Pan Zmierzchów - Jakub Krzysztof Nowak - ebook

Pan Zmierzchów ebook

Jakub Krzysztof Nowak

4,0

Opis

Lata trzydzieste XI wieku. Mroczny i spowity mgłą tajemnicy okres w historii Polski. W czasach zamętu potomkowie możnowładczych rodów spiskują, planując secesję podbitych dzielnic. Niedobitki legendarnego plemienia dzikich kobiet prowadzą krucjatę przeciwko patriarchalnemu społeczeństwu, objawiają się wyklęci bogowie i pradawne demony. Nawet namaszczony władca nie cofa się przed skrytobójstwem.

Gdy płoną oblegane przez najeźdźców grody, a klingi mieczy spływają na przemian wrażą lub bratnią krwią, bezimienny łucznik okazuje się spadkobiercą starożytnej mocy. Jak poradzi sobie z misją w świecie bezwzględnych zbrodni i nieokiełznanych namiętności, wspierany jedynie przez ród skażony wilczym stygmatem i kobiety mordujące własnych synów? Wszak przyjdzie mu pokonać zastępy pruskich i wareskich wojów, przewrotnych kapłanów, płatnych zabójców, krwiożercze widma oraz własne szaleństwo, by stać się namiestnikiem boga umarłych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 592

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
2
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




INÓŻ

 

(ROK 1028, WKRÓTCE PO ZIMOWYCH GODACH, POGRANICZE MAZOWIECKO-PRUSKIE)

Puszcza skuta lodem odzywała się monotonnym jękiem pękających od mrozu pni i poszumem zrzucanej przez korony drzew okiści. Na krystalicznie granatowym niebie pojawił się owal księżyca, przechodzącego z pełni w pierwszą kwadrę. Jego blask, który dopiero co posrebrzył delikatnym migotaniem ośnieżone gałęzie, wywołał z serca lasu wycie zgłodniałego basiora[1]. Jękliwy sygnał przetoczył się w nieruchomym powietrzu. Na chwilę powróciła cisza, a potem z niewiadomej dali napłynął odzew jakiejś wilczej zgrai, napełniając lękiem wielkie oczy saren przedzierających się przez kopne zaspy – ślad zamieci szalejącej za dnia.

Na bielejącej w mroku przecince, znaczącej stary szlak Galindów[2] zachrapały konie, zabrzmiały stłumione stąpnięcia kopyt mielących śnieg połyskujący w coraz jaśniejszym świetle miesiąca.

– Nie przejdziem, konie po strzemiona w zaspach brodzą – rozległ się czyjś dźwięczny głos. – Trza by wjechać między drzewa.

– Byleśmy jeno nie pobłądzili, musieli i oni iść tym szlakiem – zachrypnięty bas wytoczył się z ust mężczyzny, którego potężna sylwetka zamajaczyła na tle okrytych bielą świerków. Pozostali jeźdźcy kolejno wyłaniali się z mroku, stając na oświetlonej srebrnymi promieniami polanie.

– Nie ma obawy, albo to raz z dziadem panicza chadzalim tędy po pruskich tropach? – stary przewojca[3], Masław, wskazywał na ścianie lasu miejsce, gdzie drzewa stały rzadziej, ukazując skrawki gwieździstego nieba pomiędzy konarami. – Duniem borem prosto do pła[4], po lodzie do bagien, a nim miesiąc zajdzie, tenże sam szlak nas powita, jeno dobry kęs drogi dalej.

– Tedy jazda! – zakomenderował basem Bruno Unisławowic.

Poderwali drobne, kudłate konie. Wierzchowce z trudem wyszarpywały kopyta z puchowej uwięzi, wzbudzając przy tym gejzery śnieżnych iskier, które łączyły się w jasny tuman z parą buchającą z pochylonych ku ziemi chrap. Przegalopowali poprzez gładź niewielkiego jeziorka. Na skraju mokradeł zsiedli z siodeł i ostrożnie wkroczyli w cienie starych drzew, pochylając nieco głowy przed ich majestatem. Olchy i wierzby rosły rzadko na wysoczyznach bagnistego gruntu, za to potężniej, ich poskręcane nagie konary przesiewały blaski księżyca, wyczarowując przyczajone kształty w suchych kępach łóz. Skrzyp kroków i sapanie tuzina ludzi i zwierząt zlało się w jeden rytm, rozbrzmiewający echem wśród czarnych pni.

– Cyt! – jednostajny chór oddechów i stąpań ucichł na syknięcie przewodnika. Głucho zachrapał w ciszy któryś z wierzchowców, nim owinięta w futrzaną rękawicę dłoń nie zacisnęła mu pyska. Zbrojni zwinnie rozpłynęli się w plątaninie cieni i świateł.

– Ludzie jakowiś tam stoją – szepnął stary, zrzucając kaptur z siwej głowy.

– Kędy? – ukryty tuż obok Bruno ledwie poruszył wargami w obawie przed zbudzeniem swego donośnego głosu.

– Ano tam – tropiciel zastrzygł soplami długich wąsów nieco w bok, gdzie jasnym jęzorem wcinała się w bagno wąska zatoka.

– Iście – młody woj wysunął swoją szeroką, okraszoną czarnym wąsem twarz zza osłony pnia. Para, buchająca z orlego nosa, osiadała srebrnym nalotem na brwiach i rzęsach wokół szarych oczu przymkniętych dla ukrycia zdradliwego błysku białek. Dłonią w owijaczu okrywał lśniący szczyt szłomu[5], obszytego rysim futrem.

– Stoją, ani drgną. Błędki jakieś, zali[6] inne licho? – mruknął. I głośniejszym szeptem: – Dobku, podpełznij no i zobacz z kim sprawa. Jeno cichcem, kiej liszka[7]! – dodał, gdy śnieg osypał się za znikającym w mroku zwiadowcą.

Czekali kilka długich chwil, podczas gdy zerwał się lekki powiew i począł szemrać wśród nagich gałęzi.

– Tfu, na psa urok! – powracający chyłkiem Dobromił miał niewyraźną minę. – Tuż się podkradłem. Kiepsko widać po ćmaku, wżdy to jakowaś nieczysta siła. Ci ludzie są goli.

– Może mamuny[8] gody wyprawiają, noc cicha i księżycowa – podsunął ktoś niepewnie…

– A gdzie tam, chłopy jakieś wielkie, barczyste i z rękami w górze stoją.

– Skoro się ochędóstwa[9] zbyli, to już nikomu szkody nijakiej nie wyrządzą. Bacz[10] jaki mróz. A rąk pewno nie mogą opuścić, bo im chrzęści w stawach pomarzły – uciął dowódca. – Za mną, jeno cicho sza.

Z wolna zbliżyli się do lodowej połaci, na tle której, pośród poskręcanych gałęzi drzew, widniały dwie wyprężone sylwetki ludzkie, rosnące, w miarę zmniejszania się odległości, do nadnaturalnych rozmiarów. Blask miesiąca polśniewał na nagich bokach straszydeł.

– Uch, ktoś tutaj wyprawiał jatki – sapnął Masław. – Ci ludzie wiszą.

– Paniczu, toż to nasi ludzie! – zawołał któryś z drużynników o bystrzejszym wzroku.

Wszyscy rzucili się przez zaspy i już stali przy trupach, przytrzymując pochrapujące z lęku konie. Dwóch mężczyzn przywiązano za nadgarstki do konaru tak niskiego, że wyprężonymi palcami stóp dotykali zdeptanego śniegu. Oszronione czupryny opadały ze zwieszonych głów, osłaniając twarze.

Bruno spróbował odgarnąć włosy z lica wisielca. Ułamały się z cichym trzaskiem, przesycone zamarzającą parą oddechu – znak, że dyndając, żyli jeszcze czas jakiś. Sponad wiechcia słomianych wąsów patrzyły mętne, ponure oczy.

– Radgost, Radgost i Lubek, łowiec – rozległo się w szeregu. – Licho tam. Napędziliśmy na nich Prusów, niby ogary na łanię.

– Ano – Masław kucał nad wydeptanym w śniegu kręgiem – poznaję trop owych suczych synów. Musieli trafić tu z wieczora, jeszcze prószyło po burzy.

– Lubek… I Radgost, że też właśnie jego Boruta nie ostrzegł na czas. Zawżdy dla niego taki łaskaw…

– Nie gadaj po próżnicy Czarnku, jeno skrzesz ognia. Trza sprawdzić, może który uszedł, może jeno tych dwóch… – Bruno odetchnął głęboko. – Nielub był z nimi! Dobku, Kiko, szukać mi go bez zwłoki! Rusz się, Masławie!

Równocześnie szczęknęło krzesiwo i po hubce rozpełzł się czerwonawy żar, oświetlając wydęte policzki Czarnego. Zatrzeszczały ciskane w zarzewie chruściki, a Masław, który pomagał w nieceniu ognia, mruknął do towarzyszy:

– Jeśli i Nielub poległ, nie wracać nam do Rokitna z takową wieścią. Stary Wilk się wścieknie, łby nam poukręca. Lecz kto by pomyślał, jako nie gdzie indziej, jeno przy onym skrócie urządzą sobie zimowisko.

– Jak nic Lubek, miast popielic, szukał galindzkiego zwierza – Czarny przypalał już wyciągnięte z sakwy smolne łuczywo – cięgiem by się mścił za swoją Danutę. A wszak od nich ją kiedyś brał, drugiem[11] i swakiem[12] się mienił. No i masz tu drużbę z Prusami.

Tymczasem Bruno, zobojętniały na sine, podobne do wyschniętych konarów zwłoki swych grodowych myśliwych, odnalazł w śniegu głębokie ślady oprawców.

– Hej, bywaj tu z łuczywem! Baczcie między chrusty.

Gorejące coraz jaśniej pochodnie stłumiły blask miesiąca. Krwawe światło zatańczyło na pniach, nadając poskręcanym gałęziom i trupom o twarzach pełnych zastygłej męki pozory ruchu i życia. Brzeg poniósł echo pohukiwań i nawoływań poszukujących.

– Są truchła, w rokicinach!

W gęstym murze zeszłorocznych trzcin została wycięta niewielka polanka. Na lodzie stały dwa duże, plecione szałasy, resztki paleniska czerniały na sterczącym z dna głazie. Nietrudno było odtworzyć przebieg wydarzeń. Uchodzący przed pościgiem Prusowie również skorzystali ze skrótu po tafli jeziora. Los sprawił, że wyszli w zadymce wprost na obozowisko łowców. Może, obciążeni łupem i brańcami, zostawiliby ich w spokoju, ale nie Lubomira, starego wroga, wiecznie niesytego zemsty za spalone domostwo i zgładzoną małżonę. Uderzyli znienacka, któż mógł się spodziewać napaści po całym dniu szalejącej zawiei.

