Paryskie pasaże - Krzysztof Rutkowski - ebook

Paryskie pasaże ebook

Krzysztof Rutkowski

3,0

Opis

"Pasaże: budowle, galerie, którym brak strony zewnętrznej. Jak snom" – pisał Walter Benjamin. Pasaż jest formą paryskiej architektury, typową dla drugiej połowy XIX wieku. Symbolizuje pewien świat: stanowi jedynie przejście, przestrzeń dostrzeganą w nieskończonym ruchu, pełną przyciągających oko przedmiotów. Dla Rutkowskiego pasaż staje się nową formą literacką, równie pojemną jak powieść. Dzięki pasażom możliwe jest przechodzenie od świata faktów historycznych do aury mitycznego miasta, a barwny język ożywia dokument. W pisanych z pasją tekstach aktualność jest częścią przeszłości, fantazja – elementem refleksji. I vice versa. Krzysztof Rutkowski jest pisarzem, historykiem, krytykiem literackim, eseistą, dziennikarzem. Mieszka w Paryżu, skąd regularnie przysyła swoje myśli i uwagi o przygodach duszy i ciała człowieka współczesnego. Jego teksty, publikowane w "Gazecie Wyborczej", a następnie w "Rzeczpospolitej", zebrano w trzech tomach cyklu "Paryskie pasaże". (pozostałe dwa tomy: Raptularz końca wieku i Śmierć w wodzie. Proza). W 1998 roku doczekały się one wydania w języku francuskim, a w 1999 w języku niemieckim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 274

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (3 oceny)
0
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


Pa­ry­skie pasaże Krzysz­to­fa Rut­kow­skie­go

Tom 1: Pa­ry­skie pasaże. Opo­wieść o ta­jem­nych przejściach

Tom 2: Rap­tu­larz końca wie­ku

Tom 3: Śmierć w wo­dzie. Pro­za

Tom 4: Ostat­ni pasaż. Prze­po­wieść o by­ciu byle-ja­kim

OTWAR­CIE

Większość pasaży zbu­do­wa­no w Paryżu po roku 1822, w ciągu piętna­sto­le­cia. Po­wstały one dzięki buj­ne­mu roz­kwi­to­wi han­dlu tka­ni­na­mi. W pasażach otwar­to skle­py pełne atrak­cyj­nych to­warów, pierw­sze kan­to­ry han­dlo­we dys­po­nujące znacz­ny­mi za­pa­sa­mi, zwia­stujące po­ja­wie­nie się wiel­kich ma­ga­zynów. Bal­zak myślał o skle­pach w pasażach, gdy pisał o: „Wiel­kim po­ema­cie półek wyśpie­wujących barw­ne stro­fy od Ma­de­le­ine do ro­gat­ki Sa­int-De­nis”.

W pasażach roz­kwitł han­del przed­mio­ta­mi zbyt­ku. Do zwiększa­nia ob­rotów sprze­daw­cy zaprzęgli sztukę. Pasaże stały się za­tem przed­mio­tem po­dzi­wu i kon­tem­pla­cji dla współcze­snych. Długo sta­no­wiły atrakcję tu­ry­styczną.

W Ilu­stro­wa­nym Prze­wod­ni­ku po Paryżu czy­ta­my: „Pasaże, naj­now­szy wy­na­la­zek prze­mysłowe­go luk­su­su, składają się z ko­ry­ta­rzy przy­kry­tych szkla­nym da­chem i wyłożonych mar­mu­rem. Prze­ni­kają one całe kwar­tały ka­mie­nic, których właści­cie­le zgo­dzi­li się na tego ro­dza­ju przed­sięwzięcie. W pasażach, oświe­tla­nych z góry pro­mie­nia­mi prze­ni­kającymi przez szkło, za­in­sta­lo­wały się naj­bar­dziej ele­ganc­kie skle­py, prze­to pasaże tworzą ro­dzaj mia­sta, osob­ne­go świa­ta w mi­nia­tu­rze”.

WAL­TER BEN­JA­MIN Paryż, sto­li­ca XIX wie­ku. Wpro­wa­dze­nie

CZĘŚĆ PIERW­SZA

Pasaże ulicz­ne

w których mowa o Ta­jem­ni­cach Paryża, o dziel­ni­cy Le Ma­ra­is, czy­li o Ba­gnie, o pałacach, o mar­ki­zach i nędzni­kach, o szczy­nie, bru­dzie, epi­de­miach, o tru­pach w Se­kwa­nie i pla­nach ra­to­wa­nia mia­sta od zagłady od czasów pre­fek­ta Ram­bu­te­au do Haus­sman­na, o po­wsta­wa­niu wewnętrzne­go krwio­bie­gu kry­tych ulic, o pa­ry­skiej cy­ga­ne­rii od Mur­ge­ra przez Bau­de­la­ire’a do Jar­ry’ego oraz o zwykłych klo­szar­dach

Tocz, tocz gnuśne wody posępna Se­kwa­no

Spo­wi­tych pod mo­sta­mi twy­mi ja­do­witą parą

Ciał prze­ciągnęło tyle sztyw­nych, zgniłych wiel­ce,

Że du­sze ich uznają jeno Paryż za mor­dercę.

PAUL VER­LA­INE Nok­turn pa­ry­ski

1.

Sto pięćdzie­siąt lat temu działy się w Paryżu rze­czy niesłycha­ne. Na ko­lej­ny nu­mer „Le Jo­ur­nal des Débats” Fran­cu­zi cze­ka­li z napięciem prze­chodzącym w drżenie. Po­szczególne nu­mery pożycza­no so­bie na pół go­dzi­ny za 10 sous, czy­li za dzi­siej­sze 150 franków. Lud czy­hał na ko­lej­ne od­cin­ki Ta­jem­nic Paryża równie za­pal­czy­wie, jak Po­la­cy na ko­lej­ny od­ci­nek Dy­na­stii, a Żydzi na Me­sja­sza.

Ta­jem­ni­ce Paryża uka­zy­wały się re­gu­lar­nie od 19 czerw­ca 1842 roku do 15 paździer­ni­ka 1843 roku. Ich au­tor ob­ja­wił nie­by­wałą zręczność w dwóch dzie­dzi­nach jed­no­cześnie: w pi­sa­niu i w wy­zy­ski­wa­niu możliwości stwa­rza­nych przez go­spo­darkę ryn­kową.

Dzięki nie­mu wy­obraźnią Fran­cuzów zawładnęły po­dej­rza­ne typy, a ge­nial­ny re­kin pra­so­wy, Emi­le de Gi­rar­din, twórca pierw­sze­go we Fran­cji kon­cer­nu ga­ze­to­we­go, sprze­dającego prasę dosłownie za grosz, zbił for­tunę. Zresztą Eu­ge­niu­szo­wi Sue też zaczęło się po­wo­dzić nie naj­go­rzej.

Gwo­li spra­wie­dli­wości spieszę wyjaśnić, że Emi­le de Gi­rar­din wpadł nie tyl­ko na Eu­ge­niu­sza Sue, ale również na ge­nial­ny po­mysł. Zaczął za­miesz­czać ma­so­wo w swych ga­ze­tach re­kla­my. Oczy­wiście za pie­niądze. Na początku lat czter­dzie­stych zeszłego stu­le­cia Gi­rar­din mógł so­bie po­zwo­lić na obniżenie ceny po­je­dyn­cze­go nu­me­ru ga­ze­ty pod tytułem „La Pres­se” o połowę, po­nie­waż za­ro­bił na płat­nych ogłosze­niach ówcze­snych 150 tysięcy franków, czy­li – uwa­ga: po­nad 45 mi­lionów dzi­siej­szych franków. Gi­rar­din miał pie­niądze i am­bi­cje. Nakłady swo­ich ga­zet zwiększył wie­lo­krot­nie, wymyślając ga­zetową po­wieść w od­cin­kach.

Za­pro­po­no­wał współpracę Wik­to­ro­wi Hugo, Fry­de­ry­ko­wi So­ulié, Alek­san­dro­wi Du­mas oraz Eu­ge­niu­szo­wi Sue, który spraw­dził się naj­le­piej.

One­go cza­su cały Paryż przeżywał ta­jem­ni­ce, ob­ja­wio­ne piórem Eu­ge­niu­sza Sue. Mi­ni­stro­wie i pa­ro­wie króle­stwa, gry­zet­ki i ad­wo­ka­ci, po­li­cjan­ci i złodzie­je, pie­ka­rze i rzeźnicy, „mu­ra­rze, tka­cze, me­ta­low­cy i młodzież – patrz! Dziewczęta, chłopcy” rzu­ca­li się na „Le Jo­ur­nal des Débats” jak koty na spyrkę. Na kier­ma­szach, tar­gach i za ro­gat­ka­mi miast wędrow­ne tru­py od­gry­wały pan­to­mi­my według naj­now­szych od­cinków Ta­jem­nic.

Jak grzy­by po desz­czu wy­rosły Ta­jem­ni­ce Ber­li­na albo inne Ta­jem­ni­ce Mo­na­chium. Tyl­ko w sa­mych Niem­czech na­li­czo­no w roku 1844 aż trzy­dzieści sześć różnych gru­bych wer­sji roz­ma­itych Ta­jem­nic.

Jeśli zda­rzyło się, że „Le Jo­ur­nal des Débats” nie wy­dru­ko­wał przez je­den dzień Ta­jem­nic Paryża, do re­dak­cji napływały na­tych­miast tysiące rozżalo­nych listów, w których au­to­rzy gro­zi­li, że jeśli jesz­cze raz to się przy­tra­fi, to pod­palą lo­kal re­dak­cji. Inni wy­pi­sy­wa­li w li­stach dal­szy ciąg po­wieści. Wy­star­czy przej­rzeć w Bi­blio­te­ce Hi­sto­rycz­nej Paryża ogrom­ne pudła listów do Eu­ge­niu­sza Sue, by zdać so­bie sprawę z roz­miarów re­wo­lu­cji wywołanej przez po­wieść ga­ze­tową.

Potęga fik­cji czy­niła cuda. Pe­wien ksiądz otwo­rzył w de­par­ta­men­cie In­dre sie­ro­ci­niec, po­nie­waż sie­ro­ci­niec otwo­rzył na kar­tach po­wieści w od­cin­kach je­den z jej głównych bo­ha­terów – Ru­dolf.

