Państwo znikąd - Bronisław Łagowski - ebook

Państwo znikąd ebook

Bronisław Łagowski

4,3

Opis

Państwo znikąd

Przeżyliśmy i nadal przeżywamy powrót do kapitalizmu i jego formy politycznej nazywanej demokracją. (…) Restauracja z taką samą siłą, z jaką odtwarzała kapitalizm, w wymiarze ideologicznym nie tylko potępiała socjalizm – co było naturalne – ale również państwo polskie, które miało taki ustrój. (…)

Polska restauracja i kontrrewolucja – razem należy je rozważać – są procesem jeszcze niedokończonym, planuje się dalsze kroki w dotychczasowym kierunku. Dobrze jest pomóc sobie odwołaniem się do przykładu francuskiego, do tego, co się działo po zakończeniu wielkiej rewolucji i upadku Napoleona (…).

[Kontrrewolucja] wystąpiła ona razem z restauracją kapitalizmu, nadała państwu swoją ideologię i swoje złe emocje i z braku rewolucyjnego wroga zwróciła się przeciw prawie konserwatywnemu porządkowi PRL. W swojej symbolicznej i politycznej wrogości doszła do delegitymizacji Polski Ludowej i ustanowiła propagandowo i rytualnie fikcyjną bezpośrednią ciągłość z II Rzecząpospolitą, zapośredniczoną przez rząd londyński, który niczym nie rządził. Znudziwszy się tym rządem i podległą mu Armią Krajową, kontrrewolucja doszła do idealizacji zabłąkanych politycznie polskich formacji faszystowskich. III Rzeczpospolita nie uznaje państwa, z którego realnie się wywodzi, a wywodząc się w wyobraźni, a więc fikcyjnie, z II Rzeczypospolitej, która wskutek wojny została całkowicie zniszczona, jest państwem znikąd.

[Z przedmowy] Bronisław Łagowski

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 356

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt okładki: IZA MIERZEJEWSKA
Redaktor prowadzący: PAWEŁ DYBICZ
Korekta: AGATA GOGOŁKIEWICZ
Opracowanie graficzne i łamanie: ANNA ROSIAK
Okładka: Jacek Malczewski „Śmierć”, 1902 r.
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
ISBN 978-83-64407-57-4
Wydawca Fundacja Oratio Recta ul. Inżynierska 3 lok. 7 03-410 Warszawawww.tygodnikprzeglad.plsklep.tygodnikprzeglad.pl e-mail:[email protected]

Przedmowa

Teksty umieszczone w tej książce omawiają idee i fakty. Są uporządkowane chronologicznie, bo autor mniema, że jest to najlepszy sposób ukazania zdarzeń realnych i umysłowych w ich wzajemnych powiązaniach. Jako wieloletni nauczyciel akademicki nie uważam, że nieuniknione w tej książce powtórki są błędem, choć czytelnik może sądzić inaczej. Mam swoje obsesje usprawiedliwione, a nawet uzasadnione ważnością zdarzeń będących ich przedmiotem. Czytelnicy zwierzali mi się nieraz, że myślą podobnie jak ja i moje felietony częściej przynoszą im ulgę, niż budzą zastrzeżenia. Nie jestem więc sam i oni z ich poglądami nie są sami, choć nieraz mogą się czuć osamotnieni.

Gdybym chciał opisać dzisiejszą Polskę, pokazać, skąd się wzięła i jakie są jej dążenia, byłyby w tym opisie dwa słowa klucze: kontrrewolucja i restauracja. Przeżyliśmy i nadal przeżywamy powrót do kapitalizmu i jego formy politycznej nazywanej demokracją. Jeśli przez kapitalizm rozumieć wolność produkcji i wymiany, a przez demokrację wolność polityczną, to restauracja jest wydarzeniem jednoznacznie pozytywnym i pożądanym. Wydałem książkę pod tytułem „Liberalna kontrrewolucja” i ten tytuł był pochwałą tak rozumianej restauracji. Jednak radykalne odrzucenie ustroju socjalistycznego i odtwarzanie tego, co było przed nim, jest wydarzeniem tak silnym i dynamicznym, że nie mogło ograniczyć się do wymienionych celów. Zwłaszcza że nie było kierowane przez ścisłe polityczne centrum. Nie brało w tym co prawda udziału całe społeczeństwo, ale dość liczna grupa społeczna, która ogłosiła się narodem.

Restauracja z taką samą siłą, z jaką odtwarzała kapitalizm, w wymiarze ideologicznym nie tylko potępiała socjalizm – co było naturalne – ale również państwo polskie, które miało taki ustrój. Niszczycielska furia krok po kroku, niemal z miesiąca na miesiąc delegitymizowała Polskę Ludową, odbierała prawa obywatelskie jej funkcjonariuszom, obrońcom granic i innym oficerom, oczerniała wszystko, co powstało, co zbudowano w PRL, wmawiała milionom ludzi, że ich życie było bezsensowne, a ich czyny karygodne. Dochodzi do tego, że tak zwani twórcy kultury dzielą się z publicznością zdziwieniem, że w nieludzkim systemie ukazywały się ich książki, wyświetlano ich filmy, puszczano w radiu ich piosenki, wystawiano sztuki teatralne, a ich samych nagradzano. Byłoby dziwne, gdyby restauracja nie przeprowadzała radykalnych zmian własnościowych, będących często rozbójniczym przejmowaniem własności skarbu państwa, na straży której nie stały ani sądy, ani administracja rządowa. Setki tysięcy ludzi wypędzono z ich legalnie posiadanych mieszkań, aby stało się zadość roszczeniom właścicieli, których majątki po wojnie zostały użyte do odbudowy kraju siedemdziesiąt lat temu.

Ukoronowaniem, a może tylko jednym z etapów niszczenia socjalistycznego państwa polskiego są oświadczenia członków rządu, że państwa polskiego nie było, Polska Rzeczpospolita Ludowa była „kolonią sowiecką”. Do takiego nihilizmu państwowego doprowadziła w Polsce restauracja, która według założeń „demokratycznej opozycji” miała być gospodarką rynkową i liberalną demokracją.

Polska restauracja i kontrrewolucja – razem należy je rozważać – są procesem jeszcze niedokończonym, planuje się dalsze kroki w dotychczasowym kierunku. Dobrze jest pomóc sobie odwołaniem się do przykładu francuskiego, do tego, co się działo po zakończeniu wielkiej rewolucji i upadku Napoleona, ale nie tu miejsce, żeby opisywać tamte dzieje.

W polskich przemianach proces kontrrewolucyjny występuje wyraźnie, ale nie jest opisywany ani rozpoznany w swojej istocie.

W swoich początkach Polska powojenna była państwem rewolucyjnym, kierowanym przez komunistów i, mówiąc najogólniej, zalanym przez ostatnią falę rewolucji bolszewickiej. Naturalnym sprzeciwem temu stanowi rzeczy była kontrrewolucja we wszystkich swoich przejawach: politycznym, kulturalnym, religijnym i gospodarczym. Ta kontrrewolucja występowała w imię przeszłości takiej, jaka była zapamiętana. Jednakże od przełomu 1956 roku Polska z licznymi zahamowaniami stopniowo odchodziła od wzoru rewolucyjnego i w latach 70. i 80. miała już wyraźne cechy konserwatywne. I wówczas gdy kontrrewolucja straciła rację bytu, uzyskała warunki działania. Tak jak rewolucja stworzyła swój system wartości, który ją przetrwał, tak też z ideą kontrrewolucji zrosły się pewne emocje, wzory działania, obiekty nienawiści. Wystąpiła ona razem z restauracją kapitalizmu, nadała mu swoją ideologię i swoje złe emocje i z braku rewolucyjnego wroga zwróciła się przeciw prawie konserwatywnemu porządkowi PRL. W swojej symbolicznej i politycznej wrogości doszła do delegitymizacji Polski Ludowej i ustanowiła propagandowo i rytualnie fikcyjną bezpośrednią ciągłość z II Rzecząpospolitą, zapośredniczoną przez rząd londyński, który niczym nie rządził. Znudziwszy się tym rządem i podległą mu Armią Krajową, kontrrewolucja doszła do idealizacji zabłąkanych politycznie polskich formacji faszystowskich. III Rzeczpospolita nie uznaje państwa, z którego realnie się wywodzi, a wywodząc się w wyobraźni, a więc fikcyjnie, z II Rzeczypospolitej, która wskutek wojny została całkowicie zniszczona, jest państwem znikąd.

Bronisław Łagowski

Przeszłość jest to dziś...

Gdy delegacje zachodnioeuropejskie zgodziły się na konferencji w Durbanie nazwać krzywdy wyrządzone Murzynom w czasach kolonialnych „zbrodniami przeciw ludzkości”, delegaci krajów afrykańskich bardzo się ucieszyli. Usilnie się tego domagali i to z dwóch powodów: za takim wyznaniem win przez Europejczyków muszą iść odszkodowania pieniężne, a ponadto już samo bycie, choćby w dziesiątym pokoleniu, ofiarą modnie nazywających się zbrodni uchodzi obecnie za pozytywnie wyróżniającą się cechę moralną. Przeszłość czarnych Afrykańczyków składa się nie tylko z niewolnictwa i nie tylko z doznawania „zbrodni przeciw ludzkości”; skoro przetrwali i nawet się rozmnożyli, to widocznie w ich przeszłości były także wymiary pomyślności. Również tę niewątpliwą zbrodnię białych ludzi, jaką był handel Murzynami, można potraktować jako wyjściowe zdarzenie, które dało początek pomyślnie przecież uwieńczonej historii Murzynów amerykańskich. Cóż z tego, że przeszli przez niewolnictwo! Europejczycy też mieli okres niewolnictwa, a pańszczyzna w Polsce, która była czymś może gorszym niż niewolnicza praca na plantacjach w Georgii czy w Alabamie, została zniesiona w tym samym czasie co niewolnictwo w Ameryce. Wymowne jest, co ze splątanych składników przeszłości narody wyciągają na wierzch. Obecnie wszyscy się przechwalają ludobójstwami, jakie przecierpieli ich przodkowie, a najlepiej oni sami. Pan nie wiesz, kto ja jestem! Ja jestem ofiarą zbrodni przeciw ludzkości! Coraz więcej ludzi chce uchodzić za ocalonych z jakiegoś holokaustu i ta mania tak się szerzy, że aż Światowa Konferencja ONZ przeciw Rasizmowi, Dyskryminacji Rasowej, Ksenofobii i Nietolerancji musiała uchwalić, że Holokaust był jeden. (Akurat tę uchwałę powinna sobie przyswoić polska prasa, gdzie „holokaust” pisze się małą literą, nie rozróżniając nazwy ogólnej od imienia własnego).

