Pechowy literat i inne opowiadania, nowele, humoreski - Tadeusz Dołęga-Mostowicz - ebook + książka

Pechowy literat i inne opowiadania, nowele, humoreski ebook

Tadeusz Dołęga-Mostowicz

3,0

Opis

Wybór małych form prozatorskich (i jednej poetycko-dramatycznej) Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, z których znakomita większość po raz pierwszy ukazuje się w wydaniu książkowym, rzuca nowe światło na twórczość najpopularniejszego polskiego pisarza XX wieku. Teksty z lat 1925–1939 nie tylko ukazują rozwój talentu i bardzo świadomą artystyczną drogę pisarza, ale dostarczają znakomitej rozrywki także dzisiejszemu czytelnikowi. Są tu utwory mniej i bardziej frywolne, zawsze pełne humoru, błyskotliwych obserwacji psychologicznych i obyczajowych, a także złośliwych, zaskakująco dziś aktualnych, politycznych aluzji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 235

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WARSZAWA 2021

Opieka edytorska: Agnieszka Dziewulska

Korekta: Dobrosława Pańkowska

Projekt graficzny: Andrzej Barecki

Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2021

Wydanie elektroniczne 2021

ISBN: 978-83-244-1090-3 (EPUB), 978-83-244-1090-3 (MOBI)

Wydawnictwo Iskry

al. Wyzwolenia 18, 00-570 Warszawa

tel. (22) 827-94-15

[email protected]

www.iskry.com.pl

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Wstęp

Według obiegowej wiedzy, której pochodzenie niełatwo jest dziś zrekonstruować, Tadeusz Dołęga-Mostowicz był zdolnym zecerem, który objawił swój talent publicystyczny, pisząc kiedyś felieton w zastępstwie za chorego dziennikarza. Karierę twórcy popularnej literatury miał zaś rozpocząć albo dlatego, że po pobiciu przez policyjno-gangsterską bojówkę nie mógł, czy też obawiał się powrócić do pracy dziennikarskiej, a że bardzo chciał się zemścić na oprawcach, zaczął pisać wymierzone w sanacyjne rządy powieści. W wiedzy obiegowej zazwyczaj przemieszane są ze sobą elementy prawdziwe i zmyślone, zniekształcone wieloletnim przekazywaniem z ust do ust jak w zabawie w głuchy telefon. Tak jest i tutaj. Dołęga-Mostowicz nie był zecerem, tylko korektorem (ale cóż to dla jego kolegów-literatów była za różnica? Zecer i korektor podobno coś tam robią przy książce oddanej do druku). Pomysłu pisania literatury nie wbili mu do głowy pałkami jego oprawcy, on myślał o tym od początku współpracy z „Rzeczpospolitą”, a pewnie i dużo wcześniej. Może odkąd w szkole elementarnej w rodzinnym Głębokiem wymyślał przedstawienia wystawiane z kolegami przy okazji legalnych i nielegalnych, religijnych i świeckich uroczystości i improwizował opowiadania dla rówieśników, kiedy jego matka, nauczycielka w tejże szkole, prosiła go o zastępstwo.

Od początku 1925 roku teksty podpisane TM, T.M., TEM zaczęły ukazywać się na łamach prawicowego dziennika „Rzeczpospolita” niemal codziennie, i widać było od razu, że kryjący się za tymi kryptonimami autor ma poważne literackie ambicje, a także spore zdolności. O tych pierwszych wspominał wielokrotnie w swoich tekstach na rozmaite tematy, takich, jak choćby przeprowadzony już w marcu 1925 roku wywiad z nestorem warszawskiego środowiska literackiego, Aleksandrem Krausharem, zakończony słowami: „Uprzejmie pożegnawszy najstarszego, że się tak ośmielę wyrazić, kolegę po piórze, długo jeszcze rozmyślałem: Jaka też będzie moja przyszłość na niwie piśmienniczej? Czy zrobię bodaj dziesiątą część tego, co Aleksander Kraushar, i czy dane mi będzie tak długie lata służyć piórem społeczeństwu?”[1]. Te drugie zobaczyć można było gołym okiem w publicystyce młodego dziennikarza. Tadeusz Dołęga-Mostowicz niemal od początku swojej współpracy z „Rzeczpospolitą” rozsadza dość ciasne ramy ówczesnych dziennikarskich i publicystycznych formatów, wzbogaca swoje teksty o elementy artystyczne: obrazki rodzajowe, epizodziki portretujące spotykane na ulicach typy ludzkie, zasłyszane czy fikcyjne dialogi, językowe naśladownictwa, a nawet niemal liryczne refleksje. Spójrzmy choćby na fragment recenzji teatralnej, z odgrywanej w prowadzonym przez Tadeusza Gozdawę-Wiecheckiego (późniejszego Wiecha) Teatrze, nomen omen Popularnym sztuki Wiera Mircew, czyli tajemnica żony prokuratora, w której młody recenzent wbrew przyjętemu zwyczajowi zwrócił swoją uwagę nie w kierunku sceny, ale widowni:

Trzeci dzwonek. Oglądam widownię. Na 600 miejsc około 200 pustych. Mężczyźni w czapkach. Wszyscy w paltach, bo zimno jak w lodowni. Ale ożywienie, śmiechy, rozmowy, zapach mandarynek. Po dłuższej chwili szanowna publiczność rozpoczyna energiczną kanonadę, wybijając swe zniecierpliwienie obcasami o podłogę. Po pięciominutowej takiej uwerturze kurtyna poszła w górę. Grali... no nieźle. Widownia jednak była zachwycona. Każdy mocniejszy akcent aktora odbijał się na jej nerwach dla uważnego obserwatora prawie dotykalnie. Widzowie przez te kilka (aż cztery) godzin żyli akcją sztuki. Widziało się mandarynki i butersznyty, które w pół drogi do ust się zatrzymywały, a kiedy Wiera zabija kochanka, naraz z kilku miejsc odzywają się głosy aprobaty:

– Tak mu i trzeba, takiemu synowi! – lub:

– To ci morowa baba!

