Pater noster - Sebastian Bartek - ebook

Pater noster ebook

Sebastian Bartek

0,0

Opis

W niewielkim miasteczku,w którym na co dzień nic szczególnego się nie dzieje, w krótkim czasie dochodzi do serii osobliwych zdarzeń. Na pierwszy rzut oka zupełnie ze sobą niezwiązane, stopniowo krzyżują ścieżki życiowe kilkorga pozornie przypadkowych ludzi. Z czasem okazuje się, że coś ich jednak łączy, a niektórzy z nich mają sporo do ukrycia… Teraz ich dalsze losy leżą w rękach jednej, jedynej osoby, która nie licząc na sprawiedliwość ludzką ani boską, tej właśnie nocy postanowiła wymierzyć ją sama.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 272

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Sebastian Bartek
Pater noster
© Copyright by Sebastian Bartek 2018Obraz na okładce: Stare historie, Agnieszka Postawka-Bartek
ISBN 978-83-7564-558-3
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Lato

Upał był nie do zniesienia. Ludzie i zwierzęta ukryli się w cieniu, chcąc przeczekać to piekło. Widziany przez rozgrzane powietrze unoszące się nad ziemią świat przypominał coś, co mogło urodzić się w wyobraźni Salvadora Dalí. Falujące krawędzie budynków, wijące się jak zmysłowe tancerki pnie drzew i trzęsący się asfalt tworzyły cichy spektakl niesamowitości, przed którym malarze z alergią na linie proste mogliby rozłożyć sztalugi i doskonalić warsztat. Nawet czas wydawał się płynąć jakoś inaczej, jakby gorąco sprawiło, że tego dnia on też zakosztował szaleństwa, wyswobadzając się ze sztywnych ram sekund, minut i godzin, aby poczuć wolność decydowania o swoim kształcie. Jeśli ktoś mówi o niedzielnym leniwym popołudniu na wsi, to właśnie takie ono było.

W pokoju na pierwszym piętrze domu jednorodzinnego temperatura była nawet wyższa niż na zewnątrz, jednak im to nie za bardzo przeszkadzało. On, całkowicie odprężony, leżał na dywanie z rękami splecionymi na karku, wlepiając oczy w sufit, pod którym w kółko latały dwie muchy, w sobie tylko znanym celu. Jego zadowolona fizys zdradzała, że przepełniało go niczym niezmącone szczęście. Z wysokości kanapy, która pamiętała zamierzchłe czasy, kiedy ich rodzice byli młodzi, obserwowała go ona. Leżała na brzuchu, wsparta na splecionych rękach, i przebierała nogami. Górne zęby miała wysunięte, przytrzymując nimi dolną wargę w głupkowatym uśmiechu.

– Nie przestaniesz się gapić, co? – warknął na nią, jednak w jego głosie nawet najwytrawniejsze ucho nie wychwyciłoby krzty gniewu.

– Kiedy nie mogę – powiedziała, przeciągając ostatnie słowo i zwinęła usta do środka, nie chcąc doprowadzić do wybuchu śmiechu. – Już ci mówiłam, że jestem z ciebie dumna, co nie? – upewniła się, prowokując go trochę.

– Tak, wiem. Wspominałaś już o tym… – Tu przerwał, żeby pokazać, jak liczy na palcach. – …z tysiąc pięćset razy – powiedział i zamknął oczy, popadając w błogostan.

Jego umysł mógł nareszcie odpocząć. Po ostatnich miesiącach wytężonej pracy, dźwigania brzemienia niepewności i walce ze stresem poczuł nareszcie lekkość. Jakby ktoś zdjął mu z barków ogromny ciężar. Oczywiście wiedział, że to tylko chwilowe, bo za kilkanaście tygodni zacznie się naprawdę ciężka harówka, jednak tego właśnie pragnął, takie życie sobie wymarzył. Przyszłość nie była już tylko nienazwaną wyspą gdzieś tam na oceanie istnienia, ale realnym miejscem, do którego płynął, a jego okręt właśnie nabrał wiatru w żagle. Był z siebie bardzo zadowolony i chociaż wiedział, że musi znaleźć w sobie dużo pokory, to teraz nieskromnie karmił się swoim sukcesem.

– Aaa… wiesz co? – powiedziała, zsuwając się do niego na podłogę jak wąż.

– Niech zgadnę, jesteś ze mnie dumna?

– Tak, to też… – zachichotała, podpełzając do brata. – Bo wiesz, martwię się trochę – wyznała, zmieniając ton na poważny, po czym spuściła głowę i zaczęła bawić się końcówkami włosów.

– A czym? – zainteresował się i po raz pierwszy odwrócił głowę w jej stronę.

– No bo już nie będziemy się tak często widywać. Ty sobie wyjedziesz, ja tu zostanę, a potem pewnie zamieszkasz gdzieś daleko. Będę się czuła samotna – wyznała, a w ostatnim zdaniu pojawiła się nuta smutku.

– Ojejku, nie martw się. Nie jadę przecież na drugi koniec świata, a ty nie zostajesz tu sama – zapewnił szczerze i uśmiechnął się do niej.

– No, nie wiem, będę… – Nie dokończyła, bo głos zaczął jej się łamać, a w kącikach oczu błysnęły łzy.

– Przestań się mazać, mała, przecież wiesz, że cię kocham. Obiecuję, że będę starał się odwiedzać was jak najczęściej. No, już – powiedział i usiadł, przytulając ją do siebie.

W tym momencie na policzki kapały jej już grube grochy płynnej rozpaczy.

– Jesteś przecież dużą pannicą – próbował załagodzić sytuację. – Niebawem pewnie zabujasz się w jakimś chłopaku i świata poza nim nie będziesz widzieć.

– Taaa, ale gadasz głupoty – odparła, trąc oko i pociągając nosem, po czym lekko uderzyła go w ramię. – Poza tym, kto się obejrzy za taką wysoką tyką z uszami jak u słonia.

– Co ty mówisz, siostra. Przecież jesteś śliczna. Chyba nie przeglądałaś się ostatnio w lustrze.

– Przestań – rzekła zawstydzona i odwróciła głowę.