Polacy mało różnią się pod tym względem od Afrykańczyków. Gdyby ich ktoś przekonał, że te wszystkie Sybiry były tylko mało znaczącymi, choć trochę za często pojawiającymi się epizodami w długim trwaniu narodowym i że klęsk nie warto wywlekać po to, żeby się nimi chwalić, to poczuliby się obrabowani z tego, co uważają za najcenniejsze w swojej historii. Jednostka, która ciągle mówi o tych samych swoich nieszczęściach, w końcu staje się nudna, a może i śmieszna. Naród również nie zyskuje na powadze dzięki obsesji cierpiętniczej. Toż nie po to hipotetyczny Bóg sprowadza na nas plagi, abyśmy się nimi chwalili. Raczej jest to temat do cichego zastanawiania się i może do rachunku sumienia.

Przebyte cierpienia różnych zbiorowości prędzej lub później znajdą się w orbicie zainteresowań kancelarii adwokackich. Właśnie Murzyni amerykańscy tam się już znaleźli. Adwokaci wykazali czarno na białym, że należą im się od białych rekompensaty za czasy niewolnictwa. Obliczyli nawet wysokość: 100 miliardów dolarów. Co trzeci Amerykanin przychyla się do tych żądań, jeszcze więcej – poważnie się nad nimi zastanawia. Gdyby było kogo się zapytać, chciałbym wiedzieć, w jakim to momencie najnowszej historii tego rodzaju pomysły przestały śmieszyć, a zaczęły być poważnie przyjmowane lub oddalane. Przy okazji dyskusji o reprywatyzacji napisałem, że potomkowie chłopów pańszczyźnianych mogliby wystąpić z żądaniami odszkodowań za nieopłaconą pracę na pańskich folwarkach. Obecnie ta idea przychodzi do nas z USA, a co amerykańskie, a zwłaszcza murzyńskie, jest w Polsce ochoczo naśladowane. Podsuwam ten pomysł kancelariom adwokackim.

Rewindykacje finansowe spadkobierców krzywd są zgłaszane w tonie boleści i z powołaniem się na wzniośle pojętą moralność. Żadne pieniądze – mówi się – nie zwrócą utraconej godności, przepadłego szczęścia i wprost żenuje nas mówienie o pieniądzach, ale jeśli nie możecie dać 100 miliardów, to dajcie przynajmniej 50. Też za dużo? To dajcie miliard i kończmy sprawę przebaczeniem.

Skracanie czasu historycznego dokonuje się bez żadnego rozumowania, zachodzi samo poza naszymi głowami. Czy przymusowy robotnik, który w Niemczech w 1945 roku widział, jak fabryka, w której pracował, rozsypała się w gruzy i który przedzierał się do Polski przez zburzone miasta – Kolonię, Hamburg, Berlin – myślał, że od tego sprawiedliwie zrujnowanego kraju będzie chciał uzyskać jakieś odszkodowanie? Czy nie był dostatecznie przekonany, że rachunki zostały wyrównane? Już po dziesięciu latach wojna wydawała się zamkniętą przeszłością, a to, co trzeba jeszcze załatwić, należało do sfery spraw rządowych. Pracowaliśmy przymusowo, całe Niemcy legły w gruzach, nie wzbogaciliśmy ich, ale za nasze upokorzenie, za naszych zabitych, za nasze zburzone miasta otrzymaliśmy Wrocław, Szczecin, Mazury. Dopuszczalne jest w pewnych granicach słowne kształtowanie przeszłości. Można by nawet mówić nie „otrzymaliśmy”, ale „wzięliśmy sobie prawem zwycięzców”. I to byłaby najpoprawniejsza wersja dla podręczników szkolnych. I kiedy wydawało się, że wszystko już zostało sprawiedliwie uregulowane, nagle czas się skurczył i znowu znaleźliśmy się blisko wojny. Z tamtej strony tonem spokojnym i w języku praw człowieka mówi się o odszkodowaniach dla „wypędzonych” i o ich prawie do powrotu. Odnosimy się do tego z lekceważeniem, ponieważ na razie my mamy lepszą kancelarię adwokacką. Ale tak jak „nie brak świadków na tym świecie”, nie brak też kancelarii adwokackich. Odszkodowania dla robotników przymusowych rząd Buzka wpisał na listę swoich osiągnięć. Jest to typowe osiągnięcie tego rządu. Typowe, to znaczy takie, za które przyjdzie słono zapłacić. Nie jest trudno otworzyć na nowo rachunki wojenne, jeśli się jednak nie posiada mocy, aby je zamknąć – a nie posiada się – to lepiej było tego nie robić.

Już cały nieomal świat rozlicza się z przeszłością i traci poczucie rzeczywistości czasu. Prawne pojęcie przedawnienia coraz bardziej zawadza, szuka się pretekstów, aby je przedefiniować. I robi się to albo dla kancelarii adwokackich, albo dla urzędów prokuratorskich. Już prawie poważnie brałem ideały jednoczenia się narodów Europy i tworzenia światowego „społeczeństwa obywatelskiego”. Przyszłość rysuje się optymistycznie – ale czy historia wydobywana z czeluści czasu, historia pełna krzywd, niewoli, podbojów nie stanie na przeszkodzie globalnemu społeczeństwu? Widzę tu jakąś przeciwstawność dążeń. Jeżeli narody rzeczywiście wezmą sobie do serca „głoszony przez rozwścieczonych moralistów nakaz pamięci”, to znaczy wydobywania z przeszłości wszystkiego co najgorsze, wszystkich krzywd i doznanych okrucieństw, i osądzania ich od nowa, za pomocą współczesnych kryteriów, to na czym opiera się nadzieja zwolenników „światowego społeczeństwa obywatelskiego” czy choćby skromniejsza nadzieja pokoju między narodami?

17.09.2001 r.

Problem estetyczny

Mam nadzieję, że czytelnicy pamiętają jeszcze artykuł profesora Aleksandra Böhma z Instytutu Architektury Krajobrazu Politechniki Krakowskiej, w którym autor starał się obudzić nas z estetycznego letargu. Zwracał uwagę, że walor estetyczny krajobrazu, architektury, urbanistyki (bo i ona powinna być objęta tą kategorią), jak też innych rzeczy wystawionych na widok publiczny nie jest wyłącznie kwestią indywidualnych odczuć. Jest sprawą społeczną, podlegającą odpowiedzialności władz rządowych i samorządowych. Wydaje się to oczywiste i ta oczywistość znalazła wyraz w obyczajach i ustawodawstwie wielu krajów, ale nie w Polsce. Profesor Böhm podaje, że Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych po rozpatrzeniu skargi właściciela domu przeciw lokalnym władzom samorządowym stawiającym wymagania estetyczne w stosunku do jego nieruchomości orzekł, że prawo jest w mocy decydować tak samo w sprawach piękna, jak decyduje w sprawach zdrowia. Już sobie wyobrażam lekceważące kpinki polskiej prasy w wypadku, gdyby takie prawo zostało wprowadzone w Polsce. Pamiętamy, jak została przyjęta ustawa o czystości języka, która wypływała przecież głównie z wrażliwości estetycznej. Jesteśmy przeczuleni na punkcie zakazów i nakazów wydawanych przez władze i życzymy sobie nierealistycznie, aby wszystko, co dobre i słuszne, dokonywało się spontanicznie.

Bynajmniej nie twierdzę, że można kraj przeobrazić estetycznie za pomocą środków prawnych i administracyjnych. Gdyby władze tego próbowały, nie sprzeciwiałbym się jednak, bo chociaż bezpośredniego sukcesu z pewnością by nie odniosły, to przecież uwaga opinii publicznej zostałaby skierowana na ważny problem.

Każdy wie, że łatwiej sprzedać rzecz ładną niż brzydką, że z dwóch przedmiotów porównywalnych pod względem użytkowym droższy będzie przedmiot piękniejszy. Ładne domy są droższe niż brzydkie. Piękny krajobraz przyciąga turystów i wzbogaca stałych mieszkańców. Ludzie bogaci od początku świata drogo wynajmowali znawców piękna, aby im urządzili otoczenie, w którym przebiegało ich życie. Brzydkie otoczenie obniża wartość nieruchomości. Jednym słowem: piękno jest pierwszorzędnym walorem ekonomicznym, przynosi nie tylko zadowolenie zmysłowe, ale także zysk finansowy. Kraj ładniejszy już przez to samo, że ładniejszy, jest bogatszy. I mówiąc dalej tym trybem łopatologicznym, powiedzmy sobie, że społeczeństwo pod względem estetycznym indolentne, prymitywne lub zepsute już przez to samo jest biedniejsze.

Nie odnoszę się z politowaniem do tych domostw, które są przeładowane ozdobami w „orientalnym” albo, jak niektórzy mówią, „cygańskim” guście, bo sama intencja zdobnicza, sama chęć, aby to się podobało, jest lepsza niż tępa obojętność na wygląd. Najważniejsze na początku jest to, że chcą, aby coś było piękne, w następnej kolejności nauczą się rozróżniać. O melancholię przyprawiają natomiast te nowomodne, szarobure kościoły, których ponura brzydota sprawia, że wydają się pomnikami bezbożnictwa.

W czasach gdy kunsztownie kształtowano duże obszary krajobrazowe (na przykład pod panowaniem Ludwika XIV, żeby nie sięgać do starożytności), istniały wyraźne kanony piękna wypracowane przez sztukę. Tymczasem sztuka nowoczesna, o czym wykładał już Władysław Tatarkiewicz, nie hołduje ideałowi piękna, dąży do innych wartości czy antywartości, pragnie raczej szokować niż uwodzić, a najłatwiej można szokować brzydotą. Nie jest już ona sprzymierzeńcem ludzkich potrzeb pięknego pejzażu czy pięknej architektury. Z jej strony wsparcia nie znajdziemy. Sprzymierzeńcem może być rachunek ekonomiczny. Kraj, miasto ładnieje tam, gdzie sięga wolny handel, choć nie jest to warunek wystarczający. Ludzie posiadają naturalną skłonność do piękna, sztuka nowoczesna wydrwiwa ją w imię swoich antywartości, handel zaś do niej się zwraca i stara się ją wykorzystać. Ta naturalna skłonność wymaga jednak kształcenia, rafinowania, sublimowania, ale czy obecne szkolnictwo artystyczne może być w tym pomocne, tego nie wiem.

Świadomość estetyczna w Polsce pozostaje na poziomie społeczeństwa borykającego się z trudnościami zaspokojenia elementarnych potrzeb. Nie jesteśmy już takim społeczeństwem. Konsumpcja materialna wzrasta, nikt nie cierpi głodu, wszyscy są dostatnio odziani, istnieje liczna warstwa ludzi zamożnych, tymczasem przestrzeń publiczna jest bardziej zaniedbana, niż to było w okresie większego ubóstwa.

Abnegacja estetyczna jest wyrazem niepoważnego stosunku do materii, niepojmowaniem jej sensu i nieprzyjmowaniem do wiadomości, że człowiek ma powinności w stosunku do widzialnego świata.