Pew­na dama, Fan­ny De­no­ix z Be­au­va­is, na­pi­sała dla Eu­ge­niu­sza Sue po­emat, w którym wniosła, między in­ny­mi, następującą prośbę:

Świat cały, o Eu­ge­niu­szu, na cię li­czy,

Za­mień ból swój i tro­ski w słodki bi­czyk,

Uderz nim w swe dzieło i za­gnaj nas, gdzie trze­ba.

Do pie­kieł z tobą pójdziem, albo i do nie­ba.

Ogrod­nik z Jar­din des Plan­tes w Paryżu wy­ho­do­wał spe­cjal­nie dwie nowe od­mia­ny róż. Na­zwał je „Fleur-de-Ma­rie” i „Ri­go­let­te” na cześć bo­ha­te­rek Ta­jem­nic Paryża i błagał au­to­ra o łaska­we ze­zwo­le­nie na różane chrzci­ny.

W dzi­siej­szych, po­zio­mych cza­sach mój przy­ja­ciel tyl­ko kota na­zwał imie­niem Ale­xis.

2.

W pierw­szej połowie XIX wie­ku Paryż był mia­stem nie­sa­mo­wi­cie cia­snym, ciem­nym, brud­nym, błotnym i cuchnącym jak mar­twa ostry­ga. Umyślnych, którzy roz­no­si­li bi­le­ci­ki od ka­wa­lerów do ko­cha­nek i vice Wer­sal – słusznie prze­to na­zwa­no „cie­ko­skocz­ka­mi”.

Paryż za pa­no­wa­nia Lu­dwi­ka XVI – i długo później – przy­po­mi­nał gi­gan­tycz­ne gno­jo­wi­sko z po­wo­du ob­fi­tości koni, krów i nie­ro­ga­ci­zny in­tra mu­ros. Lu­dwik Se­ba­stian Mer­cier, który w dwu­na­stu to­mach opi­sał mia­sto z de­ta­la­mi, nie za­po­mniał o zwy­cza­jach właści­cie­li pałaców, którzy roz­ka­zy­wa­li służbie – pod­czas słabo­wa­nia chle­bo­dawców, najczęściej z prze­pi­cia – roz­rzu­ca­nie gno­ju przed bra­ma­mi po uli­cy, żeby cier­piących mniej drażnił tur­kot prze­jeżdżających ka­roc. Uli­ca zmie­niała się tym spo­so­bem w nie­wy­mowną klo­akę, „a prze­cho­dzień bro­dzić mu­siał w płyn­nym i cuchnącym gno­ju po ko­la­na”.

Mer­cier nie cier­piał Châte­let jako naj­bar­dziej smro­dli­we­go miej­sca na świe­cie. Tu kra­my, tar­go­wi­ska ugi­nały się od bru­du w sąsiedz­twie kost­ni­cy, wyłożonej war­stwo­wo to­piel­ca­mi z Se­kwa­ny. Châte­let prze­ci­nała Pied-de-Bo­euf, czy­li uli­ca Wo­lo­ko­pyt­na, wpa­dająca w zaułki wąskie, kręte i spływała krwią zwierząt, na wpół skrzepłą, na wpół płynną. „Trze­ba tu wstrzy­my­wać od­dech i prze­my­kać żwawo, bo cuch w tych duszących zaułkach ude­rza prze­chod­nia bez par­do­nu”.

Po­nie­waż Mer­cier tak ape­tycz­nie opi­sał pa­ry­skie uli­ce, niech więc jesz­cze opo­wie nam o pa­ry­skich bra­mach: „Bra­my wjaz­do­we o tyle są nie­wy­god­ne, że wszy­scy prze­chodzący zra­szają je ob­fi­cie i wra­cając do domu często spo­tkasz u sie­bie, u podnóża schodów, szczającego, co choć w oczy ci pa­trzy, to lać nie prze­sta­je”. Każdy tu­ry­sta zwie­dzający Paryż łacno za­uważy, jak głęboko mury świątyń i pałaców przeżarła wie­ko­wa ury­na.

Se­ba­stian Mer­cier skreślił fi­zjo­lo­gicz­ne ob­ra­zy z na­tu­ry w ostat­nich dzie­sięcio­le­ciach XVIII wie­ku. W pięćdzie­siąt lat później Paryż nie wyglądał schlud­niej i wca­le przy­jem­niej­szych nie wy­dzie­lał woni. Fan­ny Trol­lo­pe, wy­twor­na an­giel­ska podróżnicz­ka, skarżyła się, że w mieście, w którym wszyst­ko, co wi­dzial­ne, zo­stało zmie­nio­ne we wdzięczną ozdobę, w którym skle­py i ka­wiar­nie przy­po­mi­nają pałace z baj­ki, w którym na pla­cach tar­go­wych wznie­sio­no fon­tan­ny, gdzie naj­piękniej­sze naja­dy z roz­koszą zażyłyby kąpie­li, w którym ko­bie­ty zdają się tak de­li­kat­ne, jak­by nie całkiem z tego świa­ta, a mężczyźni tak dbają o apa­rycję i tak są ostrożni, że nie po­zwolą, by naj­mniej­szy po­dmuch wia­tru zmie­nił układ loku, „tym bar­dziej ude­rzają nas wszędzie i rażą wi­do­ki i wo­nie, których nie śmiem opi­sać (…). Z po­wo­du nie­dbałości lub bie­dy władz miej­skich słodycz pa­ry­skie­go życia w znacz­nym stop­niu sta­je się trująca, cho­ciaż władze po­win­ny naj­wy­twor­niej­sze­mu w świe­cie to­wa­rzy­stwu oszczędzić przy­krości z po­wo­du ciągłych za­machów na zmysł powo­nienia (…)”.

Paryż li­czył w roku 1846 mi­lion miesz­kańców, w tym 200 tysięcy dzie­ci i 110 tysięcy starców. 650 tysięcy paryżan nie płaciło po­dat­ku z po­wo­du nędzy. Po­wieści Bal­za­ka i Sten­dha­la opi­sują tyl­ko nie­wielką, cienką – jak bie­da zup­ka – warstwę pa­ry­skie­go społeczeństwa.

W roku 1836 pra­wo głosu przysługi­wało tyl­ko mężczy­znom płacącym po­nad 200 franków rocz­ne­go po­dat­ku. Ta­kich bo­ga­czy na­li­czo­no w Paryżu 11 tysięcy i sto. Bier­ne pra­wo wy­bor­cze przysługi­wało zaś tyl­ko oso­bom płacącym co naj­mniej 500 franków rocz­ne­go po­dat­ku. Zna­lazło się ich aż czte­ry tysiące dzie­więćset.

Z ołówkiem w ręku da się po­ra­cho­wać, że tyl­ko około pięć pro­cent paryżan (łącznie z ro­dzi­na­mi) wy­pad­nie za­li­czyć do gru­py osób zamożnych. Do tego do­daj­my ze 160 tysięcy ad­wo­katów, no­ta­riu­szy, sędziów, urzędników i na­uczy­cie­li i jesz­cze ze stu­ty­sięczną grupę skle­pi­ka­rzy, han­dla­rzy i rze­mieślników, którym po­wo­dziło się – jak wie­my cho­ciażby z lek­tu­ry Bal­za­ka – bar­dzo roz­ma­icie, ale przyj­mij­my, że nie przy­mie­ra­li głodem.

I pod­licz­my: 50 tysięcy paryżan żyło so­bie w luk­su­sie lub w do­stat­ku, 250 tysięcy wiązało jakoś ko­niec z końcem, a 700 tysięcy kle­pało biedę z żałosnym dud­nie­niem pośród nie­po­wta­rzal­nych za­pachów po obu stro­nach Se­kwa­ny.

Wy­znam szcze­rze, że do ra­cho­wa­nia zmu­sił mnie fran­cu­ski zna­jo­my, który po­sta­no­wił wy­emi­gro­wać do Pol­ski z po­wodów eko­no­micz­nych na wieść, że w kra­ju tym lu­dzie wy­stają w noc­nych ko­lej­kach po sa­mo­cho­dy. Do­szedł do wnio­sku, że to Paryż jest cho­rym człowie­kiem Eu­ro­py, Kraków zaś jej sto­licą. Nie za­prze­czyłem, bom pa­trio­ta. Więc gdy przy­staję na pla­cu Châte­let, to chwy­tam w noz­drza wiatr od wscho­du.

3.

Prze­chod­niu, za­nim pogrążysz się w la­bi­ryn­cie uli­czek Le Ma­ra­is, po których snują się turyści za­ja­dający buły wypełnio­ne wołowiną, czer­woną ka­pustą, pa­pryką, sałatą i so­sem, czy­li tak zwa­ne „fa­la­fe­le” – buły w kształcie ma­ci­cy, uchodzące za żydow­ski przy­smak lu­do­wy, naj­pierw spójrz na la­tar­nię przy sta­cji me­tra Sa­int-Paul.

Tak, na zwykłą pa­ryską la­tar­nię. Na wy­so­kości oczu uj­rzysz kawałek tek­tu­ry przy­mo­co­wa­ny do słupa kawałkiem sznur­ka. A na tek­tu­rze na­pis: „Prze­wod­nik opro­wa­dza po Le Ma­ra­is. Następny wy­marsz spod la­tar­ni o go­dzi­nie czter­na­stej”. Oto bez­ro­bot­ny ama­tor po­sta­no­wił za­ro­bić kil­ka­dzie­siąt franków na życie w tych strasz­li­wych cza­sach, kie­dy się wypełniają dni i sce­na­riu­sze Mad Maxa istoczą w co­dzien­ność.

