Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zaginięcia zawsze się zdarzały. Niektórzy przepadali bez wieści, innych znajdowano martwych, byli i tacy, którzy celowo zacierali za sobą ślady. Waldemar Wilski rozpłynął się w powietrzu podczas swojego wesela. Szybko się okazuje, że nie był ideałem. Zmieniając stan cywilny, nie zmienił kawalerskich przyzwyczajeń. Wybrał wolność? Może dosięgnął go gniew kochanki lub zemsta nowo poślubionej żony? Tropy biegną równolegle przez nieświęte życie Wilskiego, aż komisarz Sonia Kranz znajduje makabryczny dowód, że zaginiony naprawdę mocno wzburzył komuś krew. Dramatyczny przebieg morderstwa wydaje się nieprawdopodobny, ale ponad sto lat temu na tych terenach wydarzyła się podobna historia.
Komisarz Sonia Kranz szuka śladów i motywów. Dolny Śląsk wciąga ją coraz mocniej – zawodowo i prywatnie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 371
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkie przedstawione w książce osoby i zdarzenia są fikcyjne, a ich podobieństwo do rzeczywistych osób i zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.
Prolog
– Wszystko da się załatwić.
Powiedział to, ponieważ zawsze tak mówił, gdy sprawy się komplikowały. Taki odruch. Tym razem jedyny, na jaki mógł się zdobyć, ponieważ siedział przywiązany do krzesła; starannie i mocno – obie nogi oddzielnie, ręce także. Mebel był solidny, ciężki, z podłokietnikami. Próbował go przesunąć, ale udawało mu się tylko na chwilę oderwać drewnianą konstrukcję od podłoża. Spocił się; nadwerężone mięśnie drżały jak na wuefie w podstawówce, gdy nauczyciel kazał im biegać na tysiąc metrów, a on już po pierwszym okrążeniu czuł się tak, jakby był zbudowany z jakiegoś nierozciągliwego materiału słabej jakości, który zaraz się rozpadnie. Zaciskał wtedy zęby, żeby przetrzymać ból mięśni i kłucie w boku, i dobiegał do mety, gdzie łapczywie łapał oddech. A potem się zawziął i zaczął trenować. Nie, nie w szkole. Po lekcjach, wieczorami, żeby nikt nie widział. Jego siła rodziła się w samotności, bez świadków. Było zimno, ślisko, wiatr przyklejał przepocone ubranie do skóry, która natychmiast pokrywała się gęsią skórką, a on bez taryfy ulgowej wymuszał na ciele posłuszeństwo. Na wiosnę, kiedy wrócili z zajęciami z wuefu na stadion, jako pierwszy przybiegł na metę. „No, no”, nauczyciel pokiwał głową. Żyła się nazywał i taki był – chudy i mocny zarazem. Pochwała w jego ustach to było coś. Popatrzył, chwilę pomilczał, a potem powiedział: „Wszystko da się załatwić, co?”. Musiał go kiedyś zobaczyć, jak trenuje. Mała miejscowość, trudno coś ukryć przed sąsiadami. Kiedyś go to denerwowało, bo niby są plusy takiej sytuacji: ludzie czują, że są ze sobą związani. Fakt, różne te więzy, ale w sumie... „Wszystko da się załatwić”.
Teraz też. Na pewno.
Odchrząknął. Gardło mu wyschło, przez chwilę przesuwał językiem po podniebieniu, żeby pobudzić ślinianki do pracy.
– Wszystko da się załatwić – powtórzył. Starał się mówić spokojnym, przekonującym tonem. Nie mógł pokazać po sobie zdenerwowania. Musiał grać odważnego i pewnego siebie. Na co dzień nie miał z tym żadnych problemów, ale teraz... Gdzie on był? Kto go tu przywiózł i po co? Znaczy po co, to jasne. Chodziło o pieniądze, bo jeśli nie wiadomo, jaki jest powód, to może być tylko taki. A on miał pieniądze. To znaczy jego rodzina miała. Zapłacą, a potem się skurwysynów ścignie. Poczuł, że zaciska szczęki. Musi to opanować, nie da im tej satysfakcji, nie zobaczą jego strachu.
Na razie jednak to on nic nie widział. Najpierw mocno zawiązali mu opaskę na oczach, tyle pamiętał, kiedy się ocknął w aucie. Coś mu chyba podali, może w piciu, a może w jedzeniu, nie miał pojęcia, ale jakoś go obezwładnili – bez użycia siły. Może gdyby go napadli... Broniłby się, po latach treningów zrobił się silny i wysportowany. Kto wie, na czyją szalę przechyliłoby się zwycięstwo. Później, kiedy jeszcze nie do końca przytomny, zorientował się, że jest z nim słabo, bo ktoś go przywiązał do krzesła, dłoń w rękawiczce ściągnęła mu przepaskę. Natychmiast oślepiły go silne światła reflektorów. Odruchowo przymknął powieki. Nie był w stanie się rozejrzeć, ponieważ ostry, białożółty blask lamp osaczał go ze wszystkich stron. Od razu przypomniały mu się filmy, które oglądał. Tam też w taki sposób załatwiali gości – różne sztuczki, żeby tylko ich nie rozpoznali i nie wiedzieli, gdzie się znaleźli. W sumie to dobrze, bo póki nie wie, z kim ma do czynienia, jest bezpieczny. Gorzej by było, gdyby porywacz lub porywacze zdradzili swój wygląd. Wtedy to jasne, że czapa. Ale nie teraz. Bo teraz pewnie go nagrają, zrobią mu zdjęcie z aktualną gazetą czy coś w tym stylu, żeby udowodnić, że żyje, a później, gdy zgarną kasę, zostawią go tu albo gdzieś wyrzucą. Jeśli tu, to ktoś go znajdzie, nawet jeśli nie podadzą adresu. Był w jakimś budynku, tak czuł. Całkiem ciepło, nic nie padało na głowę. Zapach normalny, niepiwniczny, więc miejsce łatwiejsze do namierzenia. Nie da się tego przeoczyć podczas poszukiwań. Nie potrafił ocenić, jak długo go wieźli, ale trochę to trwało. Tak czy owak – będzie dobrze. Zawsze było.
– Wszystko da się załatwić.
Teraz zabrzmiało znacznie lepiej. Głos miał opanowany i pewny siebie. Taki akurat.
Szurnęło. Ktoś się poruszył za lampami.
Próbował coś wypatrzeć, ale światło za mocno go raziło.
– Pieniądze to nie problem. Dogadamy się.
Dodał, żeby było jasne, że ma świadomość reguł tej gry. Że im się podporządkuje. Na razie.
Znowu jakiś odgłos, którego nie potrafił zidentyfikować. Zmiana w natężeniu światła – chwilowa ulga, bo przed bocznym reflektorem pojawił się cień. Nie, nie cień. Ktoś w kombinezonie roboczym i masce na twarzy. Takiej jak ta z Domu z papieru. Postać uniosła rękę. Mignęło coś długiego i obłego. Poczuł pot na plecach. Czy to pałka? Chcą mu spuścić łomot? Zmiękczyć go? Nastraszyć? A może to tylko do tych zdjęć? Przypomniała mu się scena z jakiegoś filmu, gdzie obcinali porwanemu palce i wysyłali je do rodziny. Już chciał negocjować, ale przyszło mu do głowy, że w ten sposób osłabi swoją pozycję. Ci, co pokazują lęk, przegrywają. Musi zachować zimną krew. Na zemstę przyjdzie czas później. Postać zrobiła krok do przodu. Ręka z przedmiotem była teraz lepiej widoczna. Pałka. Ale krótsza. I chyba metalowa. A może coś innego, ale równie złowieszczego?
Wyrzut adrenaliny przeszył jego ciało jak prąd.
Sylwetka znowu się zbliżyła. Jego stopa zaczęła rytmicznie drgać. Nie potrafił tego opanować.