Polska nie jest krajem barbarzyńskim. Posiada swoistą, wysublimowaną kulturę, zwróconą jednak ku tak zwanym niesłusznie wartościom duchowym i unikającą sprawdzianów, jakimi zawsze są próby kształtowania środowiska materialnego. Być może polscy wierni modlą się żarliwie, ale pięknych kościołów zbudować nie potrafią.

Krakowskie media ogłosiły plebiscyt, który miał wyłonić najwybitniejszych krakowian XX wieku. Wyniki plebiscytu nie były zaskakujące. Mieszkańcy Krakowa do najbardziej zasłużonych zaliczyli poetów, historyków literatury, księży, działaczy politycznych i ani jednego budowniczego. Zbudowano im pod bokiem stutysięczne miasto, ale uznali to za drobnostkę w porównaniu z poezją Miłosza. Było w Krakowie dwóch wybitnych Ingardenów – budowniczy wodociągów i filozof. Za zasłużonego uznany został filozof, bo komu potrzebne są wodociągi w Krakowie? W tym plebiscycie zwyciężyły wartości duchowe. Przegrały wartości materialne, a wraz z nimi też estetyczne. Nietrudno jest zobaczyć piękno w poezji, nawet barbarzyńcy żyjący na stepach byli na nie wrażliwi. Człowiek prawdziwie kulturalny potrzebuje piękna na klatce schodowej.

15.10.2001 r.

W obronie Gałczyńskiego

W „Traktacie poetyckim” Czesława Miłosza znajduje się zdanie: „Jest ONR-u spadkobiercą Partia”. Młodym czytelnikom wyjaśniam, że ONR był skrajnie prawicową, antysemicką organizacją działającą przed wojną, a Partia, o której mowa, to PZPR i jej poprzedniczka PPR. Gdyby autor wiedział, że poemat wpadnie kiedyś w ręce arcybiskupa Życińskiego, który to zdanie będzie głosił na równi z innymi prawdami objawionymi, może zadrżałaby mu ręka. Trudno, stało się. „Cokolwiek chciał powiedzieć – cytuję Paula Valéry’ego – autor napisał to, co chciał napisać. Raz opublikowany tekst jest niczym narzędzie, którym każdy może się posługiwać według swoich chęci; nie jest pewne, czy sam autor używa go lepiej niż ktoś inny”.

Zdanie, że Partia była spadkobiercą ONR, nieźle by figurowało w limeryku. Można by je ścierpieć w epigramacie. Da się usprawiedliwić, dopóki siedzi w poemacie jako figura eliptyczna. Co by się z tym zdaniem stało, gdyby je napisać jako twierdzenie prozą? Miłosz zrobił taki eksperyment. W komentarzu do angielskiego tłumaczenia „Traktatu poetyckiego” (włączonym do ostatniego polskiego wydania) znajdujemy już prozaiczne twierdzenie, że ONR „był partią skrajnej prawicy. Partia komunistyczna stała się jej spadkobierczynią, kiedy uciekła się do haseł nacjonalizmu”.

Gdy Miłosz pisał „Traktat poetycki”, aparatem władzy w Polsce kierowali przedwojenni KPP-owcy, a na czele PZPR stali Bierut, Cyrankiewicz, Rokossowski, Berman, Zambrowski. Patrząc na rzeczy z zewnątrz, nie sposób się zgodzić, że byli oni spadkobiercami ONR, ale można założyć, że polityka ma głębinową, utajoną stronę i tam wszystko jest możliwe. Z braku wiedzy tajemnej możemy tę ukrytą stronę polityki zapełniać dowolnymi domysłami i w Polsce osoby duchowne oraz propagandyści polityczni od tego ryzykownego zajęcia się nie uchylają. Dołączają do nich naukowcy. Profesor Jan T. Gross uznaje za „intrygującą” hipotezę, że „zaczynem komunistycznych porządków w Polsce” byli antysemici („Sąsiedzi”, s. 119). Nie ulega wątpliwości, że zaraz po wojnie antysemityzm w Polsce występował w sposób agresywniejszy niż przed wojną, a w każdym razie w sposób jeszcze bardziej podły, zważywszy na okoliczności. Nie komunistyczna partia jednak do tego podburzała, przeciwnie, to właśnie rzekoma spadkobierczyni ONR i jej aparat władzy dawały Żydom co najmniej przez dziesięciolecie najpewniejsze schronienie i bezpieczeństwo. Kto temu przeczy, zachowuje się jak przekorne dziecko.

W tym samym komentarzu autor „Traktatu poetyckiego” pisze o Konstantym I. Gałczyńskim, że przed wojną był bardem prawicy i zwolennikiem ONR, a po wojnie stał się „bardem nowej komunistycznej Polski” (s. 43). Zupełnie niesłychany jest ten oto przypis: „Gałczyński związał wszystkie elementy: podobnie jak narodowi socjaliści w sąsiednich Niemczech, polscy prawicowcy byli antymieszczańscy, populistyczni i rasistowscy. Autorem hymnu nazistów był człowiek z marginesu społecznego, Horst Wessel” (s. 44). Zdziwiony tymi komentarzami, przeczytałem przedwojenne wiersze Gałczyńskiego. Nie brakuje w nich, gorzej, jest za dużo uszczypliwych powiedzonek o Żydach, w rodzaju: „Szaleńcy robią zamieszki, Żydzi napełniają mieszki”. Przeważnie jest to pozbawione zjadliwości igranie stereotypem, kiedy indziej purnonsens w rodzaju: „Bierzesz Żydów dwa śmietniki i Nałkowską za wąsiki”.

Z pewnością nie ma czego chwalić, ale dopatrywanie się w tym nienawiści do Żydów wydaje mi się nietrafne. Gdybyśmy te nieraz pustackie żarty wzięli za wyraz antysemityzmu, to co należałoby sądzić o Antonim Słonimskim, który pisał, że „Ścianę Płaczu (w Jerozolimie) zburzyć powinni sami Żydzi i postawić w tym miejscu Ścianę Śmiechu. Co piątek Żydzi powinni zbierać się pod tą ścianą i śmiać się z radością, że zburzono świątynię jerozolimską”. Albo „Nieprzedawnione prawo historyczne Żydów do Palestyny wydaje mi się nieco operetkowe”. To, co po Holokauście uznajemy za niedopuszczalne pogwałcenie tabu, przed wojną należało do potocznej konwersacji także wśród inteligencji pochodzenia żydowskiego. Moje rozeznanie co do antysemityzmu jest z pewnością powierzchowne i fragmentaryczne. Przeczytałem kiedyś trzy tomy „Historii antysemityzmu” Poliakowa i w świetle tego, co zapamiętałem, trudno byłoby uznać Gałczyńskiego za antysemitę. Tym samym tonem, co o Żydach, pisał też o „młodzieży bolesławo-chrobrej” i o ONR:

Miała matka trzech synów:

dwóch mądrych, nie frajerów

a trzeci, co był głupi,

wszedł do Oeneru.

Krytycy Gałczyńskiego nielojalnie piszą o jego rzekomym wzywaniu do „nocy długich noży” przeciw liberalnej inteligencji. Z równą słusznością mogliby pisać o żądaniu szubienicy:

bo wieczorem znów szepną kawiarnie,

że... nadzieja, że... noc... Bartłomieja

– Gałczyńskiego – krzykną – na latarnię!

– A ja na to: Przepraszam, to nie ja.

Bardzo respektuję Artura Sandauera, ale jego analiza „Skumbrii w tomacie”, mająca wykazać polityczny sens tego wiersza, wydaje mi się trudem bezowocnym. Podobnie myślę, ale jeszcze gorzej, o dociekaniach, jakiego przełomu politycznego świadectwem były „Kolczyki Izoldy”.

Powiedzieć o Gałczyńskim, że był „bardem komunistycznej Polski”, to powiedzieć jaskrawą nieprawdę. Czy Bułat Okudżawa był bardem Związku Radzieckiego, dlatego że jego wiersze i pieśni wydawano i że biły one rekordy popularności? W poezji ani w całej literaturze powojennej Polski nie znajduję niczego, co byłoby tak kontrastowo odmienne od atmosfery duchowej komunizmu jak poezja Gałczyńskiego. I koryfeusze polskiej krytyki literackiej okazali się tacy mądrzy, że właśnie tego doskonale bezpartyjnego i głęboko szlachetnego (ale nie na pokaz) poetę uznali za człowieka politycznie niemoralnego. Jego poezja, którą zachwycali się moi koledzy szkolni i uniwersyteccy, kiedyś do mnie nie przemawiała. Dopiero teraz odkryłem wspaniałego, o niebywale bogatych środkach wyrazu poetę, jednego z najbardziej utalentowanych w naszej literaturze. Miłosz w „Prywatnych obowiązkach” pisał o nim bardzo prawdziwie: „Za wszystkimi pieśniami i sztuczkami tego minstrela-żonglera czai się inteligencja bystra, chwytliwa, zachowująca jakby dystans wobec słów, które traktuje jako doraźne, na ten właśnie moment, i już gotowa do dalszych eskapad”. Do tych, którzy mimo wszystko nie dadzą sobie odebrać poglądu o Gałczyńskim – bardzie nacjonalizmu (białego lub czerwonego), adresuję lament i prośbę poety:

Ach nie bijcie staruszka, nie trzeba,

ja mam dziatki. I wszystko jest blaga.

Tak już dawno to było, gdym śpiewał

nacjonalistyczny huragan.

Właśnie. To było tak dawno!

21.01.2002 r.

O kulturze

We wszystkich zaistniałych i mogących się pojawić konfliktach między ministrem kultury Andrzejem Celińskim i „ludźmi kultury” bez namysłu staję po stronie ministra, a po namyśle jeszcze bardziej. Pod względem psychologicznym jego zadanie jest trudniejsze niż ministra jakiegokolwiek innego resortu. Już to, czego on jest ministrem, pozostaje zasadniczo sporne. Powtórzę tu wywód, jaki przedstawiłem kiedyś na innym miejscu. Słowo „kultura” jest wieloznaczne i nieostre, ale trzeba je przyjąć, jakim jest, bo pedanteria i scholastycyzm, w co się popada, chcąc je zdefiniować, są nieznośne poza akademickim seminarium. Ludzie należący do elit i awangard kulturalnych chętnie twierdzą, że rynek wulgaryzuje kulturę masową. Czynią oni rozróżnienie na kulturę niską i kulturę wysoką, ta druga ma być wolna od wulgarności i tandety. W rzeczywistości bardzo do tego daleko. Wyrażenie „tandeta w kulturze wysokiej” może wydawać się wewnętrznie sprzeczne i jeszcze sto lat temu ono może takie było. Od tamtego czasu kultura wysoka przeszła kilka awangard i kilka etapów unowocześniania się, w wyniku czego przymiotnik „wysoka” nie oznacza już ani głębi, ani poziomu. Rewolucja kulturalna dokonywała się początkowo w ramach wąskiej elity artystycznej, ale już w latach 60. wystąpiła z brzegów bohemy i rozlała się bardzo szeroko. Do awangardyzmu poprzednich dziesięcioleci dodała, jak twierdzi Daniel Bell, skłonność do przemocy i okrucieństwa, zainteresowanie perwersją, postawę antypoznawczą i irracjonalną, wreszcie „demokratyzację geniuszu”, to znaczy taką estetykę, która każdemu niezależnie od talentu pozwala być twórcą. Gwałt i okrucieństwo, jakie przeważają w filmach i występują w innych rodzajach sztuki, nie mają na celu, powiada Bell, spowodowanie katharsis, przeciwnie, dążą do szokowania widza, poddania go symbolicznej chłoście i doprowadzenia do chorobliwego stanu umysłu. Filmy, happeningi, malowidła prześcigają się w pokazywaniu najdrastyczniejszych scen upokorzenia człowieka.