W ogóle publiczność ekspansywna, „wdzięczna”, jak mówią aktorzy. Największe zainteresowanie wzbudziła... kolacja na scenie.

– Te, Antek, czy oni naprawdę ją?

– No nie widzisz – bipsztyk.

W drugim rzędzie tuż za mną przyciszony głos dziewczęcy:

– Ale chlają gorzałę, jak świnie!

– Eee, i panna Felcia tyżby się napiła, co?

– Cheba wiszniaku... [2]

Tekst powstał kilka tygodni po prasowym debiucie przybysza z dalekiego Głębokiego, ale świadczy nie tylko o znakomitym osłuchaniu się z warszawską gwarą, nie tylko o świetnym oku do obyczajowych obserwacji, lecz i o umiejętności skomponowania lakonicznej, a przy tym wyrazistej scenki.

W zbiorze niniejszym znajdzie czytelnik spory wybór wczesnych małych form prozatorskich świadczących zarówno o ambicjach literackich młodego Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, jego sporej świadomości gatunków, jak i o tym, że potrafił on pisać w bardzo rozmaitych tonacjach. Obok opowiadań lirycznych czy wręcz melodramatycznych widzimy frywolne, obok przepełnionych patriotycznym czy moralistycznym patosem – pełne lekkiego dowcipu czy wręcz błazenady. Sprawność w posługiwaniu się ogromną rozmaitością publicystycznych i artystycznych gatunków, umiejętność skomponowania niemal na poczekaniu zgrabnej opowiastki, to był ogromny atut młodego adepta dziennikarstwa, dzięki któremu już kilka miesięcy po debiucie stał się on rozpoznawalnym i popularnym autorem. Publiczność prasowa tamtego czasu, co dziś trudno sobie wyobrazić, wręcz domagała się w swoich ulubionych tytułach literatury. I to nie tylko powieściowych odcinków wymagających systematycznego śledzenia, ale także lekkich opowiadań, nowelek, humoresek, politycznych alegorii, które można było z przyjemnością przeczytać przy śniadaniu i kawie (w gazetach porannych) lub przed snem (w gazetach wieczornych), a potem o nich zapomnieć.

Sęk w tym, że wokół z reguły politycznie afiliowanych gazet pełno było zawsze bardzo poważnych literatów składających redaktorom, pod groźbą śmiertelnego obrażenia się, utwory, o których można było powiedzieć wiele, ale nie to, że były lekkie. Drażliwi autorzy byli gotowi wykłócać się o każde słowo, które wyszło spod ich pióra, i broń Boże nie godzili się na takie powszechne wówczas prasowe praktyki, jak skracanie tekstu, czy jego wydłużanie odredaktorskimi wstawkami. Tymczasem dla redaktora nowela, niezależnie od jej artystycznego poziomu czy pozycji jej autora, to był bardzo często „michałek”, zapchajdziura, którą wyciągało się z szuflady wtedy, gdy zbliżał się czas odesłania szpalt do łamania, a brakowało tekstów „poważniejszych”. Młody korektor-felietonista, Tadeusz Dołęga-Mostowicz miał, jak się okazało, fantastyczną zdolność improwizacji. Jego starsza siostra, Janina, wspominała w rodzinnych rozmowach, że redaktorzy potrafili wydzwonić Tadeusza w kawiarni, że brakuje tekstu, a on ołówkiem na serwetce pisał felieton lub nowelkę, zanim goniec zdążył dobiec z redakcji.

Z pewnością nie raz w podobny sposób ratował sytuację podczas dyżurów korektorskich. Z pożytkiem dla tych czytelników, którzy w gazecie poszukiwali nie solennych artykułów o bieżącej polityce czy gospodarce, ale właśnie tekstów pozwalających rozerwać się, zabawić, zrobić coś z nadmiarem czasu. A może raczej dla czytelniczek niż czytelników. Dołęga-Mostowicz bardzo wcześnie, między innymi dzięki listom, które od czytelniczek dostawał, zorientował się, że gazety codzienne kupowane przeważnie przez mężczyzn czytują także ich domowniczki: żony, córki, nierzadko służące, które mają swoje własne, odmienne potrzeby czytelnicze. Rozumiał też, że zwracanie się ku czytelnicze kobiecej bez protekcjonalnego tonu (jaki lubił to robić choćby starszy kolega z łamów, Kornel Makuszyński), ale z rozpoznaniem ich potrzeb i upodobań w niczym publicyście i literatowi nie uwłacza.

Oprócz felietonów ewoluujących w gatunki artystyczne pisywał też Tadeusz Dołęga-Mostowicz nowele do świątecznych numerów „Rzeczpospolitej”: wielkanocnych, bożonarodzeniowych. Takie utwory, choć niekoniecznie lepsze od tych doraźnych, miały już większą rangę i świadczyły o tym, że redakcja ceni twórczość literacką młodego publicysty, pozwala mu zająć miejsce po uważanych wtedy w tym środowisku niemal za żyjących klasyków Józefie Weysenhoffie, Kornelu Makuszyńskim, Adolfie Nowaczyńskim, Adamie Grzymała-Siedleckim.

