Pan świata. Maître du monde - Jules Verne - ebook

Pan świata. Maître du monde ebook

Jules Verne

0,0

Opis

Powieść Juliusza Verne z cyklu „Niezwykłe podróże” Jest to kontynuacja powieści „Robur Zdobywca”. Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et française.

Fragment: „Dwudziestego siódmego kwietnia stanąłem w Raleigh, głównem mieście Karoliny Północnej. Dwa dni przedtem pan Ward, dyrektor policyi w Waszyngtonie, wezwał mnie do swego biura. – Panie Strock – rzekł do mnie – zwracam się do pana, jako do agenta zdolnego, przenikliwego, pełnego zapału. Chcę panu polecić trudną misyę. Złożyłem ukłon głęboki. – Jestem całkowicie na usługi pana. Co się zaś tyczy mego poświęcenia... – Tego jestem pewny. Zaraz panu wyłuszczę, o co rzecz idzie. Pan Ward powierzał mi już nieraz sprawy trudne, z których zawsze wywiązywałem się pomyślnie. Posiadałem więc całkowite uznanie dyrektora. Teraz od dłuższego już czasu nie zdarzył się żaden wypadek ciekawy. Bezczynność zaczynała mi ciężyć. Z niecierpliwością więc wyczekiwałem nowego zlecenia. – Słyszałeś pan, zapewne, o niezwykłych zjawiskach w okolicach Morgantonu... Potrzeba zbadać na miejscu, czy zaszłe tam nadzwyczajne wypadki nie przedstawiają niebezpieczeństwa dla ludności okolicznej? Np., czy nie są one zapowiedzię wybuchów wulkanicznych, albo trzęsienia ziemi. Musimy się dowiedzieć koniecznie. Co się dzieje na tym szczycie tajemniczym. Utarło się mniemanie, że jest on niedostępny. Wątpię jednak o tem. Należałoby przedsięwziąć wyprawę doraźną, nie oglądając się na wydatki. Idzie tu przecież o uspokojenie mieszkańców i osłonięcie ich przed możliwem niebezpieczeństwem.... Zresztą może się na Great-Eyry ukrywa banda złoczyńców?... – Czyżby pan przypuszczał?... – Wszystko jest możliwe... Zresztą mogę się mylić... Zależy mi jednak, aby w czasie jak najkrótszym rozwikłać tę sprawę zagadkową. A może Karolinie Północnej grozi opłakany los Martyniki? Wprawdzie góry Allegańskie nie są natury wulkanicznej... W każdym razie jednak należy coprędzej zająć się urządzeniem wyprawy na Great-Eyry, a przedtem jeszcze rozpytać dokładnie mieszkańców. Nie taję, że zadanie to jest bardzo trudne i dlatego powierzamy je panu. – Wdzięczny jestem niezmiernie i postaram się odpowiedzieć godnie położonemu we mnie zaufaniu. – Jeszcze jedno panie Strock: zalecam panu jaknajwiększą ostrożność i dyskrecyę, aby daremnie nie płoszyć mieszkańców. – Rozumiem, panie Ward. Kiedy mam wyjechać? – Jutro. – Pojutrze zatem będę w Morgantonie. – Nie zapomnij pan donosić mi codziennie o przebiegu sprawy. – Będę przysyłał listy i telegramy. Żegnam pana i dziękuję najgoręcej za powierzenie mi tej misyi. Udałem się co prędzej do domu i zająłem się przygotowaniami do odjazdu. Nazajutrz o świcie pociąg pośpieszny unosił mnie do Raleigh, stolicy Karoliny Północnej.”

De nombreux incidents mystérieux se produisent sur le mont Great-Eyry. Des bruits sourds se font entendre, un gigantesque incendie se déclare au sommet de ce mont. Plus tard, des témoins, qui ont entendu un bruit, craignent que le volcan Great-Eyry ne se réveille. L’inspecteur Strock qui est connu pour sa curiosité quasi-maladive est envoyé gravir ce mont, ce que tout le monde croit impossible et n'a jamais été réalisé. Strock échoue et, dépité, rentre à Washington où l'attend une autre mission non moins étrange. En effet, une mystérieuse voiture extrêmement rapide a été aperçue en divers endroits des États-Unis, mettant en danger les passants et autres conducteurs. Puis elle a disparu laissant la place à un nouveau bolide, mais cette fois il s'agit d'un sous-marin. Celui-ci disparaît à son tour et un bolide marin fait son apparition. L'inspecteur Strock est chargé de mettre aux arrêts le ou les mystérieux pilotes. (http://fr.wikipedia.org/wiki/Maître_du_Monde)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 359

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jules Verne

Pan świata Maître du monde

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej Version bilingue: polonaise et française

Na język polski przełożył:M. P.

Armoryka Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak 

 

Na okładce: Léon Benett (1838–1917), Ilustracja powieści Juliusza Verne'a "Cudowna wyspa" (1895),

(licencja public domain), źródło: http://commons.wikimedia.org/wiki/File:'Propeller_Island'_by_Léon_Benett_57.jpg (This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law, including all related and neighboring rights). 

 

Tytuły alternatywne: "Pan przestworzy", "Pan przestrzeni".

 

Tekst polski na podstawie edycji z roku 1905. Tekst francuski na podstawie edycji z roku 1920. Zachowano oryginalną pisownię.

 

Copyright © 2014 by Wydawnictwo „Armoryka”

 

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected] 

http://www.armoryka.pl/ 

 

ISBN 978-83-7950-332-2

 

Pan świata

Ostatnia powieść Juliusza Verne’a

 

 

I. Tajemnicze zjawiska.

 

 

Łańcuch gór, ciągnący się równolegle do wschodniego wybrzeża Ameryki Północnej i przerzynający Stany: Karolinę Północną, Wirginię, Maryland, Pensylwanię, New-York, nosi nazwę Alleganów albo inaczej Apalaszów. Tworzą go dwa pasma oddzielne: góry Kumberlandzkie na zachodzie i Niebieskie na wschodzie. 

Długość Alleganów wynosi około 900 mil czyli 1600 kilometrów, średnia wysokość zaledwie dosięga 1600 stóp. Najwyższym szczytem jest Waszyngton. 