Obniżenie się poziomu wykształcenia humanistycznego (w krajach anglosaskich: „edukacji liberalnej”) uczyniło publiczność bezradną myślowo wobec tych tendencji w kulturze. Zachowały się ambitne potrzeby kulturalne, ale publiczność nie jest zdolna do odróżnienia w literaturze, sztuce czy filozofii rzeczy wartościowych od tandety wyprodukowanej przez fachowców od kontrkulturowego szokowania. Nie można oprzeć się na ocenach uznanych autorytetów intelektualnych. Wybitni pisarze pomstują ogólnikowo na procesy rozkładowe w kulturze, ale nie ujawnił się jeszcze taki śmiałek, który odważyłby się wskazać i nazwać po imieniu przykłady sprytnej tandety w dziedzinie „kultury wysokiej”. Co ciekawe, zabiegają oni bardzo często o względy wpływowych „spryciarzy”, ponieważ ci mają nierzadko rozstrzygający głos w ustalaniu hierarchii literackich i artystycznych.

„Elitarne” w naszych czasach nie oznacza zawsze czegoś doskonalszego, lepszego, piękniejszego czy głębszego, lecz odnosi się do specjalnych pretensji sięgania po wymyślne treści, które mogą być w takim stopniu wulgarne i obsceniczne, że w kulturze masowej nie mogłyby być zaakceptowane. To, co według obecnie uznanych kryteriów jest elitarne, może znajdować się poniżej poziomu kultury masowej. Nieprzypadkowo też twory kultury wysokiej są łatwe do naśladowania.

Gdy kultura, zarówno masowa, jak i wysoka cierpią na głęboko sięgającą korupcję, rola państwowego mecenasa jest niezwykle trudna. Gdyby środowiska kulturalne żądały od państwa tylko pieniędzy, może udałoby się je po części zadowolić. Ale one domagają się jeszcze, aby państwo miało doktrynę kulturalną, to znaczy, żeby wymyśliło i zadekretowało uzasadnienie dla dawania tych pieniędzy. Współczesna twórczość kulturalna jest inspirowana innym duchem niż twórczość klasyczna. Powody, dzięki którym sztuka i literatura cieszyły się mecenatem rządów i dworów w dawnych czasach, już nie istnieją. Kiedy pisarze i artyści dawnych wieków oczekiwali zapłaty od możnych, a w XIX wieku już żądali subsydiów od państwa, powoływali się na to, że sztuka uszlachetnia człowieka. Czy dziś artysta mógłby wygłosić taki pogląd, nie narażając się na śmieszność? Literatura i sztuka już nie uszlachetniają i nie stawiają sobie takiego zadania. Kontestują społeczeństwo, „demaskują” tradycję, natrząsają się z wrodzonych upodobań estetycznych i przesądów moralnych przeciętnego człowieka, obalają sto razy obalone tabu. W społeczeństwie liberalnym, demokratycznym mają do tego prawo, ale nie zostało nigdy wyjaśnione, dlaczego ten pogardzany i wyrafinowanie ośmieszany przeciętny człowiek miałby do tego wszystkiego masochistycznie dopłacać jako podatnik? Dlaczego państwo zmusza go do tego?

Dawni liberałowie zakładali, że człowiek z natury dąży do udoskonalenia swojego umysłu i dlatego na wolnym rynku dóbr kultury wyższe wartości zwyciężą w konkurencji z tym, co wulgarne i płytkie. Dlatego sprzeciwiali się finansowaniu kultury ze środków rządowych. Interwencję państwa w tej dziedzinie traktowali jako nieznośny paternalizm i potępiali jako narzucanie ludziom urzędowego gustu. Jeden z liberalnych ekonomistów twierdził (Bastiat w sporze z poetą Lamartinem), że jeśli rząd zacznie od subsydiowania teatrów, to dojdzie do subsydiowania górnictwa, hutnictwa i rolnictwa. (Miał to być argument redukcji do absurdu, jednakże w naszych czasach absurd dał się urzeczywistnić). Stanowisko XIX-wiecznych liberałów opierało się na bardzo sympatycznym złudzeniu co do natury ludzkiej. To złudzenie należy do przeszłości. Stary Freud sugestywnie pokazał, że człowiek jest zdeterminowany przez libido i instynkt destrukcji (także samodestrukcji), że cywilizuje się jedynie pod silnym przymusem kultury i że kultura jest dla niego „źródłem cierpień”. Jeśli więc znajdzie się na wolnym rynku kultury, to sięgnie po treści odpowiadające jego dążeniom instynktowym, zamiast kupować sobie źródło cierpień. Człowiek brany w masie wcale nie pragnie być doskonalszy, niż jest, przeciwnie, zdobyty poziom ucywilizowania traktuje jako uciążliwość, hipokryzję, zakłamanie i nieautentyczność.

Produkcja kulturalna, która zwycięża w konkurencji rynkowej, stanowi przedmiot nieustającej krytyki. Celem tej produkcji jest dostarczanie rozrywek, toteż ocenianie jej za pomocą poważnych miar przez tych, którzy jej nie kupują, jest wtrącaniem się w nie swoje sprawy. Jeśli chodzi natomiast o kulturę finansowaną przez państwo, konieczne jest stawianie pytań o jej sens, o jej wartość. Trzeba pytać po staroświecku (wszelkie odrodzenie jest możliwe dzięki temu, co stare), czy ona uszlachetnia człowieka, czy przeciwnie, współdziała z czynnikami, które go degradują.

Minister Celiński nie zawsze bywa sympatyczny i nawet się o to nie stara, ale ma wystarczającą przewagę intelektualną, by nie tylko odpowiadać swoim kulturalnym interesantom, ale także stawiać im pytania.

2.04.2002 r.

Choroba wściekłych mediów

Polska bardzo szybko zbliżyła się do demokracji zachodnich pod względem wad, a nawet je wyprzedziła. W dzisiejszych demokracjach zachodzi w coraz szybszym tempie osłabienie wybieranej przez obywateli władzy politycznej na korzyść władzy sądowniczej, a zwłaszcza tak zwanej (początkowo żartem) czwartej władzy, czyli mediów. Ta czwarta władza nie ponosi żadnej odpowiedzialności politycznej przed obywatelami. Uzależniona jest od właścicieli, którzy żądają, aby przynosiła zyski i czasami, nie zawsze, narzucają orientację polityczną. Możliwość uprawiania własnej polityki stanowi część wynagrodzenia (nieobjętego kontraktem) dla osób zajmujących ważne stanowiska w mediach. Jeżeli „Nowe Życie Gospodarcze”, w którym publikuję, osiągnie nakład 500 tysięcy egzemplarzy, na co się nie zanosi, to zadrżycie przede mną, ministry i kardynały! To nie będzie monopol, ale wystarczy, żebym wam napędził stracha. Arystoteles, wyliczając w swojej „Ekonomice” różne sposoby zdobywania majątku, wymienia także rabunek. Media targują rozrywkami i uprawiają także bardzo szacowny handel informacjami. Ale znaczna część ich majątku pochodzi z rabunku. Rabunek ten oczywiście jest dokonywany na materiale symbolicznym, jak prawie wszystkie operacje medialne. Media obrabowują władzę demokratyczną z uprawnień, jakie były obiecane reprezentantom ludu w okresie walki o republikańską formę rządu. Gdyby lud został z góry powiadomiony, co się stanie z jego władzą (właściwie był, ale nie słuchał), to nie doszłoby ani do licznych francuskich rewolucji, ani do żadnych Wiosen Ludów. Andriej Sacharow inaczej pokierowałby radziecką dysydencją, gdyby mu przyszło na myśl, że panowie Gusiński i Bierezowski mogliby sięgać po czwartą władzę nad Rosją. Jestem pewien, że Sołżenicyn też tak myśli.

Nie chcę powiedzieć, że władza mediów nie jest demokratyczna. Mimo że nie istnieją procedury pociągania jej do odpowiedzialności przez obywateli, pod pewnym względem jest ona bardziej demokratyczna niż wybrany parlament i kontrolowany rząd. Cóż bardziej demokratycznego, ludowego, plebejskiego niż niechęć do każdego, lewicowego czy prawicowego rządu, niż wyśmiewanie tych, co mają nad nami jakąś, zwłaszcza niedużą władzę, niż puszczanie o nich złośliwych plotek, niż zaglądanie im do kieszeni, niż wykpiwanie wszystkich ich pomysłów reformatorskich, jeżeli nie polegają na rozdawaniu pieniędzy za darmo. Wszystko, co robią media zarówno w rozrywce, jak i w polityce, jest tak hiperdemokratyczne, że aż hiperplebejskie. Ja nie chce tego zmienić, ja tylko mówię, jak jest.

Co ja czuję, co ty czujesz, Drogi Czytelniku, gdy widzisz, jak pani Monika albo pan Jacek, albo jakiś inny pan Krzysio sadzają na krzesełku reprezentanta ludu, naszego reprezentanta, i zaczynają go przepytywać, jakby był ich dorastającym i nie bardzo pozbieranym dzieckiem: a nie wstyd ci? a gdzieżeś wtedy był, jak robili (a raczej nie robili) ścieżki zdrowia w Radomiu? znowu podałeś rękę Jędrkowi od Lepperów, przyznaj, że się tego wstydzisz! Albo: co pan tu, panie ministrze, mówi naszym widzom, że jakieś leki staniały, pan Sośnierz mówi, że zdrożały. Nie wstyd panu tak mijać się z prawdą? A pan znowu jest posłem z miasta Łodzi, nie wstyd panu, że tam trupami handlują?

To jest może kontrola władzy, ale kontrola z pozycji niefrasobliwego motłochu. Lud nie o takiej kontroli władzy marzył, kiedy robił swoje Wiosny Ludów. Geremkowi (i paru innym z tej partii) niczego wprawdzie w mediach nie zarzucają, ale biorą go w upupiający cudzysłów za pomocą niestosownych pochlebstw. Praktyka pokazała, że jest to może jeszcze gorsze w skutkach. Czy to dziwne, że w Polsce stuprocentowo wolnej pod względem mówienia, co się chce, nie ma politycznej satyry? Politycy są tak wyśmiewani w audycjach serio, że satyra jest już niemożliwa. Można dodać fizyczny rechot i tylko tyle potrafią dziś satyrycy, tacy dowcipni, zdawało się, w PRL.