Co oni chcą mu zrobić? Co mu chcą powiedzieć – że wiedzą, kim jest? Że stoi za nim majątek Wilskich, tych od zakładów mięsnych? No pewnie, że wiedzą. Nie, nie da się zastraszyć, nie pokaże im, że się boi. A potem, już po wszystkim, znajdzie ich. Wyciągnie spod ziemi i się zemści. Żadna policja czy sąd nie będą mu potrzebne.
Odetchnął. Lekko się uśmiechnął.
– Powtórzę: wszystko da się załatwić.
Miał głos prezentera telewizyjnego, pewnego siebie i swojej wyższości nad tymi, co po drugiej stronie ekranu. On mówił, tamci słuchali. On nadawał ton, budował atmosferę, kierował ich myślami. Znał tę taktykę, praktykował.
Postać znowu zrobiła krok do przodu i stanęła naprzeciwko niego.
Teraz mógł lepiej się przyjrzeć porywaczowi. Kalosze albo gumofilce, drelichowy kombinezon, na dłoniach rękawice, na twarzy maska. Ani kawałka ciała pozwalającego na identyfikację. I dobrze. To mimo wszystko był gwarant jego bezpieczeństwa.
Ręka, ta bez przedmiotu, powoli zaczęła się podnosić. Śledził jej ruch. Na wysokości klatki piersiowej dłoń skręciła i przybliżyła się do głowy. Dotknęła maski. Złapała jej dolną krawędź i lekko uniosła.
Jego stopa znowu zaczęła drgać. Nie chciał widzieć tej twarzy, przecież to by znaczyło, że...
Maska powędrowała do góry, a on zacisnął powieki.
– Wszystko da się załatwić – powiedział, tym razem nie panując nad nutą lęku.
– Nie, tego nie da się załatwić.
Zdrętwiał. Znał ten głos. Ale to przecież niemożliwe... Otworzył oczy.
Nie mógł uwierzyć w to, co widzi.
Rozdział 1
– Nie mogę uwierzyć w to, co widzę.
Mina Piotra Dębskiego mówiła jednak co innego – że to, co miał przed oczami, niewątpliwie było prawdziwe, ale mimo tej pewności chętnie po raz kolejny rozpocząłby proces weryfikacji. Siedział na łóżku, z podkurczonymi nogami, opierając się na piętach. Sonia Kranz pomyślała, że Piotr ma bardzo seksowny tyłek, choć teraz widziała go tylko z boku. „Dupka jak orzeszek”, przypomniał jej się licealny tekst usadzający kolegów w odpowiedzi na ich końskie zaloty. Parsknęła.
– Taki jestem śmieszny? – Przybliżył się do niej. Teraz klęczał i opierał się o materac dłońmi. Był najprzystojniejszym hipisem, jakiego można sobie wyobrazić.
– Trochę...
Postanowiła się z nim podroczyć. Wtedy, gdy miała kilkanaście lat, wszystko na temat seksu powodowało u niej spięcie, które najczęściej maskowała nerwowym chichotem. Zresztą nie była w tym odosobniona, choć pewne dziewczyny – te „wyuzdane”, jak mówiła matka – traktowały tę sferę życia jako coś oczywistego i normalnego. Jakim cudem Sonia dawała sobie wmówić, że to z nimi jest coś nie tak? Ano pewnie takim, że wtedy nie było tych wszystkich książek i filmów, które młodzi sobie pykają wieczorami i które robią całą robotę za dom i szkołę. Julka o nic jej nie pytała, ale Sonia wiedziała przecież, co córka odpala na Netfliksie i jakie e-booki ściąga. WDŻ w praktycznym wydaniu miała już przerobione. I pewnie była to wiedza lepsza od tej, którą oferowała szkoła – lekcje oddzielnie dla dziewczynek, oddzielnie dla chłopców, żeby nie zawstydzić ich słowem „miesiączka”.
– A jak trochę? – Położył rękę na jej brzuchu.
Nie wciągnęła go. Nie czuła takiej potrzeby, mimo że kiedyś jej się to zdarzało. Chciała być perfekcyjna, zwłaszcza że Krzysztof taki był – przynajmniej jeśli chodziło o zewnętrze, jak i całe ich otoczenie. Potem zdarzył się rozwód i związana z nim potrzeba samodzielnego utrzymania siebie i córki, co wygnało Sonię do Mieroszowa. Zła wróżka zabrała to wszystko, co wcześniej budowało Kranz – spokojne życie rodzinne, ładny dom, brak finansowych trosk. Dała jej jednak wolność – cóż, że początkowo niechcianą – a ta uruchomiła zmiany. One wciąż były świeże, ale kierunek, przynajmniej tak wstępnie, obiecujący. W związku z Dębskim wszystko dobrze klikało. Zdecydowała się wejść w tę relację na nowych zasadach, skoro stare się nie sprawdziły. Lubię siebie, pozwalam sobie na to, co mi daje przyjemność, nie ma w tym nic złego, powtarzała do lustra zawieszonego nad stołem w salonie. Ono wciąż było pokryte śniedzią, ale Sonia zaczęła zyskiwać ostrzejszy kontur. Oczy były jakby zieleńsze, ciemne włosy bardziej błyszczące. Tylko sylwetka wciąż sportowa, ale może hipisi nie szukają seksbomb.
– Trochę. – Podcięła jego rękę, tak że stracił równowagę i padł na łóżko. – I co teraz? – Przewróciła go na plecy i usiadła na nim.
– Wygodnie ci? Nie za... twardo?
Znowu się zaśmiała. Tym razem spontanicznie, głęboko z trzewi.
– Nie, jest całkiem okej. – Wykonała ruch biodrami, jakby chciała się lepiej umościć. Rzeczywiście, twardość była odczuwalna. Piotr Dębski okazał się długodystansowcem i to przećwiczonym w wieloboju erotycznym.
– A to co? – Odwróciła się w stronę okna.
– Noc. Ciemna i głucha. Idealna do...
– Nie, nie głucha.
Podniosła się. Dębski złapał ją za rękę, ale popatrzyła na niego w taki sposób, że zwolnił uścisk. Podeszła do okna i otworzyła je.
– Uchylone to za mało? Tak cię moja obecność rozgrzewa? – Dębski podparł się na łokciu i patrzył na nią.
– Nie pochlebiaj sobie. Choć masz pewne osiągnięcia, powiedzmy... termiczne.
– Przerabiam energię kinetyczną na...
– Słyszysz? – przerwała mu.
Gdzieś z czarnej, wrześniowo-wilgotnej nocy dochodziła muzyka. Na pewno nie z Sokołowska, raczej z drugiej strony Stożka. Ale tam przecież nie było żadnego lokalu rozrywkowego. W ogóle żadnego lokalu. W Unisławiu mieli jeden sklep spożywczy i tyle. A gdyby komuś przeciągnął się ogrodowy sobotni grill, nie byłoby takiego efektu. Dźwięki leciały z jakichś solidnych głośników.
– Rzeczywiście. – Dębski stanął koło niej. – Coś tam gra. Chyba. Masz słuch jak nietoperz.
– Jestem policjantką.
– Ale teraz bez munduru. – Pociągnął ją w kierunku łóżka.
– Mentalnie policja zawsze w mundurze – droczyła się z nim. Zaraz ustąpi i zgodzi się na kolejną rundkę fantastycznego seksu, ale jeszcze przez chwilę postoi i posłucha, co tam się dzieje.
– Jakieś przeczucia? – Dębski na moment spoważniał.
– Nie. Po prostu się dziwię. Do tej pory nic takiego się nie zdarzyło.
– A może chodzi o coś innego?
