Pasażerka - Zofia Posmysz - ebook + audiobook + książka

Pasażerka ebook i audiobook

Zofia Posmysz

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Liza, była esesmanka i strażniczka w obozie koncentracyjnym w Auschwitz, wiele lat po wojnie podczas podróży transatlantykiem spotyka jedną ze swych ofiar. Spotkanie na statku – przestrzeni zamkniętej – zmusza bohaterki do stawienia czoła przeszłości i zmierzenia się z dramatycznymi wspomnieniami.

Zofia Posmysz (ur. 1923) w wieku 18 lat została więźniarką Auschwitz. W „Pasażerce” opisała świat obozów koncentracyjnych z punktu widzenia oprawcy. Autorka początek swojej „drogi przez mękę” wspomina tak: „Kiedy zobaczyłam napis 'Arbeit macht frei' pomyślałam, że nie będzie źle, bo ja się roboty nie boję. Nieraz przecież pomagałam dziadkom przy sianokosach".

Po wojnie pracowała jako pisarka i dziennikarka radiowa, była m.in. współautorką powieści radiowej „W Jezioranach”. Tworzyła reportaże, słuchowiska, a jej debiutem było słuchowisko „Pasażerka”. Nadało je radio, po czym telewizja. Tematem zainteresował się Andrzej Munk i zaproponował Zofii Posmysz napisanie noweli filmowej. Realizacja filmu jednak została przerwana – Andrzej Munk zginął w wypadku samochodowym. Powieść stanowi rozwinięcie noweli.

Pasażerka” tłumaczona była na kilkanaście języków, m.in. na język rosyjski, by w ostatnich latach z muzyką Mieczysława Weinberga przemierzać świat jako opera.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 239

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 8 min

Lektor: Elżbieta Kijowska

Oceny
4,4 (110 ocen)
60
36
10
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Annku90

Dobrze spędzony czas

"– Frau Au­fse­he­rin, jest wol­nym ten, kto nie ma nic do stra­ce­nia. Nie­wol­ni­kiem czyni czło­wie­ka pra­gnie­nie życia." Podobno prawdziwa wolność zaczyna się tam, gdzie kończy się strach. Czy czy podczas wojny można być wolnym i nie bać się niczego? Książka, od której wymagałam wiele. Czytałam wiele pochlebnych opinii i miałam do niej kilka podejść. Liza była strażniczką obozu i teraz płynie wraz z Mężem statkiem, na którym spotyka jedną z więźniarek Auschwitz. Marta to osoba, którą Liza darzyła większą uwagą. Chętniej jej pomagała i zawsze starała się być blisko niej. Spotkanie to rzutuje na zachowanie kobiety i właśnie przez nie Liza chce wyjawić Walterowi - swojemu Mężowi - swoją przeszłość. Czy mąż zrozumie tę sytuację? Czy kobieta powie o wszystkim czy tylko o tym co wygodne? Tego już nie zdradzę. Otwarte zakończenie zostawia czytelnika z wieloma myślami... I we mnie wiele myśli...
00
BMLis

Nie oderwiesz się od lektury

Lektura obowiązkowa!
00
edyta19701970

Dobrze spędzony czas

Historia, która stawia wiele pytań i skłania do refleksji. Skojarzyła mi się z "Szachami ze śmiercią". Oczywiście, nie jest to ten sam ładunek emocjonalny, ale tam również mamy podobny motyw: oprawca spotyka swoją ofiarę. Oba tytuły bardzo polecam, a po inne książki Posmysz na pewno sięgnę.
00
hiwis

Nie oderwiesz się od lektury

Świetne spojrzenie na temat od strony oprawców. Zdecydowanie polecam
00
Zaneta_Musial

Nie oderwiesz się od lektury

Napisana inaczej. Z perspektywy kata. Kata, który też ma życie i powody. Bardzo mi się podobała, bo daje do myślenia. Nigdy nic nie jest takie jakie jest.
00

Popularność




Wydawnictwo: Axis Mundi

Marta Szelichowska

Basia Basiewicz-Borowska

Copyright © by Zofia Posmysz

Libretto: Aleksandr Miedwiediew

Tłumaczenie libretta: Agnieszka Kłopocka

Copyright © by Aleksandr Miedwiediew

Koncepcja Biblioteki Teatru Wielkiego - Opery Narodowej: Marcin Fedisz TW-ON

Książka jest wspólnym dziełem Teatru Wielkiego - Opery Narodowej i Wydawnictwa Axis Mundi

Korekta: Elżbieta Makowska

Projekt okładki: Adam Żebrowski

Skład: Positive Studio

Wydanie V

ISBN e-book: 978-83-61432-99-9

Copyright for this edition © 2010 by Axis Mundi

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być wykorzystana bez zgody wydawcy.