Kto czuje w sobie żądzę władzy, mówi Alain Finkielkraut, filozof, a mimo to bystry postrzegacz, nie obiera dziś (we Francji, ale i u nas to będzie) kariery politycznej. Lepiej zaspokoi swoją potrzebę stawiania pod znakiem zapytania innych, a sobie zapewnienia nietykalności, jeśli zostanie dziennikarzem, prokuratorem, a choćby i wydawcą. Dosyć mnie zdziwiło podobieństwo spostrzeżeń jego we Francji i moich w Polsce.

Współczesne Społeczeństwo-Państwo mimo maniakalnego i gorączkowego mówienia o reformach jest w istocie konserwatywne. Z dawnych mitów odnowicielskich i rewolucyjnych pozostało jedynie prymitywne oskarżycielstwo. W nim się wyraża wieczne, naturalne i nieusuwalne niezadowolenie ludzi ze swego statusu i z siebie nawzajem. Nie ma ono kierunku ani znaku ideologicznego. Kampanie oskarżycielskie są objawem choroby wściekłych mediów i kierują się prawie jednakowo przeciw lewicy, prawicy i centrum.

Wola władzy wyraża się na różne sposoby. Gdy równowaga sił w społeczeństwie i łagodne obyczaje nie pozwalają na stosowanie przemocy z użyciem policji i wojska, większej wartości nabiera władza nad umysłami. Dla osób zdolnych do sublimowania swojej woli mocy jest to może jedyny pociągający dziś rodzaj władzy.

Europejskie rządy, będące pod stałym ostrzałem dziennikarskim i nieustannie dziesiątkowane przez oskarżenia prokuratorskie, jakimś cudem pozostają jeszcze na posterunku. Czy potrafią coś więcej niż utrzymywać w ruchu machinę biurokratyczną i łagodzić konflikty o drugorzędnym znaczeniu? Politycy ograniczeni z jednej strony przez konieczności ekonomiczne, a z drugiej przez kapryśną lub wyrachowaną krytykę mediów, przybierającą często charakter nagonki, nie posiadają już tego zakresu wolności, jaki jest im niezbędny, by mogli ponosić odpowiedzialność za kraj. Za dużo mają do powiedzenia czynniki, które za nic odpowiedzialności nie ponoszą. Trzeba też wspomnieć o Kościele, którego działania coraz dokładniej wpisują się w logikę mediów.

Nie jest moją intencją obrona tych polityków, którzy poddają się biernie dziennikarskim manipulacjom i pokazują społeczeństwu naocznie, jak wyglądają przedstawiciele ludu, którzy utracili lub nigdy nie mieli morale. Mimo wszystko stanowią oni mniejsze zło. Można ich następnym razem nie wybrać i do tego nawołuję.

22.04.2002 r.

Demokratyczny książę

„Pamiętniki” Krzysztofa Radziwiłła są, moim zdaniem, jedną z najważniejszych polskich książek, jakie w ostatnich latach się ukazały, a byłyby jeszcze ciekawsze, gdyby nie zostały ocenzurowane. Autor opowiada swoje życie, zaczynając od rodowodu rodziwiłłowsko-potocko-lubomirskiego itd., wspomina wczesne dzieciństwo spędzone w Krakowie w pałacu Pod Baranami pod opieką prababki Potockiej, pisze o młodości „górnej i durnej” i marzycielskiej. Miał zainteresowania literackie, służył w wojsku, uczestniczył w delegacji wysłanej przez władze polskie z misją do admirała Kołczaka. Zwiedził dzięki temu Japonię. Kołczak został rozstrzelany, zanim delegacja zdążyła zanurzyć się w dalekowschodnie rosyjskie przestrzenie. Dwa razy zaręczał się z panną Lilpop, późniejszą żoną Iwaszkiewicza. Przyjemne życie między swoją sferą towarzyską a bohemą literacką zaniepokoiło go swoją jałowością. Coraz mocniej czuł, że nie obrał właściwej dla siebie drogi. „Toteż gdy po polowaniu w Zatororach przedyskutowawszy całą noc z braćmi i towarzyszami polowania, wracałem nad ranem promem przez Narew (...), nagle uświadomiłem sobie, że poczucie obowiązku i co za tym idzie odzyskanie po jego spełnieniu wewnętrznej harmonii wymaga ode mnie natychmiastowej zmiany sposobu życia”. Przejmuje odpowiedzialność za odziedziczony majątek, do którego przedtem nie przywiązywał większej wagi i który w nastroju młodzieńczego idealizmu był gotów „poświęcić dla Ojczyzny”.

Ani wrodzone usposobienie, ani rodzaj wykształcenia nie usposabiały Krzysztofa Radziwiłła do kierowania obszarniczym majątkiem, obejmującym kilkadziesiąt tysięcy hektarów pól i lasów. A jednak okazał się niezłym gospodarzem jak na czasy kryzysu rolnictwa. Z pewnością nie był typowym ziemianinem. I to chyba pod żadnym względem. U ludzi swojej sfery i trochę niższej ma opinię „bolszewika”, na którą zasłużył nie tyle dzięki swemu początkowo ostentacyjnemu chłopomaństwu, co jako działacz lewicowego nurtu sanacji. (Najbliższym mu ideowo politykiem był Juliusz Poniatowski). Nie pamięta się o tym, że międzywojenne ziemiaństwo w swojej znacznej części było straszliwie kołtuńskie.

Trudno sobie wyobrazić księcia Radziwiłła jako działacza samorządowego w jakiejś gminie kieleckiej. Był nim jednak. W gminie, w powiecie, w województwie. Utrzymywał stosunki z działaczami chłopskimi, z nauczycielami wiejskimi, gdy trzeba, odbywa narady w knajpie przy kieliszku. Obraz wsi, jaki rysuje, dla mnie przynajmniej, jest nadzwyczaj ciekawy, niekiedy rewelacyjny. Krzysztof Radziwiłł patrzy na ludzi z dobrotliwym dystansem. Co opisuje, można przedstawić w formie zjadliwego, demaskatorskiego pamfletu, ale to nie jego genre. Zatrudniony w jego dobrach lekarz, skądinąd na swój sposób także społecznik, robi spostrzeżenia w rodzaju: „Gdy chłop śpiewa, to znaczy, że jest pijany, a gdy robi coś prędko, to znaczy, że kradnie”. Nie jest to proste zmyślenie, ale do wszystkiego łagodnie usposobiony „książę pan z Sichowa” takich rzeczy nie zauważa. Wrasta w tę prowincję kielecką i sandomierską, zżywa się z miejscowymi ludźmi. Zapomnianego dziś już działacza ZSL i niedzielnego poetę Józefa Ozgę-Michalskiego powita później jak krajana, ponieważ ożenił się z dziewczyną z jego gminy. Wieś, którą wspomina, żyła w straszliwej nędzy. Robotnik rolny za dniówkę, o którą rozpaczliwie zabiegał, otrzymywał taką zapłatę jak w mieście tragarz za przeniesienie walizki z dworca do wagonu.

„Każda moja bytność na wsi po II wojnie światowej – pisze – zwłaszcza w moich umiłowanych stronach sandomiersko-stopnickich, jest dla mnie obecnie największą radością, kiedy widzę, że choć nie ma już dworów obszarniczych, jak kolorowych obrazków powyrywanych z książki, sam tekst jednak, tzn. wieś mało- i średniorolna, zmienił się nie do poznania, i te 50 procent ludności naszego kraju ma się o wiele lepiej, niż przed wojną mogliśmy o tym marzyć”. I dodaje: „Przyszłość tych, którzy w ten czy inny sposób gospodarują na niegdyś moich morgach, tak samo mnie obchodzi, jak gdyby to byli moi prawni spadkobiercy”. Był to doprawdy niezwykły obszarnik, ale mógłbym wymienić jeszcze co najmniej kilku znanych mi byłych ziemian mających podobny stosunek do zaszłej rewolucji. Te wyjątki nie zmieniają sądu o ogólnie niskim moralnie i umysłowo poziomie tej klasy. Oto ilustracja, jedna z wielu: dyskusja Żyda z ziemianinem, jego dłużnikiem: „Kiedy ostatni raz obliczaliśmy procent i wypadła mi z kieszeni studolarówka, to jaśnie pan ją przystąpił butem, abym jej nie mógł odnaleźć”. Na to ziemianin: „Nie kłam, Żydzie, to nie było sto dolarów, tylko dwadzieścia”. Może to zmyślone, ale tak dobrze, że nie do odróżnienia od prawdy.

We wrześniu 1939 roku Radziwiłł idzie na wojnę, choć jako senator nie musi. Jego brat Artur ginie we wrześniu, drugi zginie w partyzantce pod koniec wojny, trzeci dostaje się do niewoli. On sam niemal całą wojnę, bo od 1940 do 1945 roku przecierpi w obozach koncentracyjnych: w Buchenwaldzie, Majdanku, Gross-Rosen i Mauthausen. Powiada, że po wyjściu z obozu widok orszaku pogrzebowego, gdy większa liczba ludzi podąża za trumną z jednym nieboszczykiem, wydawał mu się komiczny. Przez pięć lat przyzwyczaił się widzieć zwały trupów niegrzebanych albo grzebanych w rowach (na Majdanku jednego dnia zabito i w ten sposób pogrzebano 17 tysięcy Żydów), albo zagazowanych i palonych w krematoriach. Im bliżej końca wojny, tym trudniej było przeżyć. Zamach na Hitlera pogorszył dolę więźniów arystokratów – stworzono dla nich karny oddział. (Himmler, jak dziś wiadomo, przygotowywał eksterminację arystokracji niemieckiej). Praca w kamieniołomach była ponad siły, Radziwiłł poczuł, że jego życie się kończy. Powiedział sobie: wóz albo przewóz, albo samookaleczenie i ratunek w rewirze szpitalnym, albo śmierć. I skoczył do kamieniołomu z wysokości 25 metrów. Złamał rękę za pierwszym razem, co było za mało na szpital, za drugim razem złamał nogę. Polski lekarz założył mu gips na nogę i rękę. Jako niezdolny do pracy, według zwyczajów obozowych, kwalifikował się do uśmiercenia. Nie rozstrzelali go jednak esesmani przez wzgląd oszczędnościowy, zbyt dużo gipsu by się zmarnowało.

Chociaż już w Gross-Rosen trudno było sobie wyobrazić potworniejsze położenie, w Mauthausen było jeszcze gorzej. Gdy w skrajnym wyczerpaniu leżało się na pryczy we dwóch, we trzech, nie było bez znaczenia, kto leży obok. On może zaraz umrze, ale na razie jest niechlujny i robi pod siebie. Czasem trafia się kaleka z jedną nogą i już jest poprawa, bo tylko jedna noga śmierdzi. Jeden umiera, drugi przychodzi i oto uśmiechnęło się szczęście: sąsiadem na pryczy jest sąsiad ziemianin z sandomierskiego, Janusz Gombrowicz, brat Witolda. W sąsiedniej celi piekło jeszcze bardziej piekielne: czerwoni Hiszpanie trzymani w różnych obozach od czasu wojny domowej i prawie odczłowieczeni, uprawiają ludożerstwo. I Radziwiłła częstują ludzką wątrobą zawiniętą w starą gazetę; „Może właśnie z powodu tego opakowania nie posunąłem się dzięki Bogu do ludożerstwa”.