Prze­wod­nik drew­nia­nym głosem powtórzy lekcję o cza­sach wiel­kości i o zagładzie po­szczególnych pałaców Le Ma­ra­is, wzno­szo­nych dla ko­cha­nek, ko­chanków i ulu­bieńców królew­skich dwo­rzan i mi­nistrów. Słyszałem, jak z za­zdrosną lubością ama­tor-prze­wod­nik za­sy­czał, że te­raz cena jed­ne­go me­tra kwa­dra­to­we­go po­wierzch­ni miesz­kal­nej w dziel­ni­cy Le Ma­ra­is wy­no­si 29 tysięcy franków, czy­li około sześć tysięcy do­larów. Wi­działem, jak prze­wod­nik wy­mie­niając sumę, ob­li­zy­wał się słodko i przy­po­mi­nał, że jesz­cze dwa­dzieścia lat temu Le Ma­ra­is leżało w ru­inie i uzna­wa­no je po­wszech­nie za get­to dla ubo­gich skle­pi­ka­rzy i wszel­kie­go pro­le­ta­ria­tu ciała oraz du­cha.

W cza­sach Lu­te­cji, czy­li w okre­sie przełamy­wa­nia się sta­rożytności w śre­dnio­wie­cze, roz­ciągało się tu praw­dzi­we ba­gno, z którego wy­sta­wały tyl­ko nie­licz­ne wy­sep­ki, na­zwa­ne później imio­na­mi Sa­int-Ge­rva­is, Sa­int-Mer­ri i Sa­int-Mar­tin. Bar­dziej na północ – wyłaniały się z ba­gna pagórki Bel­le­vil­le’u i Cha­ron­ne.

W początkach XIII stu­le­cia ba­gna pomału osu­sza­no, za­mie­niając je na pola upraw­ne, a później na ogro­dy. Ale jeżeli zakłada się ogro­dy, to zna­czy, że wokół nich roz­kwi­tają opac­twa lub wa­row­nie ry­cer­skich za­konów.

W XIII wie­ku naj­potężniejszą twierdzę w Le Ma­ra­is, z basz­ta­mi, mu­ra­mi obron­ny­mi, ze zwo­dzo­nym mo­stem i szczękami bla­nek, wznieśli tem­pla­riu­sze w oko­li­cach dzi­siej­sze­go pla­cu Re­pu­bli­ki. W twier­dzy tem­pla­riu­szy mieściło się do czte­rech tysięcy luda. Na południe od murów osie­dliła się ko­lo­nia Żydów. W XIV wie­ku Fi­lip Au­gust kazał wzno­sić nowe for­ty­fi­ka­cje, a Ka­rol V ota­czać mu­rem te­ren po obu stro­nach twier­dzy tem­pla­riu­szy. W ten sposób po­wstała dziel­ni­ca Paryża, zwa­na odtąd Ba­gnem.

W ciągu kil­ku dzie­sięcio­le­ci XIV wie­ku w Le Ma­ra­is wy­rosły aż dwie nowe sie­dzi­by królew­skie. Pałac Sa­int-Paul, położony pomiędzy ulicą Świętego An­to­nie­go i Se­kwaną, który do dnia dzi­siej­sze­go nie prze­trwał, oraz Hôtel des To­ur­nel­les, którego bu­dowę ukończo­no w roku 1417. Już go nie ma, za­miast pałacu z przy­tu­lo­nych do sie­bie dwor­skich pa­wi­lonów wyrósł czwo­rokątny plac Wo­gezów.

Bo sko­ro królew­ski ma­je­stat kazał bu­do­wać pałace i pa­wi­lo­ny w Le Ma­ra­is, to dwo­ra­cy nuże, za nim, haj­da, na cy­pocz­kach. I dla­te­go główny rach­mistrz dwo­ru, Oli­vier de Clis­son, wy­bu­do­wał rychło pałac najeżony wieżycz­ka­mi, który stoi cały i zdro­wy przy rue des Ar­chi­ves – i jak na­zwa uli­cy wska­zu­je, mieści w swych wnętrzach część ar­chiwów państwo­wych.

Nie­co da­lej kazał sta­wiać so­bie pałac główny po­bor­ca po­datków Lu­dwi­ka XII, nie­ja­ki Jean Héro­uet. Zresztą jego pałac stoi do dzi­siaj przy zbie­gu ulic Vie­il­le-du-Tem­ple i uli­cy Francs-Bo­ur­ge­ois, szczerząc w nie­bo przy­le­pioną do ozdob­nej ścia­ny wieżyczkę, rzeźbioną podłużnie w mo­ty­wy roślin­ne. Wieżycz­ka nie do­ty­ka zie­mi, lecz klei się do muru jak huba do pnia drze­wa i dla­te­go przy­po­mi­na bar­dziej po­cisk niż dzieło sztu­ki mu­ra­tor­skiej.

Król Hen­ryk IV wpadł na dwa po­mysły, które win­ny prze­mie­nić Le Ma­ra­is w raj ar­chi­tek­to­nicz­ny. Po pierw­sze, kazał su­szyć resztkę za­tru­wających dziel­nicę ba­gien. Po dru­gie, po­sta­no­wił wy­bu­do­wać półokrągły plac z ko­lum­nadą w oko­li­cach dzi­siej­sze­go bul­wa­ru Fil­les-du-Ca­lva­ire. Plac miał nosić imię pla­cu Fran­cji, ale na szczęście do jego bu­do­wy nie doszło. Cho­ciaż do dzi­siaj uli­ce, które miały pro­wa­dzić do pla­cu, noszą na­zwy po­szczególnych re­gionów króle­stwa.

Po­nad­to Hen­ryk IV wymyślił plac Królew­ski, później na­zwa­ny pla­cem Wo­gezów, Pla­ce des Vo­ges, naj­piękniej­szy w Eu­ro­pie kwa­dra­to­wy podwórzec z fran­cu­skim ogro­dem w środ­ku, ani nie za dużym, ani nie za małym, z okna­mi we­nec­ki­mi pa­wi­lonów, z pod­cie­nia­mi, ze stro­mizną dachów i przy­tul­nym swoj­skim ściśnięciem, jak­byś na­gle tra­fił, prze­chod­niu, na wiej­skie obejście, w którym cha­ta tuli się do chle­wa, a chlew do sto­doły i łacno spo­strzeżesz, że to wiej­skie obejście albo też ry­nek w Dro­ho­by­czu wi­dzia­ny w do­brym śnie, że dom­ki tu z baj­ki, a ścia­ny z mar­ce­pa­nu.

Wokół pla­cu Wo­gezów zaczęły wy­ra­stać ko­lej­ne pałace ary­sto­kratów, prześci­gające się wy­kwint­nością sty­lu, od­wagą ry­sun­ku, pro­por­cja­mi. I ty­pową dla bar­dzo bo­ga­tych Fran­cuzów mi­no­de­rią, teściową skąpstwa. Wszyst­kie piękności po­upy­cha­li bo­wiem właści­cie­le za wy­so­kim mu­rem i do­mknęli ciężką bramą.

W Le Ma­ra­is ogar­nie cię, prze­chod­niu, prze­rażenie: mury i mury, wro­ta i wro­ta. Czy­sta skry­tość. Za nimi do­pie­ro raj­skie ogro­dy, cu­dow­ne przejścia, fon­tan­ny i za­po­wiedź ziem­skich roz­ko­szy. Tyl­ko plac Wo­gezów po­zo­sta­je otwar­ty, choć za­mknięty w kwa­drat. Ota­cza cię gościn­nie i po­zwa­la po­dzi­wiać wdzięki ni­czym strip­ti­zer­ka. I tyle, na nic in­ne­go nie po­zwo­li. Do pałaco­wych wnętrz wstęp wzbro­nio­ny. W sa­lo­nach na pla­cu Wo­gezów i w pałacach po­cho­wa­nych w Le Ma­ra­is kwitło życie świa­to­we i to­wa­rzy­skie, li­te­rac­kie i te­atral­ne. Gwar­no bywało w ba­wial­niach i w ga­bi­ne­tach oso­bli­wości. Stroj­ne damy i cni ka­wa­le­ro­wie dys­ku­to­wa­li o no­wych dra­ma­tach pana Ra­ci­ne’a i uda­nym występie Mo­lie­ro­wej tru­py.

Na początku XVII wie­ku osiadły w Le Ma­ra­is wsze­la­kie za­ko­ny: ka­pu­cy­ni, córki kal­wa­ryj­skie, je­zu­ici, zgro­ma­dze­nie Świętej Elżbie­ty. Je­zu­ici założyli ko­le­gia dla bo­ga­tych synów z wyższych sfer.

W początkach XVIII stu­le­cia życie to­wa­rzy­skie i ar­ty­stycz­ne Paryża zaczęło się prze­no­sić w stronę Przed­mieścia Świętego Ger­ma­na oraz Przed­mieścia Świętego Ho­no­riu­sza. Co praw­da, w XVIII wie­ku po­wsta­wały jesz­cze w Le Ma­ra­is wspa­niałe pałace, cho­ciażby Hôtel de So­ubi­se, ale nad Ba­gnem za­wisła mgła królew­skiej niełaski. Pod ko­niec XX wie­ku Le Ma­ra­is wróciło do łask. Tu­rystów, karcz­ma­rzy, mniej­szości sek­su­al­nych i spe­ku­lantów nie­ru­cho­mościa­mi.

4.

Już w roku 1793 Kon­went zwołał ko­misję ar­tystów, którzy opra­co­wa­li pro­jekt prze­bu­do­wy Paryża: prze­bi­cia no­wych ar­te­rii ko­mu­ni­ka­cyj­nych, naj­le­piej przez do­pie­ro co skon­fi­sko­wa­ne nie­ru­cho­mości ary­sto­kratów.

Lek­tu­ra ra­por­tu ko­mi­sji ar­tystów po­wo­du­je, że włosy dęba stają na głowie: „Ko­mi­sja za­po­znała się ze sta­nem mia­sta Paryża w ogólności i uznała, że nade wszyst­ko układ ulic i traktów jest bezładny i bez­myślny, nie­wy­god­ny dla han­dlu oraz dla ru­chu, że wszędy bra­ku­je placów i pu­blicz­nych tar­go­wisk, że na­brzeża se­kwańskie są za­pcha­ne i nie­drożne, mno­gość uli­czek wąskich a krętych spra­wia, że z tru­dem po nich po­wie­trze prze­la­tu­je, a po­miesz­cze­nia w owych zaułkach tak po­nisz­czo­ne są i trud­ne, że żałość bie­rze, a człowie­czy ro­zum pod­po­wia­da, że win­no się nory owe daw­no już zrównać z zie­mią”. Re­wo­lu­cyj­na ko­mi­sja ar­tystów przy­go­to­wała pro­jekt po­pra­wy losu paryżan, który na­tu­ral­nie tra­fił do ko­sza, ni­czym głowy wrogów wol­ności ści­na­ne na pu­blicz­nych pla­cach.