Już miała zrobić minę: „A o co?”, ale Dębski dobrze w niej czytał. Z jednej strony, co tu kryć, było Soni na rękę, że Julka spędzała weekend u ojca, bo dzięki temu ona miała wychodne – do Dębskiego. Nie chciała zostawiać córki samej w domu. To, co pociągające w letnie dni, czyli odludzie i spokój Kowalowej, w jesienne wieczory zmieniało charakter. No i wciąż wracała do niej śmierć koleżanki Julki, Zuzi Korczab. Ona co prawda zginęła z powodu chciwości, ale te wszystkie zgwałcone dziewczyny, z którymi początkowo Kranz wiązała sprawę, były ofiarami, bo znalazły się w złym miejscu o złej porze – na tych terenach. Nie chciała, by samotną Julkę w Kowalowej spotkało coś podobnego, więc dobrze, że wyjeżdżała do Wrocławia, ale i tak Sonię to niepokoiło. Nie miała dostępu do tego, co tam się działo – Julka mówiła, ile chciała. Sonia mogła jednak wywnioskować, że w ich starym domu toczyło się nowe, pęczniejące bańkami szczęścia życie. Za kilka miesięcy na świecie pojawi się dzidziuś, w firmie dobrze, z narzeczoną cudownie, córka i pasierbica w jednym jakoś się wpasowała w tę ramkę, a była żona nie uprzykrzała im codzienności. Poza tym Julce bardzo brakowało klimatu dużego miasta. Brakowało jej też bliskiej koleżanki, bo przecież Zuzi już nie było. To wszystko niosło ze sobą ryzyko, że Julka może chcieć zamieszkać z ojcem.
– No. – Dębski objął ją ramieniem.
Poczuła, że ma gęsią skórkę.
– Zamknę okno.
Lekko się wywinęła. Lubiła tego faceta, bardzo, ale jeszcze nie byli zaprzyjaźnieni, zżyci. Jeszcze nie chciała się przed nim do końca otwierać. W ogóle nie wiedziała, jak ułożyć tę relację. Bo tak naprawdę dopiero się tego uczyła. Najpierw była dzieckiem, odpowiedzialnym i samoograniczającym sobie spontaniczność (co wymuszali niedojrzali emocjonalnie rodzice, którzy nauczyli ją wzorca antyrodziny), a potem czekał ją jeden długi skok w dorosłość. Nie miała czasu na adolescencję, ten okres dynamicznych procesów dojrzewania, uczenia się na własnych błędach i porażkach, czyli zdobywania doświadczeń. Nie, ona się urodziła i od razu zestarzała w eleganckim i na pozór gładkim stylu.
Gdzieś przed nią wciąż było słychać muzykę, ale już ciszej. Sonia docisnęła drewniane ramy i przekręciła klamkę. Może źle zrobiła, że od razu zgodziła się na propozycję Krzysztofa co do warunków rozwodu? Mogłaby to ciągnąć, jasne, ale po co? Dostałaby więcej? Raczej nie, przecież byłoby ją stać najwyżej na przeciętnego prawnika. Były już mąż okazał się, przynajmniej w tej kwestii, całkiem w porządku. Pominął w rozliczeniach firmę, dom i samochód, ale miał na to papiery, a przecież liczą się papiery, a nie przyzwoitość. W każdym razie Sonia nie wyszła z piętnastoletniego związku z gołymi rękoma, choć za uzyskaną sumę mogłaby kupić co najwyżej mieszkanie w Mieroszowie. „Z biegiem tygodni nowa nastawi go do ciebie gorzej. Teraz jej zależy, bo chce jak najszybciej wziąć ślub”, stwierdziła Magda. Magda znała życie, Sonia poszła więc za radą przyjaciółki. I dlatego w piątek pojechała z Julką do Wrocławia, odstawiła ją do Olki, koleżanki, a potem wpadła do sądu. Kwadrans wystarczył na zakończenie tamtego etapu życia – Krzysztof nawet to potrafił załatwić. „Wszystko się da”, powiedział. Wzdrygnęła się, nie lubiła tego powiedzenia, bo za nim stały układy, pieniądze, znajomości – dowolne wybrać. „Trzeba mieć podejście”, dodał, widząc jej minę. Zwycięski, zawsze zwycięski. Wzięła oddech – wtedy i teraz. Więc już nie byli małżeństwem; on pojechał odebrać Julkę, po czym ruszył ku świetlanej przyszłości, a ona wróciła do wynajmowanego domu w ciemnej kotlinie. Gdyby nie Bob, pewnie by się poryczała. Choć i tak pochlipywała. Pies, niepewny, podszedł do niej i położył głowę na jej kolanie. Po prostu leżał i pozwalał, by łzy kapały na jego sierść.
Do Dębskiego Kranz pojechała następnego dnia. Już bez łez, za to z psem.
– No dobra. To może zrobię ci kanapkę? Podobno kanapka jest dobra na wszystko. I kanapką można pokazać komuś, że... że jest ważny.
Usłyszała i nie zareagowała. Nie cały świat był zły, ale żeby utrzymać taki pogląd, musiała zachować higienę życia, do której należało niewchodzenie w nową poważną relację zaraz po rozpadzie poprzedniej. Sprawy musiały się uleżeć. Uśmiechnęła się do tego „uleżeć”, patrząc na skotłowaną pościel.
– O drugiej w nocy? – Przeniosła spojrzenie na Dębskiego. – Zrób.
Dębski pokiwał głową i poszedł do kuchni. Jeszcze przez chwilę mogła obserwować jego nagie ciało – dopiero w korytarzu narzucił na siebie szlafrok.
Sonia poczuła, że jest jej zimno. Już nie z powodu myśli o przeszłym, raczej dlatego, że na zewnątrz temperatura spadła do trzynastu stopni, a stolarka okienna w tym mieszkaniu nie była naprawiana od nowości, czyli od ponad stu lat.
Wróciła do łóżka i wsunęła się pod kołdrę.
Nie będzie grzebała w przeszłości, przecież wie, że to destrukcja. Po prostu powoli, krok po kroku, przejdzie te wszystkie cholerne etapy rozwodu, pracując nad sobą i emocjami. I dobrze, że wylądowała w takiej mieścinie, bo, uwzględniając statystyki i podpierając to doświadczeniem życiowym, kolejnego zabójcę lub zabójczynię będzie ścigała za kilkanaście miesięcy albo później. A na razie monotonna rutyna i spokój.
Nawet nie zauważyła, kiedy zasnęła.
– Ale chyba nie masz nic przeciwko? – Julka spojrzała pytająco na matkę.
Siedziały przy stole w kuchni. Sonia sięgnęła po herbatę i wyciągnęła z niej torebkę. Położyła ją na łyżce, obwinęła sznureczkiem i odcisnęła nadmiar naparu, ale zrobiła to zbyt mocno, bo materiał pękł i część herbacianej paćki wpadła do kubka.
– Nie mam, no skąd. – Odłożyła łyżkę na talerzyk po ulubionych ciastkach córki, które Julka przywiozła z Wrocławia, także z myślą o matce. Ojciec zasponsorował, w hurcie, choć była to najdroższa cukiernia w mieście. Drugą, czystą łyżką, próbowała odłowić drobiny liści, które kręciły się w kubku. – Patrz, wszystko coraz gorsze robią. Nawet torebki do herbaty.
– To dobrze, bo nie chciałabym, żeby ci było przykro albo coś.
Sonia wreszcie spojrzała na córkę.
– Nie będzie mi przykro. To twój ojciec, więc...
– Tata. Możesz mówić: tata? – Julka jej przerwała. – Prosiłam już o to.
– Semantycznie... – zaczęła Sonia, ale kogo ona chciała oszukać? – Dobra: tata. Więc, to twój tata, który ma teraz nowe życie, i nie widzę żadnych powodów, dla których nie powinnaś być jego częścią. Naprawdę.
– Bo ty też masz teraz swoje życie. – Julka znowu wbiła w nią spojrzenie.