To, że przeżył, zawdzięcza w pewnym stopniu wielu przypadkom, ale także ludziom, których z serdeczną wdzięcznością wspomina (polskich lekarzy, Kazimierza Rusinka, Cyrankiewicza), ale – pisze – „to, że przetrwałem, zawdzięczam przede wszystkim niemieckim komunistom”. Wystawili mu oni wzruszający glejt, który po wojnie mógł mu, ich zdaniem, być potrzebny: „Książę K. Radziwiłł, choć nigdy komunistą nie był, pomagał naszym ludziom i dlatego, gdyby na starość nie miał z czego żyć, może we wszystkich komunistycznych domach partyjnych i sanatoriach Niemiec, Austrii i Węgier bezpłatnie przebywać”.

Po wojnie Radziwiłł był przez pewien czas szefem protokołu dyplomatycznego przy prezydencie Bierucie i posłem na Sejm. Poprzez ten „Pamiętnik” poznajemy człowieka mądrego i dobrego, w pewien sposób wyniosłego i zarazem skromnego. Chciałoby się wiedzieć, co myślał o Polsce powojennej. Pisze o tym w epilogu, którego nieurzędowa cenzura nie pozwoliła jednakże opublikować. Odpowiedzialna za to jest głównie córka Anna. Treść tego epilogu jest sprzeczna z solidarnościową wersją historii, nakazaną szkołom przez Annę Radziwiłł w czasie, gdy była wiceministrem oświaty.

13.05.2002 r.

Degrengolada szkolnej humanistyki

Maturzysta w roku 1952 mógł sobie wybrać takie oto zadanie z języka polskiego: „Rozwiń myśl zawartą w słowach Prezydenta Bieruta: Nowa Konstytucja Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej stanowić będzie dla narodu wielką Kartę zwycięstwa w walce o wyzwolenie narodowe i społeczne, o zrzucenie kajdan obcej niewoli, o zrzucenie kajdan kapitalizmu, o sprawiedliwość społeczną, o socjalizm”. Próbuję domyślać się, co się działo w mózgu maturzysty, który wybrał ten temat. Do niczego w tych domysłach nie dochodzę. W tym roku w województwie śląskim był zadany na maturze między innymi taki oto temat: „»W dziejowej mowie o Bogu słychać trzask łamanych i na nowo składanych słów«. Słowa księdza Józefa Tischnera uczyń myślą przewodnią interpretacji utworów literackich podejmujących motyw Boga”. I znowu próbuję domyślać się, co się działo w mózgu maturzysty, i znowu do niczego nie dochodzę. Zmieniają się czasy, zmieniają się ustroje i panujące światopoglądy, zmieniają się także tematy zadań maturalnych, ale nie ma, jak się okazuje, matury bez dodatku absurdu. Ogromna większość zadań maturalnych z polskiego świadczy, że młodzież nie dopiero na studiach humanistycznych, lecz już w liceum jest przyzwyczajana do intelektualnej nieodpowiedzialności, już tam nabywa przekonania, że wtajemniczenie w wyższe rejony ducha uzyskuje się za pomocą wysilonej werbalistyki.

Podstawą wykształcenia humanistycznego w Polsce jest literatura fabularna oraz poezja liryczna i retoryczna. To zawsze stanowiło słabą podstawę wykształcenia, ale w czasach zaborów miało jakieś uzasadnienie. Już w okresie dwudziestolecia międzywojennego było krytykowane, dziś jest dziwactwem. Trudno zarzucić szkole, że ona jakieś treści wprowadza do nauczania. Nie zaszkodzi przecież młodzieży z województwa dolnośląskiego przeprowadzenie „analizy i interpretacji porównawczej wiersza Julii Hartwig »Kot Maurycy«” ani młodzieży podlaskiej rozmyślanie nad gnomą Marii Janion: „Każdy ma swoją jedyną melodię istnienia”. Niech się głowią, niech myślą. Rzecz w tym, że myśli się jedynie wówczas, gdy się chce uniknąć błędu. Czy nauczyciel, nawet gdyby nim był Leszek Kołakowski, potrafił rozróżnić, kiedy uczeń ma rację, a kiedy się myli, mówiąc to czy tamto na temat: „W dziejowej mowie o Bogu słychać trzask łamanych i na nowo składanych słów”? Nie można się tu choćby powołać na licencję poetycką, bo jest to zdanie prozą.

Na lekcjach polskiego bardzo jest obecny Zbigniew Herbert. Jego wiersze rzeczywiście mogą być niezłym wprowadzeniem w polskie i uniwersalne symbole kultury. Z książki instrukcyjnej dla nauczycieli dowiaduję się, że jest on prezentowany młodzieży przede wszystkim jako mentor i autorytet polityczny. Zaleca się uczniom jego list otwarty do prezydenta Czeczenii: „Panie Prezydencie! W dramatycznych dniach, jakie przeżywa Niepodległa Republika Czeczenii, przesyłamy na Pana ręce, Panie Prezydencie, wyrazy solidarności oraz naszego pełnego moralnego poparcia. (...) Walczyliśmy podobnie jak Wy w przeraźliwej pustce otaczającego nas świata...” itp. Cytuję według: „Scenariusze lekcji języka polskiego. Klasa IV szkoły średniej”, wyd. „In”, s. 257, 2001 r. To opracowanie świadczy, nawiasem mówiąc, o wysokim poziomie językoznawczej części polonistyki w szkole średniej. Przynajmniej wymagania są wysokie. Po 11 września patos moralnościowy tego listu jest już śmieszny. Może i dobrze się dzieje, że sztandarowy absolutysta niechcący uczy młodzież politycznego relatywizmu. Mam nadzieję, że relatywizm udzieli się również dzieciom z diecezji tarnowskiej, które w sprawie Czeczenii były indoktrynowane w punktach katechetycznych.

Tegoroczne tematy maturalne obejmują przeważnie utwory autorów drugorzędnych i są bardzo często mętnie sformułowane. („Odnieś się do tego spostrzeżenia, odszukując (?) w dziełach wybranych twórców te idee i problemy, które były znakami czasów, w jakich żyli”. Jak Boga kocham, coś takiego na maturze w peerelowskiej szkole byłoby niedopuszczalne!). Dziwi mnie, że Miłosz jest uwzględniany wyłącznie jako poeta, gdy w rzeczywistości wybitniejszy jest jako eseista. Jego eseje mogą być kształcące, czego nie mógłbym powiedzieć o jego wierszach. Na poziomie szkolnym są one taką samą podnietą do snucia dowolnych skojarzeń jak wiersze innych współczesnych i niewspółczesnych poetów. Szkoła uparcie nie przyjmuje do wiadomości tego, co Miłosz sam o swojej poezji stanowczo twierdzi, że mianowicie jest ona pisana dla wąskiego kręgu znawców. W założeniu elitarna i ezoteryczna, a w rzeczywistości wbijana do głów setkom tysięcy, ba! milionom mało kulturalnych uczniów. Brakuje mi tu elementarnego realizmu pedagogicznego.

Czego mi jeszcze i o wiele bardziej w tematyce maturalnej brakuje, to klasycznych pisarzy europejskich. Jedno zadanie pretekstowo nawiązuje do Szekspira, ani jednego o Goethem, o Dostojewskim, o Pascalu, o Balzaku, o Tołstoju, o Heinem, o Russie, Wolterze, nie mówiąc już o tragikach greckich.

Gdybym miał w duchu panującej dowolności przełożyć swój sąd o tematach prac maturalnych na wrażenia zmysłowe, powiedziałbym, że czuję w nich coś skisłego i spleśniałego.

20.05.2002 r.

Wielka historia

W ostatnim numerze czasopisma „Arcana” znajduję interesujący artykuł Aleksego Millera, rosyjskiego historyka i politologa młodego pokolenia (przynajmniej był młody, gdy poznałem go kilkanaście lat temu), na temat polityki Zachodu wobec Rosji i jej bezpośrednich europejskich sąsiadów. Artykuł został napisany przed zwrotem, jakiego w tej polityce dokonał prezydent Bush, ale wnioski końcowe autora są teraz słuszniejsze, niż mogły się wydawać przedtem.

W związku z rozszerzaniem się Unii Europejskiej, zauważa autor, Rosjanie i ich sąsiedzi z byłego ZSRR odnotowują z wiadomo jakimi uczuciami, że zmniejsza się liczba krajów europejskich, do których mogą dostać się bez wizy. Taka przemiana wydaje się nienaturalna, idzie pod prąd procesów uniwersalnych i zawodzi oczekiwania Rosjan, jakie się u nich ożywiły po upadku komunizmu. Dzisiejsza Unia Europejska jest tak skonstruowana, że nie może ona objąć ani Rosji, ani Ukrainy (jakieś szanse miałaby jedynie Białoruś), może więc trzeba – pisze Aleksy Miller – aby powstały „jakieś nowe, paneuropejskie struktury, które zjednoczą UE i (całą) Europę Wschodnią?”. Dalej powołuje się na to, o czym w Polsce trochę się wie i trochę się nie wie, że prozachodnia orientacja obecnych władz rosyjskich „znajduje (...) poparcie zdecydowanej większości mieszkańców (według badań socjologicznych większe dziś w Rosji niż na Ukrainie)”. Trzeba być fantastą, aby w dobrej wierze stawiać Rosji wymaganie natychmiastowej „europeizacji” jej polityki wewnętrznej, nie można nie dostrzegać, że Rosja reformuje się i tworzy swoje strategie we wszystkich dziedzinach „nie przez opozycję wobec Europy, lecz dążąc do zbliżenia z nią”. W ostatnich zdaniach swego artykułu Aleksy Miller dopowiada: „Aby wyobrazić sobie Europę Wschodnią na nowo, trzeba wyobrazić sobie na nowo całą Europę. Czy będzie ona podzielona granicą, zawierającą w sobie cechy żelaznej kurtyny i kordonu przeciw nielegalnej emigracji na Rio Grande? Jeżeli powstanie taka nowa, projektująca na zewnątrz niestabilność linia głębokiego podziału, to jej przyczyny będą dalekie od rzekomo nieprzezwyciężalnych barier cywilizacyjnych, które opisał Samuel Huntington. Będą rezultatem działań współczesnych polityków – żadnej konieczności historycznej tu nie ma”. Kiedy indziej sądziłbym, że autor daje się ponieść politycznemu woluntaryzmowi i dobremu chciejstwu, ale po tych niebywale sensacyjnych przemianach, jakie zaszły w ciągu ostatnich kilkunastu lat i nadal zachodzą, wydaje mi się, że projekt Europy „od Atlantyku do Uralu” jest nie tyko realny, ale narzuca się jako żywotny interes zarówno Zachodu, jak i Rosji. Wielki obszar do Uralu (i za Uralem też) potrzebuje zachodnich kapitałów, bez których nie uda się uczynnić wielkich zasobów surowcowych, energetycznych, jakie się w nim mieszczą. Obszar ten potrzebuje także uporządkowania politycznego, w czym pomoc Zachodu również będzie konieczna. Czy Rosjanie ją przyjmą lub nie, zależy od sposobu, w jaki będzie przyniesiona. Istnieje w polityce składnik prawie metafizyczny, który nazywa się legitymizmem. Od Gorbaczowa zaczynając, kolejni przywódcy Rosji legitymizowali się nie tylko u siebie za pomocą procedur ludowładczych jak wybory powszechne, ale także poprzez zdobywanie uznania Zachodu, w szczególności Ameryki. (O rozwiązaniu ZSRR Gorbaczow dowiedział się po przywódcach zachodnich, a jego pierwsze pytanie brzmiało, czy prezydent Stanów Zjednoczonych na to się zgadza).