Góry te mało przedstawiają uroku dla alpinistów. 

Na początku 20-go wieku zwrócił jednak na siebie uwagę szczyt Great-Eyry, uważany przez turystów za niedostępny. 

Jako główny inspektor policyi w Waszyngtonie, wziąłem czynny udział w niezwykłych wypadkach, których widownią była tak niedawno Ameryka Północna. 

Great-Eyry znajduje się w górach Niebieskich, w Karolinie Północnej. U stóp jego leży wioska Pleasant-Garden, a nieco dalej miasteczko Morganton. 

Skąd powstała nazwa Great-Eyry [Wielkie Gniazdo]? Może orły, sępy i kondory krążą nad tym szczytem częściej, niż nad innymi wirchami Alleganów? – Przeciwnie, w ostatnich czasach stada skrzydlatych drapieżców zdawały się nawet unikać tajemniczego wirchu, rozpraszając się w najrozmaitsze strony z oznakami niezwykłego przerażenia. 

Jaką tajemnicę kryły te wysokie, strome urwiska? Może jezioro górskie, może lagunę, które tak często znajdujemy nietylko w Alleganach, lecz i we wszystkich innych systemach orograficznych starego i nowego świata? 

A może to krater uśpionego wulkanu, który wybuchnie lada chwila, zlewając na okolicę klęski podobne do tych, jakie sprowadzały wybuchy Krakatoa i Mont-Peleé. Może równinom Karoliny groził opłakany los Martyniki w 1902 roku. 

To ostatnie przypuszczenie zdawało się mieć uzasadnione podstawy. Pewnego razu włościanie, pracujący na polach, usłyszeli jakiś łoskot, głuchy, straszliwy. 

W nocy zauważono ponad górami jakby snopy bladawych płomieni, które odbijając się od chmur zawieszonych poniżej rzucały na okolicę jakieś blaski posępne. 

Z wnętrza Great-Eyry wydobywały się kłęby dymu i pary, zdradzając pracę sił wulkanicznych. Uniesione wiatrem ku wschodowi pozostawiały na ziemi ślady popiołu i sadzy. 

Nic dziwnego zatem, że w obec zjawisk tak niezwykłych, w całej okolicy zapanował niepokój i żądza zbadania tajemniczego szczytu. Dzienniki stanu Karoliny nieustannie potrącały o tak zwaną „tajemnicę Great-Eyry”, roztrząsając pytanie czy pobyt w Morganton, Pleasant-Garden oraz sąsiednich wioskach i fermach nie przedstawia niebezpieczeństwa poważnego; artykuły tego rodzaju rozbudzały zajęcie niezwykłe wśród szerszej publiczności, interesującej się zjawiskami przyrody w ogóle, oraz obawy ze strony tych wszystkich, którym katastrofa groziła bezpośrednio. 

Żałowano powszechnie, że dotąd nikt z turystów nie wdarł się na ten wirch skalisty i niedostępny. 

W promieniu wielu kilometrów nie było żadnego szczytu wyższego, skądby się można było przyjrzeć, chociażby przy pomocy lunety, tajemniczemu Great-Eyry. 

A jednak zbadanie to zdawało się w chwili obecnej prawie koniecznością. Dla dobra całej okolicy należało się przekonać, czy istnieje tam krater i czy wybuch wulkanu nie zagraża stanowi Karoliny. W tym celu postanowiono urządzić wyprawę na Great-Eyry, nie zwracając uwagi na trudność zadania. 

Przedtem jednak zaszła okoliczność, mogąca usunąć potrzebę tej wyprawy. 

W pierwszych dniach września aeronauta Wilker, zapowiedział swój wzlot w Morgantonie, korzystając z wiatru wschodniego balon możnaby skierować ku Great-Eyry, a wzniosłszy się o kilkaset stóp ponad wierzchołek, Wilker, przy pomocy lunety, mógłby zbadać jego tajemnicę. 

Wzlot został wykonany według programu. Wiatr był umiarkowany, niebo czyste i pogodne. Mgły poranne rozproszyły slę pod wpływem promieni słonecznych. Wzrok sięgał daleko. W tych warunkach aeronauta z łatwością mógłby dostrzedz na Great-Eyry obecność dymu i pary, które oczywiście, stwierdzałyby hypotezę wulkanu – o co głównie chodziło. Balon wzniósł się na wysokość 1500 stóp i zawisł w przestrzeni nieruchomo. Wiatru nie było najmniejszego. Lecz co za zawód! Po upływie kwadransa nowy prąd powietrza porwał balon i skierował go ku wschodowi, oddalając od pasma gór. Wkrótce potem dowiedziano się, że opadł na ziemię w pobliżu miasta Raleigh w Karolinie Północnej. 

Wielkie nadzieje spełzły na niczem – postanowiono wprawdzie przedsięwziąć nową próbę lecz w warunkach pomyślniejszych. 

Ponad Great-Eyry widywano wciąż dymy sadzowate, błyski migające, światełka niepewne. 

W pierwszych dniach kwietnia r. b. obawy nieokreślone dotąd zaczęły graniczyć z przerażeniem. Dzienniki rozniosły szybko wieści zatrważające. 

W nocy z 4-go na 5-ty kwietnia straszne wstrząśnienie, któremu towarzyszył głuchy, podziemny łoskot, zbudziło ze snu mieszkańców Pleasant-Garden. Powstała panika powszechna, wywołana myślą, że część górskiego łańcucha zapadła się w ziemię. Wszyscy rzucili się ku drzwiom gotowi do ucieczki, przekonani, że za chwilę otworzy się przed nimi jakaś przepaść olbrzymia, która pochłonie ich, sąsiednie fermy i wioski. 

Noc była bardzo ciemna. Gęste skłębione obłoki zwieszały się nad posępną równiną. Nie sposób było rozpoznać nic. Zewsząd rozlegały się krzyki przerażenia. Spłoszone gromadki mężczyzn, kobiet i dzieci, tłoczyły się po ścieżkach i drogach. Tu i ówdzie rozlegały się wołania: 

– Co to takiego? 