Sam Tadeusz Dołęga-Mostowicz traktował małe formy artystyczne, co można wyczytać w jego wczesnej publicystyce, jako rozgrzewkę przed podjęciem zaplanowanego i przemyślanego swojego zasadniczego życiowego celu: pisania powieści. Kiedy już cel ów zaczął realizować, kiedy pracował nad Kiwonami, Ostatnią brygadą, kiedy po ogromnym sukcesie Kariery Nikodema Dyzmy stał się jednym z najpoczytniejszych polskich powieściopisarzy, małych form prozatorskich pisywał znacząco mniej. Pochłaniało go nie tylko pisanie powieści, ale w nie mniejszym stopniu korzystanie z życia. Mostowicz, już jako głośny pisarz, bogacz i król życia, dzielił swój rok na cztery niemal równe części. Dwie z nich to była praca nad – regularnie – dwiema w roku powieściami, ale także recenzjami teatralnymi i kabaretowymi, felietonami, esejami. Trudno tu było znaleźć czas jeszcze na nowele, chyba że pióro poniosło i nowelka wyszła zamiast felietonu. Dwie kolejne części roku, to długie letnie i zimowe wakacje spędzane na podróżach lądowych, własnym samochodem, i morskich, transatlantykami, bywaniu w modnych uzdrowiskach (choć zdrowie dopisywało) i magnackich rezydencjach, ale także na lekturach: czytał Mostowicz mnóstwo, w kilku językach, nie tylko literatury pięknej, ale i filozofii, dzieł historycznych, socjologicznych. Wakacje był to dla Mostowicza czas święty i pracy pisarskiej wtedy nie podejmował.

Wyjątki jednak się zdarzały. Jak choćby ten z maja 1935 roku, kiedy wydawca „Wieczoru Warszawskiego”, pisma, w którym Dołęga-Mostowicz zamieszczał swoje powieściowe odcinki, postanowił wejść na rynek z nowym dziennikiem porannym, „Gońcem Warszawskim”. Drukowana w odcinkach powieść Dołęgi gwarantowałaby dobry start, dla niej samej gazetę kupiłyby, bez przesady!, dziesiątki tysięcy czytelników. Ale lato tego autora zaczynało się akurat w maju i nie było mowy, żeby namówić go na zmianę planów. Udało się uprosić o długą nowelę, którą co prawda można było podzielić nie na sto pięćdziesiąt odcinków (z tylu składała się przeciętna gazetowa powieść), ale zaledwie na trzynaście, jednak pozwoliło to wołami na pierwszej stronie tak zareklamować czytelnikom pierwszy numer: „Już w dzisiejszym numerze zaczynamy drukować pasjonujący utwór znakomitego powieściopisarza Tadeusza Dołęgi-Mostowicza pt. Przygoda w Połubiczach”[3].

Do małych form prozatorskich zaczął Dołęga-Mostowicz wracać z większą regularnością od roku 1937, kiedy to „zmienił barwy klubowe”, zakończył współpracę z endeckim „Wieczorem Warszawskim” i zaczął publikować w pismach wydawanych przez największy polski koncern wydawniczy „Dom Prasy”. Tu płacono mu bajecznie, a proszono o teksty nie tylko do wieczornej i porannej mutacji dziennika „Kurier Czerwony” (z nadtytułami „Dobry Wieczór” i „Dzień Dobry”), ale także do tygodnika „Kino”. Zapowiadane wcześniej teksty największej gwiazdy polskiej literatury popularnej gwarantowały zwiększoną sprzedaż numerów, w których się pojawiały. Także i teraz Mostowicz pisał rzeczy lekkie, dowcipne, frywolne, takie właśnie, jakich domagali się czytelnicy, a zwłaszcza czytelniczki codziennej i kolorowej prasy.

W przeprowadzonej na początku 1938 roku ankiecie W pracowniach pisarzy polskich Dołęga-Mostowicz mówił o właśnie wydawanych w postaci książkowej Trzech sercach, o planowanej powieści satyrycznej (prawdopodobnie Pamiętniku pani Hanki) wspominał o wciąż odkładanym na później utworze historycznym i dodawał: „Przygotowuję do druku tom nowel, który ukaże się prawdopodobnie w maju br.” [4]. Tom ów nie ukazał się ani w maju 1938 roku, ani nigdy i dziś już pewnie nie dowiemy się, czy pisarz chciał w nim zebrać nowele już drukowane w prasie, czy też napisane specjalnie na tę okazję. Pierwsza możliwość, być może z pewnym dodatkiem drugiej, jest wielce prawdopodobna. Tadeusz Dołęga-Mostowicz na każdej ze swoich powieści zarabiał wielokrotnie: najpierw drukując w gazetowych odcinkach w piśmie, z którym stale współpracował, potem udzielając licencji gazetom prowincjonalnym, później wydając w postaci książkowej, a często także sprzedając prawa do ekranizacji. Dlaczego w przypadku nowel miałoby być inaczej?

Jednak w roku 1938 i 1939 Dołęga-Mostowicz poświęcał mnóstwo czasu i energii innej swojej pasji – filmowi. Odwiedzał plany filmowe, pisał i czytał scenariusze filmów-adaptacji swoich powieści, organizował szkołę filmową, wykładał. Na zebranie swoich nowel nie znalazł czasu, którego, jak się okazało, zostało mu już bardzo niewiele. Myślę, że w niniejszym zbiorze znajdą czytelnicy część tych utworów, których ponowną, książkową publikację planował sam autor. Bardzo zresztą możliwe, że kiedyś poznamy więcej prasowych próz Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. On w pierwszych latach swojej pisarskiej aktywności posługiwał się wieloma prasowymi pseudonimami i kryptonimami, z których, jak sądzę, nie wszystkie jeszcze poznaliśmy. Nowel, co do których mam podejrzenie, ale nie mam pewności, że wyszły spod pióra autora Profesora Wilczura, nieco nazbierałem, a wiem, że niedługo cyfrowe analizatory stylu osiągną taką doskonałość, że nie będę musiał polegać wyłącznie na swojej intuicji.