W czasie rozpadania się komunizmu wspomniany Samuel Huntington wyraził zaniepokojenie, czy będzie można porozumieć się z nową Rosją. Panujący dotychczas marksizm był ideologią zachodnią – twierdził – i dobrze ją rozumieliśmy. Z prawosławnymi nacjonalistami porozumienie może być dużo trudniejsze. Okazało się, że nie jest ono nawet potrzebne, ponieważ prawosławie i nacjonalizm należą tylko do dziedziny kultury, która w stosunku do cywilizacji stanowi dziś zjawisko mało znaczące. Czynnikiem niezmiernie ułatwiającym zbliżenie Rosji ze Stanami Zjednoczonymi jest podobieństwo między liberalnymi oligarchiami obu krajów. O nie tylko oligarchiami. Aleksy Miller łatwiej osiągnie zgodę w dyskusji z Amerykaninem niż z Polakiem podobnego fachu i statusu. Polacy słuchają chętnie tylko takich Rosjan jak Sergiusz Kowaliow, wcielających dziś dziewiętnastowieczny wzór inteligenta, bezkompromisowego wroga wszelkiej realnej władzy.

Unia Europejska w swoim obecnym kształcie ustrojowym nie jest zdolna do odegrania wobec Rosji znaczniejszej roli. Została skonstruowana w ten sposób, aby chronić socjalne i polityczne status quo. Gęsta siatka biurokratycznych regulacji, asekuracji, gwarancji, redystrybucji itd., itp. uniemożliwia ekspansję na większą skalę. Nie ma mowy o UE od Atlantyku do Uralu, już rozszerzenie do Bugu i Niemna powoduje ból głowy rządów i przestrach u dużej części ludności. Opieka socjalna rozszerzona na wszystkich przybyszów z dowolnej części świata przyciąga nie tylko ludzi chcących pracować, lecz także miliony szukających płatnego bezrobocia (i znajdujących je). Zmusza to Unię do odgradzania się szczelnymi granicami, co zresztą jest daremne, bo jeśli nie uwolni się od socjalnego szaleństwa, te mury runą. W tych warunkach tylko Stany Zjednoczone, ta – jak pisał Norwid – najbardziej europejska Europa, mogłyby zintegrować Rosję z Zachodem. [W rzeczywistości wybrały inną drogę. B.Ł. 2017]. W Polsce mówi się, że Rosję w ten sposób zbytnio się uprzywilejowuje, że przesadnie wynagradza się jej przysługi w walce z terroryzmem itp. Podobne zresztą opinie dochodzą z niektórych kręgów moskiewskiej inteligencji, traktujących Rosję jak państwo wrogie i modlących się do zmitologizowanego Zachodu (który znowu zdradził prawa człowieka...). Nasi politycy zapewniają w ostatnich słowach, że bezpieczeństwo Polski dzięki temu wzrośnie, co jest słuszne, ale nie na temat. Interesujące jest to, co prawdziwie wielkie i historyczne, to znaczy pokojowa ekspansja Ameryki na obszar dawnego ZSRR, oczekiwana tam i pożądana. Marginesowo dodam, że taki obrót historii przekreślił wyobrażenia, na jakich układana była niczym domek z kart polityka wschodnia III Rzeczypospolitej.

10.06.2002 r.

Czy warto być sobą?

Zapewniają nas, że wstąpienie do Unii Europejskiej nie spowoduje zmiany tożsamości narodowej. Gdyby tak miało być, nie widziałbym dla siebie powodu głosowania za wstąpieniem. Liczę na to, że zmiana tożsamości po jakimś czasie jednak nastąpi. Jeśli Polacy mieliby zachować swoje charakterystyczne cechy składające się na ową tożsamość, to w warunkach, jakie ustaliły się i będą trwały w zjednoczonej Europie, zajęliby ostatnie miejsce, byliby przedmiotem politowania i lekceważenia. Wydaje mi się niekiedy, że młodsze pokolenia z góry się godzą na najniższy status w Europie, co okazują, przyjmując wzory od środowisk imigranckich, odkulturalnionych w obcym im środowisku, którego wyższych wymagań nie są zdolne spełnić. Może niesłusznie zawężam to spostrzeżenie do młodzieży (która zresztą jest szalenie zróżnicowana). Opowiadano mi o przyjęciu towarzyskim u profesora uniwersytetu. Wyświetlono tam film produkcji niemieckiej nie dość, że mocno szmirowaty, to jeszcze z napisami w języku tureckim. Z pewnością nie dla elity tureckiej był przeznaczony. Raczej dla robotników albo bezrobotnych, którzy dziesięć lub więcej lat temu przybyli do Niemiec z Anatolii i zachowali swoją tożsamość.

Dla Polaka, który nadął się wielką pychą dzięki Solidarności, najbardziej szokującą lekturą jest rocznik statystyczny. Jesteśmy jednym z najbardziej zacofanych krajów Europy. Porównywanie się z Hiszpanią, która rzekomo kiedyś była na naszym poziomie, dowodzi tylko nieznajomości historii obu krajów. Wyżej od nas stoją Czesi i Słowacy. Litwini w swoim mniemaniu przewyższają nas cywilizacyjnie i gospodarczo. Wszystko wskazuje na to, że w niedługim czasie będzie tak, jak oni już mniemają. Wystarczy, jeśli uwolnią się od swojej nacjonalistycznej i „antykomunistycznej” klasy politycznej, która pod względem głupoty też przewyższa tym razem nasze partie postsolidarnościowe, co wydawało się rzeczą niemożliwą do osiągnięcia. Z czym kojarzy się Polska rosyjskiemu mężczyźnie? Badania opinii wykazały, że z towarami niskiej jakości. Podobne skojarzenia ma też polski mężczyzna. „Dlaczego – pisze Waldemar Kuczyński – tak częstą przestrogą, jaką się słyszy, kupując nowy samochód, jest: Nie kupuj montowanego w Polsce, bo ryzykujesz, że będzie zmontowany byle jak. Albo: Nie kupuj wina butelkowego w Polsce, bo będzie »chrzczone«. Niedawno media doniosły, że dotyczy to też benzyny”. Kuczyński, który nigdy nie był typowym „solidaruchem”, nie sprowadza wszelkiego zła do pozostałości PRL. Pokazuje, że nasze słabości gospodarcze zostały opisane już osiemdziesiąt lat temu. Cofnę się jeszcze o kilkanaście lat. Erazm Majewski, wszechstronny uczony, pisał tuż przed I wojną światową: „Sądzimy, żeśmy przystosowani do bytu współczesnego, boć przecież »jesteśmy jeszcze prawdziwymi Europejczykami« (...), ale zapominamy, że siedem dziesiątych narodu tkwi w objęciach głębokiej ciemnoty i bezsilności gospodarczej, (...) naszego narodu cały przyrost, i to najzdolniejszy, musi w charakterze surowego materiału rozchodzić się na przepadłe po szerokim świecie (...). Oto nasz europeizm! Metamorfoza świata dokonała się ponad naszymi głowami, byliśmy przy niej nieobecni. (...) Nam się jeszcze zdaje, że prawie wszyscy umiemy pracować, ale to złudzenie, a płynie z niedopatrzenia, czym dziś prawdziwa i owocna praca (...), wszystkim już tylko potęga wiedzy i organizacji” („Kapitał. Rozbiór podstawowych zjawisk i pojęć gospodarczych”, 1913).

Z jaką „tożsamością” idziemy do Europy? Kto w Polsce naprawdę rządzi? Ludzie tak działają, jak myślą, a myślą tak, jak mówią. Wsłuchajmy się w to, co mówią postsolidarnościowi politycy i postsolidarnościowe media (innych zresztą nie ma). Czy daje się tam wyczuć troskę o realny awans Polski? Przecież głównym ich celem publicznym jest zwalczanie wywodzącej się z PRL lewicy. A ta lewica co mówi, co robi? Nic godnego uwagi nie mówi, a robi to, na co jej przeciwnicy pozwalają. Nie ma ona jeszcze odwagi posługiwania się własnym rozumem.

Ktoś swoje przywiązanie do polskiej tożsamości potraktował tak radykalnie, że chce iść do Europy razem „z naszymi umarłymi”. Tego jeszcze brakowało w Europie. Kościół ze swej strony daje do zrozumienia, że umyje ręce od Unii, jeżeli w jej konstytucję nie zostanie wpisane invocatio Dei, esencjalny, jak wiadomo, składnik polskiej tożsamości.

Patrząc na polską tożsamość z boku, widzi się, że składają się na nią przede wszystkim skłonności do blagi i oszukiwania zarówno siebie, jak i innych; stadność w myśleniu, niewykluczająca kłótliwości o głupstwa; pasywność; mała wrażliwość na estetyczny aspekt materialnego otoczenia; z powierzchownej religijności wynikająca ślepota na deterministyczny porządek świata, zwłaszcza społecznego; pozorny indywidualizm, będący w istocie nieprzystosowaniem do życia w społeczeństwie; obca zachodniej tradycji „duchowość”, unikająca próby życia, wystrzegająca się obiektywnych sprawdzianów. Do polskiej tożsamości należy też uznawanie walki, rzeczywistej lub jeszcze lepiej pozorowanej za najwyższą formę narodowego istnienia. Wszystkie te i pozostałe składniki naszej tożsamości sprawiają, że jesteśmy jednym z najbiedniejszych, najbrudniejszych, najmniej produktywnych i najgorszą komunikację lądową i powietrzną mających krajów w Europie. Do tego kontekstu należy też fakt, że nie mamy ani jednej elektrowni atomowej.

Oni nas zapewniają, że wstąpienie do Unii Europejskiej nie spowoduje zmiany naszej tożsamości narodowej. Co mamy o tym myśleć? Chyba tylko to, że „boże igrzysko” stanie się europejskim pośmiewiskiem.

