Paulina - Aleksander Dumas (ojciec) - ebook

Paulina ebook

Aleksander Dumas ojciec

5,0

Opis

Trzymająca w napięciu opowieść. Aleksander Dumas wędrując po świecie trafia do Szwajcarii. Tam spotyka swojego dobrego znajomego, Alfreda de Nervala, który podróżuje w towarzystwie pięknej kobiety o imieniu Paulina. Kobieta wydaje się być ciężko chora, ledwo trzyma się na nogach. Po jakimś czasie Dumas znów spotyka parę zakochanych, lecz stan Pauliny bynajmniej się nie poprawia. Po kilku miesiącach w roku 1834 Dumas ponownie spotyka Alfreda,. Dowiaduje się wówczas, że Paulina umarła. Załamany de Nerval próbuje normalnie żyć. Znajomi dostrzegają na ramieniu Alfreda ślad po kuli. Alfred wyznaje, że to ślad po jego ostatnim pojedynku, nie chce jednak wyjawić jego szczegółów. W końcu zgadza się wyznać całą prawdę Dumasowi. Przyjaciele spotykają się, po czym de Nerval opowiada pisarzowi swoją historię. Kilka lat temu Alfred de Nerval zakochał się w poznanej na przyjęciu pięknej dziewczynie nazwiskiem Paulina de Meulien. Dziewczyna była z bogatej rodziny. Zbyt bogatej, by młodzieniec mógł ją poślubić. Załamany tym faktem Alfred wyrusza w świat szukać przygód i majątku. Któregoś dnia wraca do Francji, gdzie spotyka go nowy cios ze strony losu – Paulina wyszła bowiem za mąż za hrabiego Horacego de Beuzeval... (za Wikipedią). A co było dalej, dowie się czytelnik po lekturze całej powieści. Zakończenie trudne do odgadnięcia.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 179

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Aleksander Dumas (ojciec)

 

Paulina

 

przekład anonimowy

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Eugene de Blaas  (1843–1931), Jeune beauté vénitienne sur un balcon. Huile sur toile (ok. 1932),

licencjapublic domain, źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Blaas_4.jpg

This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law, including all related and neighboring rights.

 

Wydanie według edycji z roku 1928.

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-515-9

 

 

 

ROZDZIAŁ I

 

Pod koniec roku 1834 zeszliśmy się wieczorem jednej soboty w małym saloniku, przylegającym do sali fechtunkowej Grisiera, słuchając z floretem w ręku, a cygarem w ustach, uczonych teoryj naszego profesora, przerywanych od czasu do czasu anegdotkami, zastosowanemi do okoliczności. Wtem, drzwi się otworzyły i ukazał się w saloniku Alfred de Nerwal.

Kto czytał opis moich podróży po Szwajcarji, przypomni sobie młodego człowieka, towarzyszącego tajemniczej, zawsze zawoalowanej kobiecie, którą po raz pierwszy spotkałem w Fluelen, gdy razem z Franciszkiem spieszyłem do łódki, by nią dopłynąć do kamienia Wilhelma Tella. Przypomni sobie czytelnik, że Alfred de Nerwal, razem z którym miałem odbyć moją wycieczkę, wyprzedził mnie i odbił właśnie od brzegu w chwili, gdy byłem już od niego zaledwie o trzysta kroków oddalony, dając mi ręką znak przyjacielskiego pożegnania, które również mogłem sobie wytłumaczyć temi słowy: „Przepraszam cię kochany przyjacielu, byłbym ci towarzyszył z wielką przyjemnością... ale nie jestem sam i...” Na to odpowiedziałem innym gestem, który miał znaczyć: „Doskonale cię rozumiem...” Zatrzymałem się, skłoniłem na znak zezwolenia, w gruncie sam niezadowolony, bo, nie mając ani łódki, ani przewoźników, nazajutrz dopiero mogłem odbyć projektowaną wycieczkę. Powróciwszy do hotelu, zapytałem, czy znano tu kobietę, z którą odpłynął Alfred? Odpowiedziano mi, iż tylko to było wiadomem, że nosiła imię Pauliny i była bardzo cierpiąca.