Na końcu tomu znajdą czytelnicy jeszcze jedną smakowitą ciekawostkę. Rymowaną, komiczną szopkę pióra Tadeusza Dołęgi-Mostowicza posługującego się pseudonimem C. hr. Zan z bożonarodzeniowego numeru dziennika „ABC” z 1928 roku. Szopki, będące niejako ripostami na te tworzone przez prosanacyjnych skamandrytów: Jana Lechonia, Antoniego Słonimskiego, Mariana Hemara i uwielbianego przez Mostowicza Juliana Tuwima, tworzył Mostowicz już w „Rzeczpospolitej”, ale tę z „ABC” wybrałem jako najbardziej błyskotliwą, najbardziej wobec polityków sanacji złośliwą, zadającą kłam twierdzeniom, jakoby po pobiciu przez policyjno-gangsterską bojówkę we wrześniu 1927 roku pisarz bał się otwarcie występować przeciwko panującemu obozowi i jego dygnitarzom. A jednocześnie jako świadectwo lekkości pióra i szerokości pisarskich potencjałów przyszłego autora Kariery Nikodema Dyzmy. Dobrze czytać tę szopkę przy wtórze popularnych piosenek, których słowa autor parafrazował.

Życzę miłej lektury!

Jarosław Górski

Czwarty król

Wszyscy trzej siedzieliśmy źli i skwaszeni. Trudno o dobry humor wtedy, gdy się przyjechało po piekielnej zadymce, by zagrać w brydża i okazało się, że brakuje czwartego partnera. Można oczywiście grać z „dziadkiemˮ, ale nie jest to zajęcie godne prawdziwego brydżysty. Nawet dobra kolacja i wyśmienite trunki, którymi gospodarz chciał nam wynagrodzić zawód, nie poprawiły nastroju. Wstaliśmy od stołu i przeszliśmy do obszernej sieni, gdzie na wielkim kominie jaskrawo buchał ogień. Za oknami wyła śnieżyca, wicher był tak silny, że raz po raz trzeszczały wiązadła dachu starego dworu. Oczywiście ani ja, ani pan Paweł nie myśleliśmy o powrocie. Konie już od dawna były wyprzężone. Gospodarz zresztą nie puściłby nas na pewno.

Pani i panna domu ulotniły się zaraz po kawie. Rozmowa się rwała. Kwaśny nastrój znikł dopiero, gdy pan Paweł powiedział:

– Ostatecznie nie możemy potępiać Karola. Mógł przecież zabłądzić. Może gdzieś teraz biedak siedzi w jakiejś chłopskiej chałupie o Bóg wie ile kilometrów od Poratyniec.

– Straszliwa zadymka – zauważył gospodarz. – Boję się, czy nie spotkało go coś gorszego.

Paweł potrząsnął głową:

– Nie obawiajmy się. Karola nigdy nic złego nie spotka. To urodzony szczęściarz. Właściwie mówiąc, powinniśmy być mu wdzięczni, że nie przyjechał. Ograłby nas z całą pewnością.

Uśmiechnęliśmy się, a Paweł zapytał:

– Czy znacie jego historię z królewską czwórką?

Potrząsnąłem przecząco głową, a gospodarz powiedział:

– Wiem, że kiedyś był namiętnym pokerzystą.

– O tak – potwierdził Paweł. – Namiętnym i wyjątkowo szczęśliwym. Było to jeszcze w owych czasach, gdyśmy razem studiowali na Moskiewskim Uniwersytecie. Podziwiałem tego chłopca. Całe noce spędzał w klubie, a z rana był zawsze świeży, wesoły i wypoczęty. Wiecie jak świetnie był sytuowany. Pani szambelanowa nigdy nie żałowała mu pieniędzy. Zdaje się, że miała ten snobizm, by jej syn najbardziej błyszczał w towarzystwie. Jak wiecie w Moskwie w owych czasach nie było to rzeczą łatwą. Złota młodzież z arystokracji rosyjskiej, synalkowie bogatych kupców szastali tysiącami.

– W niezbyt wybredny sposób – zauważyłem.

– Tak – przyznał Paweł. – Jednak taki wówczas styl panował w Moskwie. Taka moda. Należało mieć swoje rysaki[5], abonamentową lożę, znaną aktorkę na utrzymaniu, no i drogo grać w klubie. Ja osobiście nigdy nie miałem upodobania do hazardu. I jeżeli chodziłem do klubu z Karolem, to tylko dlatego, że po prostu mnie do tego zmuszał. I owego wieczoru, a raczej owej nocy nie brałem udziału w grze. Zresztą gra była tak gruba, że nie mógłbym sobie na to pozwolić. Oprócz Karola przy stoliku siedzieli trzej starzy, wytrawni gracze. Bank raz po raz dochodził do dziesięciu, a nawet piętnastu tysięcy rubli. Szczęście szło zmiennie. Raczej jednak nie dopisywało Karolowi. Grał niespokojnie i jakby mniej pewnie niż zwykle. Zdawało mi się, że nawet nerwowo. Drgała mu powieka, gdy z pozorną niedbałością „filowałˮ karty, zwyczajem pokerzystów – prawie ich nie rozsuwając. Przyglądałem mu się nie z niepokojem, bo mógł przecież pozwolić sobie nawet na znaczną przegraną, ale z niesmakiem. I właśnie chciałem zaproponować mu, by skończył grę, gdy spostrzegłem, że świeżo rozdane karty jakby go podnieciły. Zresztą jeżeli nie na twarzach grających, to w sposobie ich licytacji uwydatniło się to, że bodaj wszyscy dostali dobre karty. Jeszcze przed przykupem[6] bank się zaokrąglił do dziesięciu tysięcy. Wokół stolika zaczęli się gromadzić ludzie od stołów sąsiednich. Panowie w milczeniu przysłuchiwali się licytacji, panie szeptały między sobą podniecone i z wypiekami na twarzy. Każdy z czterech graczy zmienił tylko po jednej karcie.

– To istotnie emocjonujący moment! – zawołał gospodarz.