24.06.2002 r.

Mały spór o wartości

Z działaczami Związku Młodzieży Socjalistycznej zetknąłem się podczas studiów na Uniwersytecie Warszawskim. To, czym się zajmowali, wydawało mi się nudne i bez znaczenia. Ale mogłem się mylić. Później miałem ciągle do czynienia z młodzieżą, lecz o ZMS nie słyszałem od ludzi nic złego ani dobrego. Wiadomość wyczytana w „Gazecie Wyborczej”, że ta organizacja patronowała budowie zakładów petrochemicznych w Płocku, sprawiła mi przyjemność. Wprawdzie nie wiem, na czym polegało to patronowanie, ale już samo zainteresowanie się młodzieży budowaniem czegoś wielkiego i pożytecznego dla kraju budzi we mnie żywą aprobatę. Myślę, że patronowanie nie było wyłącznie symboliczne, musiało wyrażać się w robieniu czegoś, co realnie było pomocne w budowaniu zakładów petrochemicznych. Według „Gazety Wyborczej”, uczestnicy tamtych działań powinni się wstydzić, a tymczasem występują z projektem wystawienia pomnika. Działacze SLD, na których poparcie projektodawcy pomnika liczyli, po publikacjach „Gazety Wyborczej” przestraszyli się i dali sygnały, że nie chcą z tym mieć nic wspólnego. Nie wykluczam, że ten oportunizm i ta gotowość rezygnacji z własnego poglądu ma coś wspólnego ze szkołą ZMS. Jest to jednak kwestia drugorzędna. Problem zasadniczy jest taki: za jakie czyny należy ludziom stawiać pomniki? Wydaje się oczywistością, że należy najwyżej cenić te działania, które służą urzeczywistnianiu wartości najwyżej przez społeczeństwo cenionych. O jakie wartości najbardziej ludziom chodzi? O co najbardziej się starają? Jakie to cele skłaniają ich codziennie do wczesnego wstawania i udawania się w miejsce pracy i do samej tej pracy? O co najczęściej strajkują? Co jest przedmiotem najpowszechniej występującej troski w rodzinach? Są to oczywiście pytania retoryczne. Gdybyśmy byli społeczeństwem niezakłamanym, nieoszukanym przez mitotwórców wszystkich obrządków, najwięcej wdzięczności okazywalibyśmy tym, którzy najwięcej przyczynili się i przyczyniają do naszego dobrobytu, do budowania domów i dróg, rozwijania przemysłu, udoskonalania upraw i hodowli. Im wystawilibyśmy pomniki, ich nazwiskami znaczyli miejskie ulice i place. Postępowalibyśmy jak Holendrzy, którzy pomnik postawili wynalazcy konserwowania śledzi w beczce. Polskie miasta z ich marnymi pomnikami i nazwami ulic są objawem narodowego rozdwojenia jaźni: co innego cenimy w rzeczywistości, co innego głosimy w sferze symbolicznej. Polska nie jest wyjątkiem pod tym względem, jest tylko skrajnością posuniętą do absurdu. Było w Krakowie dwóch Ingardenów: jeden zbudował wodociągi miejskie, drugi był filozofem. Jest ulica Ingardena, ale tego drugiego, filozofa. Któremu też należało się wyróżnienie, ale drugiego stopnia i w dalszej kolejności. Rozejrzyjmy się po naszych miastach dużych i małych: kogo my czcimy, jakie zasługi z punktu widzenia naszego realnego systemu wartości mieli ci, których nazwiskami poznaczono ulice? Codziennie jeżdżę ulicą 29 Listopada, w domyśle roku 1830. Wtedy garstka niskich rangą sfrustrowanych wojskowych i literatów zdetonowała powstanie (mordując od razu najlepszych polskich generałów), w wyniku którego autonomiczne, konstytucyjne i liberalne Królestwo Polskie, polskie nie tylko z nazwy, przestało być autonomiczne, konstytucyjne, liberalne i polskie. Najlepiej nie myśleć, jak się ta ulica nazywa, jeśli jednak pomyślę, czuję istnienie symbolicznego ucisku na tej ulicy. I na wielu innych. Każde miasto lub prawie każde ma już ulicę generała Okulickiego. Jaki generał lub cywil wyrządził Warszawie, a tym samym i Polsce większą szkodę niż ten Okulicki?

Odstraszanie przez „Gazetę Wyborczą” płockich działaczy SLD przed budową pomnika trzeba oczywiście rozpatrywać w innym kontekście. Jest to przede wszystkim akt niesamowitej nietolerancji wobec innych niż własne poglądów politycznych. Należy on do „polityki wobec przeszłości”. Projekty dekomunizacyjne przewidują zniszczenie wszystkich pomników pozostałych po PRL. Gdy tak zwana prawica wróci do władzy, te projekty odżyją. Umiarkowane środowiska post-Solidarności zadowalają się programem minimalnym: nie stawiać żadnych nowych pomników upamiętniających cokolwiek dobrego z czasów PRL. Zachodzi wielka różnica między oszołomami dekomunizacji a tymi umiarkowanymi, ale nie pod każdym względem: małoduszni są jedni i drudzy.

Jak wspomniałem na początku, nie miałem okazji wyrobić sobie poglądu na Związek Młodzieży Socjalistycznej w czasach PRL. Pomysł uczczenia pomnikiem patronatu tej organizacji nad budową wielkich zakładów przemysłowych bardzo mi się podoba. Dopatruję się w nim drobnej i jeszcze niepewnej zapowiedzi zwrotu umysłów w stronę racjonalniejszej hierarchii wartości. Ale obawiam się, że spotka mnie rozczarowanie: może na tych zetemesowców wystarczy krzyknąć, tupnąć i oni wyrzekną się swego zdania?

15.07.2002 r.

Wdzięczność

Minister Krzysztof Janik spotkał się z trudnym pytaniem, kogo woli: Andrzeja Leppera czy Leszka Moczulskiego. Lepper, jak wiadomo, po głębokim namyśle zaliczył go do „bandytów”, Moczulski po równie głębokim zastanowieniu – do płatnych zdrajców pachołków Rosji. Krzysztof Janik nie miał wątpliwości, bez wahania wybrał Moczulskiego, którego wypowiedź, zaskarżoną do sądu, jak pamiętamy, nazwał „surowym osądem moralnym”. Powiedział jeszcze: „Jestem dłużnikiem takich ludzi jak Moczulski. Lata jego więzienia przyczyniły się do tego, że dziś jestem, kim jestem”. Gdyby nie tacy ludzie, „byłbym aparatczykiem KC prawdopodobnie usytuowanym niewysoko... Może ambasadorem w Wietnamie”. Gazety cytowały podobne wyznanie Marka Borowskiego, wyrażającego wdzięczność Antoniemu Macierewiczowi, który swoją działalnością opozycyjną miał się przyczynić do tego, że Marek Borowski jest dziś marszałkiem Sejmu. W PRL, jak powiedział, nie wspiąłby się wyżej dyrektora departamentu. Doskonale, znakomicie, Moczulski i Macierewicz przysłużyli się ministrowi Janikowi i marszałkowi Borowskiemu, za to należy się im wdzięczność. Nie tylko im. Krzysztof Janik, człowiek żartobliwego usposobienia, rozciąga swoją wdzięczność na wszystkich działaczy Solidarności: „Ja o nikim z Solidarności, nawet o największym łobuzie nie powiem złego słowa”. Czy wśród ludzi, którzy przyczynili się do pięknych karier polityków lewicy, mogły być jakieś łobuzy? A jeśli byli tam dranie, to czy podlegająca Janikowi policja nie jest zobowiązana do naśladowania swego szefa i obchodzenia z daleka łobuzów? „Donoszę, panie naczelniku”, że kilku, i to nie największych „łobuzów” z Solidarności siedzi w więzieniu za nadużycia finansowe, a przeciw innym z takich samych paragrafów toczy się dochodzenie prokuratorskie. Może to za mało nie powiedzieć o nich złego słowa. Może złe słowo powiedzieć, ale nie aresztować i nie stawiać tych „łobuzów” przed sądami?

Zasługi poniesione dla wysokich karier polityków lewicy mogą być niedoceniane przez ich wyborców. Wyborcy mogą pytać, jakie zasługi panowie Moczulski i Macierewicz mają dla bezrobotnych? Dla żyjących poniżej minimum socjalnego i – tych również nie brakuje – minimum biologicznego? Ci panowie byli silnymi niepodległościowcami i uważają, że ich sprawa zwyciężyła. Czy nie mają oni zasługi w tym, że osiemdziesiąt procent sektora bankowego działającego w Polsce ma dysponentów zagranicznych? Że decyzje polskiego rządu są oceniane przez media i polityków według tego, co o nich sądzą „zagraniczne koła finansowe” i „kapitał spekulacyjny”? Minister finansów ogłosił właśnie swój program. Według jakich kryteriów jest on chwalony albo ganiony? Hanna Gronkiewicz-Waltz: „Na szczęście w wystąpieniu (ministra finansów) nie był poruszony temat zarządu walutą. Tego obawiały się najbardziej rynki finansowe”. Janusz Lewandowski: „Najlepszą częścią wystąpienia był fragment uspokajający znerwicowane rynki finansowe”. Dariusz Rosati: „Rynki finansowe uspokoiły się i to jest bardzo ważne”. Ja nie jestem niepodległościowcem, dla mnie liczy się, czy decyzje zapadające w żywotnych sprawach Polski są dla nas korzystne czy szkodliwe. Ale nie zakładam, że między naszymi interesami a interesami „rynków finansowych” i kapitału spekulacyjnego istnieje przedustawna harmonia. Na podstawie różnych obserwacji przypuszczam, że te „rynki finansowe” i ten kapitał spekulacyjny nieźle zarabiają na nieodpowiedzialności i złudzeniach polskich elit politycznych oraz na sprzedajności mediów. Wyjścia z tego położenia nikt nie widzi, ale to nie znaczy, że panowie Moczulski i Macierewicz, którzy latami zawracali głowę niepodległością, mają w tej sytuacji prawo do ferowania „surowych sądów moralnych”. Powinni się raczej wytłumaczyć przed tymi, których nabrali na swoje niepodległościowe wykrzykniki.

Liderzy SLD (mam nadzieję, że nie wszyscy) wyrażają wdzięczność Moczulskiemu i Macierewiczowi za to, że przyczynili się do ich karier. Może w tym jest jakaś intencja kpiarska, a może czysta szczerość. Może jest tak, może owak, ale bądźmy przez chwilkę ściśli. Gdyby Moczulski i Macierewicz mieli całą władzę (a nie było to wykluczone), Krzysztof Janik nie byłby nawet ambasadorem w Wietnamie. Program dekomunizacji głoszony przez tych panów był bardzo jasny i bardzo szczery. Nie pozostawiali oni wątpliwości co do tego, jak należy postąpić z płatnymi zdrajcami pachołkami Rosji.