– Lasota. A wtóry Siwy – Kika przewracał kikutem prawej dłoni zlodowaciałe, chrzęszczące zwłoki. – Owi zaś, bez łbów, to Prusy. Nożami naszych porżnęli, a wtenczas ktoś ich mieczem pochlastał. Musi Lubek, ten ci nawet we śnie broń przy boku ściskał. Czerepy zasię swojacy truchłom odjęli i na żalnik ponieśli.

– A Nielub? Nie masz go w jacie? – dopytywał się Bruno.

– Uszedł! Uszedł! – pełen radości głos Masława dolatywał spoza zeschłych rokicin. – Z łuku utłukł suczego syna, co się za nim wypuścił – rozpromieniony przewodnik biegł w kierunku ogni, z trudem wyciągając nogi z zasp nawianych na kępę – i konia wziął!

– Niechaj będą pochwaleni Jasza i Łado gardzina[13]. Może go nynie Boruta osłoni w kniei – westchnął najmłodszy potomek rodu Wilków, po czym zerknął z lekkim zażenowaniem na złoty krzyż zwisający mu na piersi. – Kędy pognał? Wyraźny trop?

– Ździebko jeno zawiany, prosto ku północy wiedzie. Ścigali ji. Jak nic pognał na Wiłową Topiel. Tam się za nim nie zapuszczą. Złego się lękają.

– W konie. Trza Nieluba znaleźć, zanim go mróz zetnie – Bruno już wskakiwał na siodło. – Kika i Czarny ostańcie. Zbierzcie naszych i włóżcie w jamę. Powrócim po truchła. A szukajcie radgostowego tobołka, może się gdzie zapodział. Nóż w nim nieboszczyk chował, po Nielubowym oćcu pamiątkę. Nie pożałuje wam Nielub miodu za znaleźne. Uwińcie się migiem, a traficie za nami po śladach. Czołem!

Wywijając pochodniami jeźdźcy minęli w pędzie przeszyte strzałą bezgłowe ciało Prusa i wpadli w odwieczny las. Wyznaczeni do spełnienia grzebalnego obowiązku zawlekli sztywne jak kłody trupy na skraj jeziora i poczęli rąbać dół w lodzie. W nim zamierzali złożyć zmarłych. Przykryci szklistymi bryłami, zlanymi dla pewności szybko marznącą wodą, bezpieczni od drapieżnego zwierza, będą oczekiwać na powrót druhów i daleką drogę ku rodzinnym żalnikom. Pobici Prusowie mieli tu pozostać, jako żer dla wilków.

Pomiędzy Wiłową Topielą a masywem nieprzebytych puszcz i mokradeł ciągnących się aż po wielkie rozlewiska Galindii jest samotne jezioro. Latem prawie niedostępne z powodu otaczających je bagien, zimą strzegły jego tajemnic wiły, drzemiące pod lodem topielce, duchy powietrzne, a nade wszystko groźba gniewu bożka Beruty, wraz z bratnim Rokitą władającego niepodzielnie ziemią i wodą w mrocznych ostępach mazowieckich borów.

Stojący w zenicie księżyc oświetlał połyskliwą taflę lodu. Wskroś białej pustaci sunął czarny punkt – człowiek. Człowiek śmiertelnie zmęczony, sądząc po tym, jak często upadał i z jakim trudem powstawał na nogi. Młody, niezbyt wysoki, ale muskularny mężczyzna, biegł powolnym truchtem, który wyrywał mu z piersi chrapliwy wizg i kłęby pary osiadające szadzią na twarzy, w której dawno utracił już czucie. Jego niezwykle długie, jasne włosy, splecione w niedbały warkocz, pokrył szron, zmieniając fryzurę w lodowy sopel. Dmący podczas zawiei wicher nie uprzątnął śniegu, ale spiętrzył go w szeregi regularnych zasp. Gdyby nie owe zaspy Nielub, gdyż to on właśnie uchodził przed pościgiem łowców znacznie groźniejszych od galindzkich chąśników[14], mógłby biec jeszcze bardzo długo. Znał sztukę wytrwałego, miarowego biegu, mogącego trwać całe dnie i pozwalającego zagonić tropioną zwierzynę na śmierć lub przemierzać bezdroża szybciej od konnego posłańca. Na nic się jednak owa umiejętność zdała w głębokim do kolan kopnym puchu. A wszak liczył, że na gładkiej powierzchni jeziora odbije się od pościgu, potem zaś znajdzie kryjówkę, w której zdoła rozniecić ogień, zanim siarczysty mróz wyssie zeń życie.

Stanął i łapiąc rozpaczliwie w usta lodowate, nieruchome powietrze, obejrzał się wstecz, tam gdzie jego samotny, wijący się ślad znikał wśród chaszczy porastających kępy Wiłowej Topieli. Zbadał wzrokiem przebytą przestrzeń, zastanawiając się, jak długo truchło konia, który złamał nogę w wykrocie, może zatrzymać watahę wygłodniałych wilków. Starał się uzmysłowić sobie, gdzie był, gdy dobiegł go przedśmiertny kwik rozszarpywanego wierzchowca. Chyba niezbyt daleko, nie zdoła dotrzeć na czas do przeciwnego brzegu, na skraju którego wznosiły się trzy potężne, rosochate drzewa. Na nich skupiała się cała nadzieja ściganego wędrowca. Dotarcie do nich oznaczało wielką wygraną – kilka godzin życia, może nawet do świtu, gdy mróz jest największy, ale śmierć wydaje się lżejsza. Teraz zrozumiał, że nawet to nie będzie mu dane.

Wydobył z łubia łuk i zbadał cięciwę. Nie był to długi łuk bojowy, lecz krótka zabawka przeznaczona do polowań na futerkowy drobiazg, jednak sporządził go na wzór broni używanej przez plemię matki, podobnie jak nieznane Mazowszanom łubie[15]. Dziwował się łuczarz, którego poprosił o pomoc w robocie, stukał się w czoło, gnąc i klejąc drewno, ale widząc wynik zachodów, wnet wziął się za powielanie wyrobu. Łuk nie miotał pocisków nawet w połowie tak silnie, jak owe zapamiętane z dzieciństwa, ale był dość tęgi, a tej nocy uratował Nielubowi życie, zatrzymując nacierającego z mieczem w garści Prusa. Jednak w przewieszonym przez plecy kołczanie pozostały tylko trzy strzały z kutymi grotami. Inne, przeznaczone do polowań na kuny i ptactwo, nie mogły zatrzymać drapieżnika.

Sięgnął do kaptorgi[16], aby wydobyć srebrny pierścień, jedyny dar od matki, który przysłała mu, gdy ukończył dwudziesty rok życia. Chyba jako świadectwo, że pamięta o jego istnieniu lub o swoim chciała przypomnieć. A może i jeszcze o czymś, jako że właśnie wtedy, gdy ujrzał dar, sporządził ową niezwyczajną broń. Musiała mać mieć o synu wieści dokładne, najpewniej od jakiego współmieszkańca z Rokitna, który miał możność zwędzić jego rękawicę, gdyż pierścień pasował jak ulał na prawy kciuk. Pozwalał szybko i bez zmęczenia słać strzały z łuku o wschodniej budowie, jednak wymagał odmiennego chwytu cięciwy i układania brzechwy[17] po prawej stronie majdanu[18]. Nie wiedział tego wszystkiego łuczarz i dlatego jego wytwory cieszyły się umiarkowanym powodzeniem, ale Nielub uczył się takiego sposobu strzelania niemal od kołyski, inny podpatrzył dopiero u mazowieckich łowców.

Zgrabiałe palce namacały zekier[19], ale tym razem natrafiły w kaptordze również na rzecz cenniejszą: nóż. Nareszcie odzyskany, rodowy znak. Symbol jego pochodzenia. Pomyślał, że Dola[20] jak zwykle zakpiła z jego pragnień, bo pewnikiem wkrótce przyjdzie mu się pożegnać z wszelakim materialnym dziedzictwem, ale mimo wszystko poczuł się pewniej, świadomy, że jest coś, co sprawia, że czuje pośród pustki zimowej nocy więź z dziadami, długim łańcuchem istnień oczekujących nań we mgle zaświatów.

Na jasno oświetloną powierzchnię jeziora wypadła ciemna sylwetka zwinnego zwierzęcia. Za nią druga, trzecia… dziesiąta. Wielkie stado, złożone przynajmniej z trzydziestu sztuk, formowało półksiężyc, przybliżając się błyskawicznie.

Nielub wzniósł w górę spojrzenie błękitnych oczu, w których odbił się srebrzysty owal miesiąca.

– O jasny Panie, Księżycu dostojny, zaświadcz w Nawi[21], jako bez trwogi odszedłem – wyszeptał spękanymi od mrozu wargami.

Ale nie była to do końca prawda. Poza tym obmierzłym wydawał mu się zgon od wilczych kłów. Poczuł gniew i wielki żal do losu, że niedane mu jest ginąć w jakiejś szlachetniejszej potrzebie, że nie spocznie na grodowym żalniku[22], a jeśli już, to urnę wypełnią popioły jakowyś resztek ze smakowitego posiłku watahy.

Przyjął postawę. Łuk ułożył się w dłoni i zatrzeszczał, gdy naciągnął zimową cięciwę splecioną z końskiego włosia. Zafurczało i pierwszy z szarych cieni padł, kopiąc lód w chrapliwej agonii. Drugi pocisk, wypuszczony wnet po pierwszym, ugodził równie celnie. Jeszcze raz skowyt poniósł się po lodowej równinie. Jednak stado zbliżało się nieprzerwanie, choć kilka słabszych sztuk przystanęło, aby posilić się ciałami martwych towarzyszy. Łucznik wypuścił ostatnią strzałę.

Dziesiątka jeźdźców wypadła z pokrywających Wiłową Topiel zarośli. Przed nimi zabłysła powierzchnia jeziora, jasna jak ostrze miecza w promieniach księżyca.

– Jest tam! – zawołał Bruno, wyciągając w dłoni ogarek pochodni. Serce zabiło mu żywiej. Stracił już nadzieję, gdy mijali ogryzione do czysta końskie kości.

– Jazda! Szyp[23] mu zbrakło! – wrzasnął Masław.

Dziesiątka puściła się galopem po ośnieżonej tafli.

Wilki dopadły strzelca. Przewodnik, wielka czarna bestia, skokiem na pierś obalił człowieka.

Bruno rozorał ostrogami boki chrapiącego z wysiłku i strachu wierzchowca. Odrzucił głowę w tył i wydał donośny okrzyk, który przetoczył się nad puszczą. Zatrzymał watahę w biegu.

– „Wilczy duch” – pomyślał Masław. – „Z dziada na wnuka piętno przechodzi”.