– O tak – potwierdził pan Paweł. – Pierwszy głos należał do kupca Iwancewa i ten otworzył z pięciu tysięcy. Następny przebił poczwórnie. Jako trzeci, pułkownik Gromow niedbale powiedział:

– Te dwadzieścia pięć i siedemdziesiąt pięć.

Biedny Karolek poczerwieniał. To już, oczywiście, było wariactwem. Taką sumą nie rozporządzał. Wszystkie oczy wpatrzone były w niego. Zajrzał do portfelu i uśmiechnął się z przymusem:

– Panowie wybaczą – powiedział. – Chciałbym zagrać o to, ale przy sobie nie mam pieniędzy. – A trzeba panom wiedzieć, że regulamin klubowy najsurowiej w świecie zakazywał gry nie na gotówkę. Kupiec Iwancew zrobił uprzejmą minę:

– No cóż? Niech pan pojedzie po pieniądze. Zaczekamy.

Wśród ogromnego napięcia dyżurny członek zarządu przystąpił do opakowania i zalakowania kart poszczególnych graczy. Nie chodziło przecież o drobiazg. W banku było 110 tysięcy. A 110 tysięcy rubli w owych czasach stanowiło niezłą fortunkę. Wybiegliśmy z klubu z Karolem i gdyśmy wsiadali do sanek, zauważyłem sceptycznie, że wątpię, by szambelanowa zechciała mu dać sto tysięcy.

– Mama musi mi dać. Ona mnie zrozumie. Sama jest pokerzystką, a wiesz, co ja mam w karcie?...

Pochylił się do mego ucha, jakby bał się, że stangret nas podsłucha i dodał:

– Cztery króle! Cztery króle i asa! Czyż nie rozumiesz, że to jest pewna wygrana?!

– No, niezupełnie pewna – mruknąłem. – Możesz trafić na pokera. Pułkownik Gromow przebił bardzo wysoko.

– Ach. To blaga. Jestem przekonany, że to blaga. Głowę dam za to!

Była godzina trzecia w nocy. W pałacyku szambelanowej wszyscy spali. Po długim dzwonieniu otworzył zaspany Michał i z wielkim zgorszeniem patrzył na młodego pana, gdy ten, nie zdejmując futra ani czapki, pędem wbiegł na górę, gdzie była sypialnia jego matki. Nie wszedłem do sypialni, lecz przez drzwi słyszałem dokładnie, jak w podnieceniu tłumaczył szambelanowej swoje niezwykłe szanse. Wysłuchała go uważnie, a gdy skończył, powiedziała:

– Wyjdź i zaczekaj.

Zawsze była taka lakoniczna. W przyległym do sypialni buduarze oczekiwaliśmy niecierpliwie. Po upływie dwudziestu minut ukazała się w drzwiach. Zdziwiliśmy się, że była całkowicie ubrana. Wychyliła się na schody i krzyknęła:

– Michale! Moje futro!

– Mama nie ma tych pieniędzy w domu? – z rozczarowaniem zapytał Karol.

– Owszem, mam – odpowiedziała spokojnie.

– Więc co? Mama chce jechać do klubu?

– Tak – skinęła głową. – Jesteś trzpiot i wolę to sama rozegrać.

Po kwadransie byliśmy w klubie – ciągnął pan Paweł. – Partnerzy Karola, którzy posilali się w bufecie, na wiadomość o jego powrocie natychmiast przyszli do stolika. Karty zostały odpieczętowane. Szambelanowa, jak zwykle poważna i lodowato uprzejma, zajęła miejsce syna, wypytała jeszcze raz o przebieg licytacji, na pozór obojętnie przyjrzała się swoim kartom i wśród ogólnej ciszy wyskandowała:

– Więc dobrze. Te sto i jeszcze pięćdziesiąt tysięcy.

Pan Paweł powiódł po nas triumfującym wzrokiem i zrobił dłuższą pauzę. Obaj jednak wytrzymaliśmy ją jak należało, chociaż paliła nas ciekawość.

– Kupiec Iwancew wlepił wzrok w żyrandol jakby czekał odeń rady i wreszcie mruknął:

– Pas.

Drugi partner powtórzył to po nim jak echo. Pułkownik bez słowa zmieszał swoje karty z talią. Wszyscy wstali. O dalszej grze już oczywiście nie mogło być mowy. Tłum otaczający stolik zaczął się rozchodzić, żywo komentując przebieg faktów. Karol śmiał się nerwowo i zacierał ręce:

– Wiedziałem, że tak będzie. Wiedziałem, że tak będzie... – powtarzał.

Przeszliśmy do sali restauracyjnej i gdy już siedzieliśmy przy stoliku, szambelanowa chłodno spojrzała na syna.

– A jednak wygranej nie dostaniesz, boś na nią nie zasłużył. Gracz, który nie umie odróżnić waleta od króla nie powinien siadać do pokera.

Karol wytrzeszczył oczy:

– Co mama przez to chce powiedzieć?

– Że nie miałeś czwórki królewskiej, lecz tylko trzy króle i waleta pik.

W sieni zapanowało milczenie.

– To była dzielna baba – z przekonaniem zawyrokował nasz gospodarz.

„Dobry Wieczór! Kurier Czerwonyˮ 1938, nr 355 (24 XII)

Dublowana etyka

Pan Wawrzonkiewicz ma kamienicę i etykę. Etykę ma właśnie dlatego, że ma kamienicę. Można bowiem mieć kilka etyk, sto etyk, być całkiem etykietalnym i jednakowoż nie mieć kamienicy. Natomiast posiadanie kamienicy wytwarza niejako konieczność zafundowania sobie etyki i to specjalnie kamienicznej etyki.

Spytacie: po diabłaż Wawrzonkiewiczowi etyka?