– Mam.
– A czy to życie...
– Słuchaj, Julka, ja nie robię teraz żadnych planów. Nie można tak z jednego w drugie, hop, hop. Trzeba sobie dać oddech, zajrzeć w siebie...
– Brzmisz jak... – Zmarszczyła czoło. – Jak kto? Bo ciągle zapominam.
– Jak Coelho.
– No, jak on.
– A skąd ty wiesz, jak on pisze?
– Ufam mamie.
– Dobra, masz mnie. Ale ja mówię serio. Teraz potrzebuję spokoju i oddechu. Co później, to się zobaczy.
– Ale weekendy beze mnie będziesz spędzała w Sokołowsku? – upewniła się Julka.
– Chcesz zapytać: z Piotrem Dębskim?
– No.
– Chyba tak.
Julka pokiwała głową.
– Cieszę się. Tata też się cieszy.
Sonia się usztywniła.
– Powiedziałaś mu?
– Nie mówiłaś, żeby nie mówić. Źle zrobiłam? – Julka też się spięła.
– Nie. No nie. Tylko... Zresztą nieważne.
– Bo ja ci opowiadam o tym, co u taty.
– Ale ja nie wypytuję.
– Tata też nie pytał.
– No okej. Naprawdę okej.
Nie było okej. Między jej „układaniem” sobie życia a tym, co robił Krzysiek, nie było wielu punktów stycznych. Sonia po prostu potrzebowała poczuć, że nie umarła, ani jej ciało, ani jej dusza, a on wyszarpywał z życia garściami. Nie, nie musiał szarpać, przychodził, uśmiechał się, mówił: „moje”, i brał, nie patrząc na żadne koszty.
– To kiedy ten śślub?
A jednak. Język jej się poślizgnął. Śś.
– Za trzy tygodnie. Tata musi czekać, żeby wyrok się umocnił.
– Uprawomocnił – poprawiła ją odruchowo.
– No tak. Tata mówi, że to będzie kameralna impreza, tylko najbliżsi. Kinga by chciała wesela i ślubu kościelnego, ale... No wiesz. – Julka spojrzała na matkę przepraszająco.
– Wiem.
– Ale cieszy się i z tego. Powiedziała tylko, że ma nadzieję, że się nie rozmyślisz, bo możesz jeszcze protestować po tym wyroku. Czy jakoś tak.
– Tobie tak powiedziała? – Sonia się zdziwiła. Bo jeśli tak było, to ta kobieta musiała uznać, że Julka stoi po ich stronie.
– Nie. Usłyszałam to. Tak z boku, wiesz.
Sonia pokiwała głową.
– Mogłabym złożyć apelację, to prawda. Każdemu przysługuje takie prawo po wydaniu wyroku.
– Wyroku? To ty jesteś za coś skazana? – Julka aż się wyprostowała ze zdumienia.
Sonia też na chwilę stężała. Nigdy nie zastanawiała się nad tym sformułowaniem. Aż do teraz.
– Tak się mówi: wyrok rozwodowy. Werdykt w każdej sprawie jest nazywany wyrokiem i to nie znaczy, że kogoś osądza lub skazuje.
– Dziwne trochę, ale dobra. A ty to zrobisz? Złożysz tę apelację?
– Nie. Nie jestem mściwa. Ani niezrównoważona. Możesz sobie spokojnie wybrać tę sukienkę na ślub, nie zmarnuje się. A teraz idź się myć i spać, bo jutro rano do szkoły. Ja jeszcze wezmę Boba na spacer.
Sonia wstała od stołu i poszła do przedpokoju. Włożyła buty i kurtkę. Bob, niewołany, czekał już przy drzwiach. Popiskiwał z radości. W domu był spokojny, może nawet za bardzo, ale wyjścia wprawiały go w ekscytację.
– Chciałbyś trochę pobrykać, co? – Pogłaskała go po czarnym kudłatym łbie.
W schronisku powiedzieli, że czarnych psów nikt nie chce, ludzie wolą jasne. Chyba dlatego go wzięła. Czuła wtedy, że mają dużo wspólnego – oboje odstawieni na boczny tor.
– Chodź, niedźwiadku.
Wyszli w ciemną noc. Nie padało, ale Sonia już potrafiła rozpoznać zwiastuny nadchodzącego deszczu. Inny rodzaj wiatru, inny zapach powietrza.
– Dobra, idziemy na uczciwe pół godziny, bo jutro pewnie będzie szybka rundka. Chyba czekają nas opady, a ty jak jesteś mokry, fiołkami nie pachniesz.
Ruszyli w głąb kotliny. Towarzystwo Boba dodawało Soni animuszu i zapewniało poczucie bezpieczeństwa, które oczywiście mogło być złudne, ale w spojrzeniu tego zwierzaka było coś takiego... Z jednej strony dzikość, geny przodków – wilków, a z drugiej... Czasem, kiedy Bob na nią patrzył, nakarmiony, wygłaskany i zaopiekowany, widziała w jego oczach bezkres oddania i wdzięczności. Trafiało ją to prosto w serce. Piotrek też miał psa, Wolanda, bezdomniaka przygarniętego kilka lat temu, ale nie widziała między nimi takiej więzi. A może wmawiała to sobie? Może po prostu bardzo potrzebowała kogoś, kto by był oddany, wierny, kto zagwarantowałby, że jej nie zostawi, i dlatego ulokowała swoje poharatane uczucia w psie? Pies był najbezpieczniejszy na świecie. Dębski, mimo obiecujących początków – nie. Znała przecież jego przeszłość. Sprawę domniemanego molestowania uczennicy zamknęła w pudełku „dawno i nieprawda”, ale przecież był... O takiej kobiecie ogół by powiedział „rozwiązła”. O facecie? Zdobywca, lowelas, kochliwy. Też oceniająco, ale z drugiego bieguna. Prawda jak zawsze leżała gdzieś pośrodku, a Sonia jeszcze nie znalazła tego miejsca.
Kiedy wróciła, Julka była już u siebie w pokoju. Sonia poszła się umyć i położyła do łóżka. Wczorajszą noc zarwała, powinna spać, ale nie mogła. Przychodziły do niej obrazy, że jednak odwołuje się od wyroku rozwodowego, a Kinga krzyczy, klnie i odwiesza białą sukienkę do szafy. Niestety, mimo lekkiej odrazy do siebie Sonia poczuła też mściwą satysfakcję – i co z tego, że tylko wyobrażoną. Tak by się czuła, gdyby jej kultura nie wzięła góry nad naturą. Nad brzydkimi zakamarkami duszy.
Ludzie tacy są, nawet ci, co mają o sobie dobre mniemanie. Czasem wystarczy iskra, by rozpalić tę odrobinę zła, jaka w nich siedzi. A jeśli jeszcze czują się zranieni...
Rozpętało się pogodowe piekło. Nad ceramicznymi dachówkami ich domu waliły pioruny.
Przed wojną Kowalowa nazywała się Blitzengrund. Dolina Piorunów.
Żeby tylko nikt od nich nie zginął – to była ostatnia myśl, nim Sonia zasnęła.
Rozdział 2
– Cześć.
Sierżant Marek Ranik dopiero teraz się zorientował, że ktoś wszedł na posterunek. Stał przy świszczącym czajniku, odwrócony plecami do drzwi. Sonia westchnęła. Teraz już rozumiała, skąd te wszystkie heheszki na temat prowincjonalnych policjantów. Tyle że Ranik był tu wśród swoich, znał ich od dzieciaka. Chyba trudno, żeby cały czas zachowywał wzmożoną czujność. Zresztą, tak szczerze – po co miał się spinać? Zwłaszcza dziś, gdy ulice były puste. Pogoda wykonała zwrot i z pogodnego babiego lata zostało tylko wspomnienie. Szare niebo wisiało nisko nad głowami, lało.