I oto wpadli już pomiędzy zwierzęta. Masław zeskoczył z siodła i przeszył oszczepem zwartego z łucznikiem drapieżcę. Rozległy się wycia i skowyty, gdy pozostali kroili i zaganiali pochodniami w las szarą zgraję. Zmagania nie trwały długo. Wilki uciekały gromadą, kryjąc w zarośla osmalone pyski.

Wybawcy otoczyli leżącego.

– Nielubie, żyjesz? – Bruno zlazł z parskającego rumaka i odrzucił precz dymiący ogarek łuczywa. – Co z nim?

– Napoczęty, dyć nie zjedzony – zachichotał z ulgą stary tropiciel.

Olbrzymi potomek rodu Wilków pochylił się nad przyjacielem i podniósł go jak piórko, potrząsając przy tym energicznie:

– Hej, Nielubie, ocknijże się do diaska. Zali ci jędze głuchotę zadały, abo co?

Ten wciągnął ze świstem powietrze.

– Dobrze, już dychać mogę – wykaszlał – wżdy[24] puść, bo co mi basior całych kości ostawił, to ty w mig pokruszysz do reszty.

Otarł z twarzy ślady zwierzęcej śliny i podciągnął rękaw burki. Mankiet z grubej skóry na lewym przedramieniu znaczyły ślady kłów.

– Nie zwykłem nosić takowej ochrony, aleć ów krótki łuk czegoś bije cięciwą. – Poruszył na próbę palcami. – Cała. Gdyby mnie za nieowitą ucapił, odgryzłby rękę bez chyby.

– Do przyszłych Godów lepiej się spod pierzyny na krok nie ruszaj – zamamlał Masław. – Całą miarę szczęścia, co dla cię Rod[25] na przyszły rok przeznaczył, w jedną noc spożytkowałeś.

– Może to być, bo skąpo mi onego udziela – przyznał Nielub. – Wszystkich porżnęli?

– Wszystkich – potaknął stary.

– A wy tu skąd?

– Wyszliśmy ku wam na spotkanie. Po prawdzie z naszej winy chąsa na wasz obóz w burzy się napatoczyła. Ano traf – wzruszył ramionami. – Dola taka. Lecz o tym później. Trza byś się wnet ogrzał, bo cię zimnica pokręci. Tyli mróz.

Teraz dopiero poczuli, jak spocone w gonitwie ciała zaczyna kąsać lodowaty oddech nocy. Konie drżały, strzepując z boków płaty marznącej piany, a para buchająca z ich chrap zgęstniała, jak gdyby bliski już świt pragnął zamrozić wszelkie życie przed swoim nadejściem.

– Trza dać źrebcom wytchnienie. Staniemy na popas, dopóki nie dojdą nas Czarny i Kika – zarządził Bruno.

– Tutaj? – Spycimir potoczył wzrokiem po martwej tafli jeziora, zbryzganej teraz krwią i pokrytej sztywniejącymi truchłami drapieżników, po czarnej ścianie zaklętej puszczy i porośniętych chrustami kępach Wiłowej Topieli. – Przeklęta kraina.

– Tutaj – Bruno nie obawiał się żadnego demona, człowieka ni zwierza, prócz bestii skrytej gdzieś na dnie własnej duszy. – Spytek i Dobek, weźcie skóry z pokotu, z tych mniej porżniętych. Pójdziem na jaki ostrów ogień niecić.

Załadował Nieluba na własnego zziajanego ogiera i ruszył na czele gromady w kierunku zarośli. Wyszukali kępę otoczoną olszyną i murem wikliny, udeptali śnieg, wnet zaścielony zdartymi z wilczych ścierw skórami, po czym rozniecili ogień.

Nieluba zaczęło telepać z zimna i zmęczenia, więc przysunął się ku coraz żywiej buchającym płomieniom. Czując na zlodowaciałych policzkach bolesne uderzenia żaru, wydobył zza pazuchy kaptorgę, by wsunąć do niej pierścień. Znowu przypomniał sobie o nożu. Sięgnął powtórnie, rozsupłał lnianą szmatkę i jął podziwiać swą od dawna niewidzianą schedę. Wydała mu się nad wyraz mizerną. Nie tak pamiętał ją z dzieciństwa. Nóż był stary, oprawny w wyślizganą i startą przez dziesiątki ludzkich dłoni kość zwierzęcą. Zdobił ją ryt dziwny, wykonany przez jakiś dawno zaginiony w mrokach dziejów lud, przedstawiający ni to ludzką, ni to zwierzęcą rogatą postać wplecioną w konary drzewa o niezwykłych, sierpowatych liściach. Krótkie, nie dłuższe od palca ostrze pokrywała czarna patyna, ale nie stało się kruche.

– Masz go? – ucieszył się Bruno, zaglądający druhowi przez ramię. – Kazałem Kice szukać radgostowego tobołka, wiedząc, że jeśli wyjdziesz cało z przygody, zapragniesz odzyskać pamiątkę. Jakeś go dostał?

– Zamarudziłem nieco przy sidłach. Kiedym wracał ku jacie, wpadły w obóz Galędy. Radgost, niechaj Weles powiedzie go zachodnim szlakiem, zoczył mnie z dali i cisnął zawiniątko wprost ku mnie. Pochwyciłem, ani wiedząc, co kryje. Wraz owczarza w łeb zdzielili. Lasota i Siwy leżeli martwi, pewnikiem nawet się nie ocknęli przed zgonem. Łuk porwałem, co leżał przy koniach, wszelako nijak nocą w zamieć szyć. Trza było uchodzić. Ledwo co pęta przeciąłem i oklep dunąłem w las.

– Łyknij sobie, należy ci się po takowej nocce – Unisławowic podał łucznikowi parujący dzban zagrzanego przy ogniu miodu. – Dobry, wystały, dziad na Gody stągiew z loszku wydobył.

Zamarł na odgłos kopyt dudniących z dala po lodzie, ale to nadciągali Kika i Czarny, wypełniwszy grzebalny obowiązek. Okrzyknęli się z daleka, przypadli do Nieluba, wypytywali. Ale ten, zmęczony, odburkiwał niechętnie.

Zapadło milczenie. Posilali się chlebem i zimnym mięsiwem, pociągali z krążącego wokół dzbana. Ogarniało ich ciepło i znużenie. Kiedy Masław dźwignął się, aby podsycić stos, spostrzegł, że jego towarzyszy zmógł sen. Ten i ów, zakutany po nos w płaszcze i skóry, zaczynał pochrapywać miarowo. Stary zmiarkował, że zdałoby się wystawić stróżę, ale nie miał serca budzić zdrożonych. Przysiadł podle ognia i przymknął powieki. Pomyślał, że tylko na chwilę…

Nielub śnił, że za zwartym murem olszyny, po chrzęszczącym dziewiczym śniegu, krąży Boruta. Starzec odziany w brunatne barwy puszczy. Bóg bez twarzy, zgasłej w mroku połatanego kaptura, wielki łowca, pan zwierząt i drzew, o stawach potrzaskujących z mrozu jak gałęzie świerków. Łaskawy myśliwcom Leśnik, bartnik niezrównany, który wiosną budzi roje głosem leszczynowej piszczałki tak tęsknym, że kto z ludzi posłyszy ową melodię, chodzi jak błędny i schnie od niepojętych tążeń[26]. Zaś teraz, u schyłku mroźnej nocy, Boruta drepcze wpatrzony w nieodległy płomień obozowego paleniska i wskazuje energicznie na wschód, gdzie na niebo wypełza szarość przedświtu. Pewnie ostrzega przed nadchodzącym, którego wkrótce powitają w obozie. Ten jest wysoki i bardzo chudy, cały spowity w biel, bielszą nad śniegi, jaśniejszą od tarczy miesiąca. Szczerzy zęby, błyskające jak polerowana stal, a z głębokich oczodołów łypią czerwono straszne ślepia, podobne do żarzących się węgli. Sadzi wielkimi susami, a w kościstej dłoni wznosi okrwawiony sierp…

Ocknął się z jękiem trwogi. Usiadł gwałtownie pomimo obolałych mięśni i odrzucił precz okrycie z cuchnących skór. Wszyscy spali. Z wygasłego ogniska bił w pobladłe niebo słup szaro-błękitnego dymu, ale w chaszczach Wiłowej Topieli trwały jeszcze cienie nocy. Bez chwili namysłu jął budzić towarzyszy. Podrywali się szparko i bez zbędnych słów sięgali po miecze i topory. W ich świecie mocny sen nie był luksusem, lecz grzechem. I oto właśnie zgrzeszyli śmiertelnie. Dopiero gdy wszyscy zbrojnie stanęli w kręgu, Bruno zapytał szeptem:

– Co się dzieje?

– Złe idzie ku nam od wschodu – odszepnął Nielub, wciąż będący pod przemożnym wpływem koszmaru.

– Widziałżeś co?

– Mór widziałem we śnie. Ode wschodu nadciągał.

Bruno i pozostali wybałuszyli ślepia na łucznika. Nikt się jednak nie wyrwał z przekpinką, widząc jego twarz tak pobladłą i zroszoną potem, że zdawała się świecić w półmroku.

– Choroba ji bierze – zawyrokował wielki woj. – Majaczy z gorączki.

– A ja ci powiadam, że Śmiercicha gotowa nas była zbudzić, do Nawi biorąc. Leszy mnie ostrzegł. Nieraz przeróżne mary śniłem, a wiedziałem po przebudzeniu wraz – majak to jeno. Nie tako nynie czuję. Naisto złe się poprzez topiel podkrada – Nielub szeptał nieskładnie, ale z głębokim, niemal nabożnym przekonaniem.

Żaden z drużynników nie zlekceważyłby przepowiedni żercy lub nawet byle kołuda, co z lotu jastrzębia przyszłe losy wróży, jednak Nieluba znali od lat i nie słynął on z wieszczego daru. Potrafił wprawdzie wypuścić strzałę w cel dla innych niewidoczny, ukryty we mgle, chaszczach lub nawet za wzgórzem, ale na tym polegała ich zdaniem pierwszej wody biegłość w łuczniczym rzemiośle. Nigdy dotąd nie zastanawiali się, z jakich zmysłów korzysta, mierząc bez użycia wzroku.

Stali więc zmieszani, ważąc wartość wizji strzelca, gdy panującą ciszę przedświtu zmącił cichy trzask pękającej gałęzi. Dźwięk dobiegł ze wschodu. Wszyscy wstrzymali oddech. Po chwili usłyszeli łopot skrzydeł i dźwięczne zawołanie „waua” zimującego na mokradłach nura. Zwątpienie zniknęło. Coś spłoszyło ptaka.