Otóż jest mu ona potrzebna jak psu dziura w moście, jak umarłemu piąta noga u wozu, jak Litwie niepodległość, a czytelnikowi ten felieton. Jednak pies ma dziurę w moście, umarły – piątą nogę u wozu, Litwa – niepodległość, a czytelnicy felieton. Cóż więc dziwnego, że i pan Wawrzonkiewicz ma swoją kamieniczną etykę. Od przybytku głowa nie boli, a jeżeli boli, to mając przybytek, można sobie pozwolić na zapłacenie lekarza.

Nie o to zresztą chodzi.

Główną jest rzeczą, że pan Wawrzonkiewicz nie tylko ma kamienicę, lecz i mieszkanie numer 3 w jej murach, piękne siedmiopokojowe mieszkanie, z którego sześć pokoi i kuchnię odnajmuje swoim sublokatorom w liczbie 22 samych „solidnych panów na stanowiskach”. Każdy z nich płaci panu Wawrzonkiewiczowi 60 zł miesięcznie, co według arytmetyki wynosi 1320 zł miesięcznie, a według zeznań podatkowych 200 zł. Różnica ta wynika z wrodzonego wstrętu, jaki żywi pan Wawrzonkiewicz do matematyki.

Nie o to zresztą chodzi. Oto pan Wawrzonkiewicz jako lokator miał nie tylko mieszkanie, lecz i etykę. Specjalną lokatorską etykę. I tragedią jego był fakt, że obie jego etyki bardzo często wchodziły ze sobą w kolizję. Przede wszystkim człowiek ten był niezwykle systematyczny. Każdego pierwszego dnia miesiąca rozsyłał jako kamienicznik do wszystkich lokatorów kwity z wezwaniami do uregulowania komornego. Zebrane pieniądze chował do specjalnej kasy z napisem „Z kamienicy”. Później rachował gotówkę i z oburzeniem stwierdzał, że brak jest komornego z mieszkania numer 3 zajmowanego przez pana Wawrzonkiewicza.

– To jest świństwo! – mówiła w nim kamieniczna etyka.

– Masz pan tyle pieniędzy, możesz pan tydzień poczekać – odpowiadała etyka lokatorska.

– Co znaczy: tyle? Diabli panu do tego. Ani myślę czekać – mówiła mu pierwsza.

– Bardzo mi przykro, ale teraz nie mogę. Żadnej pracy nie mam, tylko 200 zł od sublokatorów.

– Dwieście? – ryknęła etyka kamieniczna – a tysiąc z górą nie łaska? Zaraz płacić!

Będąc u znajomych na Nowo-Senatorskiej 18, pan Wawrzonkiewicz dowiedział się, że Kaczorkowscy od swoich sublokatorów biorą po osiemdziesiąt złotych za kąt.

Tu się droga załamała, tu się droga zawróciła, jak mówi poetka. Pan Wawrzonkiewicz poczuł raptowną nienawiść do swoich sublokatorów.

– Jak to? To u mnie i punkt lepszy, i wejście ładniejsze, a te oszusty płacą tylko po 60? O nie, tak dalej nie będzie!

Po przyjściu do domu zakomunikował wszystkim „podnajemcom”, że albo 90, albo fora ze dwora. Tamci jednak śmieli się mu w nos (i to jego piękny, solidny nos!) i powiedzieli, że ani myślą.

– No to was i tak wyrzucę!

– Ano próbuj!

Zaraz nazajutrz pan Wawrzonkiewicz zamknął na klucz dwa zera. Sublokatorzy zamek wyłamali. Poszedł na skargę do komisariatu.

– Proszę pana, niech pan nie zamyka drugi raz, bo nie oni, ale pan będzie karany. To jest przedmiot pierwszej potrzeby.

Wrócił wściekły do domu i wyłączył elektryczność. Nazajutrz zamknął gaz. Sublokatorzy zaczęli palić lampy naftowe i herbatę gotować na prymusie. Kopeć i swąd nafty zapełnił mieszkanie. Pan Wawrzonkiewicz otworzył okno na korytarzu i w swoim pokoju. Zrobiło się zimno jak w psiarni. Nałożył futro, oni też, lecz kopcili w dalszym ciągu. Odkręcił dzwonek od drzwi – walili pięściami aż echo szło po całym mieszkaniu.

Ta zaciekła walka trwała dwa miesiące z górą. Jedynym jej urozmaiceniem były wykwintne dialogi.

Wreszcie pan Wawrzonkiewicz wpadł na świetny pomysł. Kupił puzon. Z trudem przydźwigał tę ciężką trąbę do domu i gdy tylko noc zapadła, piekielne wycia rozdarły powietrze. Trąbił. Trąbił jak słoń w pustyni, jak anioł śmierci na koniec świata, jak orkan wyrywający wieże z korzeniami... Ach, jak on trąbił! Wszyscy mieszkańcy kamienicy bez różnicy płci, wieku, wyznania zerwali się z łoża.

– Jezus, Maria, pożar!

– Jaki pożar? To pewno trzęsienie ziemi.

– Ratujcie, ratujcie!

A pan Wawrzonkiewicz trąbił i trąbił aż do godziny siódmej rano.

O siódmej uśmiechnięty pan Wawrzonkiewicz położył się spać. Wtem zahuczał bęben i zadzwoniły czynele – sublokatorzy urządzali kolejny występ. Koncert na bębnie trwał do wieczora i kiedy tylko ozwała się trąba, zaraz jej zawtórował.

Wówczas to widziano ludzi siwych, kobiety i dzieci, jak z tobołami na plecach uciekali z kamienicy i sąsiednich domów.

Tymczasem o północy koncert się skończył. Lecz tu obudziła się u pana Wawrzonkiewicza jego kamieniczna etyka.

– Cóż u diabła za awantury w tym mieszkaniu numer 3? Trzeba się udać do sądu o eksmisję.