– To trzęsienie ziemi. 

– To wybuch wulkanu... 

– To Great-Eyry przynosi nam zniszczenie! 

Okropna wieść, dobiegła aż do Morgantonu. Godzina upłynęła, a żaden z zatrważających objawów się nie powtórzył. Powoli wszyscy ochłonęli z przestrachu i zaczęli powracać do swych domów. Nikt już nie wątpił, że to jakiś głaz olbrzymi – oberwał się z wyżyn Great-Eyry, każdy pragnął, aby świt co prędzej rozjaśnił ciemności. 

Nagle – około godziny trzeciej – nowy popłoch. 

Z głębi skalistego zrębu wybuchły płomienie, rzucając potoki światła na znaczną przestrzeń nieba. Równocześnie usłyszano grom straszliwy i jakby trzask palących się drzew. 

Co spowodowało ten pożar dziwny w miejscu tak niezwykłem? Z pewnością nie piorun, nikt bowiem nie słyszał jego uderzenia. Materyału dla ognia była moc, góry Niebieskie bowiem i Kumberlandzkie pokryte są gęstym lasem. Cyprysy, latanje i inne drzewa o listowiu trwałym znajdują się tam w wielkiej obfitości. 

– Wybuch!... wybuch!... 

Zewsząd się rozlegały okrzyki przerażenia. 

A zatem Great-Eyry ukrywał w swej głębi krater wulkanu! Wulkan ten, zagasły od tylu lat, a może nawet od tylu wieków, wybuchł znowu. 

Wkrótce więc deszcz rozpalonych do czerwoności kamieni spadnie na dolinę; potoki lawy i ognia zaleją te niwy, lasy, wsi i miasteczka aż do Gleasant-Garden i Morganton. 

Tym razem nic już paniki powstrzymać nie mogło. Kobiety, oszalałe prawie z przerażenia, ciągnąc za sobą dzieci, uciekały ku wschodowi chcąc się oddalić co prędzej od tych miejsc pełnych grozy. Mężczyźni zapakowywali pośpiesznie wszystkie kosztowności, wypuszczali na swobodę bydło domowe, konie, owce, które się rozbiegały we wszystkie strony. 

To skupienie ludzi i zwierząt w noc ciemną, wśród lasów, wystawionych na działanie ogni wulkanicznych, nad brzegiem bagnisk, grożących wylewem, wytwarzało jakiś chaos dziwny. Może nawet ziemia rozstąpi się pod stopami uciekinierów? Może przypływ lawy, zagrodzi im drogę, uniemożliwiając wszelki ratunek?... Rozsądniejsi wszelako nie łączyli się z tym tłumem rozszalałym, którego żadna siła powstrzymać nie mogła. 

Istotnie, blask płomieni zmniejszał się widocznie, można więc było przypuszczać, że dziwny ten pożar zagaśnie wkrótce. Ani jeden kamień nie spadł na równinę, ani jeden potok lawy nie przedarł się przez gąszcz leśny; żaden łoskot podziemny nie wstrząsnął powierzchnią ziemi. Nad równiną zapanowała wkrótce ciemność i cisza. 

Tłum uciekających zatrzymał się w pewnej odległości, gdzie już niebezpieczeństwo zdawało się nie grozić. 

Odważniejsi wrócili nawet z pierwszym brzaskiem dnia do swych ferm i wiosek. 

Około godziny czwartej zaledwie niewyraźny blask różowił jeszcze wierzchołek Great-Eyry. Oczywiście pożar się kończył i można było mieć nadzieję, że się więcej nie powtórzy. 

Bądź co bądź nasuwało się przypuszczenie, że dziwne zjawiska, związane z Great-Eyry, nie były natury wulkanicznej. Mieszkańcom zatem nie groziła żadna katastrofa. 

Nagle, około godziny piątej, ponad grzbietem gór tonących jeszcze w cieniach nocy, usłyszano jakiś szum niezwykły, jakiś hałas dziwny, jakby sapanie miarowe, któremu towarzyszył potężny ruch skrzydeł. 

Gdyby nie mrok poranny, możeby mieszkańcy sąsiednich ferm i wiosek ujrzeli olbrzymiego ptaka, jakiegoś potwora napowietrznego, który, wzniósłszy się ponad Great-Eyry, ulatywał ku wschodowi. 

Przypis 

 

 

II. W Morgantonie.

 

 

Dwudziestego siódmego kwietnia stanąłem w Raleigh, głównem mieście Karoliny Północnej. 

Dwa dni przedtem pan Ward, dyrektor policyi w Waszyngtonie, wezwał mnie do swego biura. 

– Panie Strock – rzekł do mnie – zwracam się do pana, jako do agenta zdolnego, przenikliwego, pełnego zapału. Chcę panu polecić trudną misyę. 

Złożyłem ukłon głęboki. 

– Jestem całkowicie na usługi pana. Co się zaś tyczy mego poświęcenia... 

– Tego jestem pewny. Zaraz panu wyłuszczę, o co rzecz idzie. 

Pan Ward powierzał mi już nieraz sprawy trudne, z których zawsze wywiązywałem się pomyślnie. Posiadałem więc całkowite uznanie dyrektora. Teraz od dłuższego już czasu nie zdarzył się żaden wypadek ciekawy. Bezczynność zaczynała mi ciężyć. Z niecierpliwością więc wyczekiwałem nowego zlecenia. 

– Słyszałeś pan, zapewne, o niezwykłych zjawiskach w okolicach Morgantonu... Potrzeba zbadać na miejscu, czy zaszłe tam nadzwyczajne wypadki nie przedstawiają niebezpieczeństwa dla ludności okolicznej? Np., czy nie są one zapowiedzię wybuchów wulkanicznych, albo trzęsienia ziemi. Musimy się dowiedzieć koniecznie. Co się dzieje na tym szczycie tajemniczym. Utarło się mniemanie, że jest on niedostępny. Wątpię jednak o tem. Należałoby przedsięwziąć wyprawę doraźną, nie oglądając się na wydatki. Idzie tu przecież o uspokojenie mieszkańców i osłonięcie ich przed możliwem niebezpieczeństwem.... Zresztą może się na Great-Eyry ukrywa banda złoczyńców?... 