Na­po­le­on I po­sta­no­wił zająć się mia­stem, ale nie star­czyło mu ani cza­su, ani pie­niędzy. Owszem, za czasów Na­po­le­ona udało się prze­bić kil­ka większych ulic, po­wstał frag­ment uli­cy Ri­vo­li, ko­lum­na z fon­tanną dla uczcze­nia chwa­leb­nej kam­pa­nii w Egip­cie. Ko­lum­na stoi do dzi­siaj na pla­cu Châte­let i lud na­zy­wa ją „pa­lemką”.

Na­po­le­on kazał też ściąć wzgórze Cha­il­lot, by na tak utwo­rzo­nym pla­cu Gwiaz­dy po­sta­wić wiel­ki Łuk Trium­fal­ny. Łuk w końcu wzgórze okra­czył, ale Na­po­le­on Łuku nie do­cze­kał. I jesz­cze kazał Na­po­le­on zbu­do­wać fa­sadę pałacu Bur­bonów, gdzie się mieści Zgro­ma­dze­nie Na­ro­do­we, na wzór fa­sady kościoła Świętej Mag­da­le­ny, a to dla za­cho­wa­nia pełni sy­me­trii, której oś prze­biegła przez Pola Eli­zej­skie i Tu­ile­ries.

Jak wyglądał Paryż w cza­sach pierw­sze­go ce­sar­stwa? Wy­obraźmy so­bie nie­wiel­kie mia­stecz­ko, składające się z sześciu wewnętrznych dziel­nic, oto­czo­ne mu­rem Fer­miers-Généraux, wy­sa­dza­ne ro­gat­ka­mi w sty­lu ba­bi­lońskim, które jesz­cze do dzi­siaj sterczą przy pla­cu d’En­fer.

Oto Paryż w mi­nia­tu­rze, który ury­wał się na północy przy dzi­siej­szych wiel­kich bul­wa­rach, czy­li w po­bliżu Ope­ry Gar­nier – wte­dy oczy­wiście jesz­cze nie zbu­do­wa­nej. Na za­cho­dzie kończył przy pla­cu Con­cor­de, a wznoszące się da­lej ku La­sko­wi Bulońskie­mu Pola Eli­zej­skie prze­cho­dziły nie­po­strzeżenie z par­ku w dzi­kie pra­wie chasz­cze, w które po zmro­ku le­piej się było nie za­pusz­czać. Na południu gra­ni­ce mia­sta wy­zna­czał Pałac Luk­sem­bur­ski, którego ogro­dy wta­piały się łagod­nie w pola ob­sia­ne zbożem roz­ma­item i kar­to­fla­mi. Na wscho­dzie mia­sto kończyło się za pla­cem Ba­sty­lii. I już.

Przed­mieścia roz­ciągały się wzdłuż gościńców sze­re­giem kośla­wych bud, wśród których przy­cupnęły karcz­my, zwa­ne gin­ge­ta­mi. Po­nie­waż gin­ge­ty znaj­do­wały się już poza ba­rierą ro­ga­tek i poza zasięgiem myta – więc ściągał do nich pa­ry­ski lu­dek, żeby napić się ta­niej niż w mieście. Stąd na przykład na­zwa uli­cy de La Gaîté, czy­li uli­cy Ucie­chy. Dziś znaj­du­je się ona w środ­ku mia­sta – w po­bliżu Mont­par­nas­se. W la­tach trzy­dzie­stych ubiegłego stu­le­cia była jeno pod­miej­skim gościńcem.

Przy ro­gat­kach mięto­si­li się rze­mieślni­cy z tak zwa­ny­mi ba­rierówka­mi, kosz­tującymi za mia­stem – po­dob­nie jak wino – zde­cy­do­wa­nie ta­niej.

One­go cza­su Paryż, z którego Na­po­le­on chciał uczy­nić sto­licę świa­ta, wyglądał jak za­nie­dba­ny fol­wark, składający się z masy ru­der, ob­si­ka­nych pałaców oraz kil­ku­na­stu go­tyc­kich kościołów od­zna­czających się pew­ny­mi war­tościa­mi ar­chi­tek­to­nicz­ny­mi.

Gra­ni­ce mia­sta wy­zna­cza­ne były nadal przez gra­ni­ce majątków ziem­skich, bo pałace zbu­do­wa­ne w XVII stu­le­ciu wy­rosły wszak po win­ni­cach i w sa­dach: pałac In­wa­lidów, Tu­ile­ries, Luk­sem­burg, Szkoła Woj­sko­wa – to prze­cież gi­gan­tycz­ne wiej­skie re­zy­den­cje szla­chec­kie z pre­ten­sja­mi.

A naród napływał do Paryża i napływał. Za­gnieżdżał się w naj­uboższych i naj­gor­szych sta­rych kwar­tałach: na wy­spie La Cité, w po­bliżu dzi­siej­sze­go Cen­tre Pom­pi­dou, koło Ra­tu­sza, w po­bliżu pla­cu Mau­bert, czy­li w Dziel­ni­cy Łacińskiej. Tam gdzie dzi­siaj naj­drożej. Dzi­siaj, bo wte­dy roz­siadło się w ser­cu mia­sta praw­dzi­we piekło. Wa­run­ki życia pa­no­wały tu naj­zu­pełniej zwierzęce.

Mniej więcej na początku lat czter­dzie­stych XIX wie­ku, pod wpływem ciśnie­nia lud­ności napływo­wej, obie wy­spy na Se­kwa­nie wypełniły się po brze­gi i Dziel­ni­ca Łacińska poczęła pękać w szwach. Od roku 1840 Paryż zaczął wy­le­wać się ku północy, ku wzgórzom Mont­mar­tre i wsi Bel­le­vil­le.

W cza­sach Re­stau­ra­cji pa­ry­skie uli­ce były tak samo brud­ne, cuchnące i błotne, jak w cza­sach An­cien Régime’u. Wspo­mi­na­ny już Lu­dwik Se­ba­stian Mer­cier – au­tor między in­ny­mi słyn­nych Scen pa­ry­skich, pu­bli­ko­wa­nych jesz­cze przed Re­wo­lucją Fran­cuską i ze­bra­nych w dwu­na­stu aż to­mach – wyjaśniał przy­czy­ny za­mia­ny Paryża w sta­jenkę Au­gia­sza następująco: „Brak chod­ników czy­ni wszyst­kie uli­ce wiel­ce ry­zy­kow­ny­mi. Jeśli woźnica roz­je­dzie was na środ­ku dro­gi, to ko­mi­sarz po­li­cji za­cznie spraw­dzać, czy po­zba­wiło was żywo­ta koło małe-przed­nie, czy duże-tyl­ne. Po­nie­waż woźnica od­po­wia­da tyl­ko i wyłącznie za małe koło, sko­ro więc wy­zio­nie­cie du­cha pod dużym, wa­sza ro­dzi­na nie otrzy­ma naj­mniej­sze­go od­szko­do­wa­nia”.

Od roku 1823 władze miej­skie na­ka­zy­wały właści­cie­lom kładze­nie chod­ników przed świeżo bu­do­wa­ny­mi ka­mie­ni­ca­mi, ale jesz­cze w roku 1847 bar­dzo wie­le ulic przy­po­mi­nało grzęza­wi­ska. Na­po­le­on kazał bru­ko­wać uli­ce. Bruk oka­zał się jed­nak luk­su­sem rzad­kim i zgub­nym, po­nie­waż Fan­ny Trol­lo­pe, praw­dzi­wa lady i nie­zmor­do­wa­na podróżnicz­ka, skarżyła się w to­mie Paryż i paryżanie w roku 1835: „Prze­sad­ne hałasy w Paryżu biorą się albo z nierówne­go bru­ku, albo z wa­dli­wej bu­do­wy kół i re­sorów, a by­wają tak sil­ne i upo­rczy­we, iż zda­je się je wywoływać de­mon udręczy­ciel”. A bru­dy strasz­li­we na uli­cach, a wszędzie wa­lające się nie­czy­stości! Mer­cier pisał ze zgrozą: „Wart­kie i sze­ro­kie po­to­ki dzielą nie­kie­dy pa­ry­skie uli­ce na dwo­je tak sku­tecz­nie, że przejście na drugą stronę sta­je się nie­możliwe. Po naj­lich­szej na­wet ule­wie trze­ba prze­rzu­cać chy­bo­tli­we kładki. (…) Pokłady błota, śli­skie bru­ki, tłuste osie po­wozów, ileż przeszkód do po­ko­na­nia! Oto jakiś prze­cho­dzień zma­ga się z żywiołem. Na każdym rogu ulic woła czyści­cie­la, by skro­bał mu trze­wi­ki ob­le­pio­ne od­cho­da­mi. Ja­kim cu­dem udało mu się prze­drzeć przez to naj­brud­niej­sze w świe­cie mia­sto aż tu­taj?”

W środ­ku mia­sta roz­siadły się rzeźnie: „Krew płynie uli­ca­mi, krzep­nie u stóp i wa­sze trze­wi­ki stają się czer­wo­ne”.

Nie­da­le­ko daw­nej ro­gat­ki Sa­int-Mar­tin przy­cupnęła uli­ca de la Plan­che-Mi­bray. Jej na­zwa od­da­je esencję ówcze­snej pa­ry­skości: słowo la plan­che ozna­cza bo­wiem deskę prze­rzu­caną przez bryję, czy­li przez la bray. Uli­ca de la Plan­che-Mi­bray zniknęła po prze­bi­ciu bul­wa­ru Se­wa­sto­pol­skie­go, czy­li do­pie­ro w połowie XIX stu­le­cia.

5.