– A, cześć. Coś z tym ustrojstwem się dzieje, bo takie dźwięki wydaje. – Puknął palcem w czajnik i popatrzył na Kranz. Chyba usłyszał i dobrze zinterpretował jej westchnienie.
– Możliwe. Zwłaszcza że jest nieodkamieniony.
– Tak? To znaczy co...?
– Znaczy, że ma w środku osad. Który przykrywa wszystko i generalnie nie przedłuża mu życia.
– To ja wiem. – Ranik powoli wlewał wrzątek do kubka. – Może rzeczywiście... A przed chwilą miałem spytać, co z tym zrobić.
Wyprowadzić się od matki i zacząć samodzielne życie – chciała odpowiedzieć, ale się powstrzymała.
– Kupić odkamieniacz. W chemicznym albo w biedrze. Albo gdzie chcesz. Na opakowaniu wszystko napisane. Prosta sprawa, dasz sobie radę.
Pokiwał głową, bez zbytniego zapału.
– Jak tam od rana? Coś się działo? – zmieniła temat.
– Nic, spokój. To znaczy było zgłoszenie o zakłócaniu ciszy nocnej. Zadzwonili, jak tylko przyszedłem.
– O ósmej ta cisza miała być?
– No nie, to się działo wcześniej, po piątej. Sprawa taka... No, głupawa, bo to sąsiedzi. Bliźniaka mają, w sensie domu. I u jednych wisi kosz na podwórku, bo syn ćwiczy koszykówkę, a ci drudzy się wpieniają, bo im to przeszkadza. Na co ci pierwsi, znaczy pierwsza, bo tam tylko matka, że syn dojeżdża do liceum i ma lekcje już od siódmej, no to kiedy ma ćwiczyć? A ci drudzy, że mają to w... No. Ja sobie wyobrażam, że to rzeczywiście może łupać, ale żeby sąsiedzi nie mogli się dogadać? Pojechałem tam i porozmawiałem z nimi, z obu tych połówek, ale czuję, że nic z tego.
– Bywa. Przygotuj się na kolejne telefony.
– No. Ale nie wszyscy tacy są. Bo na przykład w sobotę to dopiero łupało!
Kranz przypomniała sobie te dziwne odgłosy niosące się aż do Sokołowska.
– W Unisławiu?
– W Kowalowej też było słychać?
– Tak.
Na pewno było, nie musiała tam być, żeby to wiedzieć.
– Pewnie nawet do Sokołowska dolatywało, bo to z boku, tam w okolicach zielonego szlaku. – Ranik pokiwał głową.
Sonia też. A potem stwierdziła:
– Ale tam przecież nic nie ma.
– Jest, tylko że zupełnie niewidoczne. Trzeba z drogi zjechać, tak jakby ku Stożkowi, i dopiero wtedy widać gospodarstwo. Za Niemca postawione, teraz mieszkają w nim bogaci ludzie. Wilscy, miejscowa elita. Zakład mięsny mają i sklepy. Porcus, takie logo, kojarzysz?
Kranz kiwnęła głową i pomyślała, że dla niej słowo „elita” ma nieco inne znaczenie.
– Czyje to były imieniny w sobotę?
– Nie, nie imieniny. Wesele.
– Wesele? A skąd wiesz?
– Od mamy. Słyszałem muzykę, gdy wracałem z Wałbrzycha, a potem mama mówiła, że wesele. Bo oni, ci ludzie, są dość znani, tak lokalnie. Mieszkają tu od zawsze.
– Znaczy od powojnia.
– No tak. I jeden z nich, z tej rodziny, teraz się ożenił, ale więcej nie kojarzę.
– A to nie dziwne, że nie wynajęli czegoś na ich miarę? Zamku Książ na przykład?
– A można na ślub? – Ranik spojrzał na nią tak, iż nie było wątpliwości, że pyta serio.
– Nie wiem, nie interesowałam się. Ale można sprawdzić.
Zaczerwienił się, a ona w tej samej chwili pomyślała, że w tę sobotę sierżant pewnie wracał z jakiegoś spotkania randkowego. Ostatnio był czymś zaabsorbowany i wciąż odpisywał na wiadomości. No proszę, życie uczuciowe na ich posterunku nie było martwe. Heteronormatywni wreszcie dogonili nieheteronormatywnego. Ciekawe, czy też będą tak stali w uczuciach jak Majkowski, który ze swoim chłopakiem był od kilku lat. Związek na odległość, co mogło poprawiać statystyki, ale i tak dobry wynik.
– No, to tyle. Miałem teraz zrobić obchód, ale tak leje, że chyba poczekam, co? – Ranik poprawił spodnie. Sonia pomyślała, że chyba się trochę zaokrąglił. Już kiedy go poznała, widać było, że jedzenie jest jego pasją, a teraz zmaterializowało się to w okolicy talii – czy raczej miejsca, gdzie zwyczajowo jest talia.
– Poczekaj.
– To pójdę papiery uporządkować.
Skinęła głową.
Usiadła przy biurku. Wyjęła telefon komórkowy i zobaczyła znaczek wiadomości. Piotr Dębski. Nie zmieniła zapisu w tym kontakcie. Zauważyła, że on ją miał wpisaną jako Sonię, po prostu. „Tęsknię. Wylewam łzy. Jest bardziej mokro niż od tej ulewy. Kiedy wpadniesz?”
Poczuła łaskotanie w podbrzuszu. Ona też tęskniła. Za seksem, ale i za Piotrkiem. Możliwe, że jednak się zakochiwała. Niepotrzebnie kilka razy u niego nocowała. Wspólne zasypianie i budzenie się często tak się kończy. Hormony robią całą robotę za człowieka. Dziś, kiedy odwiezie Julkę do Wałbrzycha na angielski, mogłaby wrócić i wyrwać dla nich godzinę. Po prostu godzinę.
„Może dziś, ale nie obiecuję”.
„Królowo!”
Uśmiechnęła się. Tak, wpadnie do niego. Trzeba brać z życia. Wszyscy biorą. Krzysiek, Kinga, Ranik, mięsna elita...
Usłyszała pukanie. Drzwi się otworzyły. W progu stanęła kobieta. Młoda, może ze dwadzieścia pięć lat, szczupła, atrakcyjna i spłoszona.
– Dzień dobry.
– Dzień dobry. – Kranz podniosła się zza biurka. – Jak mogę pomóc? – dodała, bo tamta się nie ruszyła.
– Chodzi o to, że... – W końcu jednak podeszła do biurka.
Sonia zauważyła, że kobieta ma podpuchnięte oczy. Była starannie umalowana, ale nawet makijaż nie dał rady przykryć wszystkiego. Coś musiało się wydarzyć. Coś smutnego. Albo złego.
– Chciałam zgłosić zaginięcie męża.
– Proszę usiąść. – Kranz wskazała ręką na krzesło, sama też usiadła. – Imię i nazwisko?
– Męża?
– Najpierw pani.
– Sylwia Rytel. To znaczy Wilska.
Kranz się poruszyła. Słyszała już dziś to nazwisko.
– To znaczy... – Kobieta przełknęła ślinę i zamilkła. Widać było, że walczy ze sobą, żeby się nie rozpłakać.
Ranik podniósł głowę znad papierów.
– To Rytel czy Wilska? – Sonia miała uspokajający ton głosu.
Kobieta pokręciła głową. Sięgnęła do torebki i wyjęła z niej dowód osobisty.
– Tu... tu Rytel, ale to już nieaktualne. Od soboty. Bo w sobotę wzięłam ślub. Więc teraz już Wilska, jak mąż.
– Ten, który zaginął?
– Tak.
– A kiedy to się wydarzyło?
– Wczoraj.
– Dzień po ślubie?
– Tak.
Sonia złapała spojrzenie Ranika.