– No, mnie to chyba musisz uwierzyć – stwierdził autorytarnie i palcem wskazującym delikatnie podniósł jej głowę, żeby na niego spojrzała.

Popatrzył na nią. Pomiędzy burzą blond włosów dojrzał duże zielone oczy, noszące w sobie jakąś tajemnicę. Jej policzki delikatnie przyozdabiały konstelacje piegów, sięgające niewielkiego noska, a pod nim znajdowały się zmysłowo drżące, lekko rozchylone wargi. Nie miał wątpliwości, że już wkrótce niejedno chłopięce serce zabije szybciej na jej widok, a wiele języków straci giętkość przy próbie wypowiedzenia zdania: „A może pójdziemy razem na spacer?”. On widział to bardzo dobrze i zdawał sobie sprawę, że w siostrze niebawem obudzą się nieokiełznane od początku istnienia ludzkości siły. Dostrzegł w niej młodą kobietę.

Próżno było czekać wiatru tamtego popołudnia, a jednak firanka w otwartym oknie poruszyła się, jakby nieznacznie trącona przez kogoś lub przez coś, co wśliznęło się do pokoju. Powietrze wokół nich zrobiło się parne, jakby niebawem miała nadejść burza.

Przytulił ją i pocałował w czoło. Kiedy poczuł zapach jej włosów, jego ciałem wstrząsnął dreszcz. Ona uniosła głowę i nagle ich usta znalazły się na tej samej wysokości, a oczy odbyły rozmowę. W jednej sekundzie pojął, że ma przed sobą dziewczynę, która go pragnie. Ich serca zaczęły walić tak mocno, że niemal je słyszeli. Wiedział, że ona czeka tylko na jego decyzję, i już po chwili, po przegranej walce z pożądaniem, złączyli usta w niezdarnym pocałunku. Ona poddawała się wszystkiemu, co z nią robił w szaleńczym tańcu, do którego przygrywały potrzeby natury, obietnica spełnienia i to niesamowite uczucie, kiedy przekracza się pewne zakazane granice.

Całował jej wargi, potem szyję, a następnie jego ręce powędrowały pod koszulkę, gdzie znalazł małe piersi, które zaczął mocno ściskać. Nie mając odpowiedniej praktyki, postępował bardzo egoistycznie, dbając tylko o zaspokojenie własnego pożądania. Chwilę później sięgnął niżej, żeby zdjąć jej szorty, i wtedy poczuł, że zaczyna mu się opierać, ale było już za późno. Pomimo jej sprzeciwu rozebrał ją, szepcąc jej coś uspokajającego do ucha, jednak nawet na torturach nie umiałby sobie przypomnieć, co to było. Niechętnie dała się przekonać i już po chwili bezpardonowo próbował w nią wejść. Przy akompaniamencie jej jęków i płaczu, które mimo wszystko starała się tłumić, pchnął ją brutalnie kilkanaście razy, by w końcu wytrysnąć w niej z całą siłą.

Kiedy było już po wszystkim, ona wstała, a po wewnętrznej stronie ud ściekała jej krew i sperma.

ICHMURY

1. Komputer od samego początku miał dwóch panów. Jednym z nich był właściciel, który używał go do sprawdzania poczty, robienia zakupów, tworzenia dokumentów i do rozrywki. Drugi dysponent pozostawał w ukryciu i trzymał posłuszną maszynę na bardzo długiej, niewidocznej smyczy. Tajemniczy administrator prowadził ją po najciemniejszych zakamarkach internetu, poszukując mrocznych treści, by móc je załadować w specjalnym miejscu na twardym dysku. Eksplorując zakazane rejony sieci, intruz wiedział, że powinien być ostrożny, ale nie był. Celowo zostawiał cyfrowy ślad dla psów gończych, które już podjęły trop, by w końcu go dopaść i rozerwać na strzępy.

Jednak drugi pan był tylko duchem i w odpowiednim momencie zniknie po nim wszelki ślad, a rozwścieczona sfora rzuci się tam, gdzie poczuje krew.

2. Aleksander i Bożena Terlikowscy byli ludźmi bezbarwnymi do granic możliwości. Wyjałowieni z jakichkolwiek ambicji, odporni na zmiany i niechętni do posiadania własnego zdania, dobrali się jak w korcu maku. Na całe życie połączyło ich właściwie kilka minut, które miło, acz nieodpowiedzialnie spędzili na jednej z dyskotek, w ubikacji. Potem to już tradycyjnie czyli ślub, wesele, dziecko, po dwóch latach kolejne i znienacka coś się wydarzyło. Amor zwinął interes i pozostawił państwa Terlikowskich na lodzie. Śladem po ich płomiennej miłości były słowa złożonej przy świadkach przysięgi, że będą tak trwać do śmierci, monidło na ścianie oraz dwa bachory, które z ledwością akceptowali. Zdając sobie w końcu sprawę ze znacznego spadku temperatury ich uczucia, zawarli rozejm i okopali się na swoich pozycjach, dochodząc do wniosku, że jak w każdym małżeństwie nadeszła ta nieunikniona chwila, od której należy przed światem już tylko udawać szczęśliwą parę, co według nich było lepsze niż wstyd związany z rozwodem. Jednak w domu nie szczędzili sobie słów szczerości, a dzieci bezpardonowo były wykorzystywane w tych potyczkach jako argument potrzebny to jednej, to drugiej stronie. W takiej atmosferze dorastało ich potomstwo – Dominika i jej młodszy brat Seweryn. Wydrenowany z miłości rodzicielskiej i jakichkolwiek pożytecznych w życiu wzorców dom sprawił, że dzieci bardzo szybko chłonęły nauki płynące z innych źródeł. Podwórko, telewizja, a przede wszystkim internet były kopalnią wiedzy dla kogoś, kto jej szukał. To stamtąd rodzeństwo dowiedziało się, że jest wiele możliwości i sposobów na życie, niekoniecznie uczciwych. W końcu pod dachem Bożeny i Aleksandra wyrosło dwoje cynicznych ludzi, dla których miłość i empatia były tylko sposobem na wykorzystywanie bliźnich dla własnych celów. Właściwie to Dominika i Seweryn nie zaznawszy w dzieciństwie rodzicielskiego ciepła, dbali tylko o siebie.