– Czyżby pan przypuszczał?... 

– Wszystko jest możliwe... Zresztą mogę się mylić... Zależy mi jednak, aby w czasie jak najkrótszym rozwikłać tę sprawę zagadkową. A może Karolinie Północnej grozi opłakany los Martyniki? Wprawdzie góry Allegańskie nie są natury wulkanicznej... W każdym razie jednak należy coprędzej zająć się urządzeniem wyprawy na Great-Eyry, a przedtem jeszcze rozpytać dokładnie mieszkańców. Nie taję, że zadanie to jest bardzo trudne i dlatego powierzamy je panu. 

– Wdzięczny jestem niezmiernie i postaram się odpowiedzieć godnie położonemu we mnie zaufaniu. 

– Jeszcze jedno panie Strock: zalecam panu jaknajwiększą ostrożność i dyskrecyę, aby daremnie nie płoszyć mieszkańców. 

– Rozumiem, panie Ward. Kiedy mam wyjechać? 

– Jutro. 

– Pojutrze zatem będę w Morgantonie. 

– Nie zapomnij pan donosić mi codziennie o przebiegu sprawy. 

– Będę przysyłał listy i telegramy. Żegnam pana i dziękuję najgoręcej za powierzenie mi tej misyi. 

Udałem się co prędzej do domu i zająłem się przygotowaniami do odjazdu. 

Nazajutrz o świcie pociąg pośpieszny unosił mnie do Raleigh, stolicy Karoliny Północnej. 

Przybyłem tam późnym wieczorem, przenocowałem, a nazajutrz rano wyruszyłem w dalszą drogę. Po południu stanąłem w Morgantonie. Miasteczko to zbudowane jest na gruncie wapiennym. W okolicy znajdują się bogate pokłady węgla kamiennego, które wywołały rozwój górnictwa. Obfite źródła mineralne ściągają podczas sezonu licznych gości. W sąsiednich wioskach rozwija się pomyślnie rolnictwo. Mieszkańcy uprawiają z powodzeniem rozmaite gatunki zbóż. Pola leżą przeważnie wśród błot, zarośniętych mchem i trzciną. 

Lasów bardzo dużo. Większość drzew o listowiu trwałym. Brak tylko źródeł nafty, których obfitość cechuje równiny allegańskie. 

Ustrój powierzchni i bogactwo pokładów spowodowały gęstość zaludnienia; liczne wioski i fermy urozmaicają jednostajność lasów i pól uprawnych. 

Eljasz Smith, mer Morgantonu, wysoki, silnie zbudowany, a śmiały i energiczny, liczył już lat przeszło czterdzieści. Zahartowany na mróz i upały, które w Karolinie Północnej bywają niezwykle silne, namiętny myśliwy uganiał się nietylko za dzikiem ptactwem i zwierzyną, lecz nawet za niedźwiedziami i panterami, których bardzo wiele znajduje się w zaroślach cyprysowych i wąwozach allegańskich. 

Eljasz Smith był właścicielem licznych ferm, któremi zarządzał osobiście. Tam też spędzał wszystkie chwile wolne od zajęć, oddając się łowiectwu. 

Zaraz po przybyciu do Morgantonu udałem się do mieszkania p. Eljasza, który o moim przybyciu był już uprzedzony. Wręczyłem mu list polecający od p. Warda. Znajomość zawartą została szybko. 

Zasiedliśmy do stolika i popijając brandy, oraz paląc fajki, zaczęliśmy rozmowę o wypadkach na Great-Eyry i o mojej misyi. Pan Eljasz Smith słuchał mnie w milczeniu i bardzo uważnie. Od czasu do czasu napełniał szklanki. Po oczach błyszczących, z pod gęstych brwi i ożywionym wyrazie twarzy można było poznać, że sprawa zjawisk tajemniczych obchodzi go mocno. Nie dziwiłem się temu wcale: jako najwyższy urzędnik w Morgantonie i właściciel ziemski, zainteresowany był przecież w tem osobiście. 

... Istnienia krateru nie przypuszczam, Allegany bowiem nie posiadają wulkanów. Dotąd nie znaleziono nigdzie popiołów, lawy ani innych śladów wybuchu. 

– A jednak wstrząśnienia, które odczuwano w pobliżu Pleasant-Garden... 

– Wstrząśnienia? – powtórzył p. Smith, poruszając głową z niedowierzaniem. Czy jednak nie były one złudzeniem, wywołanem paniką powszechną? Znajdowałem się wtedy w swej fermie Wildon, mniej więcej o milę od Great-Eyry i nie skonstatowałem żadnych wstrząśnień ani pod ziemią ani też na jej powierzchni. 

– A płomienie, wybuchające z pomiędzy skał? 

– O, płomienie, to rzecz inna!... Widziałem je na własne oczy. Łuna oświetlała niebo na znacznej przestrzeni... Słyszałem też dziwny ogłuszający huk, łoskot... jakby potężny syk kotła, z którego wypuszczają parę. 

– Raporty, przysyłane do pana Warda wspominają jeszcze o dziwnym hałasie, który przypominał jakby uderzanie olbrzymich skrzydeł... 

– Istotnie... Słyszałem coś podobnego... Uważałem to jednak za złudzenie wyobraźni. Nie chce mi się wierzyć, żeby Great-Eyry mógł być gniazdem potworów napowietrznych. Jakże olbrzymim musiałby być ten ptak, żebyśmy u stóp Great-Eyry słyszeć mogli ruch jego skrzydeł!... Tak, w tem wszystkiem dziwna kryje się tajemnica! 

– Wyjaśnimy ją wspólnemi siłami, panie Smith! 

– Przynajmniej dołożymy wszelkich starań. Zaczynamy od jutra, nieprawdaż? 

– Od jutra! 

Udałem się do hotelu dla zarządzenia niezbędnych przygotowań i napisania listu do pana Warda. 

Przed wieczorem zeszliśmy się raz jeszcze dla omówienia wszystkich szczegółów jutrzejszej wyprawy. 