Bruno wskazał na północ i ruszył, mierząc kroki, pomiędzy olchy. Pozostali podążyli za dowódcą, zręcznie stawiając stopy w wydeptanych śladach. Tylko Masław i Nielub zamarudzili chwilę. Tropiciel rozgarnął węgle ogniska i cisnął w żar wiązkę chrustu, potem jął szybko nagarniać śnieg pod skotłowane skóry i burki, formując iluzję śpiących postaci. Łucznik dopadł zwalonych na kupę bagaży i przetrząsnął kołczany kompanów w poszukiwaniu bojowych strzał. W mig wybrał sporą wiązkę, różniących się po prawdzie grubością i długością brzechwy, jak i rodzajem grotu, jednak przy odległości na jaką zamierzał strzelać dopasowanie pocisku do łuku nie miało dlań większego znaczenia.

Gdy podsycony ogień zamigotał pierwszymi płomykami, wszyscy trwali już w zasadzce. Ani jedno słowo nie padło, gdy kryli się za krzakami, odruchowo formując szyk. Nielub wysunął się na kraniec lewego skrzydła, aby wyraźnie widzieć kontury celów na tle oświetlonej przez stos polany, i jako pierwszy dostrzegł nadciągające w ciszy białe postacie. Na moment doznał paraliżującej grozy, jako że wydały mu się żywcem przeniesione z sennego koszmaru. Zaraz jednak zorientował się, że to bałtyjscy zwiadowcy spowili się w sztuki płótna zrabowane w mazowieckich chałupach. Trzech zbrojnych podkradło się na skraj obozu. Stanowili czujkę znacznie liczniejszego oddziału, który na dany znak wychynął z zarośli. Chąsa, która zrezygnowała z pościgu za łucznikiem, pozostawiając rozprawę ze zbiegiem wilczej zgrai, składała się z dziesięciu ludzi. Teraz było ich co najmniej dwudziestu. Zapewne natrafiwszy na szlaku na grupę pobratymców, połączyli siły i postanowili powrócić, aby pomścić na drużynie Bruna hańbę ucieczki. W gromadzie przestali się lękać okrytej złą sławą okolicy, a może żądza krwi okazała się silniejsza od zabobonu. Wiedzieli, gdzie Nielub stracił wierzchowca i słusznie spodziewali się, że grupa zdrożonych Mazowszan, niezależnie od rezultatu poszukiwań, stanie w tej okolicy na popas. Postanowili powtórzyć atak na śpiących, tym razem lepiej go planując.

Zwiadowca uniósł dłoń. Gromada Prusów ruszyła, przedarła się z trzaskiem przez zasiek olszyny i wpadła na polanę. Zazgrzytały dobywane ostrza, zalśniły uniesione topory. Na skulone wokół ognia kształty posypały się ciosy. Napastnicy nie usłyszeli cichego świstu za plecami, a w zasadzie następujących po sobie świśnięć, tak szybkich, że zlały się w jedno. Dwóch Galindów, którzy nie brali udziału w mniemanej rzezi, trzymających za uzdy cztery nieosiodłane konie, przygotowane zapewne do transportu zdobyczy, padło z przeszytymi krtaniami. Przerażone luzaki zatańczyły w miejscu, starając się strącić z pysków martwiejące dłonie, ale okutane szmatami kopyta nie zadudniły po lodzie. Zwierzęta również starannie przygotowano do podchodów.

– Bij! – basowy ryk Bruna wzbudził echa wśród zamarzniętych bagien. Mazowszanie wyskakiwali z kryjówek. Choć ciśnięte oszczepy jeszcze szybowały w powietrzu, Prusowie już padali w zryty śnieg. Na ich karkach wyrastały pierzaste brzechwy. Nielub nie tracił czasu na zmianę pozycji. Klęcząc na śniegu, słał strzałę za strzałą, starając się przerzedzić szeregi nieprzyjaciół nim dojdzie do zwarcia i trzeba będzie uważać na swoich. Dysponując bojowymi strzałami z poczwórną lotką i podwójnym nacięciem, strzelałby dwukrotnie szybciej, teraz jednak, dysponując wiązką przypadkowo zebranych, przeznaczonych do łowów pocisków, musiał w momencie nakładania na cięciwę ocenić długość i wyważenie każdego z nich, i uwzględnić poprawkę przy celowaniu. Robił to jednak odruchowo i tak błyskawicznie, że nikt postronny, widząc, jak raz za razem naciąga łuk, nie śmiałby przypuścić, że strzelec przeklina swoją powolność.

Ostrzegawczy wrzask: „Stwen! Astits en baltan!”[27]. Zabrzęczała stal. Ponad śniegami poniosły się okrzyki i jęki. Ognisko wybuchło snopem iskier i zgasło, przywalone ciałem przeszytego oszczepem człowieka. Wyrastający o głowę ponad zmieszany tłum wojownik zakręcił mieczem młyńca i błyskająca białkami oślepłych oczu głowa Galindy zawirowała w powietrzu. Strumień parującej krwi chlusnął na twarz Bruna. Ten zadrżał i z jękiem oblizał zbroczone wargi. Kiedy poczuł w ustach metaliczny smak, wiedział, że nie powstrzyma dłużej wybuchu dziedzicznego szaleństwa, które rosło mu w piersi przez całą księżycową noc, spędzoną wśród oprószonych srebrnym blaskiem pustkowi. Szary świt przybrał dlań barwę szkarłatu. Cisnął precz tarczę, rozdarł giezło na piersi, zrywając z niej złoty krzyż, i zaniósł się zwierzęcym wyciem.

Miecław odruchowo wypuścił z dłoni drzewce oszczepu, który utkwił w ciele potężnego Prusa, i wzniósł rozczapierzone palce dla odczynienia uroku. Zadźgany, zdało by się truchło już i padlina, zajechał go w łeb okutym kijem. Stary wykopyrtnął się w śnieg, próbował pełzać, wstawać, ale całkiem pociemniało mu przed oczami. Nie czuł gdzie góra, gdzie dół, macał na oślep zmrożone grudy. Tuż dwóch chąśników z sulicami. Przyskoczył Kika z toporem, zdzielił pierwszego przez szłom, aż zadźwięczało. Drugi ucapił go za tarczę, zdarł z prawego ramienia. Nigdy jej Kika nie mógł dobrze do kalekiej ręki przytroczyć. Wnet poczuł w piersi zimne żelazo. Zwalił się obok Masława. Ten przewidział już ździebko, zobaczył tuż martwe, wybałuszone ślepia druha. Wyrwał trupowi topór, ciął płasko, dźwigając się na boku. Rozległ się skowyt, gdy obuch zgruchotał wrogowi kolana.

Nielub poderwał się i pobiegł, przeskakując rozrzucone ciała, tam, gdzie zwalisty cień Bruna miotał się w gęstwie walczących. Stanął za plecami ogarniętego bojowym szałem kompana, który wył, ścinał, charczał i wystawiał swą obnażoną pierś na uderzenia stali. Łucznik wiedział, że opętany żądzą mordu, przemieniony w bestię i silny jak bestia odmieniec toczy z ust białą pianę, nie czuje bólu ani znużenia, przeżywa występną rozkosz, zadając śmierć. Począł szyć raz po raz, pozornie na oślep. Mierzył w szmer oddechu, skrzyp śniegu, ledwie majaczące cienie pruskich wojów, bezbłędnie wysyłając w zaświaty tych, którzy mogliby z odległości cisnąć śmiercionośne żelazo w potomka rodu Wilków. O tych, którzy znaleźli się w zasięgu klingi przyjaciela, nie dbał. Ich odrąbane głowy i kończyny spadały w krwawe błocko u stóp berserka[28].

– Uch! – sapnął Dobek, puszczając wirujący czekan w ślad za ostatnim z pruskich zbójów, który zbyt późno zdecydował się na ucieczkę. Ostrze stuknęło, zagłębiając się między łopatki, ciało z chrzęstem osunęło się w zaspę i zapadła cisza, zakłócana tylko warczeniem Bruna, którego miecz wciąż jeszcze ciął ze świstem powietrze, poszukując nieobecnych wrogów.

Potyczka była skończona. Zimowy świt wstawał wolno, oświetlając zbryzganą szkarłatem polanę pośród pokrytej białym całunem krainy nieskończonych borów i mokradeł. Ze skłębionych chmur zaczynały opadać ku czubkom odległych świerków pierwsze wirujące figlarnie płatki śniegu, mającego sypać przez wiele dni, jak gdyby nawet okrutni bogowie tych dzikich ostępów pragnęli ukryć przed swym wzrokiem krwawą arenę pogranicznych waśni.

IIZEMSTA

 

(ROK 1033, PIERWSZA JESIENNA PEŁNIA, PŁOCK)

Purpurowa struga krwi spływa wzdłuż lśniącego w słońcu zbrocza[29]. Miecz utkwił głęboko w brzuchu wielkiego Prusa, przeszył wątpia, wbił się w kręgosłup. Nie sposób go wyrwać. Nielub czuje, bardziej czuje niż słyszy, jak ostrze zgrzyta pomiędzy kręgami. Wszystko, dosłownie wszystko – plusk jeziora, szelest liści, brzęk komarów i nawoływania rybitwy – zagłusza przerywany charkotliwym oddechem jęk zranionego Galindy. Dłonie konającego, które w pierwszym paroksyzmie bólu upuściły oręż, zaciskają się teraz na szyi oprawcy, gdy ten z niepojętym okrucieństwem wierci mu krwawą jamę w żywocie. A im mocniej potężne paluchy duszą nabrzmiałe tętnice, tym większa panika ogarnia Nieluba i tym rozpaczliwsze czyni wysiłki, by wyszarpnąć miecz – uwalaną juchą przepustkę do wolności. W uszach łoskot, szum, przed oczyma poczynają tańczyć czarne plamy. Ale nie lza[30] oderwać oczu od lśniącej stali. Cenna jest, cenniejsza niźli dech, w niej wola jego zaklęta. Jęk zmienia się w zawodzenie, skomlenie, zwierzęce bezrozumne wycie, ale Nielub już tego nie słyszy. W pociemniały świat, gdzieś spoza krawędzi widzenia, wpełzają larwy-mary, potwory wylęgłe w królestwie Welesa[31]. Dostrzega jeszcze wyraźnie ostatek jawy, w nim swoje dłonie ściskające białą rękojeść, drobne i dalekie, uwalane posoką, która tryska teraz by krasny zdrój, ale poza nimi nie ma już podsłonecznego świata. Zamiast niego rozciąga się posępna szara równina Nawi, na której kłębią się łuskowate wyrodki podziemi. Żmije, gady, poczwary, krety i ropuchy. A spoza mgieł, w zimnym blasku lodowych łuczyw, nadchodzą upiory. Widma ludzi, których zabił. Nawet w tym, podobnym do odległej błyskawicy, błękitnym świetle rozpoznaje swoje barwy na upierzeniu strzał sterczących z ich trucheł. Widzi wyraźnie sine twarze, których niegdyś nie dostrzegł skupiony na celowaniu w nieosłonięte pancerzem szyje, oczy, krocza i karki. I żal mu teraz, i wstyd, a wszak z nimi przestawać będzie po wiek pod bezgwiezdnym stropem innego nieba. Wyciągają na powitanie podobne do kurzych łap dłonie. Już sięga ku nim, na spor, na wieczystą drużbę, kiedy dostrzega jeszcze jedną zjawę. Światosław, z krzywym, kpiącym jak za życia uśmieszkiem, przedziera się poprzez trupi zastęp. Nielubem szarpie straszliwy gniew, paląca, żywa nienawiść i… budzi się z okrzykiem na barłogu w jamie płockiego grodu.