– Ja wiem, że trzeba poczekać czterdzieści osiem godzin... – Kobieta zaplatała i rozplatała palce.
– Nie trzeba, to ludowa plotka. Jeśli są podejrzenia, że mogło dojść do przestępstwa lub życie zaginionego jest w niebezpieczeństwie, działania podejmuje się od razu. Czy tu mogła zajść taka okoliczność, czy może... może to tylko chwilowa nieobecność?
Pytanie właściwie dotyczyło jakości tej relacji, bo jeśli w grę nie wchodził wypadek, to jaki mąż daje nogę zaraz po ślubie?
– Ja nie wiem. Ja naprawdę nie wiem. To wszystko jest... No to jest jakiś koszmar. Po prostu koszmar. My mieliśmy, to znaczy mamy jutro wieczorem lecieć w podróż poślubną, a on... Jak on mógł mi coś takiego zrobić? No jak?!
Kranz zauważyła w jej oczach złość. Chyba w tej chwili przeważała nad smutkiem.
– Dobrze. Zaraz spiszę dane, a teraz tylko jedno pytanie: kiedy widziała pani męża po raz ostatni?
– Na weselu. Na pewno po północy, może koło drugiej. W każdym razie chwilę wcześniej grali w Gdzie jest moja marynarka. A potem... – Wybuchła płaczem.
Kranz pomyślała, że z dzisiejszej randki z Piotrem nici. Gdzie jest mój mąż – to był plan na wieczór.
– Gdybym się spóźniła, to na mnie poczekaj. – Kranz uchyliła szybę w samochodzie.
Julka stała na chodniku przed wałbrzyską kamienicą, gdzie mieszkała anglistka, do której Kranz posyłała ją na lekcje. Co prawda, córka nie miała problemów z tym przedmiotem, słownictwem czasami nawet ją zdumiewała, ale prezentowała dość luźne podejście do gramatyki.
– Ale gdzie? Przecież nie będę tutaj stała.
– Pójdź gdzieś, na lody czy na frytki, na co chcesz. Bliknę ci pieniądze.
– Nie trzeba, mam. Tata mi dał.
No tak. Po zawirowaniach poprzednich miesięcy, czyli po czasowym odstawieniu Julki na boczny tor, Krzysztof Kranz nadrabiał straty wizerunkowe. „Wszystko da się załatwić”. W sumie dobrze. Byle tylko już niczego więcej nie schrzanił – w co Soni z trudem przychodziło uwierzyć.
– Pójdę do Zielonej Sofy na naleśniki – rzuciła córka. – A ty właściwie dokąd jedziesz?
– Do pracy, mówiłam ci.
Julka patrzyła na nią tak, jakby jej nie uwierzyła.
– Zgłoszenie zaginięcia. Ale to nie dziewczyna. Nie dziecko – dodała Sonia szybko, bo przecież tamte wspomnienia wciąż były świeże.
– Okej. To kto?
– Julka, już to przerabiałyśmy... – Westchnęła.
– No to zostaje dorosły. Z twojego tonu wnioskuję, że facet.
– Dlaczego?
– Bo tak to powiedziałaś... Jakbyś się nie przejęła.
– To moja praca, nie mogę się angażować emocjonalnie.
Gładka formułka. W poprzednie zaginięcie się angażowała.
– Wiem, wiem. Ale może ty masz teraz uraz? Do facetów znaczy. Bo wiesz...
– Domorosła pani psycholog. Leć, bo się spóźnisz. – Kranz się roześmiała i zamknęła okno. Odwróciła się i przez chwilę obserwowała córkę, długie blond włosy, kobieco zarysowana sylwetka. Ciekawe, kiedy chłopcy się zaczną.
„Uraz do facetów”. Nie mam urazu – myślała, jadąc do domu Wilskich. Po prostu widzę świat realniej.
Na razie jednak nie widziała żadnych zabudowań. Według wskazówek świeżo upieczonej żony zjazd w prawo powinien już chyba być. I był – dostrzegła go w lusterku. Przejechała go i teraz musiała wrzucić wsteczny. Cofnęła zbyt gwałtownie i kilka kamyków puknęło w podwozie. Oby tylko tam, bo pięćsetka była typowo włoska – miała pięknie wyglądać, a reszta, w tym solidność wykonania, schodziła na dalszy plan.
Wilska dała jej znać około czternastej, że obdzwoniła szpitale oraz izby wytrzeźwień. I nic. Kranz sprawdziła u nich – żadnych niezidentyfikowanych zwłok. Zidentyfikowanych jako Waldemar Wilski także nie.
Po kilkuset metrach droga łukiem wjechała w las. Dziwne – pomyślała Kranz. Kiedy ludzie mieszkają na uboczu, stawiają oznaczenia, kierunkowskazy, informują, jak ich odnaleźć. A tu...? Miejscowi pewnie wiedzieli, ale gdyby ktoś obcy chciał tu dotrzeć?
Dojechała do ogrodzenia. Solidne, wysokie, z czerwonej cegły. Cegła była stara, ale chyba rozbiórkowa – mur zapewne postawiono współcześnie. Świadczył o tym dobry stan i czyste spoiny.
Zatrzymała się przed bramą. Nie zauważyła ani domofonu, ani kamery. Żadnego sposobu, żeby poinformować, że się jest. Wybrała numer do Sylwii Wilskiej.
– Dzień dobry. Już otwieram. – Usłyszała.
Brama zaczęła się powoli przesuwać. Kranz zobaczyła ogromne podwórko. Po lewej stronie stał dom – ładny, duży, dwupiętrowy, odnowiony. Przed nim czarna terenówka, błyszcząca nowością. Na wprost stodoła i inne pomieszczenia gospodarcze, z których dobiegało szczekanie psa, choć jego samego Kranz nie widziała, a po prawej znajdowały się ogród i duży staw. W tle majaczył jakiś obiekt, ale przysłaniały go drzewa. Jeśli chodzi o powierzchnię, był tu potencjał do zorganizowania imprezy plenerowej, choć śladów po niej – żadnych. Sobotnie łupanie świadczyło jednak o tym, że sporo tu się działo.
– Proszę zaparkować na podjeździe, obok auta męża.
Kobieta była jeszcze bledsza niż rano. I o ile na posterunku mogło się wydawać, że mimo wszystko jest pewna siebie, teraz taka myśl nie przychodziła Kranz do głowy. Pani Wilska sprawiała wrażenie bardzo niepewnej.
Sonia ustawiła auto, zastanawiając się, dlaczego utwardzono tylko ten stosunkowo nieduży kawałek ziemi przed domem. Co prawda, nie lubiła betonu, ale były i minusy przystrzyżonej trawy, zwłaszcza po deszczu. W tych rejonach opady bywały intensywne, a ziemia nasiąkała jak gąbka, o czym się przekonała, wysiadając z auta. Na kamykach było okej, ale wszędzie indziej grunt lekko się uginał pod stopami.
Patrząc, jak Kranz ostrożnie stawia kroki, Wilska powiedziała:
– Teść preferuje naturę. To jego dom. Nie lubi wiele zmieniać, choć przecież by mógł, bo ma pieniądze.
– Cały dom należy do niego? – Sonia patrzyła na budynek. Wyglądał jak kamienica, a nie wiejska chałupa.
– Tak. To znaczy kiedyś. Od jakiegoś czasu część jest Waldka. Chodźmy.
Weszły do środka. Wystrój był osobliwy. W stylu nowobogackich lat dziewięćdziesiątych, polskiego dworku, niemieckiego obejścia i prób uwspółcześnienia w klimacie trudnym do nazwania.
– Na parterze mieszka teść i Marta, znaczy wnuczka, a na piętrze my.