Zupełnie już zapomniałem o tem spotkaniu, kiedy zwiedzając źródła gorącej wody w Pfeffers, ujrzałem Alfreda de Nerwal, prowadzącego pod rękę młodą kobietę, widzianą już w Fluelen, która i tym razem, zdawała się pragnąc zachować zupełnie incognito. Na mój widok cofnęła się; nieszczęściem jednak ominąć mnie nie mogła. Droga, którą postępowaliśmy, była rodzajem mostku złożonego z dwóch mokrych i śliskich tarcic, położonych wzdłuż muru podziemnego, wzniesionego o jakie czterdzieści stóp ponad przepaścią, wśród której wody Tamizy uderzały z łoskotem i szumem o swe czarne marmurowe łożysko. Tajemnicza więc towarzyszka mego przyjaciela osądziła, że wszelka ucieczka jest niemożebna i zapuściła też szybko woalkę na twarz i tak zasłonięta, zwolna się ku mnie zbliżała.

Opowiadałem już, jakie wrażenie wywołała wówczas na mnie ta kobieta, blada i lekka jak cień, postępująca bez trwogi nad brzegiem przepaści, jak gdyby już nie należała do tego świata. Alfred chciał, aby przeszła sama, lecz nie puściła jego ramienia, tak, że wkrótce znaleźliśmy się wszyscy troje na szerokości dwóch stóp; chwila ta jednak minęła jak błyskawica. Szczególna istota podobna do jednej z rusałek podobnych nad brzegiem potoku, lubiących igrać pianą wodospadu, nachyliła się nad przepaścią i przesunęła się jak cień ponad nią, nie dość jednak szybko, bym nie mógł dostrzec jej twarzyczki spokojnej, słodkiej, choć bladej i wynędzniałej cierpieniem. Wówczas to zdawało mi się, iż nie po raz pierwszy ją widzę; w umyśle moim obudziło się niepewne wspomnienie, jakgdybym widział ją, dziś tak bladą i zmienioną, dawniej jaśniejącą zdrowiem, okrytą kwiatami, pląsającą radośnie przy dźwiękach muzyki. Gdzie?... nie wiedziałem; kiedy?... na to pytanie również odpowiedzi znaleźć nie mogłem. Było to widzenie, sen, lub wspomnienie, które dziś nikło, jak mgła.

Powróciłem do hotelu, pragnąc koniecznie raz jeszcze ją zobaczyć, chociaż czułem, iż to było niegrzecznością prawie z mej strony. Nieznajomej jednak ani Alfreda nie zastałem już w kąpielach w Pfeffens.

W dwa miesiące po tem drugiem spotkaniu, znajdowałem się w Baveno, przy jeziorze Lago Magiore.