To tylko sen, majak, ale i wspomnienie okrutnej jawy. I okrutnej Nawi. Nie przyniósł mu miecz upragnionej wolności, znowu tkwi, jak wieprz w chlewie, w wilgotnej norze i patrzy na upstrzone gwiazdami niebo poprzez grube dębowe pręty oddzielającej go od świata kraty. Po kościach rozpełza się zimnica, z dnia na dzień silniej nim trzęsie. W ustach suchość, rozpalona głowa zda się wielka, obrzmiała jak nadęty wór. I jak we śnie mary czają się wokół, gotowe lada chwila wychynąć z cuchnącego mroku. Ale teraz przynajmniej na nie ma sposób.

Sięga pod przepocone giezło ku kościanej, rzezanej przedziwną sztuką rękojeści noża zawieszonego na piersi. Ostatni ułamek złota z galindzkiego skarbu dał stróży, by zwolili mu zachować w lochu ten niepozorny kozik. – „Cacka chcę rzezać, czas szybciej minie” – tłumaczył. To i zwolili odmieńcowi, za sztukę złota wartą dwa konie z rzędem. I nic im nie szkodziło, że ją w rzyci skrytą trzymał – dobrze choć, że toczona, gładka była. Mamrocze zaklęcie i wciska głębiej ostrze w kościaną, pasowaną pochwę. Musi wysunęło się ociupinę, gdy ciskał się we śnie, osaczony przez zmorę. I przez ową szczelinę pełzną teraz ku niemu piekielne pokraki. Nie pojąć, jak lata całe nosił ów kozik bez otulenia wieszczego ostrza, wystawiony kiej golec na lodowate podmuchy welesowych wichrów. Dziw, że nie oszalał. Dlatego nie żal mu złota – on uniósł największą cenność z zagrabionego dobra. Ową pochewkę, wiek temu spasowaną z nożem, posiadającą moc tłumienia zgubnej siły tkwiącej w czarniawym kawałku żelaza. Warto było dać się uwikłać w zbrodniczą wyprawę, zostać katem i oprawcą. Bo choć zdarzało mu się odbierać życie, to nigdy potąd nie czuł się mordercą. Nigdy przelana krew nie zbrukała go tak bardzo, aże zda się po gardziel. I nic to, że na powrót królewskim rozkazem wtrącony został w jamę, choć przykazane sprawił, miecz Skumandowy do Płocka przyniósł, a z nim i dwa inne, w trójcę krwawą złączone przybyły. Nic to – na wolę pewnikiem nie dziś, to za miesiąc puszczą, byle go zimnica do cna nie umorzyła. Bo oto przez przedziwne zrządzenie Doli uwolnił się od wpływu zaświatów. Może nie ze wszystkim, może tylko panowanie nad owym wpływem zyskał, ale mimo choroby, słabości i opuszczenia, pierwszy raz w życiu czuje się pewnie, czuje, że władzę nad swoim losem posiadł i może wreszcie odmienić stan, posiadanie, a nawet owo imię nieszczęsne, pacholęce, nie ku sławie wojackiej wróżące.

Siny blask miesiąca wpadł poprzez kratę w czeluść lochu, formując jasny, zda się materialny słup w zawilgłym powietrzu, i poczyna wędrować po zakamarkach ciemnicy. Ukazuje sylwetki mieszkańców pieczary wykopanej w surowej glinie nadwiślańskiej skarpy. W sąsiednim, oddzielonym przegrodą z drągów dole siedzi w kucki spowity w czarną suknię i zawój Zadar, skopiec[32]. Przez lata, będąc niewolnym u musliminów[33], mowy swojackiej i imienia nie przepomniał, a nijak się do chodzenia w gaciach wezwyczaić nie może. A wżdy go one w jajca, ostawione na skwarnym piasku odległej krainy, nijak cisnąć nie mogą. Nie śpi. W bladej, nalanej twarzy połyskują spod przymkniętych powiek wyblakłe od słońca ślepia. Zda się – zawsze na wpół czuwa, widzi i słyszy wszystko, choć żywi w nim tyle co w omszałym głazie. Z drugiej strony, za kolejną drewnianą barierą, śpi dziewka, Zenda, która sama o sobie powiada, że jest ostatnią z dzikich wojowniczek, co jak bają starzy siały niegdyś postrach wśród mazowieckich mężów, nim wywędrowały z biegiem Wisły gdzieś hen ku północy. Niejednego uczyniły ślepcem lub oberżnęły mu owe klejnoty, za którymi Zadar tęsknić musi. Gładka jest, choć ruda i ździebko piegowata, a jej lśniącą w miesięcznym blasku skórę znaczą ciemnymi smugami wydziergane grubo pokraczne wizerunki czaszek, wilków i drapieżnych ptaków, choć Nielub zawżdy prześmiewa się, że te ostatnie bardziej do chorych kuraków wydają się podobne. Takoż ryś na jej lewym cycku to całkiem kocur z obciętym ogonem. – „Bacz, by ci się do mleka nie dobrał” – powiada, kiedy go chęć na przekpinki najdzie, bo lubi drażnić przecherę. Podoba mu się, kiedy kraśnieje na gębie, a jej modre, figlarne oczy poczynają miotać skry. Klnie przy tym jak stary Wiking, a i pięścią zdzielić potrafi nie gorzej od Normanda. Każdego, tylko nie jego, jasnowłosego łucznika.

Zadar i Zenda, skopiec i Amazonka, niczym para z dziecinnej baśni, co ją stare niańki snują w zimowe wieczory. Towarzysze galindzkiej wyprawy i sąsiedzi w jamie, ale przyznać trzeba, że Zenda do ciemnicy niejako na własną prośbę trafiła. Nie wiedzieć kiedy i czemu tak trzy pajęcze nicie żywotów Rodzanice[34] zaplotły. A były wplotły i czwartą, tego, co najbardziej i sprawiedliwie winien w lochu sczeznąć, wypaczonego chorą żądzą Izbora, czy też Gizura lub Ruryka, jak go pono u Rusów i Waregów zowią. Nielub, który żadnego z owych mian nie miał za prawdziwe, przezwał go po swojemu Pisanką, bo ów miał całe ciało pokraszone w różnobarwnie wykłute wzory niby jajo obiatne. Że i palca nie było gdzie do skrawka niepopisanej skóry przyłożyć – jeśliby kto takiego padalca chciał gołą ręką tykać. Inna rzecz, że nie lada jaki rzemieślnik owe zawijaski, gmerki i runy na włochatym cielsku kłuł, długo musiałby u niego terminować ów niezguła, co zendowe cycki i tyłek poznaczył. A jednak to Pisanka właśnie, ten gid i odmieniec, pierwszy na swobodę się wydostał, jemu grododzierżca zlecił krwawy łup na Lednicę powieźć i przed oczy króla podsunąć na znak, że spełniła się polecona zbrodnia. Więc teraz Nielub, choć nigdy potąd obrzydliwcowi dobrze nie życzył, gotów jest modły zanosić do Dadźboga o powodzenie dla posłującego.

Z dala przeciągle nawołują straże, słychać chrzęst skórzni na żwirze majdanu. Nie wiedzieć czemu ten dźwięk przypomina Nielubowi o sennym koszmarze. Znów widzi zastęp umarłych i wraży cień Światosława. Lubuje się tym wspomnieniem. Będzie się przeklętnik po wiek wąkronił w ciemnej krainie, umykając czeredzie łuskowatych stworów. Oby go pochwyciły, oby pasy paszczękami zeń darły. Za to, że sioła mazowieckie łupił, ludzi w niewolę przedawał, Nieluba jedynego miłowania pozbawił.

Mimo woli cofa się więzień pamięcią do nieodległego, letniego dnia, kiedy Dola, nie wiedzieć na dobre, czy też na złe, przywiodła go pod osmalone wały płockiego grodu. Nie pragnął tej wycieczki, ludzi takoż nie chciał oglądać, zbolały był jeszcze po stracie – wolał z łukiem i sulicą[35] uganiać się za zwierzem po puszczy. Zmęczyć się, zbiegać przez cały dzień, by wieczorem bez marzeń zasnąć gdzieś na piaszczystym suchym wzniesieniu, nawet ognia nie niecąc – tak sobie radził z tęsknotą, co kiej szypa ostra utkwiła mu w piersi. Ale Bruno napierał się, że mus im Miecława odwiedzić. Prawda, że ten odkąd cześnikiem na dworze pozbawionego korony Mieszka został, cały czas w Polsce[36] bawił i brakło mu czasu rodowych odwiedzać. Mógł się więc Bruno za bratem stęsknić, lecz Nielub wiedział, że nie tylko o to mu szło. Pragnął druga z zastoiny wyrwać i na świat powieść. Dumał, że tak żałość od niego odpędzi.

– „Miecław krótki jeno czas na Mazowszu popasa. Nie zdoła do Rokitna zawitać. Mus mu z grododzierżcą się rozmówić, robów a cieśli do odnowienia wałów powieść, kamieniarzy biegłych w sztuce wznoszenia pallatium, ze świata przybyłych, do roboty przysposobić. A wszystko to nim król na stan przybędzie. Ruszmy jutro, we dwa dni u grodu staniem, z bratem się zobaczę, a może to być, że akurat na orszak mieszkowy trafimy, to i na gody pójdziem” – sulił mu bez ustanku kompan, więc się koniec końców, choć bez zapału, zgodził na wyprawę.

 

(ROK 1033, PIERWSZA PEŁNIA PO LETNIM PRZESILENIU, PŁOCK)

W dwa lata po ruskim najeździe Płock nadal czynił przygnębiające wrażenie. Od poniszczonych wałów z dala niosło wonią spalenizny, a okazałe, niedawno jeszcze lśniące świeżo obrobionym drewnem i kamieniem zabudowania, poczerniały od ognia. Zgliszcza już dawno usunięto, a tu i ówdzie złociły się nowe strzechy, jednak wiele jeszcze pracy czekało ludność opolną[37], by dźwignąć gród z ruin i ukończyć rozpoczęte przez Piastowiczów dzieło.