Drzwi się otworzyły i stanął w nich starszy mężczyzna. Miał pewnie z osiemdziesiąt lat, co zresztą zgadzało się z wiekiem zaginionego Waldemara Wilskiego, rocznik sześćdziesiąty dziewiąty, którego nowo poślubiona żona pojawiła się na świecie dwa lata przed końcem ubiegłego stulecia. Pierwsza myśl Soni była taka, że podobna różnica wieku dzieliła Korczabów, rodziców zamordowanej Zuzi, ale przecież na pewno istniały dobre małżeństwa z takim peselowym rozrzutem.
– Józef Wilski. – Mężczyzna kiwnął głową.
– Komisarz Sonia Kranz, posterunek w Mieroszowie.
– Od niedawna tam jesteście, co?
Był konkretny i skracał dystans, choć raczej w jedną stronę. W jego postawie, spojrzeniu było coś władczego, patriarchalnego.
– Posterunek działa od mniej więcej roku. Wrócę do pana z pytaniami, teraz porozmawiam z panią Wilską.
– Zapraszam. – Odsunął się, gestem pokazując wejście do swojej części domu.
– Dziękuję. Na razie pójdziemy na górę.
Nie skomentował tego. Stał i patrzył. Kranz czuła jego spojrzenie na plecach, kiedy wchodziła po schodach. Na pewno nie był zadowolony z takiego obrotu spraw, co już trochę mogło powiedzieć o jego relacjach z synową.
Góra domu różniła się od dołu. Było tu lżej, to znaczy mniej przedmiotów, choć nie jaśniej. Wielka, czarna skórzana kanapa, czarny stół i równie smolista komoda zdominowały salon, do którego Wilska zaprosiła komisarz. Jedyny jasny punkt stanowił bukiet białych róż.
– Ślubny. – Kobieta wytarła nos chusteczką.
– Duży. – Kranz nie była specjalistką od ślubów, ale i bez tego wydało jej się całkiem oczywiste, że trudno z tak długimi łodygami stać przed urzędnikiem. Albo przed ołtarzem.
– Ślub odbył się w...?
– Tu.
– Tu?
– Znaczy nie że w mieszkaniu, ale na terenie posiadłości. Urzędnik przyjechał. Teraz tak można, a to duża wygoda, bo urząd w Wałbrzychu niby niedaleko, ale zawsze trzeba w tę i we w tę jeździć. No i nie było nas tu za wiele, mieliśmy kameralną uroczystość, więc tym bardziej chcieliśmy wszystko tutaj, w domu.
„W domu” zabrzmiało jakoś obco. Zresztą Wilska też wyglądała tak, że Kranz nie przypisałaby jej do tego miejsca. Widać było, że jest elementem relokowanym. Podobnie do wystroju nie pasowała suknia ślubna, która wisiała na wieszaku zahaczonym o drzwi. Kremowa, ze zdobionym torsem i koronkami. Styl jak z dziewiętnastowiecznych powieści dla panien.
Sylwia Wilska podążyła za spojrzeniem Soni.
– Bardzo mi zależało, żeby była ładna, ale skromna. W starym stylu i dobrym guście. Nic z tych współczesnych sukni, gdzie dekolt do pasa albo tiul jak beza. Chciałam, żeby nasze życie zaczęło się tak... tak... odpowiednio. Waldek chyba miał inne wyobrażenie, bo na początku był trochę zdziwiony, jak mnie zobaczył. Bo on mnie nie widział w tej sukni przed ślubem. Jestem przesądna. – Kobieta pociągnęła nosem. – Więc dopiero w sobotę zobaczył, co i jak. Wiedział tylko, że będzie kremowa, bo prosiłam, żeby miał koszulę w takim samym odcieniu. Krawcowa, która przerabiała sukienkę, bo trochę trzeba było zwęzić, dała kilka kawałków materiału. – Podeszła do komody, wyciągnęła woreczek i wyjęła z niego dwa skrawki. – O, niech pani zobaczy. – Wcisnęła jej do ręki i znowu schowała worek do szuflady. – A on dokupił identyczny kolor. Widzi pani? Trudno rozróżnić, dopiero w dotyku. U mnie to satyna, u niego bawełna. Jemu krawcowa też przerobiła, troszkę skróciła, żeby lepiej w spodniach się układało. I tak ładnie to wyszło. My razem... – Sylwia Wilska zaczęła się trząść. Objęła się dłońmi, jakby zaraz miała się rozpaść.
– Ile osób było na uroczystości? – Sonia szybko zadała kolejne pytanie, żeby jej rozmówczyni nie zdążyła się rozpłakać. Dwa materiałowe skrawki wsunęła do kieszeni dżinsów.
– Zaraz, policzę... No my, teść, Marta, moje trzy koleżanki, takie najlepsze, z chłopakami, trzech kolegów Waldka, razem z żonami czy tam partnerkami, kilka osób z zakładów, najbliżsi współpracownicy, z administracji, nie że z produkcji, choć jeden to technolog, ale nie pracownik fizyczny, też z osobami towarzyszącymi. I tyle.
– To niedużo.
– Taki był plan. Bo w sumie to przecież Waldek już trochę starszy, w tym wieku inaczej się świętuje.
– Ale pani młodsza.
– No niby tak, ale mnie jakoś nie ciągnie do zabawy.
– A jednak zabawa była. Niosło się aż do Sokołowska.
– To przez krótki czas, kiedy już... No, kiedy sytuacja wymknęła się spod kontroli. To znaczy... No, alkoholu miało być akurat, bo ja nie lubię upitych ludzi. Zresztą widziałam wystawione butelki, nie było tego dużo, ale może Waldek...
Kranz patrzyła na nią. Kobieta znowu się zezłościła, jak wcześniej na posterunku.
– Pani mąż ma problem z alkoholem?
– Nie jest alkoholikiem, jeśli pani o to pyta.
– Pytam, czy nadużywa alkoholu. W sposób, który mógłby być niebezpieczny.
Jakby istniał jakiś bezpieczny – pomyślała.
– Nie, raczej nie. Umawia się z kolegami na mieście, czasem ich tu zaprasza, takie męskie gadanie, picie... Bywa, że przedobrzy, ale to nie jest rutyna. Na pewno nie. Taka polska średnia.
Czyli jednak rutyna – za dużo procentów.
– A na weselu?
– Też w normie.
– No dobrze. Czyli ostatni raz widziała pani męża po zabawie, kiedy kładła się spać. Tu, w tym mieszkaniu.
– Tak. Choć w sumie... to nie.
– Na posterunku powiedziała pani co innego.
Kranz patrzyła na zdjęcie, które wisiało nad stołem, czarno-biały portret pary, i zastanawiała się, po co ta dziewczyna właściwie wyszła za mąż za pięćdziesięciokilkulatka o nalanej twarzy. Pieniądze – to był pierwszy trop, który przychodził na myśl. I jak na razie jedyny.
– Bo... bo myślałam, że może wróci. Że to coś głupiego, taki powtórzony wieczór kawalerski albo nie wiem co, w każdym razie nic poważnego. Ale on nie wrócił i to się robi... jakiś, kurwa, koszmar! – Sylwia wybuchła, a zaraz potem się rozpłakała.
Kranz zastanawiała się, kogo ma przed sobą – zagubioną dziewczynę czy przebiegłą kobietę, która gra zagubioną dziewczynę. Odpowiedź nie wydawała się oczywista.
– To jak naprawdę było?
Wilska spojrzała na nią. Tusz jej się rozmazał i ciemnymi strużkami spływał po policzkach. Na szyi wykwitły czerwone plamy.