Tuż po maturze córka Terlikowskich wyjechała do Warszawy, żeby robić karierę. Piękna, diabelnie inteligentna i zdeterminowana doskonale zdawała sobie sprawę, że taka kobieta jak ona nie jest w dużym mieście zwierzyną łowną, ale drapieżnikiem. Daleko jej było do głupiej cichodajki, której z hukiem spadają majtki za każdym razem, kiedy zobaczy sto złotych. Dominika roztoczyła wokół siebie aurę tajemniczości, która wkrótce przysporzyła jej klienteli z wyższej półki. Mężczyźni i kobiety przewijający się przez jej buduar pragnęli dwóch rzeczy, a mianowicie dyskrecji i przygody. Córka państwa Terlikowskich zapewniała jedno i drugie na najwyższym poziomie.

Jej młodszy brat nie grzeszył inteligencją. Był raczej agresywnym prymitywem, dla którego jedyną religią była przemoc. Wiedzę o świecie czerpał z tekstów piosenek rapowych, a filozofię życiową stanowiło hasło: „Zawsze korzystaj z okazji”. On też nie miał zamiaru zostawać pod skrzydłami rodziców dłużej, niż to było konieczne, co w gruncie rzeczy ich ucieszyło. Kiedy Seweryn – lub Konan, jak wołali na niego znajomi –wygłosił w domu zdanie: „Wyprowadzam się”, jego ojciec skwitował to komentarzem: „I najwyższy, kurwa, czas!”, a matka odetchnęła z ulgą, licząc na to, że skończą się regularne wizyty policji.

Na odchodne syn pożegnał rodziców ciepłymi słowami: „Trzymajta się, stare pierdziele” i wyszedł tak jak stał, żeby piąć się po szczeblach kariery w przestępczym półświatku i korzystać z życia tyle, na ile się da.

Pociąg zaczął hamować przed stacją, ogłaszając ten fakt serią urozmaiconych dźwięków. Seweryn podniósł głowę i za odrapaną szybą zobaczył blok, w którym kiedyś mieszkał.

„Już cztery lata nie widziałem starych. Ciekawe, co się dzieje u tych gnomów?”, pomyślał i wstał, a następnie udał się do drzwi, próbując dostosować chód do chaotycznych ruchów zwalniających wagonów. Już w środku przypalił papierosa, a stojący obok mężczyźni, którzy wyglądali na studentów, opuścili wzrok, ukrywając głęboko swoją dezaprobatę dla takiego zachowania. Słusznie domyślali się, że rosły młodzieniec w odzieży sportowej i z tatuażem na policzku mógłby zareagować nerwowo na próbę uświadamiania go w kwestii zakazu palenia tytoniu w miejscach publicznych. Przy akompaniamencie zgrzytów i pisków wytracający prędkość pociąg stracił płynność hamowania i zatrzymał nagle, jakby maszynista chciał upewnić się, że śpiący pasażerowie nie przegapią swojej stacji. Po chwili wagony odetchnęły dźwiękiem rozsuwanych drzwi i wypluły na peron cztery osoby. Trzy z nich szybkim krokiem udały się do głównego wyjścia, prowadzącego na miasto. Konan szedł w przeciwną stronę. Chcąc sobie skrócić drogę, postanowił przejść przez tory. Już miał zeskoczyć z wysokiego peronu, kiedy zauważył, że na ławce ktoś siedzi i korzysta z laptopa. Postanowił to sprawdzić, licząc na łatwy zysk. Komputer to zawsze kilka stówek. Kiedy podszedł bliżej, okazało się, że była to młoda, atrakcyjna kobieta, która sprawnie stukała palcami w klawiaturę.

– Nie za późno na ciebie, bejbe? – zagaił Konan w niewyszukanym stylu, który według niego był kluczem do damskiego serca, po czym wyekspediował peta palcem wskazującym, a ten po kilkumetrowym locie upadł pomiędzy szyny.

Nieznajoma posłała mu pełne pogardy spojrzenie i wróciła do swojego zajęcia, ignorując pytanie. Przez krótką chwilę, gdy lampa na peronie oświetliła jej twarz, mężczyzna zauważył, że jest trochę starsza, niż się mu wcześniej wydawało. Widząc ją z daleka, był pewien, że to jakaś nastoletnia siksa, a miał przed sobą kobietę na oko dobiegającą trzydziestki.

– Dokąd się wybierasz tak w nocy, lala? – kontynuował Seweryn, ale także na to pytanie nie uzyskał odpowiedzi, co zaczęło go wyprowadzać z równowagi. Uznał więc, że czas sięgnąć do słownictwa z niższej półki. – Masz gówno w uszach czy co, głupia cipo? Grzecznie się przecie spytałem, nie?

Po tym agresywnym wybuchu kobieta podniosła głowę, jednak nie wyglądała na zastraszoną. Zamiast tego spokojnie popatrzyła na intruza i rzekła:

– Proszę, proszę, a więc to ty jesteś Seweryn Terlikowski, znany także jako Konan.

– Słyszałaś o mnie, co? – zapytał i pokiwał głową z uznaniem, jednak to, że nieznajoma podała jego nazwisko, trochę go zaniepokoiło.

– Widzisz, doszły mnie słuchy, że potrafisz nieźle dogodzić dziewczynie.

– Ło, ło, ło, ło, ło – odrzekł chłopak w rytmie stukocących kół odjeżdżającego właśnie pociągu. – Zdaje się, że jesteśmy sławni – powiedział i ułożył ręce w trójkąt, pokazując na swoje krocze. – Ale tak poważnie, to kto ty, bo nie z tej parafii? Znałbym cię raczej.

Nieznajoma odłożyła komputer i wstała, po czym nieoczekiwanie postąpiła krok bliżej i wbiła wzrok w zaskoczonego mężczyznę, co sprawiło, że poczuł się nieswojo, jakby się bał, a to było dla niego coś nowego. Postanowił jednak zamaskować strach i warknął na nią:

– Słuchaj, gadaj, bo…

– Bo co?! – przerwała mu kobieta, nadal wpatrując się w Seweryna, jakby próbowała go zaczarować. – Wydupczysz mnie, a potem dasz nogę? – zapytała wulgarnie.