Miecław rozradował się na ich widok. Podjął godnie w pachnącej surowym drewnem izbie kasztelu, zbudowanego na zjazd książęcego dworu. Popili piwska i miodu, powspominali minione. Kiedy mieli już dobrze w czubie, młody cześnik jął wypytywać Nieluba, czy nadal tak celnie z łuku szyje, bezszelestnie potrafi się w gęstwinie pod wrogi obóz podkraść, cudzy trop w gąszczu znaleźć, a swój mylić. Na koniec otwarcie rzekł, że Bolesławowic nakazał mu zręcznego człeka do pewnej misji wynaleźć i myśli, żeby ją znajomemu łucznikowi powierzyć. Ale ten tylko w pijackim żalu łbem potrząsał i zarzekał się, że już mu wojaczka zbrzydła. – „Dosyć żem ludzi na tamte światy wysłał – powtarzał – chodzą za mną a narzekają. Cięgiem ich widzę, nieledwie czuję, jak mnie za sukmanę szarpią. Weźmijże innego, co mar nie dostrzega, a mnie ostawcie w pokoju”. Potem zwalił się na ławę w kącie świetlicy i głośno zachrapał. Ale udał sen jeno, bo nie nadużył trunków. Naisto dość miał nagabywań. A nie chciał też szczerze rzec braciom, co po prawdzie o owych ciągłych wojnach, chąsach i grabieżach myśli – że cudze to zmagania, normańskie. Onegdaj ze wschodu przyszli, Rusami się mieniący, aby Mieszkową koronę na głowę Bezpryma wsadzić, bo im się jeden polski władca milszym wydał od drugiego. Złupili Mazowsze, popalili grody, ludzi narżnęli lub pobrali w jeństwo – uszli w swoje strony, syci krwi i dobra. Nie ma prawie roku, by jakiś Wiking, z tych co to u Prusów mir mają, kiej mu w kiesce pusto, nie skrzyknął gromady Galindów, Sambów, Jaćwingów i nie poszedł z chąsą ku Wiśle. A wszystko to, odkąd, jak prawią starzy, od Poznania i Lednicy przybyły normańskie hufce pod wodzą starego Mieszki. Złupiły Mazowsze, popaliły grody, ludzi narżnęły lub pobrały w jeństwo – ale nie wróciły ku sobie. Ostały na wiek, a wraz z nimi normański ład, normańskie daniny, normańskie wojny. A że Miecławowi po drodze z onymi, tedy lepiej już milczeć i sen udać. Po prawdzie sam Nielub dopiero od niedawna podobne dumki zaczął snuć. Może trzeba poczuć gorzki smak przegranej, której ani tęgim toporem, ani chybką strzałą odrobić się nie da, żeby rzeczy w ich prawdziwym kształcie ujrzeć.

Blisko południa już było, kiedy zbudził ich pachołek, co wpadł do izby z krzykiem: „Król jadą!”. Miecław zerwał się, jakby go warem oblali i wybiegł na majdan w takim pośpiechu, że aż pasa zapomniał. Bruno za nim w dyrdy poleciał, niosąc ów zapomniany rzemień, żeby sromoty nie było, jako to wiadomo – lepszy wielmoża goły, niźli rozpasany. Nieluba też zaraz przepędzili służebni, od których ciasno zrobiło się w komnatach. Nosili ręczniki, cebry, dzbany, szorowali wiórami stoły i podłogi. Uciekł przed gwarem pod stajnię, gdzie stało w gotowości tylko kilku koniuchów.

Pomyślał, że pewnikiem znać po nim trudy nocnego godowania i przejrzał się w pełnym korycie. Nic krzepiącego nie zobaczył, jął więc włosy przygładzać i szorować gębę lodowatą wodą. Stwierdził przy tym, że mus mu się ogolić, a nie chcąc na zatłoczone komnaty po swój tobołek wracać, wydobył, choć z ociąganiem, ów nóż zawieszony na piersi. Nosił go wtenczas w zgrzebnej drewnianej pochewce, którą sam z dwóch deszczułek cisowych wziętych z warsztatu łuczarza sporządził. Tylko szczęśliwy traf sprawił, że, miast lipy lub sośniny, użył posiadającego tajemną moc cisu, jako że nie znał jeszcze potęg zaklętych w swej jedynej rodowej pamiątce. Wiedział tylko, że czarniawe ostrze zawsze, bez nijakiego wecowania, ostre jest jak wiór krzemienny, a rękojeść przy dotknięciu potrzaskuje i szczypie, niby sierść wygrzanego na słońcu kocura, kiej go pod włos posmyrać.

Jął gładzić lico, spozierając na swe niewyraźne odbicie i tak się w tym zajęciu pogrążył, że aż przysiadł na przeciągły głos rogów rozbrzmiewający spod bramy grodowej. Zamarł z nożem przy twarzy, skulony za plecami stajennych i wybałuszył oczy na nadciągający orszak królewski. Nie z podziwu, w jaki wprawiłby widok potężnych rumaków, zbrojnych pancernych i kolorowych szat dworzan byle prostaka – wszak widywał już podobne pochody – ale dlatego, że tuż przy moszczonym skórami wozie, na którym spoczywał wciąż niemocny po czeskim wygnaniu Mieszko, jechał w lśniącej kolczudze, powiewający kitą barwnych piór na złoconym szyszaku, Światosław. Tenże Światosław, co nie tak dawno wraz z ruską chąsą łupił mazowiecką, a i polską ziemię, wspierając powracającego z wygnania Bezpryma. Za jego to sprawą i jemu podobnych Waregów[38] utracił koronne klejnoty, wraz z tymi najbardziej każdemu mężowi miłymi, słabujący na piernatach król. Za jego to sprawą gród cuchnie spalenizną jak żalnik po strawie[39], owdowiałe białki[40] po opolach płaczą, jęczą niewolni het w świat uprowadzeni. Ale nic to widać nie znaczy. Żadne sądy ani wróżda[41] nie dościgną biegłego w wojennym rzemiośle zbója, nie jego winy snadź w lik idą, lecz zbrojne ramię, tak długo cenne dla władców, dopóki łeb nosi na karku.

Nielub poczuł, że ogarnia go gorączka i nie może zaczerpnąć tchu. Kto wie, co byłby uczynił, może pobiegłby naprzeciw pancernego rycerza i zakończył żywot z mieczem w piersi, gdyby trzymanym w zaciśniętej dłoni nożem, o którym całkiem był zapomniał, nie rozorał sobie twarzy od ucha aż po wyszczerzone w wilczym grymasie zęby. Pociekła krew i oto stał się dziw, którego prawie nikt w panującym zamieszaniu nie spostrzegł. Ledwie czerwone krople padły na ciemne ostrze, to zapełgało błękitem i rozbłysło na podobieństwo polerowanego srebra. Jednocześnie zraniony osłabł, świat mu w oczach pociemniał, a wrzawa panująca na podwórcu zmieniła się w cichy szmer, dobiegający jakby zza wielkiej dali. Orszak wydał mu się znacznie liczniejszy niż przed chwilą, bo każdego zbrojnego otoczyło kilkoro towarzyszy spowitych w szare, niby zetlałe a powiewne płaszcze, o głowach okutanych w kaptury skrywające lica, siedzących na karych szkapach o rozdętych brzuszyskach, co nadawało im pozór wielkich czarnych świń. Jeden tylko Światosław pozbawiony był niezwykłej świty. I nie dziwota, bo nikt, kto zobaczyłby go w tej chwili oczami Nieluba, nie chciałby przebywać w takim towarzystwie. To, co ścieliłosię w pyle dziedzińca u kopyt jego wierzchowca, nie było li tylko rzucanym przez zwierzę i jeźdźca cieniem. Rojowisko ciemnych, gibkich kształtów, podobnych raz do skradających się wilków, raz do kłębiących się łasic, podążało śladem Warega, wpijając w niego nienawistne spojrzenie rozjarzonych jak karbunkuły ślepiów. Stwory owe wydawały się tylko czekać sposobnej chwili lub stosownej komendy, aby rzucić się na nieświadomego ich obecności rycerza. A choć nie nazbyt wielkie, ani nawet dość materialne, budziły w sercu tak śmiertelną grozę, że Nielub utracił resztkę sił i z jękiem osunął się na ziemię.

Kiedy się ocknął, zmierzchało już. Leżał w stajennej szopie na sianie, upstrzonym jasnymi plamami, rozsianymi przez ostatnie promienie zachodzącego słońca, przeszywające wyplatane z wikliny ściany. Pod strzechą kwiliły jeżyki, u żłobów tupały i pochrapywały źrebce. Czuł mocny zapach ziół i końskiego potu i bardzo pragnął, aby nie zbudziła się w nim pamięć minionych wydarzeń, niwecząc spokój ogarniający jego myśli i cały zda się przedwieczorny świat. Skrzypnęły drzwi, zawirowały lśniące drobiny kurzu i do stajni wszedł Miecław, a wraz z nim ostre jak klinga miecza wspomnienie królewskiego orszaku.

– Ato żeś się pochlastał – zadudnił głęboki, lekko schrypnięty od wywrzaskiwania komend głos cześnika. – Kiej niedorostek. Pierwszy raz gębę goliłeś, czyli ci jeszcze ręce od trunku dygotały?

– Światosław! – Nielub nie zwracał uwagi na prześmiewki. Poderwał się z leża i dukał bezładnie. – Ów zbój w księżej drużynie jechał. Ten sam co to Jemiołkę… I wasze Rokitno gwałtem brał…

– Król ku nam przyjechał, nie ksiądz[42] – Miecław jakby niczego poza Nielubowym przejęzyczeniem nie słyszał. – Pamiętaj o tym, jeśli chcesz łeb na karku zachować. Korona to nie jeno błyskotka, co ją pan cesarz mogą przez babią zdradę wziąć i w loszku schować. To sakrament, dany na wiek od Kyryi Krysti. I nie moc ludzka się onego zrzec, jak nie moc ludzka się krztu albo rodu swego zrzec.

– Co ty mi tu o klejnotach i tytułach prawisz? Czyś oczadział? Toż ja Światosława widziałem jako i ciebie widzę! Onego gada, cośmy mu z Brunem wieczystą wróżdę poprzysięgli!

– Nynie to królewski człek. Jeśli Pan tej krainy, a tako i twój, i mój, winy mu darował i na służbę wziął, nic nam do niego – młoda jeszcze, ogorzała twarz wielmoży wyrażała doskonałą obojętność. Tylko ledwie widoczne w mroku oczy z dziwnym błyskiem świdrowały Nieluba. – Zresztą ponoć raz jeden go widziałeś, a i to z daleka. Nie oskarżaj, kiej pewności mieć nie możesz. Niejeden Wareg nosi owo miano.