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Pasażerka

Nie wiedzieć czemu ta kobieta przykuła spojrzenie Lizy. Stała obok wejścia na basen i prawdopodobnie przyglądała się pływającym, bo głowę miała odwróconą. Liza widziała zaledwie część tej twarzy, niemniej jednak patrzyła uparcie, z natężeniem. Było coś w tej sylwetce niepokojącego, co trzymało jej wzrok na uwięzi i nie pozwalało się oderwać. Zaskoczona, zgorszona sama sobą, szamotała się z dziwnym urzeczeniem, usiłując dociec jego przyczyny. Było to jednakże przedsięwzięcie dosyć beznadziejne. Żadne z wyjaśnień, które jej się nasuwały, nie trafiało w sedno rzeczy. Przyczyna nie leżała w ogóle w sferze elegancji i jej zewnętrznych akcesoriów. Jakkolwiek ubrana nienagannie, nieznajoma nie wyróżniała się przecież niczym specjalnym, co zresztą na tym luksusowym statku, pełnym pięknych i wytwornych kobiet, było prawie niemożliwe. Więc musiało to być coś innego i w oczach Lizy, kiedy tak patrzyła, malowało się coraz większe zaniepokojenie. Bo gdyby Walter, który spoczywał obok na leżaku, nie miał zamkniętych oczu, niechybnie padłoby pytanie: „O co chodzi, mała?” Czytał bowiem w jej oczach – cokolwiek by sądzić o użyciu tej wytartej przenośni – najdosłowniej odczytywał wrażenia, które się w nich aktualnie odbijały. Bardzo go to w niej radowało i bawiło, kto wie nawet, czy nie dzięki temu zwrócił na nią uwagę, a w konsekwencji ożenił się. Było to tak, jak gdyby wzbogaciła go o dodatkowy zmysł, nazywał go żartobliwie „słuchem wewnętrznym”, chociaż o określenie tej umiejętności, która przecież nie na słuchu, lecz na wzroku się opierała, można by się spierać. Nie zawsze tylko potrafił odgadnąć przyczynę tego, co właśnie zobaczył w jej oczach, a wówczas pytał niezwłocznie z ciekawością, która postronnym mogła się wydawać śmieszną: „O co chodzi, mała?” Nieodmiennie od wielu lat, zupełnie tak jak wówczas, kiedy zjawiła się u niego w antykwariacie – to były pierwsze lata po wojnie i Walter wtedy zajmował się handlem antykami – zabiedzona i taka „niedorosła”, w pantoflach pozbawionych obcasów, że potraktował ją jak dziewczynkę tym właśnie pytaniem. Ale Walter z wystawioną na działanie słońca twarzą, z zamkniętymi oczyma dysponował tylko jednym darem słuchu, tym właściwym wszystkim ludziom. I wobec tego, że Liza od dłuższej chwili już nie włączała się do dytyrambu na cześć życia, który składał z jej pomocą od chwili, gdy wstąpili na pokład, uznał za słuszne zaatakowanie jej wprost.

– Dobrze nam tutaj, co, Lischen? Pierwszorzędne pudło, ten nasz „Hamburg”. Drogie, bo drogie, ale w końcu… nie musimy się z tym liczyć. Nareszcie złapałem szansę, Lischen. Rozumiesz, co to znaczy? Odtąd będziemy żyć na szerokiej stopie, zapewniam cię. Należy nam się to wreszcie, nie? Jak sądzisz, mała?

Nie usłyszał odpowiedzi, która, zgodnie z rytuałem długoletnich rozmów, powinna była paść. Otworzył więc oczy, żeby uruchomić „wewnętrzny słuch”, i na jego twarzy odbiło się zaciekawienie:

– Radzę ci odwrócić głowę, Lischen. Opalisz twarz z jednej strony – a ponieważ i to pozostawiła bez odpowiedzi, spytał już zdziwiony: – O co chodzi, mała? Dlaczego wciąż patrzysz w tamtą stronę?

Odwróciła głowę ku niemu:

– Nie, nic… – powiedziała. Ale jej spojrzenie raz jeszcze pobiegło w stronę nieznajomej i Walter zapytał:

– To znajoma?

– Nie… co znowu? – jego pytanie jakby ją zaskoczyło, a nawet zastanowiło. – Skąd ci to przyszło do głowy?

– Patrzysz w taki sposób, jakbyś ją znała.

– Wydała mi się – znowu popatrzyła w tamtą stronę – jakaś dziwna.

– Dziwna? – chwilę lustrował tamtą uważnie, po czym wzruszył ramionami: – Nie znajduję w niej nic osobliwego.

Uśmiechnęła się do niego porozumiewawczo, jak zwykle w takich okazjach – był to uśmiech anulujący jej chwilowe wtajemniczenie, bo wszak oboje już wiedzieli, „o co chodzi” – i wygodniej ułożyła się na leżaku. Walter miał rację, dobrze było tutaj. Pierwszy dzień podróży przeszedł jej oczekiwania. Pogoda była nadzwyczajna, ogromny motorowiec sunął gładko, jak gdyby ślizgając się po powierzchni wody, nie odczuwało się prawie żadnego kołysania. Wszystko, co żyło, wyległo na słoneczny pokład, zwany plażą, z basenu dobiegały śmiechy i pokrzykiwania. Wśród leżakujących przesuwali się zręcznie stewardzi roznoszący lody i napoje. Było niewiarygodnie spokojnie.

– Niemcy zostali za nami, Walterze – powiedziała.

– Pojutrze zostanie Europa. I to na parę lat, jeśli się nic nie zmieni. Nie będziesz tęsknić?

– Nie sądzę.

– I ja nie. Starucha staje się znów męcząca.

– Bałam się, że nic z tego nie wyjdzie.

– Nie bez racji. „Stary” ruguje zewsząd ludzi Streita. Zawdzięczam poniekąd panu Globke, że wskoczyłem na tę placówkę.

– Żartujesz chyba…

– Bynajmniej. Za duży już szumek zrobił się na świecie. Trzeba tu i ówdzie pozakładać tłumiki. W tym celu bierze się faceta jak ja i wysyła tam, gdzie najgłośniej. W charakterze knebla. Można mi nawet dorobić antyfaszystowską przeszłość.

Żachnęła się.

– Gdyby to było potrzebne, pojechałby Streit.

– Z góry odpada – odparł ze śmiechem. – A wiesz dlaczego? Bo on ją rzeczywiście ma, tę przeszłość. Gdyby nie to…

Podszedł do nich steward i zaanonsował obiad.

– Jest to pierwszy dzień podróży, a więc byłoby pożądane, żeby państwo przyszli nieco wcześniej. Chodzi mianowicie o możliwość wybrania stolika w miejscu, jakie będzie państwu najbardziej odpowiadało. Ma to chyba znaczenie w podróży, która bądź co bądź trwa dosyć długo.