– Co to, kurwa, ma być! – wycedził Konan przez zaciśnięte zęby, jednocześnie wykrzywiając kąciki ust w dół, kiedy zorientował się, do jakiego wydarzenia nawiązywała. – Ktoś z psiarni posłał cię za mną, żeby mnie nastraszyć, co?

Po tym pytaniu wyprostował palec wskazujący z zaciśniętej w pięść prawej dłoni i zaczął nim machać przed jej twarzą, cedząc słowa szeptem:

– Ostrzegam cię, suko! Nie wiem, kim jesteś, ale mam dla ciebie dobrą radę: nie mieszaj się do tamtej sprawy, bo pożałujesz, że stara cię wysrała. Zapamiętaj, że tamto jest już skończone!

Kobieta cały czas się uśmiechała, co doprowadzało Seweryna do szewskiej pasji. Nie był pewien, czy ma jej przylać i napytać sobie biedy, czy też odwrócić się na pięcie i odejść w spokoju, z twarzą wykrzywioną gorzkim smakiem urażonej dumy. Po chwili ten dylemat przestał istnieć, kiedy zauważył jakiś ruch za plecami. Nie zdążył nawet się odwrócić, kiedy nagle zastygł w pozycji na baczność, jakby ktoś włożył w niego kij od miotły. Najpierw uznał, że ktoś zaatakował go nożem, ale to nie było to. Z przerażeniem odkrył, że stracił kontrolę nad kończynami. Stał co prawda, ale bardziej w taki sposób, jakby ktoś, lub coś podtrzymywało jego tułów.

„Co to ma być, do chuja!”, chciał krzyknąć, lecz słowa nie chciały wyjść poza jego umysł.

Stał tak przez chwilę, patrząc, jak dziewczyna bezpardonowo przeszukuje mu kieszenie i wyciąga telefon, po czym wybija trzy cyfry i patrząc mu prosto w oczy, zaczyna rozmowę. W jednej chwili ze spokojnej osoby zamieniła się w roztrzęsioną kobietę, ale to była tylko gra. Udawała osobę, która właśnie doznała jakiegoś wstrząsu i usiłuje sklecić kilka zdań, żeby przekazać jakąś ważną informację.

– Halo, znalazłam na torach jakiegoś człowieka. Wygląda jakby, jakby, nie wiem, jakby go potrącił pociąg. Jezus, Maria, on jest cały we krwi, ale chyba jeszcze żyje… Rusza się… Potrzebna karetka, jak najszybciej, proszę. T-t-tak, na dworcu głównym, leży koło piątego peronu.

Syn państwa Terlikowskich zrozumiał, że nieznajoma mówiła o nim. Wpadł w jakieś dziwne gówno, był tego pewien, ale nie wiedział jeszcze, jak głęboko. Wkrótce miał się o tym przekonać.

Kiedy dyspozytor w szpitalu przekazywał zgłoszenie o wypadku zespołowi ambulansu, ciało Konana zaczęło się poruszać.

– Nie możemy dopuścić, żeby bus z konowałami przyjechał tu na darmo – rzekła kobieta, po czym wyrzuciła telefon na torowisko.

„Za co?”, pomyślał chłopak tuż przed tym, zanim dowiedział się, ile bólu może znieść człowiek.

Pomimo że jego mózg protestował z całych sił, Seweryn wyciągnął z pobliskiego kosza na śmieci butelkę, złapał ją za szyjkę i rozbił o ławkę, tworząc barową broń zwaną tulipanem. Następnie jedną ręką wyciągnął sobie język i zaczął powolnymi ruchami odpiłowywać go sobie ostrym kawałkiem szkła. Słyszał w głowie, jak rozdzierane są kolejne mięśnie. Ból był potworny, ale nie mógł wyrazić go krzykiem. Kiedy w ustach został mu już tylko krwawiący strzęp mięsa, jego ręka sięgnęła oka i po kilku okrężnych ruchach szklanym ostrzem w jednym z oczodołów pozostała już tylko różowa miazga. Szkło zbliżające się do drugiego oka było ostatnią rzeczą, którą Konan zobaczył życiu. W tamtej chwili był gotowy przyjąć śmierć jak wybawienie, jednak taki luksus nie był mu pisany. Oślepiony, poczuł, jak schodzi na tory i kładzie się tak, żeby ręce znajdowały się na jednej szynie, a nogi na drugiej. Pomimo piekła, przez które przechodził, szybko zrozumiał, co się stanie. Poczuł, jak szyny i ziemia zaczynają drżeć, a w dali rozległ się sygnał ostrzegawczy.

Pospieszny do Gdańska przejechał szybko, nie zatrzymując się na stacji, pozostawiając za sobą okaleczone ciało.

– Chyba masz już dość, co? Na pocieszenie zdradzę ci, że trzech pozostałych nie miało tyle szczęścia co ty – powiedziała kobieta do nieprzytomnego Seweryna.

Kiedy Konan powoli staczał się w nieznane, pod budynek dworca podjeżdżał właśnie ambulans na sygnale.

– Będziesz żył, skurwysynu. Obiecałam to sobie – powiedziała cicho nieznajoma, patrząc na pozbawiony kończyn korpus, leżący na torach.

Chcąc uniknąć spotkania ze służbami, kobieta szybko zaczęła oddalać się z miejsca zdarzenia.

3. Wszystko odbyło się błyskawicznie. Karol wskoczył w buty sportowe, stojące przy tylnym wyjściu z domu i uzbrojony w kij od miotły oraz latarkę gwałtownie otworzył drzwi i zatrzymał się, gotowy do konfrontacji.

– Kto tam jest? Pokaż no się, natychmiast! – zawołał głośno, chociaż nie spodziewał się, że nieproszony gość posłusznie odkryje swoją tożsamość.