Nazajutrz dowiedział się od adwokata, że sublokatorów sądownie w takich warunkach wylać niepodobna. Jedyny sposób to podać prośbę do Sędziego Pokoju o wyeksmitowanie lokatora głównego. Wtedy i sublokatorów się wyrzuci.

– Świetna myśl – ucieszył się Wawrzonkiewicz.

Natychmiast ułożono podanie, gdzie właściciel domu, pan Ignacy Wawrzonkiewicz uprasza sąd o wyeksmitowanie z lokalu numer 3 lokatora Ignacego Wawrzonkiewicza za ustawiczne zakłócanie spokoju w całej kamienicy.

Na dziś właśnie naznaczona jest rozprawa sądowa.

Ciekawa rzecz: kto wygra? Wawrzonkiewicz czy Wawrzonkiewicz?

„Rzeczpospolita” 1925, nr 79 (11 III)

Dziwna kamienica

Czy znacie, szanowni państwo, ten wielki dom przy ulicy Dziwnej u zbiegu ulic Sprzecznej z Kiepską? Pokaźna kamienica z trzema oficynami tworzącymi czworobok. Niedawno jeszcze należała do panów Iwanowa, Szulca i Oesterreichera[7], którzy ją psim swędem wycyganili od pana Nierząda[8]. Jak wiadomo, trzej gospodarze pokłócili się pewnego pięknego lipcowego poranka i zrobili na podwórzu taki wrzask, że zniecierpliwieni lokatorzy wybiegli z mieszkań i wyrzucili wszystkich trzech za bramę, a gdy ci próbowali się dobijać – dołożono im jeszcze w hipotekę, aż jeden z nich pojechał do Rygi[9], dwaj inni – Friedrich heraus[10], a w ogóle k’czortu na kuliczki[11], wont, lokatorzy zaś stworzyli spółdzielnię z ograniczoną odpowiedzialnością i zapisali dom na swoją nieczystą własność jako prawni spadkobiercy w prostej linii (za prostej!) nieboszczyka Nierząda.

Przede wszystkim trzeba było przeprowadzić kapitalny remont zaniedbanej kamienicy. Tynki odrapane rychło załatano, dziury w dachu zalepiono, aliści najwięcej kłopotu było z włączeniem kamienicy do ogólnej sieci wodociągów: dostępu do wody! Po wielkich trudach udało się uzyskać taki ciasny korytarz i nie tyle dostęp, ile ustęp gdański do morza[12]. A gdy już załatwiono tę potrzebę naturalną, zamiast zająć się wzmocnieniem fundamentów, rozpoczęto kłótnię: na jaki kolor kamienicę wypacykować?

Lokatorzy mieszkania numer 12[13] byli zdania, że skoro fronton jest wymalowany barwami biało-czerwonymi – to i wszędzie, także a jakże, winno być wykolorowane na biało-czerwono.

Natomiast lokatorzy z mieszkania numer 2 ani słyszeć o tym nie chcą: precz z biało-czerwonym, dość mamy jego od zewnątrz, a we środeczku ma być na czerwono, bo na nim robotnicza krew.

Państwo Szesnastkowery chcą na niebiesko, hrabstwo Nieświescy – na karmazynowo, Piastowiczowie – na zielono, Enpachciarz Wyzwoleński na czerwono-zielono, a lokator sutereny, komiwojażer Sowdurakin uważa, że nawet i fronton trzeba wyczerwonić.

Lokator z mieszkania bez numeru rozmyślał, rozważał, a że był prezesem spółdzielni lokatorskiej, zadecydował:

– Ani na czerwono, ani na zielono, ale wszystkie kolory w kupę – niech kamienica będzie srokata, łaciata, pstra.

Wszyscy zaprotestowali.

– Cóż to za kolor? Sąsiedzi będą się z nas wyśmiewać!

Ale lokator z mieszkania bez numeru, ani drgnął. Mając kasę spółdzielni w swoim ręku, wynajął malarzy i jazda do roboty. Mało tego.

W kamienicy od wieków pustką stało mieszkanie numer 44[14], każdy by się chciał tam zainstalować, ale za wysokie były progi. Próbował i pomieniony lokator – na próżno. Tedy powiedział sobie:

– Nie mogę być lokatorem numeru 44? A no to zajmę mieszkania: czterdzieste i czwarte. Zawsze to razem 44, a kto głupi i tak się nie pozna.

Po tej przeprowadzce znowu były protesty i narzekania, że to niby bujanie gości, ale ludek kamieniczny rychło się uspokoił: jakoś to będzie. No i jest „jakoś”. Obojętnym już okiem patrzono, gdy na latarni domowej zasmarowano w napisie „demokracja” pierwsze trzy litery i zamiast nich dopisano „aut”, gdy dyktę wyrabianą w tym domu pod marką „Sejm” zaczęto produkować pod marką „Tura”, gdy na domu wywieszono sporo brudnej bielizny itd. Prezes spółdzielni zaangażował do utrzymywania porządku wewnątrz kamienicy dozorcę... ginekologa[15], administratorem zrobił maszynistę[16], pisarzem chirurga[17], a na dobitek licznik zaaplikował[18].

Lokatorzy i to znieśli. Ale ich największą zmorą jest przekupka z facjatki Sanacja[19]. Ta baba wszystkim zatruwa życie. Wiecznie zaśmieca podwórze i od rana drze się ochrypłym głosem prawdy najpaskudniejszym słowami...

Toteż od „Czasu” do „Czasu” otwierają się wszystkie okna i lokatorki przywołują awanturnicę do porządku. To staruszka Endecja, to majstrowa Pepesiakowa, to Magda Wierzchosławicka[20], to Chadecja panna, to hrabina Nieświeska upominają niesfornego a wyuzdanego babsztyla. Nawet na skargę do prezesa chodzą. Ale bez skutku.