W roku 1840 nad pla­nem Paryża po­chy­li­li się urzędni­cy królew­scy Lu­dwi­ka Fi­li­pa. Po raz pierw­szy ode­zwały się głosy za prze­nie­sie­niem sto­li­cy Fran­cji gdzie in­dziej, po­nie­waż Paryż stał się mia­stem strasz­li­wie zabałaga­nio­nym ar­chi­tek­to­nicz­nie, ko­mu­ni­ka­cyj­nie, sa­ni­tar­nie. Praw­dzi­wy Ba­bi­lon. Ist­na So­do­ma. Paryż prze­rażał. Paryż był cho­rym człowie­kiem Eu­ro­py. Więc w ra­dzie miej­skiej La­nqu­etin spie­rał się z Ram­bu­te­au, czy po­zo­sta­wie­nie sto­li­cy w Paryżu jest dla na­ro­du ko­rzyst­ne, czy też szko­dli­we. Czas na­glił. Mnożyły się bun­ty pa­ry­skich nędzników. Wy­bu­chały je­den po dru­gim. W roku 1834 woj­sko zma­sa­kro­wało miesz­kańców uli­cy Trans­no­na­in. W roku 1839 bie­do­ta z uli­cy Bo­urg-l’Abbé, pro­wa­dzo­na przez Bla­nqu­ie­go i Barbèsa, złupiła skład bro­ni i wal­czyła z woj­skiem na uli­cy Gre­ne­ta. Nędza miesz­kająca w no­rach Paryża bul­go­tała bez­u­stan­nie. Lu­dwi­ka Fi­li­pa sta­ra­no się po­zba­wić życia sześcio­krot­nie.

W cza­sach mo­nar­chii lip­co­wej prze­bu­dową mia­sta zajęła się pre­fek­tu­ra de­par­ta­men­tu Se­kwa­ny. Ram­bu­te­au kazał prze­bi­jać kil­ka no­wych ulic, wier­cić nowe fon­tan­ny ze względów sa­ni­tar­nych, umac­niać na­brzeża. Nowy pre­fekt po­sta­wił też dwa mo­sty. Ram­bu­te­au prze­bił w la­tach 1838–1843 nową ulicę, noszącą do dziś jego imię.

Uli­ca za­dzi­wiała z kil­ku po­wodów. Po pierw­sze – sze­ro­kością. Roz­ciągała się w po­przek na trzy­naście metrów. Po dru­gie – od­wagą de­cy­zji po­dej­mo­wa­nych w cza­sie jej kon­stru­owa­nia. Po raz pierw­szy w dzie­jach mia­sta ka­za­no wy­bu­rzać sta­re ru­de­ry, za­miesz­ka­ne przez nędza­rzy brud­nych, złych i nie­bez­piecz­nych. Po raz pierw­szy wy­bu­rzo­no sta­re bu­dyn­ki, by prze­bić ar­te­rię ko­mu­ni­ka­cyjną łączącą sku­tecz­niej i wy­god­niej plac Ba­sty­lii z ha­la­mi, a do­pie­ro później, po obu stro­nach trak­tu, wznie­sio­no nowe ka­mie­ni­ce. Bu­do­wa pierw­szej względnie no­wo­cze­snej ar­te­rii ko­mu­ni­ka­cyjnej w Paryżu przez hra­bie­go Clau­de’a Phi­li­ber­ta Bar­te­lot de Ram­bu­te­au za­po­wia­dała nieśmiało wiel­kie prze­wie­trza­nie mia­sta przez ba­ro­na Haus­sman­na w cza­sach dru­giego ce­sar­stwa.

Władze miej­skie, za­nie­po­ko­jo­ne puch­nięciem Paryża i nie­kon­tro­lo­wa­nym przypływem lud­ności, utwo­rzyły spe­cjalną Ko­misję Mi­gra­cyjną pod kie­row­nic­twem Ja­cqu­es’a Se­ra­fi­na La­nqu­eti­na, który miał sprawę zba­dać i za­pro­po­no­wać sku­tecz­ne me­to­dy za­ra­dze­nia złu. La­nqu­etin opra­co­wał ra­port, którego pierw­sza część, wy­da­na w kwiet­niu 1840 roku, pro­po­no­wała roz­wiąza­nie ra­dy­kal­ne: żeby napływ i przepływ lud­ności przez Paryż zmniej­szył się wi­do­mie, należy usunąć z cen­trum mia­sta pa­ry­skie hale. Do zbu­rze­nia hal doszło do­pie­ro pod ko­niec siódme­go dzie­sięcio­le­cia XX wie­ku.

La­nqu­etin za­uważył, że trzy spośród ówcze­snych dwu­na­stu dziel­nic Paryża, to zna­czy kwar­tał pomiędzy pla­cem Zgo­dy i Chaussée-d’An­tin, tworzą cen­trum no­wo­cze­sne, za­bu­do­wa­ne so­lid­ny­mi ka­mie­ni­ca­mi. Dziel­nicę za­miesz­ki­wa­li lu­dzie sta­tecz­ni i zamożni. Dziel­nica rozłożona pomiędzy ha­la­mi, Ban­kiem Fran­cji i Tu­ile­ries wy­ma­gała szyb­kiej prze­bu­do­wy, oczysz­cze­nia i prze­bi­cia no­wych ulic, po­nie­waż sta­re są kręte i na­zbyt wąskie: czai się na nich występek i zbrod­nia. Prze­bu­do­wa po­pra­wiła za­tem hi­gienę i bez­pie­czeństwo w całym mieście. Ob­szar pomiędzy ulicą Lom­bar­dową, ro­gatką Świętego Dio­ni­ze­go, ulicą Mon­tor­gu­eil i ulicą Świątyni – to kwar­tał fa­bry­czek, warsz­tatów i ma­nu­fak­tur, dziel­nica tętniąca życiem i po­kry­ta bru­dem. Tak zo­stało do dzi­siaj.

Oko­li­ce uli­cy Świętego An­to­nie­go i dziel­ni­ca Le Ma­ra­is zo­stały opi­sa­ne w ra­por­cie La­nqu­eti­na jako po­dej­rza­ne, z wyjątkiem kil­ku po­siadłości na Ba­gnie, za­miesz­ka­nych przez bo­ga­tych i zdzi­wa­czałych ary­sto­kratów, którzy cu­dem oca­le­li przed nożem gi­lo­ty­ny.

Oko­li­ce ra­tu­sza oraz obie wy­spy – Świętego Lu­dwi­ka i La Cité – na­pa­wały La­nqu­eti­na praw­dzi­wym prze­rażeniem, po­dob­nie zresztą jak Dziel­ni­ca Łacińska, którą uznał za te­ren po­nu­ry, mar­twy, cho­ciaż za­miesz­ka­ny przez stu­dentów. Nędzą stra­szyły też oko­li­ce Ogro­du Luk­sem­bur­skie­go, Ob­ser­wa­to­rium, uli­ca Świętego Ja­ku­ba, czy­li całe oto­cze­nie Sor­bo­ny i Collège de Fran­ce.

Miesz­kańców pla­cu Mau­bert, La­nqu­etin opi­sy­wał jako ostat­nich nędzników, nie­bez­piecz­nych złoczyńców, którzy „za majątek cały mają pryczę ro­ba­czywą albo zgoła tyl­ko sno­pek słomy rzu­co­ny na wstrętne kle­pi­sko”.

Prze­paść pomiędzy rive gau­che i rive dro­ite powiększyła się do tego stop­nia, że należało ko­niecz­nie coś zro­bić. La­nqu­etin za­pro­po­no­wał, oprócz zrówna­nia pa­ry­skich hal z zie­mią, prze­su­nięcie cen­trum Paryża w stronę kościoła Świętej Mag­da­le­ny, znie­sie­nie myta na pa­ry­skich mo­stach.

Wik­tor Hugo ubo­le­wał nad upad­kiem rive gau­che i ronił łzy nad smut­nym lo­sem te­atru Odéon: „Odéon za­wsze świe­ci pust­ka­mi. To nie wina dy­rek­to­ra, to nie wina ak­torów, to nie wina ar­tystów, to po pro­stu wina Odéonu. Dziw­na rzecz – po­wie ktoś – na le­wym brze­gu Se­kwa­ny znaj­du­je się je­den je­dy­ny te­atr dla połowy Paryża i gro­zi mu rychły upa­dek. Tak się dzie­je dla­te­go, że po tej stro­nie Paryża nie ma Paryża. Paryż odpłynął na drugą stronę Se­kwa­ny albo w stronę Pa­la­is-Roy­al, w stronę Tu­ile­ries, albo Sa­int-Ger­ma­in. Czy za­tem dzi­wić się wy­pa­da, że rive gau­che wy­su­sza się jak pu­sty­nia, że przy­po­mi­na co­raz bar­dziej Teby lub Pom­peję. Czy można się dzi­wić, że w tej części Paryża po­zo­stał tyl­ko dom dla głucho­nie­mych, przy­tułek dla ślepców, In­sty­tut Fran­cu­ski, In­wa­li­dzi, Sor­bo­na i Collège de Fran­ce?”

Czy można się za­tem dzi­wić Se­we­ry­no­wi Gosz­czyńskie­mu, że w swym Dzien­ni­ku Spra­wy Bożej na­pi­sał, iż An­drzej To­wiański za­wie­sił z Ada­mem Mic­kie­wi­czem ob­raz – kopię Mat­ki Bo­skiej Ostro­bram­skiej sporządzoną przez Wańko­wi­cza, którą To­wiański przy­wiózł z sobą z An­tosz­wińców do Paryża – w koście­le Świętego Se­we­ry­na, to zna­czy w świątyni znaj­dującej się w naj­uboższej dziel­ni­cy Paryża, bo pol­scy emi­gran­ci to wszak nędzni­cy nad nędzni­ka­mi. U Świętego Se­we­ry­na, czy­li obok Nôtre-Dame.

6.

Zgęszcze­nie lud­ności, stężenie bru­du oraz wsze­la­kie­go plu­ga­stwa osiągnęło w nie­pięknych dziel­ni­cach Paryża taki sto­pień, że na­wet miesz­kańcy no­wych lub bo­ga­tych części mia­sta zaczęli się nie­po­koić. W końcu wszy­scy pili wodę z jed­nych źródeł i wszy­scy mo­gli wy­je­chać – w wy­ni­ku ko­lej­nej epi­de­mii – no­ga­mi do przo­du na jed­nym wózku.