Tak jak przewidywał, na jego polecenie odpowiedział jedynie stary pies sąsiada, który szczeknął kilka razy od niechcenia, jakby wyrabiał normę, ale nie miał zamiaru wysilić się nic ponadto. Mężczyzna włączył latarkę i skierował jej promień na usytuowane w podwórku pomieszczenie gospodarcze. To właśnie tam zauważył jakiś ruch, kiedy dwie minuty wcześniej wstawał od stołu po kolacji.

– Dobra, jak chcesz. Idę do ciebie, kolego! – oświadczył pewnie i ruszył z werwą.

Nie bał się. Skończył już co prawda pięćdziesiąt lat, ale był w wyśmienitej formie. Dbał o siebie, dużo trenował. Grał w futbol, chodził na siłownię, a dodatkowo boksował, więc był przekonany, że umiałby stawić czoło złodziejowi, który najpewniej szperał w szopie w poszukiwaniu wiertarek, szlifierek lub innych łatwych do spieniężenia urządzeń elektrycznych. Gdyby jednak siła fizyczna okazała się niewystarczająca, Karol miał w rękawie jeszcze jeden atut, mogący sprawić, że złoczyńcy zadrżałaby ręka, zanim by ją na niego podniósł.

Szybko okrążył składzik i podszedł do brązowych drzwi, na których łuszczyła się farba. Nigdy nie wpadło mu do głowy, żeby zakładać tu kłódkę, bo trzymał w środku jedynie narzędzia do pracy w ogrodzie i różne bezwartościowe rupiecie, które nie wiedzieć czemu, składował w starej szafie. Właściwie to bardzo by go ucieszyło zniknięcie wielu z tych gratów.

Pchnął drzwi kijem od miotły, a spragnione smaru zawiasy wydały z siebie wznoszący się dźwięk „iii…?”, jakby zaintrygowane historią spodziewały się, że ktoś opowie im, co stanie się dalej. Wstępna inspekcja wykonana przy użyciu latarki nie ujawniła obecności obcego, więc Karol przekręcił znajdujący się na ścianie ebonitowy włącznik i wnętrze zalało jasne światło emitowane przez wiszącą pod sufitem żarówkę, otoczoną abażurem utkanym przez niejedno pokolenie pająków. Po krótkich oględzinach mężczyzna ustalił, że nikt nie ukrywa się w ciasnym zakamarku za szafą, pod workami czy też schowany za opartymi o ścianę deskami. Wydawało się też, że wszystkie sprzęty były na swoim miejscu.

Zamknął drzwi, a zanim wrócił do domu, zrobił jeszcze obchód w ogrodzie, jednak tam też nikogo nie znalazł.

„Znowu to samo. Może mam jakieś zwidy na starość?”, pomyślał, kiedy po powrocie do domu zzuwał buty.

Odłożył latarkę na półkę nad wieszakiem na płaszcze, a kij postawił w kącie przy drzwiach. Nie było to przypadkowe miejsce dla tych przedmiotów, bo też nie był to pierwszy raz, kiedy zaistniało podejrzenie, że ktoś myszkuje na podwórku. Jednak za każdym razem okazywało się, że nikogo tam nie było, wobec czego Karol nie zgłosił tego faktu na policję. Nie był też człowiekiem, którego łatwo zastraszyć. Po każdym takim zrywie okazywało się też, że nic nie ginęło. Powody mogły być różne: gra świateł, zbłąkane zwierzęta lub – późnym latem – młodociani amatorzy darmowych jabłek, gruszek i winogron. Idealnym rozwiązaniem byłby pies, ale Karol nie chciał, żeby na płocie domu parafialnego widniała tabliczka UWAGA, ZŁY PIES. Mężczyzna traktował swoją posługę poważnie i nie chciał, żeby parafianie myśleli, że proboszcz w jakikolwiek sposób chce się od nich odgrodzić. Ksiądz Karol Skorupa pragnął, by każda owieczka w jego trzódce wiedziała, że parafia jest miejscem, do którego można o każdej porze przyjść bez obaw, że potrzebujący po otwarciu bramy zobaczy szarżujące na niego żądne krwi oczy osadzone w kilkunastu kilogramach mięśni i zębów.

Kapłan wsunął stopy w wygodne kapcie, a następnie pomaszerował do kuchni. Tam posprzątał ze stołu kubek, talerz i sztućce, a następnie umył je i położył na suszarkę.

Nigdy nie zostawiał brudnych naczyń w zlewie, tak jak nigdy nie zostawiał nierozwiązanych spraw na później.

Po kolacji poszedł na piętro, gdzie w łazience wziął odświeżający prysznic, po którym udał się do gabinetu. Zasiadł przed komputerem i sprawdził swoją prywatną skrzynkę pocztową, a następnie przejrzał najnowsze doniesienia z kraju i ze świata. Z szumu informacyjnego wyłowił tylko te wiadomości, które go interesowały. Po półgodzinie wyłączył komputer i skierował kroki do sypialni. Idąc korytarzem, kilka razy głośno ziewnął, czego milczącymi świadkami byli święty Stanisław Kostka i święty Augustyn z Hippony, którzy sąsiadowali ze sobą na ścianie.

Przed snem Karol odmówił pacierz, a także zrobił szczery rachunek sumienia, w którym nie stosował dla siebie żadnej taryfy ulgowej. Kiedy podziękował Panu za łaskę przeżycia kolejnego dnia i ukorzył się za popełnione błędy, wskoczył pod kołdrę i pomimo zmęczenia sięgnął po nową powieść Marka Krajewskiego, która leżała na stoliku nocnym. Poddał się jednak po kilku stronach, bowiem stwierdził, że nie rozumie, co czyta, oczy mu się kleją, a książka wylatuje z dłoni. Odłożył ją więc i wyłączył lampę.

