych z rzędu!

– Ależ…

– Upieram się! Nalegam! – wszedł jej w słowo, obcałowując ponownie dłoń. – Proszę mi zrobić tę ogromną przyjemność i w największym zaufaniu przyjąć tenże skromny przyjacielski gest.

– Nie przywykłam uzależniać się w żaden sposób od łaski innego człowieka, nawet tak szlachetnego jak pan, dobrodzieju!

– Ależ to żadna łaska! Pomyślała pani?… Przeszło jej może przez myśl, że mogłaby być to z mojej strony… – Zawahał się w tym miejscu znacząco. Mięśnie jego twarzy napięło spadające na niego niczym grom z jasnego nieba zakłopotanie. Mężczyzna zarumienił się jeszcze bardziej.

– Jałmużna? – rzuciła podejrzliwie.

– Właśnie: jałmużna? – dokończył nerwowo z jej pomocą, powtarzając po niej to słowo niemalże szeptem.

Osoba Mili wyraźnie go onieśmielała. Uważał ją bowiem, podobnie zresztą jak większość ludzi, za kobietę czystego serca i niebywale jasnego umysłu. Ubóstwiał ją do tego stopnia, iż wręcz przestawał przy niej odczuwać wartość własnej osoby. Czuł się przy niej mały i kruchy. Błyskiem w oku żebrał o odwzajemnienie choćby i jednego nawet, sztucznego chociażby uśmiechu albo i najbardziej nawet prostego z jego gestów.

– A jest nią? – zapytała wyniośle, jakby dopiero teraz dopatrzyła się w słowie „jałmużna” czegoś co najmniej obraźliwego.

– Nonsens! Po stokroć nonsens! Pieniądze są pani. Obraz zaś jeszcze dzisiejszego popołudnia poślę szanownej dobrodziejce do domu gońcem!

– Powtarzam panu, że to zbyteczne! Nie doszukuję się żadnej przyczyny, nie widzę żadnego powodu, dla którego miałby pan podejmować się takiego frasunku – upomniała, rozkładając uczepiony sukni na złotym łańcuszku, zdobiony fikuśnym kwiatem czarny wachlarzyk, którym poczęła się wachlować.

– Poślę, jak obiecałem! Poślę! Proszę go wyczekiwać! Zajedzie do dobrodziejki jeszcze dziś! Przed wieczorem! Ten sam! Ten sam, choć piękniejszy! – zapewniał, czyniąc przy tym w jej kierunku głęboki niemalże do samej ziemi ukłon.

– Nie zwlekajmy dłużej. Proszę jechać! – zabrzmiał cichy, delikatny kobiecy głos skierowany do szczupłego woźnicy.

– W drogę! Jak pani zażyczyła! – zawołał woźnica, ciskając lejce na końskie grzbiety.

– Do rychłego spotkania – rzekł pospiesznie Benedykt, rzucając Krzemińskiej na pożegnanie ostatnie spojrzenie.

Ruszyli. Baron Roch stąpał jeszcze powoli przez kilka chwil za znikającym w oddali powozem.

„Jeszcze chwila, a zdecydowałby się oddać w moje ręce swoją całomiesięczną pensję, a kto wie, czy i nie całokwartalne zyski – myślała Emilia. – Zdawało mu się, że stanę się mu bardziej przychylna po tym, jak obdarował mnie tym byle czym. Doprawdy, na miły Bóg! Nie dość, iż człowiek ten zupełnie postradał zmysły, to w dodatku nie posiada za grosz jakiegokolwiek smaku! Tytułował się przecież przyjacielem Henryka. W słowach jego aż nazbyt widoczne – ba! – jaskrawe wręcz było poszanowanie jego osoby! Więc możliwe to, by… by ośmielił się zagustować we mnie tak szybko? W kilka tygodni po jego śmierci? Czy może być to bliskie prawdzie? Wszakże zaprezentował się jako człowiek uczciwy, poważny… Może myli mnie jego schludny wizerunek lub niegodne pożałowania obycie? Kto wie… Może jest wcale nie biedny? Może… ech…” – Machnęła na to wszystko ręką. Rozmyślała o nim i o całym tym spotkaniu to na poważnie, to z ironią, raz po raz na przemian uśmiechając się i kwasząc swoje wiśniowe usta.

„Z pewnością nie