Był to piękny jesienny wieczór. Poza łańcuchem Alp niknęło słońce, wschód nieba jaśniał już gwiazd tysiącem. Okna mego pokoju wychodziły na taras pokryty kwiatami. Zeszedłem tam i znalazłem się wśród gaju oleandrów, mirtów i pomarańcz. Niema nic milszego nad kwiaty, gdziekolwiek się je spotka, w ogrodzie, w polu lub w lesie; dziecię, kobieta, czy też mężczyzna, zrywa je i nie zadawalniając się ich widokiem, wonią ich nasycić się pragnie. Nie mogłem i ja oprzeć się pokusie; zerwałem kilka pachnących gałązek, oparłem się o balustradę z różowego granitu i spojrzałem na jezioro, od którego oddzielał mnie szeroki gościniec, prowadzący z Genewy do Medjolanu. Księżyc ukazał się od strony Siesto, a światło jego zaczynało właśnie oświecać wierzchołki gór i odbijało się w spokojnem, cichem wód przezroczu; milczenie otaczało mnie wokoło: ziemia, jezioro i niebo — milczały... Noc rozpoczynała swój bieg smętny i wspaniały. Wkrótce z pośród grupy drzew, otaczających jezioro, rozległy się harmonijne i rzewne dźwięki słowiczej pieśni. Przez chwilę drżały w powietrzu przeczyste, miarowe tony i rozsypały się w iście srebrzystą kaskadę dźwięków... Był to jedyny odgłos wśród cichej, uśpionej natury. Powoli jednak, zdala, inny znów odgłos doszedł do mego ucha. Zdawało mi się, że słyszę turkot powozu, toczącego się od strony Doma d‘Ossola. Słowik na nowo rozpoczął pieśń swoją i pochłonął nią całą moją uwagę. Gdy zamilkł, posłyszałem na nowo odgłos szybko zbliżającego się powozu. Mój dźwięczny sąsiad rozpoczął raz jeszcze nocną swą modlitwę: lecz tym razem zaledwie wygłosił ostatnią nutę, na zakręcie drogi ukazał się powóz pocztowy, unoszony przez dwa dzielne konie; na drodze prowadzącej do hotelu, o dwieście kroków ode mnie, pocztyljon silnie trzasnął z bata, dając tym sposobem znać o swem przybyciu koledze.

Wkrótce brama się otworzyła i nowy powóz wyjechał, w chwili, gdy nadjeżdżający zatrzymał się przy balustradzie tarasu, o którą byłem oparty.

Noc, jak wspomniałem, była piękna, pogodna i cicha, podróżni widocznie chcąc użyć przyjemności nocnego chłodu, kazali spuścić firanki powozu. Było ich dwoje, mężczyzna i kobieta okryta szalem czy płaszczem, z głową pochyloną w tył, oparta na ramieniu młodego człowieka. W tej chwili pocztyljon wyszedł, niosąc w ręku zapaloną latarnię. Przy blasku światła poznałem Alfreda i Paulinę.

— Zawsze ona i zawsze ona!

Zdawało się, iż siła ważniejsza, niż przypadek popychała nas ku sobie.

— Zawsze ona! lecz jakaż blada; umierająca, cień prawie; a jednakże ta twarz zmieniona przypominała mi niepewny obraz kobiety, która żyła w mojej pamięci, i za każdem ukazaniem jakby wydobyć się chciała na powierzchnię, prześlizgując się w mych myślach, jak w marzeniach Ossyjana. Chciałem już wymówić imię Alfreda, przypomniałem sobie jednak, jak bardzo towarzyszka jego pragnęła być niepoznana i zatrzymałem się. A jednak, uczucie takiej serdecznej litości pociągało mnie ku niej, iż zapragnąłem dać jej poznać, że jest ktoś, co modli się Bogu, by dusza jej drżąca nie opuszczała jeszcze wdzięcznego ciała, którego życiem była. Wziąłem bilet wizytowy i napisałem na nim ołówkiem: „Niech Bóg czuwa nad podróżnemi, pociesza zasmuconych i leczy cierpiących”. Włożyłem go w środek bukietu z mitru róż i pomarańcz i rzuciłem do powozu. W tej chwili pocztyljon odjechał, niedość prędko jednak, bym nie dojrzał Alfreda pochylającego się ku latarni dla przeczytania mego bileciku. Zwrócił się ku mnie, dał znak ręką i powóz zniknął poza węgłem domu.

Odgłos odjeżdżających zniknął, nieprzerwany tym razem śpiewem słowika. Zbliżyłem się do krzaków; czekałem godzinę całą, oparty o balustradę tarasu... Napróżno wówczas smutne opanowały mnie myśli; wyobraziłem sobie, że ów ptak śpiewający swoją pieśń pożegnalną, to dusza młodej dziewicy, żegnającej ziemię, że kiedy on przestał śpiewać, ona zapewne opuści tę ziemię.