Sen zabrał go od razu. Cisza nocna nie trwała jednak długo. Najpierw w sypialni dało się słyszeć, jakby wiatr szumiał gdzieś w oddali, co trwało kilka minut. Potem wszystko ucichło i znienacka rozpoczął się soniczny terror, któremu ton nadawała skrzywiona w dzieciństwie przegroda nosowa. Gdyby przypadkiem Bóg zdecydował się na rozpoczęcie Apokalipsy w tym momencie, to aniołowie odpowiedzialni za siedem trąb musieliby się nieźle napracować, żeby być głośniejsi od chrapiącego Karola. Można by rzec, że przynajmniej w tym jednym przypadku celibat uchronił od permanentnego niewyspania i nerwicy jakąś Bogu ducha winną kobietę, z którą ksiądz mógłby się związać, gdyby Kościół pozwalał.

Rzeczy bez nazwy nie istnieją. Nawet jeśli coś wymyka się naszemu rozumowi, próbujemy nadać temu imię i przyrównać do czegoś, co już znamy, żeby to oswoić. Niektórzy ludzie wręcz wyspecjalizowali się w tej dziedzinie. Od lat wmawiają nam, że mają wgląd w tajemnice wszechświata i potrafią w przystępny sposób je objaśniać. Oczywiście nigdy nie robią tego bezinteresownie.

Z całą pewnością niejeden taki osobnik umiałby w przekonujący sposób powiedzieć, co się stało w spowitej w ciemność sypialni Karola, kiedy u wezgłowia łóżka stanął mały chłopiec i patrzył na twarz śpiącego księdza.

4. To zdarzało się kilka razy w miesiącu. Zawsze nad ranem.

Napastnik zbliżał się powoli w stronę łóżka. Z całych sił starał się stąpać najciszej jak mógł, ale wysłużone panele jęczały pod naciskiem stóp, jakby dokładały wszelkich starań, żeby ostrzec ofiarę.

Darek nie spał już od kilku minut. Leżał bez ruchu w pozycji embrionalnej, nasłuchując zbliżających się kroków. Jego mięśnie były napięte do granic możliwości, a szczęki mocno zaciśnięte. Szczelnie okryty kołdrą, czekał na to, co się wkrótce miało wydarzyć.

Nagle kroki ucichły, a chłopiec wiedział, że to już tylko kwestia sekund. Jak tonący, który chwyta się brzytwy, dziecko wstrzymało oddech, jakby to miało sprawić, że w magiczny sposób przeniesie się w inne miejsce, ale te czary zawsze zawodziły. Coś zaczęło sunąć po prześcieradle, jak wąż, by po chwili wpełznąć pod kołdrę. Przez kilka krótkich chwil pozornie nic się nie działo, ale w zupełnych ciemnościach emocje osiągnęły już taką tak wysoką temperaturę, że oczekiwanie stało się nie do zniesienia. W końcu drapieżnik przypuścił atak.

– Nie-e-e-e! – krzyknął chłopiec, wierzgając nogami.

– A mam cię! – zawołała mama, trzymając syna za łydki. – No, wstawaj już, młodzian. Dzień dobry.

– Aaa…! – ziewnął Darek i rozciągnął się, aż strzeliły mu kości. – Tylko nie to, pliz, moje oczy! – zawołał błagalnie, kiedy kobieta podeszła do okna i pomimo protestów dziecka rozchyliła grube zasłony, pozwalając, by pokój rozświetliło wiosenne słońce.

Chłopiec automatycznie odwrócił głowę i zmrużył oczy, a kiedy z ulgą ustalił, że nie został oślepiony do końca swoich dni, przejechał dłońmi od czoła aż do brody, jakby chciał zdjąć z twarzy specjalną maskę, którą zakładał tylko do snu. Kilka sekund później usiadł po turecku, zerknął na wiszący nad łóżkiem plakat z Iron Manem i zainspirowany superbohaterem, wykonał śmiały, acz ryzykowny z punktu widzenia fonetyki i poprawnej komunikacji ruch, a mianowicie ziewnął, zadając jednocześnie pytanie.

– Uuuaaaa oina, a-a?

– Oina, oina. Jest już „wpół do mycia”, a zaraz potem „za piętnaście śniadanie”. Migiem pod prysznic!

– Yes, sir! – odpowiedział Darek i zwlókł się z łóżka, by zaprowadzić swoje na wpół przebudzone ciało na poranne ablucje.

Kiedy syn się mył, Aneta kończyła robić kanapki. Sama nie jadła śniadań w domu, zadowalając się filiżanką kawy, jednak dbała, żeby Darek nie wychodził do szkoły z pustym brzuchem.

– Ruchy tam, młody! – zawołała.

– Zara, mamo! – usłyszała w odpowiedzi stłumiony głos dochodzący z łazienki.

– Zara to będę stara – powiedziała do siebie i chrumknęła rozbawiona swoją wyrafinowaną ripostą, a zaraz potem stwierdziła, że musi częściej spotykać się z dorosłymi, ponieważ zaczyna odzywać się, jakby sama chodziła do podstawówki.

Spostrzeżenie dotyczące regresu językowego bardziej ją rozbawiło niż zdenerwowało. Nie miała zamiaru sięgnąć nagle do kalendarza, żeby pilnie ustalić kilka spotkań z ludźmi, którzy nie budują swoich wypowiedzi ze słów World of Tanks, Spiderman, apka i nie ekscytują się ilością subów na jakimś kanale.