 

 

III. Great-Eyry.

 

Nazajutrz o świcie wyruszyliśmy z Morgantonu, posuwając się lewym brzegiem Sarawby w kierunku Pleasant-Gardenu. 

Obaj nasi przewodnicy – trzydziestoletni Harry Horn i dwudziestopięcioletni James Bruck – silni i nieustraszeni, znali wybornie góry Niebieskie i Cumberlandzkie, na Great-Eyry jednak dotąd wejść nie probowali. 

Powozem zaprzężonym w parę bystrych koni, mieliśmy dojechać do zachodniej granicy Stanu. Zapasów żywności zabraliśmy niedużo, na dwa lub trzy dni zaledwie, nie przypuszczaliśmy bowiem, aby wycieczka nasza potrwać mogła dłużej. Mieliśmy z sobą wołowinę peklowaną, szynkę, pieczeń sarnią, kilka butelek wisky, baryłkę piwa i chleb. Wody dostarczyć nam miały potoki górskie, zasilane częstym o tej porze roku deszczem. 

Mer Morgantonu, jako myśliwy zawołany zabrał z sobą fuzyę i psa, zwanego Nisko. Nisko biegł obok powozu, tropiąc po drodze zwierzynę i miał pozostać w fermie Wildon aż do chwili naszego powrotu z Great-Eyry. 

Niebo było jasne, powietrze chłodne, koniec kwietnia bowiem bywa w klimacie amerykańskim dosyć ostry. 

Wiatr zmienny, wiejący od Atlantyku, od czasu do czasu sprowadzał małe chmurki, które szybko posuwały się dalej ku zachodowi. 

Pierwszego dnia podróży przybyliśmy do Pleasant-Gardenu i przenocowaliśmy u mera, który był osobistym przyjacielem pana Smitha. 

Przyglądałem się z ciekawością okolicy; kręta drożyna prowadziła brzegiem pól uprawnych, bagien zielonych i lasów cyprysowych. Wspaniale wyglądały cyprysy proste i wysmukłe, jakby lekko nabrzmiałe u podstawy; w dolnej części pnie najeżone były małemi stożkami, z których mieszkańcy przyrządzaj ule. Lekki powiew wiatru szumiał wśród blado-zielonych listków, kołysał długie, szare włókna, tak zwane „brody hiszpańskie”, które z dolnych gałęzi zwieszały się aż na ziemię. 

Lasy te wrzały życiem. Z drogi umykały spłoszone myszy, chomiki, jaskrawo upierzone i ogłuszająco gadatliwe papugi, dydelfy, unoszące swe małe w workach podbrzusznych; niezliczone chmary ptaków fruwały wśród bananów, latanii i drzew pomarańczowych, których młode pędy przy pierwszym powiewie wiosny zaczynały już rozpękać; przechodzień z trudnością by się przedarł przez gęstwę rododendronów. 

Wieczorem przybyliśmy do Pleasant-Garden, gdzie przyjął nas bardzo uprzejmie mer miasteczka, osobisty przyjaciel p. Smitha. Podczas kolacyi panował nastrój bardzo wesoły; rozmowa obracała się przeważnie dokoła tajemniczych zjawisk ostatniej doby i usposobienia ludności. 

– Czy w ostatnich czasach nie powtórzyły się żadne niepokojące odgłosy i światła? – zapytałem gospodarza domu. 

– Nie zauważyliśmy nic podejrzanego – odparł. Jeżeli legion szatanów zabawiał się w tych skałach, to widocznie przeniósł się już gdzieindziej! 

– Ba, lecz mam nadzieję, że te duchy piekieł pozostawiły po sobie jakieś ślady, które odnajdziemy niewątpliwie. Od tego tu jestem! 

Nazajutrz, tj. 29-go raniutko wyruszyliśmy w dalszą drogę. Konie popędzane przez woźnicę, mknęły szybko. Otaczający krajobraz z małą odmianą przypominał widoki wczorajsze. Tylko bagna spotykały się coraz rzadziej, w miarę bowiem jak zbliżaliśmy się do gór, grunt się podnosił. 

Gdzieniegdzie, w cieniu olbrzymich buków, kryły się wioski i fermy. Ze skalistych ścian wąwozów i ze zboczów gór spływały liczne potoki, zasilające Sarawbę. 

Flora i fauna była ta sama, co i wczoraj. Zwierzyny mnóstwo. 

– Takąbym miał ochotę wziąć strzelbę i gwizdnąć na Niska – odezwał się pan Smith. Po raz pierwszy w życiu chyba bezkarnie przelatują dokoła mnie kuropatwy i snują się zające!... Lecz dzisiaj mamy co innego na głowie: polowanie na tajemnicę! 

Jechaliśmy dalej nieskończenie długą równinę: tu i owdzie urozmaicały ją kępy latanii i cyprysów. Na skraju horyzontu dostrzegliśmy jakby małe lepianki, kapryśnie budowane i gęsto skupione, wśród nich mrowiły się całe tłumy gryzoniów. Były to wiewiórki z gatunku, zwanego w Ameryce „psami łąkowemi”. Z wyglądu nie były wprawdzie podobne do psów, lecz otrzymały tę nazwę z powodu dziwnie wrzaskliwego głosu, przypominającego szczekanie. Kłusem przejeżdżaliśmy mimo ich siedzib, a jednak trzeba było zatykać sobie uszy. 

Podobne osady zwierzęce nie są w Stanach Zjednoczonych rzadkością. Między innemi przyrodnicy wymieniają Dog-Ville, które liczy przeszło milion takich mieszkańców. 

Wewiórki te są zupełnie nieszkodliwe, lecz wycie ich jest nieznośne, wprost ogłuszające. Żywią się przeważnie trawą i korzeniami. Najulubieńszy ich przysmak stanowi szarańcza. 

Po południu łańcuch gór Niebieskich, oddalonych o sześć mil zaledwie, zarysował się wyraźnie na tle pogodnego nieba, po którem się przesuwały małe chmurki. Góry pokryte u podnóża gęstym iglastym lasem, najeżone ostremi skalistemi wierzchołkami, miały wygląd dziwaczny. Górował nad niemi olbrzymi Black-Dowe, oświetlony promieniami wiosennego słońca. 