W roku 1850 spra­wa rychłego i porządne­go re­mon­tu Paryża sta­wała się bar­dzo, ale to bar­dzo pil­na. Sie­dzi­by ad­mi­ni­stra­cji państwo­wej znaj­do­wały się w miej­scach za­grożonych, pośród mo­rza nędzy. Należało więc, nie tyl­ko z tro­ski o lud, nie tyl­ko ze względów es­te­tycz­nych, ale nade wszyst­ko dla nieświętego spo­ko­ju opra­co­wać plan wy­bu­rze­nia ru­der, prze­bi­cia wiel­kich bul­warów. Dla wy­go­dy, ale też dla bez­pie­czeństwa. A poza tym wiel­kie bu­do­wy pu­blicz­ne za­wsze tworzą nowe miej­sca pra­cy. Pro­gram przebu­do­wy Paryża stwa­rzał nowe per­spek­ty­wy, ale też wywoływał nie­pokój.

Bo wiel­kie bu­do­wy przy­ciągną mu­ra­torów i rze­mieślników spo­za Paryża, którzy tu na pew­no zo­staną, a jak zo­staną, to na­ro­bią kłopotów. Wcześniej czy później. Może więc trze­ba po­bu­do­wać fa­bry­ki tuż pod mia­stem, żeby po­tem, jak już Paryż wy­bu­dują, mie­li ro­botę i zapłatę? Ale to też ry­zy­ko, bo ga­wiedź za­wsze się zbun­tu­je, a w Paryżu – wia­do­mo – wy­star­czy tyl­ko iskra, żeby lu­dek ru­szył na ce­sar­skich urzędników.

Na­po­le­on III działał z roz­ma­chem i miał po temu możliwości. Po pierw­sze – władzę. Po dru­gie – pie­niądze. Po trze­cie – zna­ko­mi­tych fa­chowców.

Już król epi­sjerów – Lu­dwik Fi­lip – pa­trzył z za­zdrością na Lon­dyn jako na mia­sto ze wszech miar god­ne naśla­do­wa­nia. Lon­dyn – za czasów mo­nar­chii lip­co­wej – to było mia­sto, to była sto­li­ca.

Za czasów dru­gie­go ce­sar­stwa fala an­glo­ma­nii ogarnęła do­brze myślących Fra­nuzów i Na­po­le­on III po­sta­no­wił za­mie­nić nad­se­kwańskie piekło, So­domę, Go­morę i cuchnący rynsz­tok na dru­gi Lon­dyn: czy­sty, bo­ga­ty, prze­stron­ny i wy­twor­ny. Za­tem ce­sar­skie oko spoczęło na czter­dzie­stocz­te­ro­let­nim Je­rzym Eu­ge­niu­szu Haus­sman­nie, przyszłym ba­ro­nie ce­sar­stwa, 23 czerw­ca 1853 roku mia­no­wa­nym pre­fek­tem de­par­ta­men­tu Se­kwa­ny.

Haus­smann otrzy­mał potężne upraw­nie­nia, ale też ro­bo­ta cze­kała go nie lada. Przez dwa­naście lat ciężkiej pra­cy Haus­smann mógł li­czyć na łaskę ce­sa­rza, cho­ciaż – jak to bywa w ta­kich ra­zach – inni za­zdrośni urzędni­cy ce­sar­scy rzu­ca­li mu tak zwa­ne kłody pod nogi, które prze­ska­ki­wał bez wdzięku, ale sku­tecz­nie, cho­ciaż nig­dy nie otrzy­mał teki mi­ni­stra, a o mi­ni­stro­wa­niu ma­rzył po no­cach. Pre­fek­turę opuścił w roku 1870, tuż przed klęską Fran­cji i ko­muną, z cze­go wy­ni­ka, że uro­dził się pod szczęśliwą gwiazdą.

Haus­smann uwiel­biał długie i pro­ste bul­wa­ry, cenił sy­me­trię bu­dynków roz­sta­wio­nych jak kar­ne pułki po obu stro­nach uli­cy i mi­strzow­sko rzeźbił per­spek­tywę za po­mocą dachów ka­mie­nic. Współpra­co­wał z naj­lep­szy­mi inżynie­ra­mi tam­tych czasów: Al­phand i Ba­ril­let-De­schamps zaj­mo­wa­li się kształtami miej­skich parków i ogrodów. Bel­grand za­pro­jek­to­wał sys­tem ka­na­li­za­cyj­ny i akwe­duk­ty, Da­vio­ux roz­sta­wiał posągi i często mo­de­lo­wał fa­sa­dy.

Cała eki­pa Haus­sman­na ceniła od­kry­cia Pa­steu­ra, więc otwie­rała drogę słonecz­nym pro­mie­niom, za­bi­jającym za­raz­ki, roz­bi­jała zaułki, bo czy­ste po­wie­trze wy­ga­nia za­razę z mia­sta. Dzięki Pa­steu­ro­wi wi­ceh­ra­bia Me­lun wydał na prośbę Haus­sman­na na­kaz obo­wiązko­we­go wy­bu­rza­nia ru­der, a de­kret z 25 mar­ca 1852 roku zobo­wiązywał radców miej­skich do opra­co­wy­wa­nia i wy­wie­sza­nia w każdej bra­mie re­gu­la­minów zdro­wia i hi­gie­ny. Władze za­bra­niały przede wszyst­kim od­da­wa­nia w bra­mach mo­czu i kału, wo­mi­to­wa­nia, wy­le­wa­nia za­war­tości noc­ników i wsze­la­kich ury­nałów przez okno. Na­ka­zy­wały zaś tępie­nie szczurów.

Bo­gat­si paryżanie myśleli o wy­go­dzie. Po­ja­wiły się pierw­sze kuch­nie węglo­we, z potężnymi żeliw­ny­mi pa­le­ni­ska­mi i fa­jer­ka­mi. Zaczęto je in­sta­lo­wać w cza­sach mo­nar­chii lip­co­wej, bo oka­zały się znacz­nie bar­dziej sku­tecz­ne i znacz­nie wy­god­niej­sze niż rusz­ty usta­wia­ne do­tych­czas w ko­min­kach. A poza tym na kuch­niach szyb­ciej go­to­wała się woda. Ogrze­wa­nie pa­ro­we, zna­ne z czasów rzym­skich i po­le­gające na wdmu­chi­wa­niu ciepłego po­wie­trza przez sys­tem rur lub kanałów, zwa­ny hi­po­kau­stycz­nym, po raz pierw­szy za­sto­so­wa­no we Fran­cji w roku 1750 w pałacu Cra­on. Skutków pa­ro­wego ogrze­wa­nia do­znałem na własnej skórze w małym dom­ku pod Lyonem, w połowie lat osiem­dzie­siątych. Kie­dy rury sys­tematycznie wdmu­chi­wały roz­grza­ne i nasiąknięte pyłem po­wie­trze, na­tych­miast do­stałem kasz­lu, bi­cia ser­ca, a po dwóch dniach za­padłem na ciężką an­ginę.

Albo gaz świetl­ny, który od czasów Lu­dwi­ka Fi­li­pa zaczęto wy­zy­ski­wać do wy­do­by­wa­nia z ciem­ności pa­ry­skich ulic oraz wnętrz. La­tar­nie ga­zo­we – szczególnie wewnętrzne – wpłynęły na kształt haus­sman­now­skich ka­mie­nic, bo dzięki nim można było ka­mie­nice po­gru­biać, wy­ty­czać ciem­ne za­ka­mar­ki, ko­ry­ta­rze i przejścia.

Poza tym cieśle zaczęli namiętnie ko­rzy­stać z gwoździ. Bar­dzo ścisły związek za­cho­dzi pomiędzy gwoździem, młotkiem i obec­nym kształtem Paryża: w cza­sach Na­po­le­ona III gwoździe zro­biły się ta­nie. Cieśle nie mu­sie­li spa­jać be­lek i stropów na zakładkę i na wcisk. Po­nie­waż bu­do­wa­nie na zakładkę i wcisk wy­ma­ga umiejętności, doświad­cze­nia i na­wet fan­ta­zji, a wbi­jać gwoździe młotkiem po­tra­fi byle hun­cwot, na pa­ry­skich bu­do­wach po­ja­wiły się sta­da wy­rob­ników bez wy­uczo­ne­go za­wo­du. Dla­te­go tak łatwo roz­wa­lić sta­re domy w Paryżu. Haus­sman­now­skie ka­mie­ni­ce też. Paryż łatwo ze­trzeć w proch. Ni­ko­mu to jed­nak nie wpadło do głowy.

7.

Od piętna­stu wieków ze wscho­du na zachód prze­ci­nała mia­sto oś wiodąca wzdłuż dzi­siej­szych ulic Ri­vo­li i Świętego An­to­nie­go, czy­li trakt w sta­rym ko­ry­cie Se­kwa­ny. Oś za­pchała się po upływie dwu­na­stu stu­le­ci i Na­po­le­on I po­sta­no­wił coś z ko­mu­ni­ka­cyjną nie­drożnością mia­sta począć. Kazał przedłużyć Ri­vo­li. Pociągnął ulicę do Luw­ru, ale później prze­grał wojnę i mu­siał z dal­szych planów zre­zy­gno­wać.

Na­po­le­on III za­raz po dojściu do władzy kazał prze­bić po dru­giej stro­nie Se­kwa­ny ulicę Szkolną, ale trakt oka­zał się jakoś nie­wy­raźny i nie­wy­da­rzo­ny, bo Szkol­na nig­dy nie stała się tak poważną ar­te­rią ko­mu­ni­ka­cyjną jak Ri­vo­li. Roz­po­czy­na się na­gle, by ugrząźć w gar­dle zaułka wąskie­go jak mie­siąc w no­wiu, czy­li w śre­dnio­wiecz­nej ulicz­ce Szkoły Me­dycz­nej.

Haus­smann wpadł na znacz­nie lep­szy po­mysł. Wy­ty­czył mia­no­wi­cie bul­war Sa­int-Ger­ma­in, a prawą stronę Se­kwa­ny po­zo­sta­wił w spo­ko­ju, po­nie­waż uli­cy Ri­vo­li po­sze­rzać się nie dało bez wy­bu­rze­nia Pa­la­is-Roy­al, co zresztą w roku 1909 su­ge­ro­wał am­bit­ny ar­chi­tekt Hénard.