Syn był najważniejszą osobą w jej życiu i to przede wszystkim dla niego miała czas. Kiedy już było jasne, że Darek nie będzie miał męskiego wzorca w domu, Aneta postanowiła, że pomimo swoich trudnych doświadczeń nie zamknie go pod kloszem, gdzie nasiąkałby jej smutkiem, frustracją i gniewem na świat. Znalazła w sobie dość siły i zmieniła się dla właśnie niego, bo wiedziała, że tak trzeba. Powołała go na świat i czuła za niego ogromną odpowiedzialność. Nie chodziło tylko o to, żeby miał co jeść i gdzie mieszkać. Jej zadaniem było również zapewnić mu przyszłość i wyposażyć go w narzędzia pozwalające zmierzyć się z życiem. Nie chciała jednak, by patrzył na świat jak na miejsce, gdzie czyhają na niego same zagrożenia. Pragnęła, by mimo wszystko widział w ludziach dobro, ale nigdy go też nie okłamywała, że istnieje zło, które wcześniej czy później go dotknie i musi być na nie gotowy. Taki postawiła sobie cel w życiu i chociaż nie zawsze było łatwo, to jednak widziała efekty swojego postępowania. Miłość, systematyczność, a także dyscyplina, która nie miała nic wspólnego z przemocą, sprawiły, że Darek był zaradny, asertywny, otwarty i koleżeński, a oprócz tego nieźle dawał sobie radę w szkole. Wiedziała, że zrobiła wszystko, co było w jej mocy, żeby takim go ukształtować. Bardzo bawiło ją też, kiedy część koleżanek żaliła się na swoich mężów, którzy byli albo nadopiekuńczy, albo traktowali je jako dopust boży i co najwyżej tolerowali swoje potomstwo, zrzucając ciężar opieki na żony, jakby ich rola skończyła się wraz z zapłodnieniem. W jej prywatnym rankingu na najlepszego tatę Aneta wypadała nadzwyczaj dobrze. Oczywiście wolałaby mieć przy sobie mężczyznę z wielu powodów, ale życie zawsze oszukuje. Wielki krupier rozdaje dobre karty, a potem zmienia zasady i szczęście okazuje się przekleństwem. Jednak pomimo trudnej przeszłości kobieta osiągnęła stabilizację na każdym poziomie i nawet śmierć babki – przed pięcioma laty – którą opiekowała się od dłuższego czasu, nie zdołowała jej tak, jak wielu mogłoby sobie wyobrazić. Darek wynagradzał jej wiele i był dla niej całym światem. Obecnie trudno byłoby jej sobie wyobrazić, że wiąże się z kimś na stałe, lecz nie wykluczała takiej możliwości, pod warunkiem, że syn zaakceptowałby go, a mąż zadowoliłby się wiecznym drugim miejscem w sercu Anety. Jednak poszukiwanie ojca dla chłopaka nie stanowiło dla niej priorytetu.

– Czy ty wiesz, że masz dzisiaj trening, panie sportowiec? – spytała syna, który wychodził właśnie z łazienki.

– Taaa, mama, wiem. Dzisiaj trener ma wybrać podstawowych graczy na sobotni turniej.

– I co, jest stres – stwierdziła.

– Co? Przecież to ja jestem najpodstawowszym graczem! – obruszył się Darek.

– No jasne – powiedziała Aneta i poczochrała mu włosy. – Dobra, teraz wsuwaj, bo zaraz jedziemy. Pamiętasz, że dzisiaj musisz wrócić pieszo po treningu? Ja nie mogę po ciebie przyjechać.

– Yhy. A tak przy okazji, to wiesz, że nie musisz już mnie zabierać spod szkoły? Nie chodzę do pierwszej klasy. Umiem przejść ten kawałek – powiedział Darek, a matka z uznaniem pokiwała głową.

– Słusznie. W sumie, kiedy byłam w twoim wieku, nikt mnie do szkoły nie woził.

– Widzisz – szybko zareagował Darek, chociaż właśnie przegryzał kanapkę.

– Tak, tak, ale wiesz, że to żaden problem, żebym cię zabierała w drodze z pracy. Jasne, jeśli nie chcesz, nie będę po ciebie jeździła. Rozumiem, że taki man jak ty też potrzebuje chwili dla siebie. Tylko czekać, aż przestaniesz matkę poznawać na ulicy, idąc z jakąś koleżanką – prowokowała.

– Jezu, mama! – zareagował Darek i rozłożył ręce, dając do zrozumienia, że rozmowa zaczyna być dla niego krępująca.

– Przepraszam – powiedziała Aneta, widząc, że trochę się zagalopowała.

Oboje popatrzyli na siebie i wymienili uśmiechy na znak, że wszystko jest już w porządku.

– Dobra, facet, musimy lecieć – powiedziała, a Darek złapał pudełko z drugim śniadaniem, na którym widniało logo drużyny FC Barcelona, i wrzucił je do plecaka. – Nie zapomnij stroju na trening. Wyprałam ci go i leży w worku na pralce.

– Dzięki, już zabrałem.

– Jest za dwadzieścia pięć dziewiąta. Nie ma rady, musimy wychodzić, jeśli mam być na czas.

– Yes, sir – odpowiedział Darek.

– Te, Anglik, do mnie powinieneś mówić: „Yes, madam” – zwróciła uwagę synowi.

Wczesny ranek był bardzo słoneczny, ale kiedy wychodzili na parking przed blokiem, pojedyncze chmury zaczęły przesłaniać słońce, w oddali zaś było widać szary mur wyłaniający się zza linii horyzontu, który zwiastował rychłe zmiany w pogodzie.

– Będzie lało – powiedziała Aneta z dużą dozą pewności. – Może jednak poczekasz na mnie po treningu, co?

– Nie bój, matka, o mnie – powiedział Darek, dając jej znowu do zrozumienia, że nie chce, aby go niańczyła. – Nie jestem z cukru.

– Ale obiecaj, że jeśli będzie burza, to poczekasz, dobra?

– Tak, poczekam – obiecał Darek. – Chodźmy już, bo mnie poganiasz, a potem robisz jakieś wykłady na temat głupiego deszczu.

– Słusznie, facet. Już jedziemy.

Darek lubił, kiedy mama mówiła na niego „facet”. Czuł się wtedy bardziej dorośle, szczególnie jak słyszał innych rodziców, którzy nie znali litości i pod szkołą wołali na swoje dzieci – przy wszystkich – Piotruś, Juleczek czy Patryczek, przypieczętowując ten rytuał amputowania godności mokrym całusem w czoło. Inna sprawa, że niektórzy rówieśnicy Darka zdawali się to lubić.