Cudowne położenie hotelu umieszczonego u skraju Alp, przy Włoch granicy; obraz cichy i ożywiony jeziora Lago Maggiore z jego trzema wyspami, z których pierwsza istnym jest ogrodem, druga wdzięcznym siołem, a trzecia pałacem; pierwsze śniegi pokrywające gór wierzchołki i ostatnie upały jesieni wiejące od Śródziemnego morza; wszystko to, zachęciło mnie do dłuższego pobytu w Baweno. Przebyłem tam tydzień jeszcze, potem udałem się do Arona, a stamtąd do Sesto Calende.

Tam, oczekiwało mnie już ostatnie wspomnienie Pauliny; tam zgasła gwiazdka jej życia, tam postać jej lekka o grób potrąciła. Młodość zniszczona, piękność zwiędnięta, serce złamane, wszystko to pochłonął grób, zamknięty tak tajemniczo nad trupem, jak gęsty woal zasłaniający twarz młodej kobiety za życia, pozostawiając jedynie dla zaspokojenia ludzkiej ciekawości, wyryte na kamierniu imię, „Paulina”.

Poszedłem grób ten odwiedzić, a wznosił się on w prześlicznym ogrodzie, na wzgórku ocienionym krzewami, na pochyłości wzgórza, położonego tuż nad jeziorem. Było to późnym wieczorem; kamień grobowy odbija się biało przy jasnym świetle księżyca; usiadłem przy nim, starając się zebrać wszystkie rozpierzchłe o młodej kobiecie wspomnienia; i tym jednak razem pamięć wypowiedziała mi posłuszeństwo. W niekształtnej mgle rozpływały się one — nie mogłem zgłębić tajemnicy. Odkąd myśl o dziwnej tej istocie odpychałem od siebie i udawało mi się to do dnia, w którym spotkałem znów Alfreda de Nerwal.

Łatwo można pojąć, jakie myśli opanowały mój umysł na jego widok niespodziewany. W jednej chwili przypomniałem sobie wszystko: łódź mknącą po jeziorze, most podziemny, podobny do przedsionka piekieł, gdzie podróżni zdają się być cieniami; mały zajazd w Baweno, u stóp którego przejechał powóz żałobny, nakoniec kamień biały, gdzie przy blasku księżyca, wśród gałązek mirtu, pomarańcz i różowych oleandrów można było wyczytać imię Pauliny.

Pobiegłem do Alfreda jak człowiek, który oddawna zamknięty w podziemiu, biegnie ku drzwiom, przez które wciska się promień światła. Uśmiechnął się smutnie, ściskając moją rękę, jakgdyby chciał powiedzieć, że mnie rozumie. Cofnąłem się wtył, gdyż przyszło mi na myśl, że Alfred, przyjaciel mój od lat piętnastu, weźmie za prostą ciekawość uczucie, które mnie ku niemu popychało.

Alfred był jednym znajlepszych uczniów Grisiera; mimo to jednak od lat trzech nie widziano go w sali fechtunku. Ostatni raz był tu w wigilję pojedynku, który miał odbyć nazajutrz i do którego chciał cokolwiek przygotować rękę. Od tego czasu Grisier go nie widział, słyszał tylko, że opuścił Paryż i zamieszkał w Londynie.

Grisier dbały niezmiernie o reputację swoich uczni, pobyć nazajutrz i do którego chciał cokolwiek przygotować równego mu siłą, młodego Labattut, który potem wyjechał do Włoch i w Pizie znalazł grób samotny.

Po trzeciem starciu, floret Labattego trafił w rękojeść broni jego przeciwnika, osunął się, złamał i rozdarł rękaw od koszuli, na której krew się pokazała. Labattut rzucił floret, pewien, że zranił Alfreda.