W roku 1927 Le Cor­bu­sier wpadł na jesz­cze za­baw­niej­szy po­mysł, za­pro­po­no­wał mia­no­wi­cie, by wy­bu­rzyć do cna całe cen­trum Paryża: Pa­la­is Roy­al, Ri­vo­li, kawał Luw­ru – to zna­czy skrzydła wy­bu­do­wa­ne za Na­po­le­ona III właśnie, rze­czy­wiście wiel­kiej szpe­to­ty – i wy­ty­czyć ta­kie ar­te­rie ko­mu­ni­ka­cyj­ne, że ho, ho, ale na szczęście do re­ali­za­cji nie doszło.

Haus­smann miał pew­ne kłopo­ty z rive dro­ite. Chciał wy­bu­rzyć ary­sto­kra­tycz­ne pałace w Le Ma­ra­is, w większości porządnie znisz­czo­ne, jeśli wręcz nie zruj­no­wa­ne do imen­tu, ale – nie­ste­ty – za­miesz­ka­ne przez porządne ro­dzi­ny o zna­nych na­zwi­skach lub przejęte przez pra­co­wi­tych rze­mieślników, więc Haus­smann machnął ręką i nie wy­bu­rzył Le Ma­ra­is. Zo­sta­wił też w spo­ko­ju śre­dnio­wieczną ulicę Świętego An­to­nie­go, która łagod­nym łukiem wykręca na plac Ba­sty­lii.

Po­nie­waż Haus­smann na­po­tkał spo­re trud­ności w po­sze­rza­niu i po­pra­wia­niu ko­mu­ni­ka­cyj­nej osi wschód-zachód, po­sta­no­wił za­brać się naj­pierw za oś północ-południe. W la­tach 1855–1859 po­wstał pod jego czuj­nym okiem bul­war Sa­int-Mi­chel, czy­li bul­war Świętego Mi­chała, czy­li Bul­misz, i bul­war Se­wa­sto­pol­ski, uro­czyście otwar­ty 5 kwiet­nia 1858, dzięki któremu wiodła pro­sta dro­ga od i do dworców ko­lei żela­znej: Wschod­nie­go i Północ­ne­go.

Ale to jesz­cze nic. Haus­smann zda­wał so­bie świet­nie sprawę, że jed­na wiel­ka krzyżówka w Paryżu nie wy­star­czy. Więc wy­ty­czył i prze­bił dru­gi krąg, na ówcze­snych pe­ry­fe­riach Paryża, czy­li kazał prze­bić bul­war Port-Roy­al, Sa­int-Mar­cel, bul­war Wol­te­ra: „Dru­gi krąg łączy mia­sto ze wszyst­kich stron, by przy­bliżyć przed­mieścia do środ­ka Paryża” – pisał Emil Zola w szki­cu za­ty­tułowa­nym Pa­tro­chy.

Skut­ki tego przed­sięwzięcia nie za­chwy­ciły. Owszem, Dwo­rzec Wschod­ni zgrab­nie połączył się z Dwor­cem Północ­nym, a z dwor­ca Au­ster­litz porządna pro­wa­dziła dro­ga do dwor­ca Mont­par­nas­se, ale co z tego, kie­dy dwo­rzec Świętego Łaza­rza nadal po­zo­sta­wał na ubo­czu i do­je­chać na przykład z Au­ster­litz na dwo­rzec Sa­int-La­za­re to jesz­cze dzi­siaj wiel­ka sztu­ka, a dwo­rzec d’Or­say całko­wi­cie leżał na ubo­czu. W ogóle pa­ry­skie dwor­ce po­roz­rzu­ca­ne są po mieście jak bu­tel­ki po pi­wie po krza­kach nad Wisłą.

Haus­smann do­szedł do wnio­sku, że jeśli nie zbu­du­je w Paryżu sys­te­mu wo­do­ciągów i kanałów od­pro­wa­dzających ście­ki, to mia­sto się za­du­si w ciągu kil­ku lat. Więc zbu­do­wał 272 ki­lo­me­try wo­do­ciągów i po­nad 600 ki­lo­metrów kanałów od­pro­wa­dzających nie­czy­stości. Co praw­da, wprost do Se­kwa­ny wpa­dały, brudząc nie­co rzekę, ale bez Haus­smanna Paryża w ogóle by już nie było. Zasługa jego tym większa, że Na­po­le­on III in­te­re­so­wał się tyl­ko tym, co ster­czało nad zie­mią. Wo­do­ciągi i kanały ob­cho­dziły go znacz­nie mniej.

Haus­smann pamiętał też do­sko­na­le, że każdy umrzeć musi i że trze­ba go gdzieś za­ko­pać. Cia­sne cmen­ta­rze w obrębie Paryża nie wy­star­czały. Pro­po­no­wał za­tem wy­ty­cze­nie pięciu­se­thek­ta­ro­we­go cmen­ta­rza w miej­so­wości Mery-sur-Oise. Cmen­tarz połączyłaby z Paryżem spe­cjal­na li­nia ko­le­jo­wa długości dwu­dzie­stu dwóch ki­lo­metrów. Pro­jekt upadł, bo bu­do­wa cmen­ta­rza i ko­lei żela­znej dla nie­bosz­czyków oka­zała się nie­opłacal­na.

ATGETPasaż Grand-Cerf, Rue Sa­int-De­nis, 1907

Więc Haus­smann zno­wu zaczął trosz­czyć się o żywych. Drew­nia­ne budy zwa­ne ha­la­mi pa­ry­ski­mi, roz­bu­do­wa­ne za Na­po­le­ona I, kazał zbu­rzyć i w tym sa­mym miej­scu wy­sta­wił nowe hale, ar­cy­no­wo­cze­sne – jak na ówcze­sne cza­sy – kon­struk­cje, po­li­czo­ne przez inżynie­ra Bal­tar­da. Pa­wi­lo­ny z żela­za i szkła, zbu­rzo­ne do­pie­ro w la­tach sie­dem­dzie­siątych na­sze­go stu­le­cia. Jedną z pa­ry­skich hal prze­nie­sio­no pod mia­sto do No­gent-sur-Mar­ne, gdzie góruje so­bie nad pra­do­liną Mar­ny i służy za ga­le­rię, salę kon­cer­tową lub te­le­wi­zyj­ne stu­dio.

Na­po­le­on III bór w oko­li­cach Bo­ulo­gne nad Se­kwaną za­mie­nił na La­sek Buloński – miej­sce świątecz­nych spa­cerów dla ele­ganc­kie­go to­wa­rzy­stwa. Na wscho­dzie Paryża te same funk­cje dla ga­wie­dzi pełnił La­sek Vin­ceński, ale żądni zy­sku ka­mie­nicz­ni­cy i spe­ku­lan­ci nad­gry­za­li Bois de Vin­cennes aż skur­czył się on do dzi­siej­szych wy­miarów wiel­kie­go par­ku pociętego uli­ca­mi. Na południu wyrósł park Mont­so­uris, a na północ­nym wscho­dzie park But­tes-Chau­mont, w którym w ame­ry­kańskim sty­lu ułożono z gruzów po ro­ze­bra­nych ru­de­rach sztucz­ne skały, ka­nio­ny i roz­pa­dli­ny. A po­nad­to Haus­smann wy­cze­sał Ogród Luk­sem­bur­ski i nadał mu dzi­siej­szy kształt, choć też sporą jego część roz­prze­dał ka­mie­nicz­ni­kom.

Haus­smann stwo­rzył Paryż. Z prochów.

8.

Nowe Ate­ny – to naj­cie­kaw­szy po­mysł ar­chi­tek­to­nicz­ny Paryża z lat dwu­dzie­stych zeszłego stu­le­cia. Nowe Ate­ny rozłożyły się pomiędzy uli­ca­mi Sa­int-La­za­re, La Ro­che­fo­ucauld, Tour-des-Da­mes i Sa­int-Geo­r­ges. Czy­li na pogórku na północ od dzi­siej­szej sta­rej ope­ry. Dziel­ni­ca ta po­wstała na par­ce­lach, które w cza­sach Na­po­le­ona I zwa­no po pro­stu Chle­wem.

Chlew cie­szył się po­nurą sławą, przy­cupnęły w nim bo­wiem licz­ne tańcbu­dy, w których lu­dek bawił się i uczto­wał jak w praw­dzi­wym pro­siętni­ku.

Nowe Ate­ny wznie­sio­no oczy­wiście w sty­lu neo­kla­sycz­nym i za­raz przy­ciągnęły pa­ryską śmie­tankę in­te­lek­tu­alną oraz stad­ko dam z półświat­ka, czy­li maślankę. Zarówno śmie­tanka, jak i maślan­ka po­rzu­ciły po­nu­re i prze­lud­nio­ne dziel­ni­ce w cen­trum Paryża oraz zruj­no­wa­ne kwar­tały, nie­gdyś ary­sto­kra­tycz­ne – na przykład Le Ma­ra­is.

Maślan­ka sta­rała się w No­wych Ate­nach zna­leźć so­bie możnych pro­tek­torów i wzno­siła w tej in­ten­cji gorące modły w koście­le Nôtre-Dame-de-Lo­ret­te. Dla­te­go one­go cza­su maślankę zwa­no po­wszech­nie lo­ret­ka­mi.

Do No­wych Aten spro­wa­dzi­li się też artyści: De­la­cro­ix, Isa­bey, Géri­cault, Ho­ra­ce Ver­net, Béran­ger i Geo­r­ge Sand. A sko­ro w No­wych Ate­nach po­ja­wiła się Geo­r­ge Sand, nie mogło też za­braknąć Cho­pi­na. Cho­pi­na w No­wych Ate­nach na­tu­ral­nie nie za­brakło.

W roku 1844 De­la­cro­ix pisał do Geo­r­ge Sand: „Ta nowa dziel­ni­ca zo­stała zbu­do­wa­na po to, by kusić młodzieńca, tak jak ja – namiętne­go. Kie­dy tyl­ko się tu zja­wiłem, w oko me cno­tli­we za­raz wpadła wspa­niała lo­ret­ka w naj­lep­szym ga­tun­ku, odzia­na od stóp do głów w sa­tynę i czar­ny we­lur, która, wy­sia­dając z ka­brio­le­tu, z bez­troską bo­gi­ni po­zwo­liła oglądać swą nóżkę od trze­wi­ka aż do pępka”.