Pozwolił sobie specjalnie przyjść do nich, ponieważ inni pasażerowie…

W rzeczywistości pokład był prawie pusty. Pasażerowie woleli widać zacienione kabiny z wentylatorami niż kłującą blaskiem w oczy taflę oceanu. Tylko jeszcze w jednym leżaku, osłoniętym parasolem, drzemał sobie starszy, siwy pan. U jego nóg niby posąg spoczywał piękny wyżeł.

– Ma rację ten elokwentny steward – mówił Walter zmierzając ku wejściu. – Przez dwadzieścia dni to pudło będzie naszym kontynentem. Zechcesz chyba wkrótce potem, jak przyjedziemy, odwiedzić siostrę?

– O, to nie takie pilne. Pojadę do niej, kiedy się zainstalujemy na dobre – odrzekła, okrążając stojący na drodze leżak.

– Ale czy wie o naszym przyjeździe?

– Nie.

– Jak to? Nie zawiadomiłaś jej nawet?

– Mówiłam ci – odpowiedziała nie od razu. – Do ostatniej chwili w to nie wierzyłam. Jestem przesądna. Bałam się przedwczesnym mówieniem…

– Spłoszyć szczęście? – zaśmiał się. – Dziecinna jesteś. Ale to nie szkodzi. Jest w tym pewien rodzaj wdzięku…

W tej chwili stało się coś dziwnego. Jak do tego doszło, nikt, ani Liza, ani Walter, ani starszy pan, właściciel wyżła, nie umieli powiedzieć. W wejściu na pokład stanęła owa nieznajoma pasażerka, która przedtem tak zaciekawiła Lizę. Być może, iż zwyczajem ludzi lubiących psy uczyniła jakiś nieznaczny gest: gwizdnęła cichutko lub cmoknęła. Nikt tego nie dostrzegł. Widziano tylko, jak pies skoczył. Nie, nie było to nic groźnego, jakkolwiek mogło tak wyglądać, kiedy wsparł się łapami na jej ramionach. Przywołany, natychmiast przywarował u nóg pana, który wyrażał ubolewanie z trochę przesadną, choć nie pozbawianą staroświeckiego wdzięku galanterią.

– Głuptasku – śmiał się Walter, patrząc na pobladłą nagle Lizę. – Przecież on jest zupełnie nieszkodliwy. To był gest sympatii.

Lecz Liza zdawała się nie słyszeć. Patrzyła na nieznajomą pasażerkę, która spokojnie otrzepywała bluzkę, patrzyła tak, jakby od tego zależało jej życie. Nawet kiedy tamta odeszła, jej twarz, na której malowały się na przemian zdumienie i niedowierzanie, nie zmieniła wyrazu. Walter zaniepokoił się:

– Lischen, co tobie?

Nie odpowiadała. Patrzyła przed siebie nieruchomo, w jej oczach malowała się groza.

* * *

…Pies w skoku. Psy, dziesiątki i setki psów. Takich samych jak ten i innych. „Hundesstafeln”. Maszerują w szeregach jak żołnierze, to znowu jak strażnicy trzód zaganiają stada dwunożnych stworów zdradzających dziwne i odrażające zarazem podobieństwo do ludzi. Psy… I droga, jak z koszmarnego snu, nie przypominająca żadnych innych dróg, zamknięta pośród drutów, znaczona sągami drewna, a na niej ludzie, wytworni jak ci tutaj pasażerowie „Hamburga”. Bezładnym tłumem suną wzdłuż ślepego toru, który tu oznacza dosłownie ślepy tor, dosłownie kres, coraz bliżej ku czerwonemu budynkowi z graniastym kominem. Sypialne wagony, choć już puste, cuchną jeszcze. I psy… Takie jak ten i inne. Karetka z czerwonym krzyżem, kursująca tam i z powrotem po tej dziwnej drodze, sterty bezładnie zwalonych ubrań, wózki dziecięce, ogromna liczba wózków, fotografie, po których się depcze nie wyczuwając ich pod grubą warstwą rozmiękłej ziemi, i znowu tłum nagi i ohydny przed czerwonym budynkiem, a poza nim druty rozpięte na białych słupach, zakrzywionych jak szpony nad dachami, które nie są dachami domów. Przed nimi klęczące stwory w sukniach w biało-niebieskie pasy i orkiestra. Młodziutka śpiewaczka zachłystuje się zadziorną piosenką: „Ich brauche keine Milionen, mir fehlt kein Pfennig zum Glück”… I ręce, szybko, szybko podstawiane, jedno ramię za drugim, na którym kropka po kropce wyskakują cyfry…

Walter ściskał mocno przegub jej dłoni:

– Co ci jest, Lischen, na miłość boską!

– Nic, Walterze… już nic.

– Już nic? Nastraszyłaś mnie. Wyglądałaś jakby…

– Nienawidzę psów! Po prostu nie znoszę psów! – wybuchnęła histerycznie, opadając na najbliższy leżak.

– Nie znosisz psów? – Walter był szczerze zdziwiony. – Nic o tym nie wiedziałem. Nigdy mi nic nie mówiłaś!