– Czy byłeś pan na tym wspaniałym szczycie? zapytałem pana Smitha. 

– Nie – odparł. Wejście jest podobno bardzo trudne, zresztą turyści zapewniają, że nawet z najwyższego punktu Black-Dowe’a nie widać wcale, co się dzieje na Great-Eyry. 

– To prawda! wtrącił tu Harry Horn. Mogę to potwierdzić na podstawie własnego doświadczenia. 

– Może mgły przeszkadzały – zauważyłem. 

– Przeciwnie, pogoda była wspaniała, lecz skaliste krawędzie zasłaniały widok. 

Dzisiaj ponad Great-Eyry nie dostrzegaliśmy ani dymu, ani płomieni. 

Nazajutrz wstaliśmy o świcie. Wysokość Great-Eyry dochodzi tysiąca ośmiuset stóp, równa się więc przeciętnej wysokości Alleganów. Przypuszczaliśmy zatem, że w kilka godzin dosięgniemy szczytu, oczywiście, o ile nie natrafimy na trudności nieoczekiwane, przepaści nie do przebycia i przeszkody, zmuszające nas do zmiany kierunku drogi. Przewoźnicy nie mogli nam udzielić żadnych wskazówek. Najwięcej niepokoiło mnie utarte mniemanie o niedostępności Great-Eyry. Rachowaliśmy jednak, że olbrzymi głaz, który się oberwał podczas zjawisk tajemniczych, zrobił wyłom w zwartym pierścieniu skał i odsłonił wejście na wierzchołek. 

– Czy starczy nam zapasów żywności? – zapytałem pana Smitha – wycieczka może się przedłużyć. 

– O to niech pan będzie zupełnie spokojny, zabieram z sobą strzelbę, a w lasach tych zwierzyny nie brakuje. Mam też krzesiwo... rozpalemy więc ogień... oczywiście, o ile go nie znajdziemy na Great-Eyry. 

– O ile go nie znajdziemy? 

– Dlaczegóżbyśmy go znaleźć nie mieli? któż zaręczy, że ognisko wspaniałych płomieni, które tak przerażały naszych poczciwych wieśniaków wygasło zupełnie. Może w tych popiołach tli się jeszcze jakaś iskierka?... A jeżeli tam istnieje krater?... Jakiż to marny byłby wulkan, przy którymby się nie dało upiec jaj lub kartofli!... Wreszcie zobaczymy!... 

Co do mnie nie miałem wyrobionego przekonania o tem, co znaleźć możemy na wierzchołku Great-Eyry. Spełniałem polecenie wyższej władzy. Ciekawość jednak nurtowała moją duszę. Pragnąłem gorąco, ażeby się okazało, iż Great-Eyry jest źródłem zjawisk niezwykłych, których tajemnicę mógłbym odsłonić, zdobywając przy tem słuszną sławę. 

Przewodnicy poszli naprzód. Ja i pan Smith posuwaliśmy się za nimi wolno i ostrożnie. 

Na los szczęścia Harry Horn skierował się do wąwozu. Kręta ścieżyna prowadziła zboczem stromych skał, gęsto zarośniętych iglastemi krzewami o listowiu czarniawym, szerokiemi paprociami i dzikiemi porzeczkami, przez które trudno się było przedzierać. 

Całe chmary ptactwa zaludniały ten gąszcz leśny. Najhałaśliwiej krzyczały papugi, ostrym głosem rozdzierając powietrze. Zaledwie można było dosłyszeć skrzeczenie wiewiórek, chociaż setki ich przemykały się wśród krzewów. Środkiem wąwozu wił się fantastycznie potok, który wzbierał w porze deszczów i burz, tworząc liczne kaskady. 

Po upływie pół godziny wąwóz stał się tak trudny do przebycia, że trzeba było nieustannie zbaczać ze ścieżki. Często noga nie znajdowała dostatecznego punktu oparcia. Musieliśmy się czepiać rękami traw i czołgać na kolanach. 

– Do licha! – zawołał pan Smith, oddychając z trudem – nie dziwię się bynajmniej, że turyści omijają Great-Eyry. 

– Mybyśmy też tam nie poszli, gdyby nie powody specyalne – zauważyłem. 

– Byłem nieraz na Black-Dowe, – wtrącił Harry Horn, lecz nigdzie nie napotkałem takich trudności. 

– Byleby się te trudności nie zamieniły na przeszkody, uniemożliwiające wyprawę! – zakończył rozmowę James Bruck. 

Przedewszystkiem należało rozstrzygnąć kwestyę, czy mamy się zwrócić na lewo, czy też na prawo. I tu i tam wznosiły się gęste lasy i krzewy. Więc trzeba było iść na ślepo, mając jedną tylko wskazówkę a mianowicie, że w górach Niebieskich zbocza wschodnie są prawie niedostępne. 

Postanowiliśmy zatem zdać się instynkt naszych przewodników, przedewszystkiem zaś Jamesa Brucka, który nie ustępował małpom co do zręczności, a kozicom co do zwinności i szybkości. 

Spodziewałem się, że mu dorównam, od dzieciństwa bowiem byłem zaprawiony do ćwiczeń fizycznych i gimnastykowałem się stale. 

Miałem jednak pewne wątpliwości co do pana Smitha. Mer Morgantonu, starszy ode mnie, wyższego wzrostu i większej tuszy był nierównie słabszy i krok miał mniej pewny. Sapał jak foka i widocznem było, że podąża za nami z największym wysiłkiem. 

Prawie na początku drogi zrozumieliśmy, że wejście na Great-Eyry zabierze nam więcej czasu, niż przypuszczaliśmy wczoraj. Około godziny dziesiątej, po wielokrotnych próbach znalezienia ścieżki dostępnej, po licznych zboczeniach i cofaniach się dotarliśmy wreszcie do skraju lasu. 

Oczom naszym ukazały się pierwsze turnie Great-Eyry. Przewodnicy się zatrzymali. 

– Nareszcie! – westchnął pan Smith, opierając się o pień latanii. – Należy nam się posiłek i trochę wypoczynku! 

– Co najmniej godzinę! – zawołałem. 