Nowe kon­struk­cje i nowe ze­społy bu­dynków po­wsta­wały szyb­ko, może na­wet za szyb­ko, po­nie­waż trud­no było zna­leźć na nowe apar­ta­men­ty lo­ka­torów. Wik­tor Hugo pisał: „Bu­du­je się wszędzie. Domy i wsze­la­kie ka­mie­ni­ce wy­ra­stają z zie­mi. Ostat­ni spis wy­ka­zał, że 40 tysięcy miesz­kań świe­ci w Paryżu pustką. Za­tem na wiosnę 1843 roku Paryż mógłby przyjąć i gościć, bez po­trze­by prze­miesz­cze­nia choćby jed­ne­go paryżani­na, całe mia­sto Lyon”.

Na obrzeża mia­sta prze­no­siły się też roz­ma­ite in­sty­tu­cje. Na przykład te­atry. Za An­cien Régime’u te­atry, wyklęte przez kościół za nie­mo­ral­ność, nie mogły wy­sta­wiać w Paryżu bez królew­skie­go po­zwo­le­nia. Tyl­ko dwie tru­py otrzy­mały w owym cza­sie królew­ski przy­wi­lej: te­atr fran­cu­ski i te­atr włoski. Po­zo­stałe ze­społy mu­siały działać poza gra­ni­ca­mi mia­sta, ale możli­wie jak naj­bliżej ba­rier, by przy­ciągać pa­ryską pu­blicz­ność.

Osie­dle dla ar­tystów i sprze­daj­nych pa­nie­nek zwa­ne No­wy­mi Ate­na­mi, spe­cjal­nie położone na wzgórzu dla czy­ste­go po­wie­trza, za­czy­nało już w połowie zeszłego stu­le­cia pu­sto­szeć. Artyści nie chcie­li kisić się we własnym so­sie i ciągnęli ku knaj­pom i te­atrom położonym u stóp wznie­sie­nia. Ka­mie­ni­ce w sty­lu neo­kla­sycz­nym za­sie­dli­li rzeźnicy i epi­sje­rzy. Pa­nien­ki po­go­niły tam, gdzie biją pianę.

Myśl o No­wych Ate­nach nadal kołacze w głowach merów i ar­chi­tektów. W położonych na wznie­sie­niach dziel­ni­cach: w dwu­dzie­st­ce lub dzie­więtna­st­ce, władze mia­sta każą sta­wiać pra­cow­nie dla ma­la­rzy, rzeźbia­rzy, mu­zyków i fo­to­grafów. Artyści chętnie pra­cow­nie przyj­mują, ale za­le­d­wie po kil­ku mie­siącach do­cho­dzi między nimi do gorszących kłótni. Nie­kie­dy zaś – po nadużyciu środków do­pin­gujących – w ruch idą pędzle, smycz­ki lub wręcz ostre dłuta.

Mój zna­jo­my ar­ty­sta ma­larz – Po­lak – roz­bił na głowie rzeźbia­rza węgier­skiej krwi dzieło przed­sta­wiające śmierć So­kra­te­sa. Mój zna­jo­my kom­po­zy­tor an­da­lu­zyj­ski prze­ciął se­ka­to­rem sąsia­do­wi z Up­psa­li wszyst­kie stru­ny w for­te­pia­nie, po­nie­waż sąsiad zbyt głośno spożywał wódkę „Ab­so­lut”.

Nie sposób wy­klu­czyć hi­po­te­zy, że sto­sun­ki pomiędzy Geo­r­ge Sand i Cho­pi­nem oziębły z po­wo­du cza­so­we­go po­by­tu w osie­dlu zwa­nym No­wy­mi Ate­na­mi i nad­mier­nej skłonności Cho­pi­na do na­pojów mlecz­nych. Wia­do­mo bo­wiem, że śmie­tan­ka pa­su­je do maślan­ki jak pięść do nosa.

9.

Fran­cja jest kra­jem bar­dzo de­mo­kra­tycz­nym, ale nie prze­sa­dzaj­my. Dostęp do oświa­ty dla wszyst­kich, uprzej­mie pro­si­my, ale żeby zro­bić we Fran­cji praw­dziwą ka­rierę, zajść wy­so­ko, za­znać sławy, władzy i wsze­la­kich splen­dorów, należy ukończyć od­po­wied­nie szkoły, wy­bra­ne gim­na­zja, sławne li­cea. Ta­kich eli­tar­nych szkół we Fran­cji jest tyl­ko kil­ka. Wy­star­czy, żeby wy­cho­wać przyszłych urzędników państwo­wych na od­po­wied­nim po­zio­mie. I elitę we wszyst­kich pod­sta­wo­wych za­wo­dach. O ile eli­tar­ni li­cealiści nie do­staną w wie­ku lat szes­na­stu zawału ser­ca z prze­pra­co­wa­nia. Kto przeżyje, wol­nym (i bo­ga­tym) będzie…

Najsłyn­niej­sze pa­ry­skie li­ceum – to Lo­uis-le-Grand. Ławy tej szkoły wy­cie­rała od wieków, wy­cie­ra i wy­cie­rać będzie fran­cu­ska eli­ta. Z lewa, z pra­wa i ze środ­ka po­li­tycz­nej sce­ny. Mury na­sy­co­ne hi­sto­rią Fran­cji, mury po­nu­re i na pierw­szy rzut oka od­py­chające. Te mury wi­działy nie­jed­no. Na przykład wzo­ro­we­go ucznia Mak­sy­mi­lia­na Ro­be­spier­re’a, który na ko­la­nach re­cy­to­wał po­wi­talną mowę przed Lu­dwi­kiem XVI i Marią An­to­niną, kie­dy mo­nar­sza para ra­czyła od­wie­dzić oso­biście, w całym ma­je­sta­cie, szkołę przy uli­cy Sa­int-Ja­cqu­es.

Ten sam Mak­sy­mi­lian Ro­be­spier­re zo­stał wrzu­co­ny 9 ther­mi­do­ra do celi w szkol­nym bu­dyn­ku, bo li­ceum w cza­sach ter­ro­ru za­mie­niło się w więzie­nie, a kie­dy cza­sy ter­ro­ru do­bie­gały szczęśli­wie końca, to do szkol­nej celi tra­fił sam naj­większy ter­ro­ry­sta i ab­sol­went-pry­mus.

Oj­co­wie je­zu­ici po raz pierw­szy roz­war­li ciężkie wro­ta szkoły 1 paździer­ni­ka 1563 roku. Od sa­me­go początku nikt nie płacił tu za po­bie­ra­ne na­uki. Je­zu­ici do­szli do wnio­sku, że dzie­le­nie się z bliźnimi wiedzą – to do­bry uczy­nek lub for­ma jałmużny.

Za­tem zdol­ni ubo­dzy też mie­li szansę stu­dio­wa­nia gre­ki, łaci­ny, he­braj­skie­go, teo­lo­gii, pra­wa oraz fi­lo­zo­fii. Re­ak­cja sta­rej Sor­bo­ny, która prze­cież znaj­du­je się po prze­ciw­nej stro­nie uli­cy, oka­zała się na­tych­mia­sto­wa. Tym bar­dziej że je­zu­ici angażowa­li cie­kaw­szych pro­fe­sorów niż pa­ry­ska uczel­nia. Rek­to­rat Sor­bo­ny oskarżył je­zu­itów, że chcą puścić sta­ry uni­wer­sy­tet z tor­ba­mi, i sta­rał się na wszel­kie spo­so­by, by je­zu­icką szkołę za­mknięto. Nie udało się, bo ko­le­gium objął pa­tro­na­tem Lu­dwik XIV. I za czasów Króla-Słońce szkoła otrzy­mała nazwę Lo­uis-le-Grand.

Ko­le­gium Lo­uis-le-Grand usta­no­wiło w roku 1766 reguły re­kru­ta­cji pro­fe­sorów, czy­li tak zwaną agre­gację, co do­pro­wa­dziło kadrę sta­rej Sor­bo­ny do ataków szału. Więcej na­wet, z li­ceum wyłonił się odrębny or­ga­nizm na­uko­wy przy­go­to­wujący do agre­ga­cyj­nych eg­za­minów, czy­li École Nor­ma­le. Później École Nor­ma­le prze­isto­czyła się w École Nor­ma­le Supérieu­re, by za­in­sta­lo­wać się na wiecz­ność w bu­dyn­ku przy uli­cy Ulm w roku 1849.

W cza­sach Re­wo­lu­cji Fran­cu­skiej li­ceum przy uli­cy Świętego Ja­ku­ba prze­chrzczo­no na „Ko­le­gium Równości”. Na­po­le­on nadał mu imię „Li­ceum ce­sar­skie­go”. W cza­sach Na­po­le­ona III słynna szkoła zwała się but­nie „Ce­sar­skim Li­ceum Lu­dwi­ka Wiel­kie­go”, za czasów ko­mu­ny pa­ry­skiej – „Li­ceum Kar­te­zju­sza”. Od czasów III Re­pu­bli­ki szkoła na­zy­wa się tak, jak wprzódy.

W Lo­uis-le-Grand pierw­sze swo­je te­atral­ne kro­ki sta­wiał Molière w szkol­nym te­atrze. Wol­ter gor­szył ko­legów i na­uczy­cie­li. Bau­de­la­ire układał wspa­niałe ody po łaci­nie.

Kan­dy­da­ci na małych wiel­kich lu­dzi mogą do­stać się do Lo­uis-le-Grand na pod­sta­wie kon­kur­su świa­dectw szkol­nych. W prze­ci­wieństwie do in­nych liceów fran­cu­skich, w Lo­uis-le-Grand nie obo­wiązuje re­jo­ni­za­cja. Ale po­nie­waż Fran­cja jest kra­jem de­mo­kra­tycz­nym, porządek musi być. Dla­te­go w Lo­uis-le-Grand każdego roku bli­sko sto miejsc za­re­zer­wo­wa­nych jest dla ab­sol­wentów szkół z piątej, szóstej i siódmej dziel­ni­cy Paryża.

Za­mknięcie pry­mu­sa Ro­be­spier­re’a w szkol­nej piw­ni­cy prze­ro­bio­nej na więzie­nie