– Mam pewność. Takoż i ty masz pewność, skoro żeś się o jego miano wywiedział – wysyczał ten z wściekłością. Wrył mu się w pamięć obraz szarego świtu i długiej łodzi odbijającej od wiślanego brzegu. I pogardliwy, krzywy uśmiech stojącego u steru Rusa, który, uszedłszy zajadłej pogoni, uwoził wśród łupów także niemałą część Nielubowej duszy. Podczas gdy jemu w porannej mżawce zamokła cięciwa. Pierwszy i jedyny raz w życiu zapomniał w gorączce pościgu o łuczniczym przykazaniu, by w słocie przede wszystkim cięciwę chronić. To i strzała poszybowała niemrawo i plasnęła w wodę z dala od burty. Jakby ją dzieciuch z lada zabawki wypuścił, a nie najprzedniejszy w mazowieckiej ziemi łucznik. Rozrechotał się tedy Rus na całe gardło. Daleko, daleko i długo niósł się ten śmiech nad mętnymi falami, nawet wtedy, gdy dłubanka zniknęła we mgle.

– Gdzie Bruno? – zapytał. – Prowadź mnie do niego. Z tobą już mi się gadać nie chce. Gdyby ksiądz sobie upodobał wściekłego psa, co ci mać rodzoną zagryzł, takoż byś onego chronił.

Miecław postąpił krok naprzód, unosząc władczo głowę. Wielki był i zwalisty, jak wszyscy mężowie w jego rodzie, więc teraz jego czarna, krótko przycięta broda zawisła groźnie nad łucznikiem.

– Brata posłałem z wicią do Włodzisławia[43]. Wróci za dwa, trzy dni, tedy pogawędzicie.

Nielub pojął, że starszy z Wilków przewidział jego zamiary. Tylko Bruno mógł walczyć ze Światosławem, mógł rzucić mu w twarz wyzwanie i oskarżyć przed całym dworem. Co więcej, silny jak tur, miał szansę pokonać doświadczonego Warega w pojedynku na miecze lub topory. Tego wszystkiego nie mógł uczynić nieznany strzelec, smard[44] nieledwie, który w dodatku nie nawykł do ciężkiej kolczugi ani do szermierki. Choć akurat o własnych szansach w starciu zupełnie nie myślał. Pewien był, że nawet gdyby przeciwnik odrąbał mu obie ręce, to i tak zdołałby zębami ruskiej przywłoce gardziel rozszarpać.

– I to wiedz jeszcze – ciągnął cześnik – że przykażę stróży mieć na cię baczenie. Nie zwolę ci wejść na komnaty w czas godowania. Znam durne dumki, co ci po głowie chodzą.

Spostrzegł bowiem, że Nielub maca się po koszuli.

– Gdzie mój nóż?

– Jać go nie wziąłem – ruszył ku drzwiom, jakby zamierzał odejść, ale nagle zawrócił, położył obie dłonie na ramionach druha, przyciągnął ku sobie i powiedział bardzo cicho zupełnie innym, miękkim głosem: – Nie czas nynie na pomstę, Nielubie. Wierzaj, nie chodzi mi o tego zbója, lecz o życie twoje i brata. Niedola uczyniła króla srogim, głowy łatwo z karków zdejmuje, kiedy mu ktoś okoniem staje i jego woli nie uszanuje. Nie trza mu przypominać, że mus mu dawnych wrogów hołubić. Odmieni się los i przyjdzie pora sposobna wróżdę spełnić, pierwszy ci o tym powiem – zamyślił się na chwilę wpatrzony w ściągniętą twarz, na której miejsce niedawnej wściekłości zajęła bezradność. – Jutro o świcie rozpoczną się łowy. Nagonka już poszła w knieję. Zwierza pod same wały grodowe napędzą, by się król po uczcie nie musiał trudzić. Wiadomo, jako to po godowaniu niejednemu łowcy jeszcze się z czupryny kurzy. Wypuści taki szypę byle gdzie, może Dola sprawi, że w twojego wroga ugodzi. Traf to czysty, nie będą pewnikiem gorliwie takiego niezguły szukać i karać – ujrzał, że zgaszone oczy rozbłysły. – Wżdy tobie się to nie przydarzy, bo cię na łowy nie puszczę. Więcej, nakażę grodowym mieć na cię cały ranek baczenie i ani na krok za wały nie puszczać. Pamiętaj, naprawdę wydam taki rozkaz i zaraz to uczynię.

Wyszedł gwałtownie ze stajni. Jeszcze zza ściany rzucił:

– Twoje statki przez pachołka przyślę. I jadło, bo nie wolno ci od tej chwili na komnaty wchodzić.

Nielub przez chwilę stał zadumany w gęstniejącym mroku. Pomacał się po gębie i dopiero teraz spostrzegł, że ktoś owinął mu szmatą policzek i przyłożył opatrunek z ziół. Niewiele o to dbał, próbując wyrozumieć, co też chciał mu Miecław podsunąć, opowiadając o łowach. Gdyby posłał go w nagonce albo przyobiecał wziąć ze sobą, choćby dla podawania oszczepów, byłby to jawny znak, że godzi się, aby gdzieś w gąszczu wyrównał rachunki ze Światosławem. Ale nie – wszak uczynił go więźniem grodowych wałów, bo że wyda stróży zapowiedziany rozkaz, to pewne. Nie pragnął też, aby się łucznik cichaczem wymknął za bramę, co ten mógł nocą bez trudu uczynić, stając się jednak równocześnie głównym podejrzanym.

Przedpole płockiego grodu od strony północnej, kędy rozciągały się knieje, było teraz puste, oczyszczone ze zgliszczy, wolne od drzew i zabudowań na jakie dwa, trzy strzelania z łuku. Dla przeciętnego strzelca, bo Nielub, wyposażony w tęgi łuk, stojąc na wale, który tu właśnie wznosił się najwyżej i najmniej ucierpiał w czasie oblężenia, mógł przy sprzyjającym wietrze posłać strzałę aż na skraj lasu. Tam, wśród rzadkich krzewów rozstawią się przed świtaniem łowcy w oczekiwaniu na nagnaną zwierzynę. Brunonowy brat znał możliwości łucznika, ale nie spodziewał się chyba, że ten, nawet wspomagany przez wszystkie demony zemsty, dokona niemożliwego. Musiałby na krótki czas zniknąć strażnikom z oczu – to najłatwiejsze. Ale w ciemności poprzedzającej wschód słońca nie będzie widział celu. Gdyby jednak wiedział wcześniej, gdzie powinien upaść pocisk i nauczył się za widoku położenia tego miejsca – miał szansę trafić. Ćwiczył na wypadek takiej potrzeby.

Zatopiony w rozważaniach, które wciąż miał jeszcze za mrzonki, wyszedł ze stajni i powoli zmierzał ku północnym obwałowaniom. Nawet nie spostrzegł, że tarczownicy spod dworcowych wierzei przypatrują mu się pilnie. Widać stosowny rozkaz już został wydany.

Powiedzmy, że okaże się najlepszym z najlepszych – snuł dalej swoją dumkę – dokona, czego nikt inny nie zdoła i trafi w całkowitej ciemności skrytego w krzakach na skraju lasu człowieka. Strzała po tak długim locie nie posiada żadnego impetu. Nie przebije skórzanego kubraka ani nawet filcowej czapy. Umiałby ją jadem napuścić, znał sztukę jadzenia, wystarczyłoby lada zranienie, ale nikt na łowy nie nosi zatrutych grotów. Zbrodnia byłaby jawna.

Tymczasem wspiął się na koronę wału i spojrzał ku puszczy. Słoneczna tarcza znikała już za widnokręgiem, jednak dawała jeszcze dość światła, aby oszacować odległość. Od razu rzuciła mu się w oczy kępa młodych brzóz, jaśniejąca na tle ciemnozielonej ściany boru. Taką to i po nocy dostrzeżesz, oczy pierwej do ćmaku wzwyczaiwszy. Ale weź tu i namów Warega, żeby się na jej tle grzecznie ustawił. I jeszcze strzałę najdź, co zaklęć posłucha i śmiertelnie z takiej dali ugodzi.

Zrezygnowany powlókł się do stajni. Przy wejściu, z dala od siana i strzechy, ktoś wetknął w belkę łuczywko i ułożył jego tobołki, wraz z kawałem pieczeni i skibą świeżego chleba zawiniętą w lniany obrus. W zroszonym glinianym dzbanie pieniło się piwo. Przypomniał sobie o nożu i jął gwałtownie przetrząsać posłanie w poszukiwaniu zguby. Upuścił wprawdzie kozik, gdy osłabł, ale ktoś musiał go zabrać, bo wszak zniknęła i pochewka, którą na piersi nosił.

– Tego szukasz? – zamamlał starczy głos za plecami.

Z głębokiego mroku za żłobami wynurzył się leciwy koniuch. Na otwartej dłoni podsuwał pod światło nożyk wetknięty między cisowe deszczułki i starannie obwiązany rzemieniem.

– Ano tego – Nielub z ulgą sięgnął po swą własność. Starzec cofnął dłoń.

– Z dawna oną rzecz nosisz na szyi? – zapytał jakby z troską.

Dopiero teraz łucznik przyjrzał się uważniej pastuchowi. Ubrany był biednie, w brudne giezło i pofałdowane gacie, szyte znać na kogoś postawniejszego, ale długie, niepostrzyżone kudły spadające na krostowatą twarz i wielka, wyszywana szklanymi paciorkami kaptorga zdradzały jego drugą profesję. Wołchw[45] – dziw, że sobie tak spokojnie pod bokiem świątków Jezu Krysta w samym środku księżego grodu siedzi. Widać i tu lekarza potrzeba.

– Wyście mnie opatrzyli?

Stary skinął niedbale głową i powtórzył pytanie:

– Długo to nosisz?

– Będzie ze cztery roki. Może pięć – wzruszył ramionami i znowu bezskutecznie spróbował odebrać nóż. – Lecz zawżdy był mój, od maleńkości. Mać prawili, że to scheda po oćcu. Oddajcie kozik.

– Jać go nie chcę wziąć, jeno się troskam o ciebie. Po oćcu mówisz? A kto on był, twój ociec?

Nielub milczał, jak zawsze, gdy go kto o rodzica zapytał. No bo jak tu rzec, że nie wie? Nawet miana jego nie zna. Będąc niedorostkiem wymyślał mu różne imiona, czynił w marzeniach walnym wojem lub możnym kmieciem. I odpowiadał śmiało na takie pytania. A potem wstydził się jeszcze bardziej, kiedy prawda wychodziła na jaw.