– Tak, tak... dotąd pracowały nasze płuca i nogi, teraz kolej na żołądek! 

Nie było dwu zdań w tym względzie. Strudzone siły domagały się pokrzepienia. Obnażona stroma ściana Great-Eyry, na której nie widać było ani śladu ścieżki, obudzała w nas pewien niepokój. Harry Horn potrząsnął głową z powątpiewaniem: 

– Może być całkiem niemożliwą – odparł James Bruck. 

Uwaga jego rozgniewała mnie mocno. Jakto? Więc moglibyśmy nie dotrzeć wcale do szczytu Great-Eyry? Byłoby to przecież najzupełniejsze niepowodzenie mej misyi. Z jakąż miną stanąłbym wtedy przed panem Wardem, nie mówiąc już nic o ciekawości niezaspokojonej! 

Otworzyliśmy torby podróżne, posililiśmy się zimnem mięsem i chlebem. Piliśmy bardzo umiarkowanie. Wypoczynek nasz trwał najwyżej pół godziny. Poczem pan Smith podniósł się pierwszy, nakłaniając nas do pośpiechu. 

James Bruck poszedł naprzód, posuwaliśmy się za nim wolno i ostrożnie. Przewodnicy nie ukrywali bynajmniej swego zakłopotania. Harry Horn postanowił wyprzedzić nas i rozejrzeć się wśród miejscowości. Wrócił po upływie minut dwudziestu. Za jego radą obraliśmy kierunek północno-zachodni. Z tej to strony, w odległości trzech czy czterech mil, wznosił się dumnie Black-Dowe. Wiedzieliśmy jednak, że stamtąd nawet przy pomocy najsilniejszej lunety, nie zobaczymy, co się dzieje na Great-Eyry. 

Wspinaliśmy się pod górę z wielkim trudem, wązką granią, na której tu i owdzie sterczały drobne krzaczki lub kępki traw. Uszliśmynajwyżej dwieście krokow, kiedy James Bruck zatrzymał się nagle, wskazując ze zdziwieniem na głęboką koleinę, przerzynającą grunt. Nieco dalej dostrzegliśmy powyrywane korzenie, połamane gałęzie, na proch zmiażdżone skały. Rzekłbyś obsunęła się w tym miejscu jakaś olbrzymia lawina. 

– Tędy, prawdopodobnie, staczał się głaz, który się oberwał z Great-Eyry – zauważył James Bruck. 

– Nie ulega wątpliwości – odparł pan Smith. – Sądzę, że zrobimy najlepiej, posuwając się naprzód temi śladami. 

Miał słuszność zupełną. Nogi nasze stąpały pewniej, zatrzymując się nieco na zagłębieniach powyszarpywanych przez obsuwającą się skałę. Poszliśmy teraz w kierunku prawie prostopadłym. 

O pół do dwunastej dotarliśmy do skraju stromej płaszczyzny. Droga urywała się nagle. Przed nami o sto kroków zaledwie, lecz o sto kroków w górę, sterczały skaliste ściany, zamykające tajemniczy wierzchołek. Przybierały one fantastyczne kształty igieł, słupów, maczug, potworów. Jedna ze skał przypominała sylwetkę orła z rozpostartemi skrzydłami. Stanowczo od wschodu wejście było niemożliwe. 

– Odpocznijmy chwilę! – zaproponował pan Smith – a potem sprobujmy obejść szczyt dokoła. 

– Głaz mógł się oberwać tylko z tej strony – zauważył Harry Horn. – Czemuż więc nie widzimy żadnego wyłomu w skałach otaczających wierzchołek?... 

Po dziesięciu minutach wypoczynku postanowiliśmy iść dalej. Grunt był ślizgi. Posuwaliśmy się więc bardzo wolno u samej podstawy skał, wysokich na pięćdziesiąt stóp, rozszerzających się u góry i nieco wygiętych poniżej na podobieństwo koszyka. Gdybyśmy więc nawet mieli drabiny i klamry, wejście na szczyt był niemożliwością absolutną. Great-Eyry nabierał w mych oczach zabarwienia czarodziejskiego. Nie zdziwiłbym się bynajmniej, gdyby mi kto powiedział, że zamieszkują tu smoki, chimery i inne potwory mitologiczne. 

Obchodziliśmy dokoła muru skalistego, który się zarysowywał tak prawidłowo, jak gdyby był dziełem ręki ludzkiej. Nigdzie żadnego wyłomu, żadnej szczeliny, przez którą by się można przesunąć lub zajrzeć do wewnątrz. 

Po upływie półtorej godziny wróciliśmy do miejsca, skąd rozpoczęliśmy naszą wędrówkę obwodową. 

Nie mogłem ukryć swego niezadowolenia. Pan Smith zirytowany był niemniej ode mnie. 

– Do kroćset dyabłów! – zawołał. – Więc nie dowiemy się nigdy, jaką tajemnicę kryje w swem łonie przeklęty Great-Eyry! 

– Wulkan lub nie, mniejsza o to! – wtrąciłem, – dosyć, że w chwili obecnej nie daje powodu do żadnych obaw. Nie dostrzegliśmy nigdzie dymu ani płomieni, nie słyszeliśmy huku podziemnego, nie uczuwaliśmy żadnego wstrząśnienia. 

Istotnie na Great-Eyry panowała zupełna cisza i pustka, jak zwykle na tak znacznej wysokości. Nie widzieliśmy żadnych śladów życia. Tylko kilka ptaków drapieżnych krążyło ponad szczytem. 

Była już godzina trzecia, kiedy pan Smith odezwał się tonem zirytowanym. 

– Nawet, gdybyśmy zostali tutaj do wieczora, nie dowiemy się niczego więcej. Wracajmy zatem, jeżeli chcemy w Pleasant-Garden stanąć przed nocą! 

Milczałem, nie ruszając się z miejsca. W końcu jednak musiałem się zdobyć na rezygnacyę i pójść za towarzyszami podróży. Bóg jeden wie, ile mnie to kosztowało! 

Powrót był dużo łatwiejszy i mniej męczący. Przed piątą jeszcze przybyliśmy do fermy Wildon, gdzie czekano nas z obiadem. 