Szczęściem, było to lekkie draśnięcie. Podniósł rękaw i powyżej ranki ukazał się ślad kuli pistoletowej, która musiała mu przeszyć mięśnie ramienia.

— Patrzcie! — zawołał Grisier — nie pamiętam tej rany.

A znał on nas tak dobrze, jak mamka dziecię, które karmi; znał historję każdej najmniejszej blizny na ciele swych uczniów. Gdyby chciał, mógłby niezawodnie napisać niejedną ciekawą a skandaliczną opowieść o dziejach różnych pojedynków i ich przyczynach; narobiłoby to jednak tyle hałasu w buduarach i salonach, że prawdopodobnie wyczytamy je dopiero w pośmiertnych jego pamiętnikach.

— Tę ranę — odpowiedział Alfred — otrzymałem na drugi dzień po ostatniej mej u ciebie bytności; tegoż samego dnia wyjechałem do Anglji.

— A przestrzegałem cię, abyś do pojedynku nie używał pistoletów! Szpada jest bronią szlachcica, szpada jest najszacowniejszą relikwją, jaką historja zachowała po wielkich ludziach, którzy byli chwalą ojczyzny; mówi się szpada Karola Wielkiego, szpada Bajarda, szpada Napoleona... Czyście słyszeli mówiących kiedy w ten sposób o pistolecie? Pistolet jest bronią rozbójnika; z pistoletem u czoła zmuszają do fałszowania podpisów; z pistoletem w ręku zatrzymują w głębi lasu przejeżdżających; pistoletem bankrut odbiera sobie życia... pistolet... to broń pospolitych. Szpada to co innego; szpada to towarzyszka, powiernica, przyjaciółka człowieka; ona może bronić jego honoru, albo też go pomścić.

— Ślicznie! — powiedział uśmiechając się Alfred — ale jakiej to broni użyłeś przed dwoma laty w owym pamiętnym pojedynku?

— Ja, co innego! Ja muszę się bić w co zechcą; jestem mistrzem fechtunku, a przytem są pewne okoliczności, w których musimy przystać na warunki, jakie nam podyktują.

— Ja też właśnie w takiem byłem położeniu, kochany Gisier, i jak widzisz jeszcze niezgorzej wyciągnąłem się z tej biedy.

— Tak!... z kulą w ramieniu?

— Zawsze to lepiej, niż z kulą w sercu.

— Jakiż był powód pojedynku?

— Przepraszam cię, kochany Grisier, lecz cała historja jest jeszcze tajemnicą; później dowiesz się o niej.

— Paulina — szepnąłem.

— Tak — odpowiedział mi.

— Ale, że dowiemy się kiedyś, daj słowo — odrzekł Grisier.

— Z pewnością, na dowód czego zabieram z sobą Aleksandra, któremu dziś wieczorem opowiem wszystko; pewnego pięknego poranku, kiedy już żadnej ku temu nie będzie przeszkody, przeczytasz o tem w jakim tomiku zatytułowanym „Szare" lub „Błękitne powieści!" Do tego jednak czasu musisz czekać cierpliwie.

Grisier rad nierad musiał pogodzić się z losem.

Dziś, gdy ze śmiercią matki Pauliny zniknął ostatni wzgląd, nakazujący mi milczenie o dziejach tego nieszczęśliwego dziecięcia, o dziejach tak nieprawdopodobnych, a jednak prawdziwych... dziś, śmiało powiedzieć mogę to, co wówczas zwierzył mi Alfred.

 

ROZDZIAŁ II

 

Nareszcie znaleźliśmy się sami w saloniku Alfreda. Oczekiwałem z niecierpliwością na wyjawienie tajemnicy, która już przed trzema laty żywo budziła moją ciekawość.

Po chwilowym namyśle, Alfred temi słowy rozpoczął swoje opowiadanie.