I tak płynie życie w kamienicy. Na podwórzu wciąż tumany kurzu, bo hrabina Nieświeska wciąż trzepie swoje stare graty w nadziei, że i u niej jeszcze będzie bal. W suterynach i piwnicach wre robota. Tam podważają fundamenty, a choć administracja domu wie o tym – nie chce jakoś rzezimieszków wyeksmitować.

Prezes spółdzielni zaciął się i niczyich rad nie słucha i milczy, jako że wierzy święcie, iż on to właśnie jest lokatorem 44.

Ale kamienica, choć mocno stoi, tu i ówdzie zaczyna się krzywić. Wprawdzie czerwony gmach opierający się o jej wschodnią ścianę[21] nie jest jeszcze tak ciężki, by mógł tę ścianę rozgnieść, wprawdzie zachodnia ściana też nie jest z papieru[22], ale przecież jak te dwa domy już całkiem pewnie staną na fundamentach, dla kamienicy niebezpieczeństwo wzrośnie.

I wiele trzeba pracy, by jej zapewnić bezpieczeństwo. Trzeba wzmocnić i odnowić wiązania, trzeba powietrze oczyścić, żeby mieszkańcy w razie czego mieli zdrowie i ochotę do roboty. Trzeba to wszystko zrobić...

Taka to jest kamienica przy ulicy Dziwnej.

„Rzeczpospolita” 1927, nr 173 (26 VI)

Fiołki na deszczu

Ciepły deszcz o szyby dzwoni. Spływa dużymi miękkimi kroplami po szkle. Wywołuje was na ulicę chlupoczącą pod spiesznym krokami. Na drutach zawisły kropelki paciorek, tryska szarawa woda spod pneumatyków rozpędzonych aut. Jakże rozkosznie iść pod jednym parasolem, skupiając całą uwagę na chodniku przed drobnymi pantofelkami towarzyszki!

Ciepły deszcz... Czy wiosna?

Bliżej nam jest iść aleją – zboczymy jednak. Muszę pani kupić mały bukiecik fiołków od tego chłopca z wąskimi oczyma. Po jego brązowej buzi spływa woda, ciepły deszcz wiosenny. Żebyś nie musiała, a raczej żebyś mogła, na pewno wycałowałabyś te mokre uśmiechnięte policzki.

Kropelki dudnią po naszym jedwabnym namiociku, gdzieśmy sam na sam. Po co kłamać, kiedy się tak wyraźnie zdradzamy biciem serc, które... wiedzą o sobie wszystko.

Czy wiosna...?

– Kupcie fiołki, ociekające ciepłą wodą deszczową!

Już nikt nie uwierzy w powrót zimy! Nikt! Wszyscy chłoniemy łagodne miękkie powietrze, upajamy się wonią kwiatków (muszą pachnieć!), idziemy osłonięci parasolem pod rozkosznym dudnieniem kropelek...

Ciepły deszcz – wiosna.

„Rzeczpospolita” 1925, nr 39 (8 II)

List pana Zagłoby

Wczoraj listonosz, widocznie przez pomyłkę wrzucił do mojej skrzynki list adresowany:

„Do Jaśnie Wielmożnego Imci Pana Michała Jerzego Wołodyjowskiego, Pułkownika Chorągwi Laudańskiej”.

Poszedłem na pocztę.

– To nie do mnie adresowane – powiadam – a listonosz doręczył.

– To nas nie dotyczy – odrzekł urzędnik obejrzawszy kopertę. – A pan nie zna tego Wołodyjowskiego?

– Znam ze słyszenia.

– A adres?...

– Królestwo Niebieskie...

– Eeee... co pan opowiada, przecież tu na kopercie stoi wyraźnie „Imci”, to znaczy, że to musiał być urzędnik w Imci, w tej amerykańskiej Imci[23]...

Po dłuższych pertraktacjach urzędnik zirytował się:

– A rób pan z tym listem co się panu rzewnie (!) podoba!

I zatrzasnął okienko.

Cóż miałem począć? – Myślę sobie: najlepiej list wydrukować. Wydrukuję – myślę – a może tą drogą list do adresata dojdzie.

Oto jego dosłowna treść:

„Wielmożny, a sercu memu wielce miły Panie Michale.

Laudatur[24] Jezus Chrystus, poczynam, a tuszę, że mi odpowiesz: in saecula saeculorum[25]. Amen. Przybywszy zasię i w stołecznym grodzie Warszawie na ulicy Piwnej zamieszkawszy, u pewnego kanonika, który mnie z wielką kontentacją gości, a respektem i fukierowskim miodem podejmuje, rozejrzałem się wokół, by pomiarkować, co się w naszej Rzeczy Pospolitej dzieje.

De privatis[26] w przyszłym liście relacją ci zdam, a teraz ino de publicis[27] słów parę wypiszę, co uważnie czytaj, jako że od byle kogo tego nie usłyszysz, bo już nieboszczyk Sobiepan, Panie świeć nad jego duszą, pan na Zamościu mawiał, że kanclerski mam łeb, co Ci, drogi Michale, i mój siestrzan Roch Kowalski łacno przytwierdzić może, a wiesz, że zełgać nie potrafi, mentem[28] powolne mając.

Otóż tu ze stolicy wielki na kraj cały mam prospekt i zdziwienie mnie dech zapiera, że się do naszych czasów tak mało w Polszcze zmieniło. Gdyby nie maszyny piekielne i nie podwiki a białogłowy, co kiecki nieprzystojnie przykróciły, tak że inter pedes[29] co roślejszej Ty sam, Drogi Michale, głowy nie uchyliwszy, przejść byś mógł, o kieckę nie zawadzając, gdyby nie te inowacje snadnie bym, suponuję, ojczyznę dzisiejszą mógł porównać, z owemi czasy, kiedyśmy to po rebelii chamstwa i Szwedów inwazji na elekcję do Warszawy zjechali.

Wszędzie prywata