– Było tak, że myśmy mieli pójść do siebie i wszyscy zaczęli się zbierać. Właściwie to Waldek tak zarządził, bo go poprosiłam. W końcu co miało być uczczone, zostało uczczone, a potem to już tylko... No, nie kolacja, tylko jakieś takie... o, wygłupy i alkohol. Bez sensu. Przyjechał busik, co to przywiózł gości i miał ich zabrać, a oni zaczęli wsiadać, ale to któraś zapomniała torebki, to teść zauważył czyjś portfel na schodach... I ktoś powiedział, że może jeszcze jakaś zabawa na koniec. Więc zaczęli z tymi marynarkami. I tak to się ciągnęło. A ja już chciałam na górę. Umyć się i... no, mieć trochę spokoju. Teść powiedział, że on ich pożegna, bo jest gospodarzem, a my możemy iść. Byłam mu wdzięczna. Zwykle nie lubię, kiedy podkreśla, że jest u siebie, że to jego, ale tym razem czułam wdzięczność. Poszliśmy. Ja do łazienki, ale tylko siku, bo zostawiłam całą kosmetyczkę w sypialni, więc zaraz wyszłam. A jego, znaczy Waldka, nie było. Wyglądam przez okno, a on znowu na dole. I coś z tymi kolegami. Wychodzę przed dom, a oni sobie po maluchu, znaczy znowu alkohol w użyciu. No to się wkurzyłam, powiedziałam... – Wilska urwała.
– Co pani powiedziała? – zapytała Kranz po chwili ciszy.
– No że już dość, żeby wracał na górę.
– Takimi słowami?
– Nie. Innymi. Może nawet podniosłam głos. Krzyknęłam. A wtedy oni, ci jego koledzy, coś o pantoflarzu, i że jak zaczyna, tak skończy. Takie pijackie męskie gadanie. Ale on, znaczy Waldek, się pożegnał i poszedł ze mną.
– Czyli jednak w sypialni widziała go pani ostatni raz?
Wilska patrzyła na nią, zapewne walcząc ze sobą.
– Nie. Kiedy po raz drugi weszłam do łazienki, tym razem na dłużej, siedział w pokoju, a gdy wyszłam, już go nie było. Wyjrzałam przez okno. Ten cholerny bus wciąż tam stał, a on obok. Nie mógł się z nimi rozstać. Położyłam się, żeby się uspokoić. Po kilku minutach usłyszałam silnik. Pojechali. Odetchnęłam z ulgą, ale on nie wracał. Znowu wyjrzałam przez okno. Stał tam z telefonem w ręce. Pewnie jeszcze do nich pisał. Nie miałam już siły i ochoty go poganiać, zresztą myślałam, że zaraz mu się znudzi. Położyłam się. Wcześniej wzięłam tabletkę na ból głowy, a potem nasenną. I po prostu usnęłam.
– I pani mąż nie wrócił na górę, zanim pani usnęła?
Wilska pokręciła głową.
– Dlaczego nie zeznała pani tak od razu?
Kobieta wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. Może dlatego, że było mi głupio, że on... że jemu nie zależało, żeby spędzić ze mną czas. Wie pani, noc poślubna... Niby od dawna to już nie jest to samo, ale... – Zaczęła pociągać nosem.
Kranz dyskretnie spojrzała na zegarek. Spędziła tu już ponad pół godziny. W takim tempie daleko nie zajdą.
– Sprawdziła pani, tak jak prosiłam, czy coś zginęło? Czy mąż albo ktoś inny coś zabrał?
– Tak. – Wilska przetarła oczy chusteczką. – Nie ma jego telefonu i portfela.
– Nic więcej z państwa mieszkania nie zginęło?
Kobieta pokręciła głową.
– Któreś z domowników coś zauważyło? Oczywiście porozmawiam z nimi, ale pytam też panią.
– Nie, nic. Oboje poszli spać, znaczy do siebie, na parter. Nic już nie widzieli. Rano też. Teść wstał wcześniej, on zawsze tak wstaje. Marta w sumie też niepóźno. Najdłużej spałam ja, choć przed ósmą już byłam na nogach. Wtedy się zorientowałam, że on, znaczy Waldek, nie spał w sypialni.
– Jest pani pewna?
– Jestem. Jego strona łóżka była nieruszona, poza tym, gdyby przyszedł, pewnie by... No, pewnie by mnie obudził.
Spojrzała na Kranz w taki sposób, że nie było potrzeby dopytywać o intencję tego budzenia.
– Dobrze. Teraz pójdę porozmawiać z pani teściem i panią Martą, a potem jeszcze rozejrzę się po podwórku.
Wilska pokiwała głową.
– Gdyby coś jeszcze się pani przypomniało albo chciała pani zmodyfikować swoje zeznania, proszę dać znać.
Kobieta się zaczerwieniła.
– No i poproszę o zdjęcie zaginionego.
Kranz, schodząc na parter, zastanawiała się, czy za tym pierwszym kłamstwem stał wstyd czy jednak coś innego.
Senior Wilski otworzył drzwi w tym samym momencie, kiedy zeszła z ostatniego schodka. Pomyślała, że musiał podglądać przez wizjer.
– Dzień dobry jeszcze raz. Jakieś ustalenia? – zapytał. Tym razem nie zaprosił jej do środka. Odebrała to jako karę za tamtą odmowę. Widać było, że to typ faceta głównodowodzącego.
– Następują. Kiedy ostatni raz widział pan syna? – Szybko przejęła pałeczkę.
– Przed domem w dniu ślubu.
– Dokładnie to chyba dzień po?
– No tak, to już była niedziela, słuszna uwaga. Staliśmy tu wszyscy, goście się zbierali do odjazdu, myśmy ich żegnali.
– Poczekał pan, aż odjadą, czy wrócił do mieszkania wcześniej?
– Pożegnałem ich i poszedłem. Tak jak nakazuje kultura, ale przecież tego dnia nie ja tu decydowałem, tylko Waldek. On gospodarzył, zresztą już tak będzie, ja stary jestem. Więc Waldek został do końca. Zresztą kilka, może kilkanaście minut później usłyszałem silnik i bus wyjechał z podwórka. Na pewno.
– Na pewno pan usłyszał czy na pewno pojechali?
W pierwszym odruchu Wilski jakby chciał skontrować, ale odpowiedział:
– Usłyszałem, jak odjeżdżają.
– Jest pan pewien, że wszyscy pojechali?
– No pewnie. Po co by mieli zostawać? Zresztą nikt nie przyjechał autem, bo wiadomo, że nawet po symbolicznej lampce wina lepiej nie wsiadać za kierownicę.
– Chyba nie skończyło się na symbolicznej lampce?
– Tak się mówi, że symboliczna, ale alkoholu było niedużo, naprawdę. Wino przede wszystkim, wódki to może trzy albo cztery butelki. No, góra pięć.
– A jednak uderzyło do głowy.
Mężczyzna westchnął.
– Może trochę za bardzo. Pewnie ktoś coś przyniósł. Nie wiem, nie widziałem, nie kontrolowałem. Wiem, co miało być, bo to ja zamawiałem. I płaciłem.
„Teść ma pieniądze”, przypomniało się Kranz. Miał i lubił to podkreślać.
– Pan wyprawił synowi wesele?
– Ja. Zwyczajowo to rodzina panny młodej robi, ale tu się tak sprawy ułożyły, że ja. Zresztą to nie problem. Jedynego syna mam, wreszcie się żeni, sama radość.
Starał się wyrazić to miną, ale chyba za bardzo.
– Ma pan wnuczkę, panią Martę? To córka pana Waldemara?
– Ano mam. Ale syna już nie mam. Starszego syna. Piętnaście lat minęło, szesnaście nawet. Zginął w wypadku samochodowym. On i jego żona.
– Bardzo mi przykro.
– No pewnie. To był dobry chłopak. Naprawdę dobry. Może trochę za miękki, rozumie pani?
Rozumiała, choć nie nazwałaby w taki sposób wrażliwości, bo o to pewnie staremu Wilskiemu chodziło.
– Ma pan jakąś koncepcję, co się mogło wydarzyć? Gdzie jest teraz pan Waldemar? – wróciła do tematu żyjącego syna.
– Nie mam. To jest dziwne, naprawdę.