* * *

Obiad dobiegał końca. To był świetny obiad i Walter, który cenił dobry stół, wpadł w humor wręcz znakomity. Delektował się każdą potrawą, omawiając je we właściwy sobie, parodystycznie rubaszny sposób. Nie od razu też zauważył, że Liza prawie nie odpowiada i je niewiele, a zauważywszy, okazał trochę niezadowolone zdumienie. Czyżby nie odpowiadała jej kuchnia? Była to wszak autentyczna niemiecka kuchnia w najlepszym wydaniu, w swej szczytowej formie, i doprawdy on, który się przecież na tym zna, nie znajdował, co by tu skrytykować. Na szczęście wyjaśniło się, że to tylko ból głowy pozbawił Lizę apetytu i humoru. Z tego też jedynie powodu nie zgodziła się na zaproszenie do ich stołu nowego znajomego Waltera, co miał jej po trosze za złe. Był to bowiem równy chłopak, tak go scharakteryzował, i bardzo się do nich garnął. Teraz jednakże rozumiał, że nie był to kaprys, jakieś kobiece fochy, których, ona to wie, bardzo nie lubił i które na szczęście były obce jej charakterowi. Jasne, że samopoczucie jest rzeczą istotną, nie należy tego lekceważyć, nawet jeżeli w grę wchodzą tylko nieobowiązujące stosunki towarzyskie. Dobrze się zatem stało, że „Johnny” – Walter pozwolił sobie na to dobrodusznie kpiarskie przezwisko, które przylgnęło do Amerykanów w latach powojennych – pozna jego żonę wtedy, gdy będzie ona w swej zwykłej, tak przez wszystkich podziwianej formie. Po obiedzie Liza zażyje tabletkę antymigrenową, położy się na godzinkę, gdy tymczasem on zagra z „Johnnym” w tenisa. A potem, skoro będzie się już dobrze czuła, pójdą z nim razem na „five”. Czy Liza ten program akceptuje?

Oczywiście, akceptowała go i była wdzięczna mężowi, że zrozumiał jej obiekcje. Bo kiedy kobieta wie, że wygląda nie najlepiej… Kiedy czuje się zmęczona i stara, tak jak ona w tej chwili…

Obowiązkiem dobrego męża było zaprotestować lub przynajmniej roześmiać się i Walter postąpił tak, nie zwlekając. Uczynił to zresztą szczerze i najbardziej wyczulone ucho nie wykryłoby w jego proteście podejrzanego akcentu zdawkowości. Dla niego nie tylko nie była stara, zresztą „stara” w odniesieniu do niej nie miało w ogóle sensu, dla niego nie zmieniła się od chwili, kiedy weszła wówczas do jego antykwariatu i kiedy on spytał: „O co chodzi, mała?” Zresztą gdyby już koniecznie trzeba było to roztrząsać, to nie tylko w jego oczach się nie zmieniła. Jakiekolwiek wątpliwości co do tego, czy jego sąd może być obiektywny, powinien rozwiać incydent, który miał miejsce dziś w porcie, ma mianowicie na myśli zachowanie się doktora Streita. Liza musi przyznać, że sama była tym zdumiona. Wszak doktor Streit widział ją zaledwie kilka razy, i to kiedy? Około dziesięciu lat temu. Mimo to poznał ją od razu, ukłonił się jej przecież, zanim spostrzegł jego, Waltera. Poznał, chociaż Liza zupełnie go sobie nie przypominała. Więc niech przestanie o tym myśleć i niech nie patrzy na niego tak, jakby mówił herezje lub chciał kłamać. To rozpoznanie po tylu latach mówi samo za siebie. Co tu dużo gadać! Dobra rasa to dobra rasa – zakończył, mrugając do niej porozumiewawczo.

Jednakże Liza nie była uradowana tym wywodem tak, jak tego oczekiwał. Zauważyła tylko, nie bez pewnego przymusu, że słowo „rasa” brzmi w jego ustach cokolwiek dziwnie i że raczej nie powinien go używać w celach parodystycznych, jak to miało miejsce w tej chwili.

Uwaga ta niespodziewanie, albowiem nie lubił uwag, ucieszyła go. No tak, jego żona zna go dobrze, bardzo dobrze, wie, że to słowo do niego nie pasuje, stąd jej reakcja, może trochę zbyt serio, ale to nie szkodzi, w tych sprawach nie można być przeczulonym, choć poniektóry wesołek mógłby ją uznać za sensatkę. Szkoda, że tej wymiany zdań nie słyszy mister Bradley, byłoby to dla niego ciekawsze niż jeden czy drugi set. Walter skłonny jest nawet przypuszczać, że dla uczestniczenia w takiej rozmowie gotów byłby zrezygnować z tenisa. Zdobyłby coś w rodzaju przyczynka do studiów, które, nawiasem mówiąc, są prawdopodobnie wynikiem swoistego bzika czy obsesji, co Walter wywnioskował już po tej pierwszej rozmowie. Tak, raczej obsesji, albowiem doktor Streit, przedstawiając ich sobie w porcie, uważał za wskazane powiedzieć temu panu, że oto znalazł nareszcie w Niemczech człowieka, z którym „można mówić o wszystkim”. Powtórzył to dwukrotnie i jakkolwiek mogło to zakrawać na żart, Walter, znając dobrze Streita, był pewien, że żartem nie było. Zwłaszcza kiedy usłyszał również przy prezentacji, że mister Bradley był w Niemczech z armią, która ich „wyzwalała”. Naturalnie, jako człowiek rozgarnięty, zdał sobie natychmiast sprawę z tego, co to oznacza. Facet widział niejedno, stąd ta, swego rodzaju, obsesyjka. Problem duszy niemieckiej nie daje mu spokoju. Zaczął natychmiast go rozważać, i to nie byle jak, nie po politykiersku, powierzchownie, lecz w świetle niemieckiej filozofii: Hegla, Fichtego, Kanta, Schopenhauera… Trzeba przyznać, że przestudiował ją dokładnie, punkt po punkcie. No nie, Liza nie ma podstaw do ironizowania. Do Nietzschego po prostu nie zdążyli dojść. Przerwała im syrena i konieczność pożegnania Streita. Ale to nie znaczy, że temu filozofowi zostało przepuszczone. Z pewnością dobiorą się do niego. I to obaj. Bo Walter nie widzi powodu, dla którego nie miałby Bradleyowi pomóc w rozpatrzeniu się w tym problemie. O ile, dodał po chwili w zamyśleniu, jest to w ogóle możliwe. Co by Liza o tym sądziła?