— Przed kilku latu udałem się do Normandji, do kąpieli morskich w Trouville, pomimo zatrważających wieści, jakie z tej prowincji od pewnego czasu dochodziły do Paryża, o tajemniczych morderstwach popełnianych z niesłychaną zręcznością, przez bandę rozbójników. Podczas mojej bytności w Trouville, opowiadano między innemi o pewnym poborcy z Point-Eocyn, który odwożąc do Lisieux 12.000 franków, zastał w drodze zamordowany, a ciało jego wrzucono do rzeki. Sprawcy jednak tej zbrodni nie zostali odkryci, pomimo energji paryskiej policji, która zaniepokojona temi rozbojami, wysłała na miejsce zbrodni najzręczniejszych swoich agentów; wypadki te napełniały trwogą i przerażeniem cichą i spokojną Normandję. Przyczyny ich zdawały się tak tajemnicze i niepojęte, że nie wiedziano, gdzie ich szukać. Opozycyjne tylko dzienniki wszystko na kark rządu składały. Przyznaję, niewiele dawałem wiary opowiadaniom, które wyglądały raczej na tajemnicze dramaty wąwozów Sierra Morena lub skalistych gór Kalabarji, niż na dzieje bogatych wzgórz i żyznych dolin Pont Audemaru, ożywionych mnóstwem wsi, zamków i folwarków. Rozbójników wyobrazić sobie mogłem jedynie w lesie lub jaskini; w trzech zaś sąsiednich departamentach niema ani cienia jaskini, ani jednego zagajnika, któryby zasługiwał na nazwę lasu.

Wkońcu jednak zmuszony byłem uwierzyć w prawdziwość krążących wieści. Bogaty jakiś Anglik jadący z żoną z Havru do Alencon, został zatrzymany o pól mili od Divers; pocztyljona związanego wrzucono do powozu w miejsce uprowadzonych podróżnych, a konie znające miejscowość, przybyły same do Ranville i zatrzymały się przed pocztą. Chłopiec stajenny, otwierając bramę, znalazł powóz i w niem związanego pocztyljona. Zaprowadzono go natychmiast do mera, gdzie zeznał, iż czterech zamaskowanych ludzi w ubraniu brudnem i zniszczonem, zatrzymało powóz i uprowadziło anglików. On chciał się bronić i wystrzelił, wkrótce jednak patem dały się słyszeć jęki i krzyki; pocztyljon nie widział nic, gdyż leżał twarzą na ziemi; wkrótce potem związano go i wrzucono do powozu, w którym przyjechał prosto do zajazdu, dzięki wybornemu instynktowi koni. Wysłano natychmiast żandarmów na miejsce wskazane, gdzie też w istocie znaleziono leżące w rowie przebite puginałem ciało Anglika. Co do jego żony, nie znaleziono żadnego po niej śladu. Nowy ten wypadek miał miejsce o 10 czy 12 mil od Trouville; ciało przywieziono do Kaen. Chociaż byłbym niedowiarkiem takim jak św. Tomasz, niepodobna już było dłużej wątpić.

W trzy lub cztery dni po tym wypadku, w wigilję mego odjazdu, umyśliłem po raz ostatni zwiedzić miejsca, które opuszczałem; kazałem przygotować statek, który najmowałem miesięcznie, a widząc, że niebo jest czyste i pogoda prawie pewna, kazałem sobie przynieść nad brzeg obiad, papier i ołówek, i rozwinąwszy żagiel, sam jeden popłynąłem na umyśloną wycieczkę.

— Przypominam sobie — przerwałem — że zawsze miałeś marynarskie zachcianki, przypominam twoje spacery łódką amerykańską pomiędzy mostem Zgody a Tuileryjskim.