Pomimo wszystkich niedogodności związanych z poranną gorączką na ulicach droga do pracy zabierała Anecie od dziesięciu do piętnastu minut. W tym czasie zawoziła syna do szkoły. Tegoroczny plan lekcji ułożył się tak, że chłopak miał codziennie na dziewiątą, co pokrywało się z godziną, kiedy zaczynała pracę w biurze. Przeczuwała jednak, że w przyszłym roku wszystko się zmieni. Darek coraz częściej przebąkiwał, że chce chodzić do szkoły pieszo lub jeździć autobusem, zabierając jej kolejne minuty, które mogli spędzić razem, zatykając w tym miejscu flagę z napisem: „Samodzielność”. Jak każda kochająca matka, miała do tego stosunek ambiwalentny – z jednej strony bardzo ją to cieszyło, a z drugiej widziała, jak krok po kroku ten mały pieszczoszek przestaje jej potrzebować. Chciałaby go zatrzymać na zawsze dla siebie, a jednak zdawała sobie sprawę, że powoli nadchodzi kres jego dzieciństwa. Wiedziała, że niebawem będzie musiała zmierzyć się z syndromem pustego gniazda, gdyż łączącą ich pępowinę przecięła już dawno temu i nie starała się uzależnić syna do siebie, aby samolubnie zabezpieczyć się przed samotnością.

– To tu! Pamiętasz? – powiedział Darek, widząc, jak mama w zamyśleniu przejeżdża obok szkoły.

– Jasne, wybacz – rzekła i zahamowała gwałtownie.

Jej nieortodoksyjny manewr został skarcony przy pomocy klaksonu przez kierowcę, który o mało nie wjechał w tył jej samochodu. Kiedy ją mijał, Aneta wystawiła do okna swoją twarz niewiniątka, która najprawdopodobniej nie zrobiła na nim wrażenia, bo roztrzęsiony mężczyzna w średnim wieku pokiwał tylko głową z dezaprobatą i puknął się w czoło.

„Tak, jestem głupią babą, mam okres i jestem niewydymana, a tobie takie rzeczy się nie zdarzają” – pomyślała z pogardą.

– To pamiętaj, w razie czego przeczekaj burzę w klubie, dobra? A ja po ciebie przyjadę.

– Tak, mama, pamiętam. A ty patrz na drogę, bo zachowujesz się jak zakochana – wypalił znienacka syn.

– No posłuchajcie tego smarka, eksperta od uczuć, jak go zaraz trzepnę w tyłek przy wszystkich. Już, na lekcje – zarządziła i pokiwała kilka razy palcem wskazującym w stronę gmachu szkoły.

– Nara. Do wieczora – powiedział Darek i trzasnął drzwiami, a Aneta, rozbawiona bezceremonialną uwagą chłopca, ostrożnie włączyła się do ruchu.

„Zakochać się znowu? Czemu nie?”, pomyślała i uniosła brwi rozmarzona, zerkając w lusterko wsteczne, skąd patrzyła na nią niebrzydka kobieta po trzydziestce.

– Dziwniejsze rzeczy już mnie spotkały w życiu, więc czemu nie to – powiedziała do siebie pod nosem, wracając do wydarzeń sprzed kilkunastu lat.

5. Była siódma trzy, kiedy Karol szybkim krokiem zmierzał w stronę kościoła. Pchnął drzwi i wpadł do środka. Przechodząc koło ołtarza głównego, ukląkł na dwa kolana i przeżegnał się, a następnie wstał i skierował kroki w stronę konfesjonału przy którym stały dwie kolejki złożone z młodych parafian, liczących na odpuszczenie grzechów jeszcze przed rozpoczęciem zajęć w szkole.

– Szczęść Boże – przywitał się kapłan z wszystkimi, a chóralną odpowiedź kilkunastu gardeł echo rozniosło do wszystkich zakamarków świątyni.

Dzieci stojące najbliżej zobaczyły dobrotliwy uśmiech lubianego księdza, który wszedł do spowiednicy. Kiedy już usiadł, złożył ręce i po krótkiej modlitwie podniósł do ust fioletową stułę, by ucałować wyhaftowany na niej złoty krzyż. Następnie zapukał w drewnianą ściankę po lewej stronie. Za kratką duchowny zobaczył dziewczynkę. Głowę miała opuszczoną, co mogło być znakiem pokory lub wstydu przed księdzem z powodu tego, że musiała mu wyznać swoje przewiny.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – wyszeptała i dyskretnie rozglądnęła się na boki, jakby z obawy, że ktoś ciekawski może ją podsłuchiwać.

– Na wieki wieków, amen – odpowiedział ksiądz.

– Moja ostatnia spowiedź była miesiąc temu. Pokutę odprawiłam, Ojcze, zgrzeszyłam.

– Mów, dziecko.

– Raz nie odrobiłam zadania domowego do szkoły, a powiedziałam tacie, że odrobiłam, ale byłam już zmęczona, to nakłamałam. Obiecałam też mamie, że będę wychodzić z Lucy na spacer, ale też kilka razy się mi nie chciało i tata musiał iść albo szła mama.

– Kto to jest Lucy? – zapytał ksiądz.

– Nasz piesek.

– Rozumiem, coś jeszcze?

– Pokłóciłam się z jedną swoją koleżanką i życzyłam jej, w myślach, żeby się przewróciła i coś sobie zrobiła, ale już się pogodziłyśmy. Pokazałam też dziadkowi język, bo na mnie nakrzyczał, ale ja nic takiego nie zrobiłam.

– Czemu na ciebie nakrzyczał?

– Bo zgubił mu się pilot od telewizora i mówił, że to ja go zgubiłam, a to nie byłam ja, słowo. Więcej grzechów, proszę księdza, nie pamiętam. Panie Jezu, Synu Boży, zmiłuj się nade mną.

Karol był doświadczonym spowiednikiem i wiedział, że samo wyznanie win jest dla każdego człowieka trudnym zadaniem. Oczywiście musiała istnieć pokuta odpowiednia do wagi grzechu, jednak nie ona była najważniejsza w sakramencie pojednania z Bogiem. Według księdza, człowiek musiał odchodzić od spowiedzi umocniony w wierze, że miłosierdzie boskie nie zna granic i nawet dopuszczając się najcięższych występków, może mieć pewność, że On go nigdy nie odtrąci, jeśli tylko będzie gotowy odpokutować popełnione zło i wrócić na słodkie łono Kościoła.

– Widzisz, córeczko – zaczął kapłan. – To, że przyszłaś do spowiedzi świętej, to już pierwszy krok, żeby pogodzić się z Panem Jezusem. Pamiętaj, on