Liza, niestety, nie sądziła nic. Od pewnej chwili przestała słyszeć, co mówił jej mąż. Zobaczyła pasażerkę, której przygoda z psem tak ją przestraszyła. Szła przejściem między stolikami w towarzystwie dyrektora sali i rozglądała się, jak gdyby kogoś szukając. Na moment jej spojrzenie zatrzymało się na twarzy Lizy, lecz natychmiast odwróciło się, obojętne. Liza stłumiła westchnienie ulgi. Walter patrzył na nią.

* * *

Siedzieli w zacisznym kąciku, nieco z boku od baru. Rytmy jazzu z małej salki przybarowej dochodziły tutaj dyskretnie przytłumione, jak gdyby przepuszczono je przez specjalny filtr. W kwadracie drzwi niby na scenie pojawiały się i znikały tańczące pary.

– Zmieniłaś fryzurę… Jeszcze nigdy nie widziałem cię w takim uczesaniu.

– Niedobrze? – zaniepokoiła się.

– Nie… tylko że to cię jakoś bardzo odmieniło. Kiedy podeszłaś do nas, doznałem na moment złudzenia, że to jakaś obca kobieta. Nie miałem pojęcia, że uczesanie tak może zmienić. Czy to dla Bradleya?

– Miałbyś mi za złe, gdyby tak było? – spytała i wydało mu się, że dosłyszał w tym pytaniu nutkę kokieterii. Znów musiał się zdziwić. Co się Lizie stało? Od dawna już ich wzajemne stosunki cechowała ta sympatyczna, bo wolna od wszelkich gierek, bezpośrednia koleżeńskość, którą mężczyźni tak sobie cenią, a na którą kobiety zgadzają się dopiero wtedy, kiedy osiągnęły poczucie całkowitej stabilizacji.

– Skądże znowu – odparł dobrodusznie, nie podchwytując niepożądanej nutki. – Cieszę się, że ci się spodobał. Na zasadzie wzajemności zresztą. Niewątpliwie i my doznajemy z jego strony specjalnego traktowania. Co? Dlaczego spojrzałaś na mnie tak dziwnie?

– Używasz dziwnego języka…

Zapatrzyła się przed siebie. W otworze drzwi widać było fragment sali. W pobliżu orkiestry wokół kilku zestawionych stolików siedziało oryginalne towarzystwo, mieszanina strojów, typów i języków. Panował angielski, ale dało się słyszeć i francuski i nawet niemiecki. Już przedtem, podczas obiadu, Liza je zauważyła, tylko że przedtem nie było wśród nich…

– Miałem na myśli że przynależność do partii Streita… Lizo, ty przecież wcale nie słuchasz! I, do diabła, znowu się gapisz na tę babę!

– Walterze! Zaczynasz być przykry.

– Denerwuje mnie to, rozumiesz?

– Jesteś śmieszny.

– Wydaje ci się znajoma?

– Być może.

– I nie możesz sobie przypomnieć, skąd? Rozumiem, to nęka, dopóki sobie człowiek nie przypomni.

Nie odpowiadała.

– Ale wpatrywanie się w nią nie pomoże… Ani wysilanie pamięci. Wiesz, jak jest z przypominaniem: trzeba by się w jakiś sposób znaleźć w miejscu związanym z danym przedmiotem, myślą czy człowiekiem…

Odwróciła się ku niemu gwałtownie, całą postacią:

– Brednie! Co za brednie!

– O! Co ci się stało?

– Przepraszam… – opanowała się natychmiast.

– Zdenerwowałem cię? Czym?

– Przepraszam cię, Walterze. Nie zwracaj na mnie uwagi. Czuję się niewyraźnie.

– Niewyraźnie? Czy możesz mi wyjaśnić, co to znaczy?

– To znaczy – źle. Mam mdłości, zwykłe, ordynarne mdłości, jeśli trzeba ci tak powiedzieć.

Nie od razu otrząsnął się z przykrego zaskoczenia. Patrzył na nią uważnie, nieomal chłodno i dopiero po chwili wrócił do swego ciepłego tonu.

– Martwisz mnie. To wygląda na morską chorobę. Powinnaś zacząć brać te tabletki.

– Robię to.

– I nie bój się koniaku. Zaraz mister Bradley przyniesie coś ekstra.

– Mówiłeś, jakoby miał do nas specjalny stosunek? – podjęła po chwili milczenia już znowu zupełnie spokojnie.

Rozpogodził się. Nie lubił rzeczy nie wykończonych, myśli nie dość wypracowanych, idei sformułowanych bez matematycznej ścisłości. Kiedy zdarzało się w dyskusji, że przerwano temat, doznawał przykrego niepokoju. Jakby nie dokończona myśl zawisła w powietrzu i materializowała się w coś podejrzanie niejasnego, grożącego chaosem, którego naturę w sobie nosiła i z której jedynie twórcza, do końca konsekwentna działalność ludzkiego umysłu mogła ją wyzwolić, przekształcając w coś klarownie pożytecznego. Był wdzięczny Lizie, że podjęła przerwany wątek.

– Widzisz, on w czterdziestym piątym trafił z armią wprost do Dachau. Rozumiesz, mógł wynieść pewien uraz. Wyniósł go zresztą z pewnością, skoro do dziś przechowuje w charakterze pamiątki torebkę damską zrobioną, wiesz z czego? Z ludzkiej skóry.

– To nieprawda – rzekła bardzo cicho, ale zabrzmiało to jak krzyk. – To już z pewnością jest kłamstwem!

– A jednak. Skóra jest ozdobiona tatuażami. Wśród nich jest numer. To nie był element ornamentu. Więźniowie niektórych obozów, o czym może nie wiesz, mieli tatuowane numery.

Popatrzyła na niego bez słowa, a potem sięgnęła po szklankę z wodą. Powoli, nie odrywając ust, wychyliła jej zawartość.