— To prawda — mówił uśmiechając się Alfred. — Tym jednak razem o mało życiem takiej zachcianki nie opłaciłem: z początku wszystko szło dobrze; miałem małą łódkę rybacką o jednym żaglu, którym doskonale mogłem korować i w przeciągu trzech godzin, zrobiłem osiem czy dziesięć mil, gdy nagle wiatr ustał, nastała cisza i ocean wygładził się jak tafla zwierciadlana. Byłem właśnie wprost ujścia Orny, mając z prawej strony płaszczyzny Langruna i skały Liońskie, z lewej ruiny jakiegoś opactwa, należącego do zamku Burcy; był to piękny krajobraz, który chciałem skopjować. Ściągnąłem żagle i zabrałem się do roboty.

Nie wiem jak długo byłem zajęty, gdy nagle poczułem na twarzy gorący powiew wiatru, który jest oznaką zbliżającej się burzy; morze zmieniło kolor, z zielonego stało się ciemnoszare, błyskawica przerżnęła horyzont, niebo pokryło się czarnemi, groźnemi, podobnemi do łańcucha gór, chmurami; nie było chwili do stracenia, podniosłem żagiel i skierowałem łódkę ku Trouville, płynąc ku brzegom, aby w razie niebezpieczeństwa mieć ląd w bliskości. Zaledwie jednak upłynąłem ćwierć mili, żagiel zaczął silnie uderzać o maszt; spuściłem go, gdyż nie dowierzałem tej zwodniczej ciszy morskiej.

Istotnie, w chwil kilka potem, kilka prądów wiatru skrzyżowało się, morze zaczęło się kołysać, huk piorunu dał się słyszeć, była to przestroga nie do pogardzenia. Rzeczywiście też burza zbliżyła się szybko. Zdjąłem ubranie, wiosła wziąłem do rąk i skierowałem się ku brzegom.

Byłem jednak od nich o całe dwie mile oddalony; szczęściem była to godzina przypływu i chociaż wiatr był przeciwny, a chwilami ustawał zupełnie, bałwany popychały mnie ku brzegom. Ja ze swej strony dokazywałem cudów, wiosłując z całych sił, jednakże burza nadchodziła szybko i wkońcu dogoniła mnie. Nadomiar złego noc się zbliżyła; miałem jednakże nadzieję, że wyląduję zanim się ściemni zupełnie.

Straszną przeżyłem godzinę; łódka moja rzucona jak łupina orzecha, wznosiła się i opadała wraz z bałwanami. Wiosłowałem jednak ciągle; wiedziałem nareszcie, że tracę napróżno siły, rzuciłem wiosła wgłąb łódki obok masztu i żagli, zdjąłem resztę wierzchniego ubrania, aby nie zawadzało w nurtach i chciałem rzucić się w morze, aby dopłynąć do brzegu. Lekkość jednak łódki ocaliła mnie; kołysząc się lekko jak korek, nie nabrała ani kropelki wody; lękałem się tylko, aby się nie rozbiła o skały; już zdawało się że uderza, lecz uczucie to było tak szybkie i lekkie, iż nabrałem nadziei. Ciemność była tak głęboka, że o dwadzieścia kroków nic nie widziałem; nie mogłem więc dojrzeć jak daleko byłem od brzegu. Nagle doświadczyłem nagiego wstrząśnienia; nie mogłem wątpić — łódka uderzyła, lecz czy oskały, czy o mieliznę, nie wiedziałem. Nowy bałwan unosił mnie gwałtownie i miotał przez kilka minut łódką, nakoniec popchnął ją naprzód, a gdy morze się cofnęło, osiadła na piasku. Zabierając w rękę ubranie, wyskoczyłem, miałem wodę po kalana i zanim nowy bałwan, wielki jak góra, zbliżył się, byłem już na brzegu.

Rozumiesz, iż nie traciłem czasu. Włożyłem palto i szybko postępowałem naprzód. Wkrótce poczułem pod stopami żwir, oznaczający granicę przypływu i znów o parę kroków natura gruntu się zmieniła, szedłem, po wysoko rosnących ziołach nad brzegiem morza, byłem więc ocalony.