Koniuch spostrzegł, że nagabywany pokraśniał na gębie i szybko zagadał:

– Ano masz rację, czasy takie, że nie wszystko trza gadać. I nie pierwszemu lepszemu. Nie znasz mnie, acz to wiedz, że ci dobrze życzę i jeno z troski podpytuję. Zwą mnie Pąch.

Chytry bak[46] był z niego, starał się młodego nie przepłoszyć, nim prawdy nie pozna.

– A mnie Nielub – wyrzucił ten z pewną ulgą.

Stary lekko pokiwał głową, jakby to miano wiele wyjaśniało. Znowu podsunął nóż pod łuczywo. Chyba był mańkutem, bo trzymał ostrze w lewej ręce.

– Masz ono cacko od maleńkości, powiadasz? Wżdy będąc otrokiem[47] na szyi go nie nosiłeś, i później takoż, jako że powiadasz: „cztery roki”. Kto go dla cię tedy chował? Możesz to rzec staremu?

– A juści, mogę. Nie rozumiem jeno, czemu was to ciekawi. Pierwej mać, a później, kiedym w Rokitnie ostał, Radgost, owczarz.

– Jeno owczarstwem się ów Radgost parał? – bezzębne usta ułożyły się w coś na kształt uśmiechu.

– Nie, wołchw był, jako i wy. Skądeście zgadli?

– Bo jeno wołchw i to silny wołchw, albo prawy żyrzec[48] może bez szkody dla się nosić to ostrze. Takoż używać, a i to jeno żertwę sprawując, bo do tego ono służy. Nie do golenia gęby, ani krojenia jadła. Nie rzekł ci tego ów Radgost?

– Nie – Nielub wspomniał, jako to się owczarz opędzał, nie chciał mu dziedzictwa oddać, zawsze na później rzecz odkładał. – Pewno miał rzec, jeno nie zdążył. Prusy ji ubiły.

– Nynie pojmuję. Przez niewiedzę nóż na piersi wieszasz, nijak się przed nim nie chroniąc – znowu zakiwała się siwa czupryna. – Takoż byś żmiję pod giezło wetknął, w schedzie ją otrzymawszy, a nie wiedzący, że łacno ukąsić może. To pojmuję. Wżdy nie mogę pojąć – szare, zapłynięte oczy baka rozbłysły i z natężeniem wwierciły się w młodego – czemu żeś umu nie postradał? Cztery roki z wieszczym ostrzem za pazuchą! Gołym, bez pochwy, nie chroniony zaklęciem! Rzeknij prawdę – widzisz nawie?

W Nieluba jakoby piorun trzasł. Niespodzianie wiele spraw dotąd niezrozumiałych ujrzał zupełnie jasno. Poczuł strach, ale i ulgę, bowiem zaiste nieraz mniemał przez ostatnie lata, że mu się w głowie mąci i od umu odchodzi. Usiadł z wolna na sianie i popatrzył z dołu na Pącha, dla którego poczynał żywić głęboki szacunek.

– Siądźcie podle mnie, mam tu dosyć jadła na wieczerzę dla dwóch – zaprosił starego. – Poradźcie, co mam z pamiątką po oćcu czynić. Przecie jej nie wyrzucę ani obcemu nie oddam. Na coś ją mać dla mnie chowała.

Wołchw chętnie skorzystał z zaproszenia. Przykucnął i sięgnął po dzban z piwem. Pił długo, nim wąsy otarł i ponowił pytanie:

– Nawie widzisz? Dziadów i upiory, i wije, i mamuny, czarty błotne abo leśne, południce[49] i latawce[50]? Widzisz ich wszystkich? Może nawet bogów widujesz? Bo jeśli nie, to duszę musisz mieć ślepą i głuchą jako pień spróchniały.

Szeptał ochryple, prawą garścią coraz mocniej ściskając Nielubowe ramię. A kiedy ten zaczął opowiadać, jako widział, jeno nie pojmował czemu i co widzi, taka się oskoma na te opowieści w ślepiach starca pojawiła, jakoby konał z głodu, a oto mu stół zastawiony kto pokazał. Więc wspominał łucznik swoje widzenia, owe nagłe i przerażające przebłyski innego, i głosy słyszane w ciemności wspominał, te straszne, sykliwe i głuche głosy, przemawiające w nieznanych językach. Albo i znanych, co było po stokroć gorsze. A wołchw chłonął jego słowa. Słuchał pilnie – tak słucha się słów objawienia płynących z ust proroka.

Na koniec Nielub zdał sprawę ze swej porannej, najwyraźniejszej jak dotąd wizji, nie kryjąc przy tym uczuć żywionych do Światosława. Nie mógł wszak być ów szczery wieszczek szpiegiem królewskim. Dopiero gdy zapadła cisza, Pąch ułamał kawał chleba i począł go memlać w bezzębnych ustach.

– Masz moc – stwierdził po długiej chwili. – Musisz mieć moc, skoro widzisz zjawy, wszelako nie mają one do ciebie przystępu. Nie lada po kim tę zdolność dziedziczysz. Z innego nawie życie by wytrzęsły, powlokły duszę przed tron welesowy. A ciebie niechają. Wiesz coś dzisiaj uczynił, kiej żeś się po licu chlasnął? Żertwę złożyłeś, zrosiłeś ofiarny nóż krwią własną – to tak, jakobyś sam siebie na obiatę przeznaczył. A one cię zrazu nie wzięły, jeno moc widzenia się w tobie wzmogła. Bo to ostrze potrzebuje krwi, widziałem ze swojego barłogu w stajni, jako ogniem rozbłysło twoją juchą skropione. Jeśli chcesz nóż zatrzymać, karm go od czasu do czasu, jeno nie sobą. Zarżnij jakiego zwierza, najlepiej czarnego. Kuraka, psa albo prosię. Może z czasem co poniektóre duchy słuchać cię zaczną, usłużą albo przepowiednią uraczą. Acz niebezpieczne to. Możesz takoż nóż u mnie zostawić, na Łysiec abo ku Ślęży go poniosę. Żercy go dla cię przechowają, z korzyścią twoją i własną – znowu ślad pożądliwości zalśnił mu w oczach.

– To powiadacie, jako przez obiatę można władzę nad owymi widmami zyskać? – Nielub zdawał się nie słyszeć propozycji. Sięgnął zdecydowanie po swoją własność i tym razem wołchw oddał mu nóż bez sprzeciwu.

– Dla znającego to fraszka. Ciebie co najwyżej jakaś życzliwa nawka[51] usłucha, cień dziadowy albo uboże[52] z przyjaznego domu. Choć i to warte fatygi. Zasię nieprzychylne widma i złe bogi cięgiem cię męczyć będą, wizje straszne podsuwać, na manowce mamić, ku zbrodni namawiać. Największą rozkosz im sprawisz, tnąc onym ostrzem ludzką gardziel. Nie dbają one o świnię czy koguta. Skoro jednak chcesz nóż zatrzymać, to jeszcze ci rzeknę, że gdzieś musi być zapodziana pochwa spasowana do rękojeści. Może się to stać, że kiedyś, niby to przypadkiem, najdziesz ją we świecie. Tak działa czar właściwy rzeczom zaklętym – części całości szukają się wzajem i bez siebie istnieć nie mogą. Gdyby pochwa zniszczała, wraz rdza nóż stoczy. Więc jeśli kiedyś pochewka do ciebie powróci, a otulisz w nią ostrze, zyskasz prawdziwą władzę i posłuch u sług welesowych. Stracą do cię przystęp, a ty, gdy zechcesz, poprzez żertwę wezwiesz je pod swoje rozkazy. Wżdy póki co, będziesz się z nimi dzień i noc barować… dzień i noc, pomnij. Wszędy cię zwęszą i pójdą w ślad jak wilki za capem. No, pora na mnie. Więcej ci nie pomogę. Noc już, a ty z owym nożem jako dziecię z łuczywem. Mnie takoż nynie[53] muszą nawie widzieć.

Łucznik, który słuchając słów Pącha pilnie nad czymś dumał, przytrzymał starego za kraj szaty.

– Jedno jeszcze rad bym wiedzieć. Co to za stwory w trop za Światosławem ciągną?

– Pewnikiem stróża domowego ognia spod progu jakowegoś domu, którego mir ów Norman pogwałcił. Ktoś przywołał zaklęciem bożęta na ratunek, lecz zbyt słabe, by pomstę wywrzeć. Dziki to woj, a i znak Jezu Krysta na piersi nosi. Tedy włóczą się za nim, czekając sposobnej chwili, iżby klątwę spełnić. Dokuczają jak mogą: konia uskubią, koszmar nocny sprowadzą, pochowają drobiazgi. A jeśli zlegnie złożon niemocą, we śnie życie z niego wyssą.

– Tak tedy rzeczy się mają. – Twarz Nieluba ździebko pojaśniała. – Wierzcie, że wdzięczny wam jestem za troskę o nieznajomego i radę z serca płynącą. Niejedno dzięki waszej gadce pojąłem. Uprzedzony poradzę sobie z czarem.

– To i ty jedno na odchodnym mi powiedz. O oćcu gadać nie chcesz, lecz rad bym wiedzieć chociaż, kto mać twoja. Bajałeś, że nóż dla cię trzymała, a nie pomarła od tego. Czyli wilchwą[54] była?

– Ot kim jest – Nielub wysunął ku światłu prawą dłoń. – Jej to dar.

W migotliwym blasku łuczywa zalśnił na kciuku srebrny pierścień. Wołchw wzdrygnął się i splunął. Poznał jego przeznaczenie i przypomniał opowieści o białkach, co korzystały z takowej zbroi. Odszedł w mrok. – „Nie dziwota, że oćca nie znasz” – mruknął do siebie.

Łucznik pozostał sam. Zamyślony skubał chleb, kręcił z niego gałki i wkładał do ust, chyba nieświadomy, że z łuczywa pozostał jedynie żarzący się czerwono ogarek. W pewnej chwili sięgnął po dzban, uniósł go chciwie, przechylił… I zamarł, przytomniejąc. Powoli odstawił naczynie. Zawiły plan, który skrystalizował się w jego umyśle, nie dopuszczał raczenia się mocnym piwem z grodowej piwnicy. Czekała go długa noc. I pracowita, jeżeli nadchodzący świt miał mu przynieść upragnioną zemstę. Czuł głęboką wdzięczność dla Pącha, nie tylko za wyjaśnienie tajemnicy nękających wizji. Wieszczek nieświadomie podsunął mu sposób na wywabienie Światosława w upatrzone miejsce. Sposób może niepewny, wymagający zapuszczenia się na teren umiejętności dotychczas dla Nieluba niedostępnych, a nawet wręcz zakazanych, ale dający nadzieję na rychłe wyrównanie rachunków z Waregiem.