– Mimo to, i to trzeba policzyć niewątpliwie na plus temu panu Bradleyowi z Filadelfii, nie wszystkich Niemców uważa on za ludobójców. A to już jest coś. Do diabła! Nie jest przyjemnie być Niemcem po tym całym świństwie. I dlatego między innymi to nie „Stary” ma rację, a Streit.

– Co do czego? – spytała bezdźwięcznie.

– Że trzeba zacząć od przekonania świata, że Niemiec to nie znaczy „morderca” – parsknął nieokreślonym śmieszkiem i powtórzył: – Niekoniecznie.

Z Lizą znów zaczęło się dziać coś niedobrego. Przybladła, jej wargi drżały, powieki trzepotały nerwowo. Chwilę zmagała się ze sobą.

– Walterze… Czy mógłbyś te swoje dyskusje z Bradleyem prowadzić nie przy mnie?

– Ależ Lischen…

– Nie mogę tego słuchać. Po prostu nie jestem w stanie. Wypoczynkiem i przyjemnością miała być ta podróż…

– Masz rację – przyznał po chwili ze skruchą. – Jasne…

Na szczęście dla obojga zjawił się Bradley, z daleka unosząc w górę butelkę, jakąś widać niezwyczajną zdobycz. Był to mężczyzna typu „chłopiec”, modnego obecnie dzięki amerykańskiemu filmowi. „Chłopiec” miał już dobrze szpakowate skronie, nie licujące z typem, który reprezentował, głębokie bruzdy wokół ust oraz uśmiech dziecka.

– To jest specjalnie dla pani – rzekł w niemczyźnie, która ją raczej przypominała, niż nią była. – Niech pani tylko zobaczy… Wymagało to pewnych zabiegów u barmana.

Napełnił kieliszki.

– Pani pozwoli, że wypiję za podróż i bliższe poznanie?

Uśmiechnęła się do niego.

– Będziemy bardzo radzi.

– I za doktora Streita, który nas z sobą poznał. O, po tym widzę, że to taktyk.

– Z doktorem Streitem – powiedział Walter – jesteśmy w stosunkach prawie że przyjaźni.

– No, nie takich chyba jak ja – zaśmiał się Bradley. – Tu rzecz już leży w innym wymiarze, przyzna pan? On zostanie dla mnie na zawsze pierwszym, „moim pierwszym” z tamtej strony, tak jak ja dla niego będę tym pierwszym z tej strony. Ale pani nie wie, o co chodzi. Otóż doktora Streita poznałem, kiedy wyważywszy bramę w Dachau…

– Przepraszam pana – przerwał z uśmiechem Walter – moja żona nie należy do ludzi, z którymi „można mówić o wszystkim”.

Bardley zmieszał się.

– Ma… za słabe nerwy – dodał Walter.

– O, to bardzo źle się stało, że pan mnie nie uprzedził. Nigdy bym sobie przecież nie pozwolił… W samej rzeczy, pani Kretschmer ma rację. To naprawdę nie jest miejsce ani czas dla tego rodzaju wspomnień. Poza tym mogłem się był domyślić, że pani Kretschmer nie mogą w ogóle, nie tylko tutaj, interesować te ponure historie. Z czasów wojny z pewnością pamięta niewiele, musiała być dzieckiem.

Zapadło milczenie, wobec którego wszyscy troje okazali się bezradni. Liza bąknąwszy jakieś „nie szkodzi”, którego zdawkowość bez powodzenia starała się czymś rozjaśnić, umilkła i zwróciła wyczekujące spojrzenie na Waltera. On jednakże nie kwapił się ze spełnieniem tej niemej prośby. Spokojnie, jakby nie widząc w sytuacji nic niestosownego, zapalał papierosa, którego podsunął mu Bradley. Tymczasem w sali przy barze, gdzie odbywał się ów „tańcujący podwieczorek”, rozległa się ponownie muzyka. To było bardzo na czasie. Zainteresowanie tańczącymi, którzy znów pojawili się w otworze drzwi, gdyby nawet miało być pozorne, pozwalało przebyć przykry impas. Pośpieszyli więc naprzeciw szczęśliwemu przypadkowi, odwracając się ku sali nie bez dającej się lekko odczuć ostentacji.

– Dziwaczne towarzystwo – rzekł Walter, wskazując ową grupę uplasowaną w pobliżu orkiestry wokół zestawionych stolików, co przypominało zebrania konferencyjne.

– Jakaś międzynarodowa organizacja kombatantów drugiej wojny – objaśnił Bradley.

– Ciekawy skład… Nie brak i pastora.

– I to niemieckiego pastora, jeśli chce pan wiedzieć, panie Kretschmer – uśmiechnął się Bradley.

– Udają się do Ameryki na jedną z tych pacyfistycznych konferencji.

W tej samej chwili skłonił się komuś.

– Ma pan wśród nich znajomych? – spytała Liza.

– Nie. Ta pani to pasażerka z kabiny 45, moja sąsiadka. Spotykamy się na korytarzu.

– To przecież ta… – zaczął Walter, lecz umilkł spojrzawszy na żonę. – Ma ciekawy sposób patrzenia. Jak gdyby… poprzez człowieka.

Ręka Lizy drgnęła, trochę płynu pociekło na serwetę.

W tej chwili nieznajoma pochyliła się do swego sąsiada. Ten skinął głową i podszedłszy do dyrygenta, szepnął mu kilka słów. Porozumiewawczy, trochę szelmowski uśmiech, z jakim to zostało przyjęte, wróżył coś pikantnego, jakąś małą sensacyjkę. Goście przerwali rozmowę i w ciszę wpadł rozbawiony śpiew.

Ich brauche keine Milionen,

Mir fehlt kein Pfennig zum glück,

Ich brauche weiter nichts

Als nur Musik, Musik, Musik.