Jakiż przepyszny widok przedstawia morze oświecone światłem błyskawic, podczas burzy. Zamęt, chaos i zniszczenie, zdaje się panować na wszystkiem, jak gdyby Pan Bóg pozwolił morzu buntować się przeciwko sobie i bałwanom walczyć z błyskawicami. Ocean zdaje się wtedy pasmem gór ruchomych, których szczyty dosięgają chmur krainą przepaścistych dolin. Za każdem uderzeniem piorunu, błękitne wężykowate światełko przebiegało powierzchnię głębi i ginęło w przepaściach roztwierających się zamykających co chwila. Cudownemu temu widokowi przypatrywałem się z trwogą i ciekawością zarazem. Wernet, chcąc go widzieć, kazał przywiązać się do masztu; patrzał i przyglądał się napróżno; pędzel ludzki nigdy nie potrafi oddać tej przerażającej siły, wspaniałego i strasznego gromu grozy. Byłbym może stał noc całą, nieporuszony, patrząc i słuchając, gdyby nie grube krepledeszczu, które ocuciły mnie z zadumy.

Było to w połowie października, mimo to noce były już chłodne i musiałem koniecznie myśleć o jakiem schronieniu. Przypomniałem sobie ruiny dostrzeżone z łodzi, które w tej stronie znajdować się były powinne. Zacząłem wstępować na wzgórza, gdy zdała ukazywały się mury, w których mogłem się ukryć. Przy świetle błyskawicy dojrzałem szczątki kaplicy, znajdowałem się więc w klasztorze. Wyszukawszy miejsce najmniej zniszczone, usiadłem pod kolumną, zdecydowany czekać dnia, bo nieznając miejscowości, nie wiedziałem gdzie się udać. W czasie moich polowań w Wandei i w Alpach, niejedną już noc gorszą od tej przepędziłem; jedna rzecz mnie tylko niepokoiła; uczułem głód i przypomniałem sobie, że od dziesiątej rano nic w ustach nie miałem, lecz o radości! macając się po kieszeniach, znalazłem bułeczkę, w drugiej zaś flaszkę koniaku, którego dobra moja gospolyni włożyć mi nie zapomniała. Była to wyśmienita kolacja, zupełnie zastosowana do okoliczności w jakich się znajdowałem.

Zaledwie ją ukończyłem, uczułem miłe ciepło rozchodzące się po zdrętwiałych członkach; myśli moje ożywiły się, uczułem potrzebę spoczynku i snu, a okrywszy się paltotem, oparty o słup, wkrótce zasnąłem, ukołysany świstem wiatru i szumem bałwanów, odbijających się o brzegi morza.

Spałem już ze dwie godziny, kiedy nagle zostałem przebudzony odgłosem zamykających się ciężkich drzwi. Otworzyłem oczy, zdziwiony powstałem szybko i z instynktową ostrożnością skryłem się poza filarem. Napróżno jednak patrzyłem wokoło; nie widziałem nic, nic nie słyszałem, mimo to miałem się na baczności, przekonany, że hałas, który mnie przebudził, był rzeczywistością, nie zaś urojeniem marzenia sennego.

 

ROZDZIAŁ III

 

Burza uspokoiła się, a choć niebo pokryte było jeszcze czarnemi chmurami, księżyc od czasu do czasu przebijał się i, swemi blademi promieniami oświecał ziemię. Korzystając z jednej takiej chwili, rozejrzałem się wokoło. Byłem widocznie wśród ruin jakiegoś opactwa. Z prawej i lewej strony dojrzałem rząd podtrzymywanych arkadami korytarzy; naprzeciwko zaś połamane kamienie, leżące napłask wśród rosnącego zielska, wskazywały mały cmentarz, gdzie dawni mieszkańcy Opactwa, spoczywali po trudach i zachodach życia u stóp krzyża kamiennego, z którego zrzucony i połamany w kawałki wizerunek Chrystusa, leżał na ziemi.

Rzeczą jest