– Figlarze – uśmiechnął się Walter. – Znaleźli „przebój“. To chyba z jakiejś prastarej operetki, nie przypominasz sobie, Lischen?

Potrząsnęła głową przecząco, odwróciła się i wsparła łokciami o brzeg stolika. Pusty kieliszek w jej ręce drżał. Odstawiła go. Nieznajoma przeszła przez całą salę i stanąwszy w drzwiach do baru zdawała się lustrować jego wnętrze. W pewnej chwili jej spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem Waltera.

– Zwrócił pan uwagę tej damy… – uśmiechnął się Bradley.

– Dziwne oczy ma ta pańska dama – odpowiedział Walter. Bynajmniej nie jestem pewien, czy patrząc na mnie… patrzy rzeczywiście na mnie.

Liza podniosła się.

– Przepraszam panów na chwilę. Zaraz wrócę…

Solista był w euforii. Wyraźnie upajał się swą umiejętnością parodiowania dawnych stylów wykonawstwa.

Ich brauche keine Milionen,

Mir fehlt kein Pfennig zum Glück,

Ich brauche deine Liebe

und Musik, Musik, Musik…

Nieznajoma patrzyła przed siebie nieporuszona nawet wtedy, kiedy wybuchły oklaski, po czym odeszła znów w głąb sali do swego towarzystwa.

– Czy coś się stało małżonce? – zaniepokoił się Bradley, kiedy Liza dłuższą chwilę nie wracała.

Walter przeprosił go. Musi pójść zobaczyć. Nie najlepiej się czuła…

Zastał ją na wpół leżącą na fotelu. Miała oczy zamknięte. Nie poruszyła się, kiedy wszedł. Podszedł do niej.

– Kochanie?… jest aż tak źle?

– Tak – powiedziała słabo. – Niedobrze mi.

– Pójdę zaraz po lekarza.

– Nie trzeba!

– Nie rozumiem cię. Jeśli jesteś chora…

– Zażyłam już tabletki. Oni tam nic ponad to nie mają…

Przysiadł na poręczy fotela i wziął jej rękę.

– Lischen, kochanie, co z tobą? Nie możesz mi powiedzieć?

– To chyba… ta morska choroba.

Przez chwilę przyglądał się jej bez słowa, nim ponowił pytanie:

– Jesteś pewna, że to?

– Nie wiem… To kołysanie.

– No dobrze – powiedział. – Dobrze. Wzbraniasz się przed lekarzem. Jak ci zatem pomóc? Co mam robić?

Nie otwierając oczu rzekła:

– Nie chcę, żebyś sobie przeszkadzał. Wróć do Bradleya. – I natychmiast, jakby ogarnięta nagłym lękiem, dodała: – Ale nie bądź tam długo, Walterze.

* * *

– …Niezupełnie mogę się z panem zgodzić, panie Bradley, mimo wszystko niezupełnie. Zwłaszcza z tą tezą, którą, oczywiście dopuszczając pewne uproszczenia, można by zamknąć w pańskim określeniu „zgoda na zbrodnię”. Powiedział pan, że to właśnie ta „zgoda na zbrodnię” jest, przynajmniej w mniemaniu pana, największą winą Niemców (choć niestety nie ma tu możności naukowego wymierzenia i określenia jej stopnia), równą w swych konsekwencjach psychologicznych tamtemu… „czynowi”, którego monstrualności Fichteowska teoria czynu nie mogła była chyba przewidywać. Otóż niezupełnie mogę się z panem zgodzić, mimo że przyjmuję przesłanki, jeśli nie w całej rozciągłości, to w każdym razie w dużym stopniu, na których pan oparł swe wnioski.

Wierzę, że spotkał pan w Niemczech ludzi, którzy skwapliwie zapomniawszy o tym, kto wpędził świat w rok 1939, za czym poszły dziesiątki milionów zabitych, mówią o krzywdzie Niemiec, a co gorsze, są szczerze o niej przekonani. I zgadzam się z panem, że jest to idealna pożywka dla wyhodowania nowych, opętańczych idei, do których przyjęcia jest tak bardzo skłonna zarażona mistycyzmem, jak się pan wyraził, dusza niemiecka.

Wierzę, kiedy pan mówi, że człowiek od pięćdziesięciu lat mieszkający koło Dachau twierdzi, że nie wie, co się tam działo; większość Niemców bowiem mówi o tych wypadkach „nie wiem”. Nie wiedzieli wtedy, kiedy dymiły piece krematoriów, kiedy w ramach „pomocy” przyjmowali różne rzeczy po zamordowanych, dlaczegóż mieliby wiedzieć teraz, kiedy „historyczny punkt widzenia” pozwala na chłodny dystans, na wzruszającą ramionami obojętność? Nie można wszak od nikogo wymagać, by miał emocjonalnie żywy stosunek do historii, a to przecież stało się historią, jeśli nie baśnią historyczną, współczesną parafrazą sagi o Nibelungach. Dlaczegoż by te sagi właśnie mieli przedkładać nad inne? Znaczyłoby to, że przyznają im rangę wyjątkowości, jaką daje realne istnienie. A tego chcieć nie mogą. Wiem o tym tak samo jak pan, panie Bradley, i tak samo jak pan rozumiem to jako niechęć do przyznania rangi wyjątkowości temu, co się tam działo. Idę nawet dalej: w tym „nie wiem” dostrzegam nie wypowiedzianą, może nawet nie uświadamianą chęć uzasadnienia tego, co tam miało miejsce. Zgodnie z „wrodzonym”, użyłem, jak pan widzi, przymiotnika ulubionego przez wszystkich specjalistów od niemieckiej psychiki, więc zgodnie z wrodzonym każdemu Niemcowi metafizycznym przekonaniem, któremu dał wyraz Hegel, że rzeczywistość, każda rzeczywistość, jakakolwiek by była, jest logiczna i konieczna.

I z tych wszystkich względów nie mogę protestować, kiedy pan mówi o osobliwej symbiozie, w jakiej w duszy niemieckiej żyje zgoda na zbrodnię i tendencje oczyszczeniowe. Niech pan zauważy, że idę po linii pańskiego rozumowania, nie biorąc w tym wywodzie pod uwagę Niemców ze wschodniej strefy, chociaż pan wspomniał, że to „przynajmniej można im policzyć na plus”, że nie są zdziwieni, gdy słyszą słowo Auschwitz. Rozumiem bowiem, że nie uwzględnił pan tego faktu w rozważaniach o charakterze niemieckim, albowiem sądzi pan, i zapewne słusznie, że to, co mówią, niekoniecznie musi być zgodne z tym, co myślą. Otóż odrzucając tę dygresję i wracając do początku myśli stwierdzam, że mógłbym się nawet zgodzić na sformułowanie o symbiozie, w jakiej w duszy niemieckiej żyją zgoda na zbrodnię i deklarowana wola odrodzenia narodowego ducha. Z niejakimi zastrzeżeniami wprawdzie, ale na wyłożenie ich szczegółowe jeszcze zaczekam, bo wiem, że w tej chwili oczekuje pan ode mnie nie tyle szczegółowej dyskusji, co odpowiedzi – i tę odpowiedź chciałbym, oczywiście o ile potrafię, panu dać.

A więc generalnie biorąc, zgadzam się na ogół i z pana spostrzeżeniami, i z wnioskami, chociaż te dla kogoś, kto przyszedł z zewnątrz, kto nie był w Niemczech w latach 1933–1945, są, proszę mi wybaczyć, prawie niemożliwe. Jest pan zaprzyjaźniony z doktorem Streitem i zapewne słyszał pan niejednokrotnie takie zdanie: „Nie jest możliwe, by życie kacetu, moralność społeczeństwa kacetu i jego psychologię pojął ktoś, kto tam nie był”. Posłużę się tym powiedzeniem, aby uzasadnić moje twierdzenie o niemożliwości wniosków. Niemcy, panie Bradley, z ich osiemdziesięcioma milionami ludności i obszarem wynoszącym pięćset pięćdziesiąt pięć tysięcy kilometrów kwadratowych były w całości takim kacetem.

Bradley uśmiechnął się nieznacznie. Zresztą może nawet nie był to uśmiech, owo ledwie dostrzegalne pogłębienie się bruzd, które w tej twarzy chłopca przywoływały na myśl raczej blizny. Odczekał grzecznie małą chwilę, czekając na dalszy ciąg, wreszcie zabrał głos:

– Pan pozwoli, panie Kretschmer, że zwrócę uwagę na małe ześlizgnięcie się z linii rozumowania.

Walter skinął zachęcająco.

– Mówiąc o zgodzie na zbrodnię, nie miałem na myśli postawy narodu niemieckiego w czasach Hitlera. Rozumiem, co oznaczała negacja, nie mówiąc już o przeciwstawieniu się. W tym sensie tamto jest dla mnie, jeśli nie usprawiedliwione, to przynajmniej wytłumaczalne. Interesują mnie Niemcy, jakimi są dziś, oczywiście w pewnym stosunku odniesienia do tego, co jest konkretną przeszłością ich narodu. I… nawet nie ze względu na jakąś chęć zadośćuczynienia, choć to byłoby przecież naturalne, lecz ze względów, powiedzmy sobie, czysto praktycznych. Jestem dziennikarzem z wykształceniem historycznym i czasami… kuszą mnie przewidywania.

– Opiera je pan na podstawie dzisiejszego stosunku Niemców do tak nazwanego przez pana „czynu”?

– Między innymi i na tym, panie Kretschmer.

– Rozumiem – rzekł Walter – i postaram się panu odpowiedzieć. Przy tym wybaczy pan, jeśli mu przy okazji powiem kilka słów o sobie. Mam po temu prawo o tyle, że należę do tej kategorii Niemców, która w pańskim podziale – więźniowie kacetów i reszta – została przez pana globalnie osądzona. Jedynie bowiem ci pierwsi są niewinni, bezwzględnie niewinni, zarówno wobec przeszłości, jak teraźniejszości, a może i przyszłości. Cała reszta jest winna. Cała reszta, jeśli nie współdziałała w zbrodni aktywnie, to korzystała z niej, karmiła się jej odpadkami. Takie jest pana stanowisko, jeśli dobrze pojąłem. Czy pozwoli pan, że poproszę o dokładniejsze określenie, z czego mianowicie korzystał? Z dobytku pomordowanych?

– Pan wie – odpowiedział Bradley – że nie to miałem na myśli. Oczywiście, pewna część narodu karmiła się tym, ale cały naród karmił się triumfami Niemiec, upojeniem zwycięstw, cały naród żywił się nadzieją na światowe imperium jak chlebem codziennym…

– O! – rzekł tylko Walter – o!… uniewinnieni zostali ci, którzy dokonywali eksperymentów na ludziach tak, jak się ich dokonuje na zwierzętach doświadczalnych, a pan osądził innych za… nadzieję?

– Tamci zostali uniewinnieni przez tych i dzięki tym – głos Bradleya zabrzmiał niespodziewanie twardo. – To dlatego, że rozgrzeszył się w swym małym sumieniu człowieczek, który marzył, że pojedzie na Ural cywilizować barbarzyńców, zostali rozgrzeszeni tamci, którzy tym marzeniem najpierw go zapłodnili, a potem egzekwowali jego udział we wprowadzaniu go w życie. Bo proszę powiedzieć, ilu było Niemców, którzy nie zwycięstwa oczekiwali z nadzieją, lecz klęski? Tomasz Mann? I kto jeszcze?

– Zadał pan