O pół do dziesiątej zaś powóz nasz zatrzymał się przed domem mera w Pleasant-Garden, według programu mieliśmy tutaj przenocować. Długo nie mogłem zanąć, rozmyślając nad tem; czy nie należałoby przedzięwziąć nazajutrz nowej wyprawy. Czyż jednak miałaby ona jakiekolwiek widoki powodzenia?... Stanowczo rozsądniej było wrócić do Waszyngtonu i zapytać o decyzyę pana Warda. 

Nazajutrz wieczorem przybyliśmy do Morgantonu; opłaciłem przewodników, pożegnałem pana Smitha i pośpiesznym pociągem udałem się do Raleigh. 

 

 

IV. Konkurs klubu automobilistów.

 

 

We dwa tygodnie po moim powrocie do Waszyngtonu ciekawość ogółu obudził fakt inny, równie tajemniczy i niezwykły, jak zjawiska na Great-Eyry, fakt, który się powtórzył w kilku miejscowościach Pensylwanii. W połowie maja dzienniki rozpisywały się o nim szeroko. 

Od niejakiegoś czasu w pobliżu Filadelfii, krążył dziwny wehikuł, który się tak szybko przenosił z miejsca na miejsce, że nikt nic pewnego powiedzieć nie mógł o jego rozmiarach, rodzaju i kształcie. Jedno nie ulegało wątpliwości, że był to samochód. Lecz jaki motor go poruszał? 

W owej epoce najdoskonalsze automobile, niezależnie od tego, czy wprawiała je w ruch para wodna, nafta lub elektryczność, przebiegały sto trzydzieści kilometrów na godzinę, t. j. około półtorej mili na minutę, czyli mniej więcej tyle, ile pociągi pośpieszne na najlepiej urządzonych liniach kolejowych Europy i Ameryki. 

Szybkość zaś tego nowego samochodu była stanowczo dwa razy większa. 

Oczywiście, że stanowił niebezpieczeństwo poważne dla jezdnych i pieszych. Przyrząd tak niezwykły, poruszający się z bystrością niesłychaną, zjawiał się nagle niby piorun, poprzedzony hałasem straszliwym i kłębami kurzu; przerzynał powietrze z taką gwałtownością, że się łamały gałęzie drzew, przerażone trzody rozbiegały się z pastwisk, spłoszone ptactwo rozlatywało się na wszystkie strony, a nieszczęśliwi przejezdni znajdywali się w mgnieniu oka w przydrożnych rowach. 

Dzienniki podnosiły jeszcze jeden szczegół zdumiewający: oto koła dziwnego przyrządu nie wrzynały się w szosę, nie tworzyły kolei, zaledwie pozostawiały jakiś ślad lekki, niewyraźny, niby muśnięcie. 

– Widocznie szybkość tak nadzwyczajna znosi ciężar– pisał New-York Herold. 

Z rozmaitych miejscowości Pensylwanii dochodziły protesty, głosy oburzenia. Czyż można pozwolić, aby po drogach Ameryki bezkarnie kursował wehikuł, który innym powozom oraz pieszym grozi zmiażdżeniem? W jaki sposób jednak zaradzić złemu? Nie wiedziano do kogo tajemniczy samochód należy, ani dokąd dąży, ani skąd przybywa. Dostrzegano go przez jedną sekundę zaledwie, kiedy z szybkością zawrotną niby pocisk armatni przerzynał powietrze. O motorze, poruszającym ten dziwny przyrząd, również nie miano najlżejszego pojęcia, ponieważ jednak nie pozostawiał on żadnych śladów dymu, pary, nafty lub jakiegokolwiek oleju skalnego, wnioskowano iż porusza go siła elektryczności; przypuszczano nawet, że akumulatory nowego systemu gromadziły jakiś prąd niewyczerpany. 

Podniecona wyobraźnia chwytała się hypotez najnieprawdopodobniejszych, byle tylko znaleźć odpowiedź na niepokojące ogół pytanie: do kogo należy ten wóz tajemniczy? 

Gubiono się w domysłach. Niektórzy przypuszczali, że kieruje nim jakaś siła tajemnicza, jakieś widmo z innego świata, palacz „z piekła rodem”, potwór mitologiczny, a nawet dyabeł we własnej osobie, Belzebub, Astaroth, hardo wyzywający ludzkość, zbrojny w nieograniczoną niewidzialną potęgę szatańską. 

Lecz nawet sam szatan nie miał prawa rozbijać się z taką szybkością po drogach Stanów Zjednoczonych bez zezwolenia zwierzchności, bez numeru, wbrew obowiązującym przepisom. Zresztą żaden zarząd miejski podobnego zezwolenia by nie udzielił. Należało zatem obmyślić środki celem powstrzymania zapału tajemniczego automobilisty. 

Tymczasem rozniosła się wieść, że nietylko Pensylwania służy za welodrom dla tak niezwykłych popisów sportowych. Raporty policyjne donosiły, że tajemniczy wehikuł ukazał się w Kentucky, w Ohio, w Missooui, w Tennessee, nawet w Illinois i to w pobliżu Chicago! 

Ostrzeżeń więc ze strony policyi nie brakło. Władze miejskie zajęły się obmyśleniem środków zapobiegających niebezpieczeństwu. Powstrzymać samochód, pędzący z taką szybkością było niepodobieństwem. Należało więc chyba ustawić na drodze przeszkody, o które mógłby się rozbić. 

– Czy nie zdoła jednak tych przeszkód usunąć? – odpowiadali więcej nieufni. 

– Albo przez nie przeskoczyć! – dodawali inni. 

– Jeżeli to dyabeł, ma przecież skrzydła i potrafi się unieść w powietrzu. 

– Ba! gdyby miał skrzydła – mówili jeszcze inni – czyżby nie wolał szybować w przestworzach zamiast pędzić po ziemi?! 

W końcu maja wszystkie wieści niepokojące ucichły. Tajemniczy samochód nie ukazywał się i przestano się nim zajmować. 

W tym czasie klub automobilistów w Wiskonsinie postanowił urządzić wyścigi. Do tego celu nadawała się wyśmienicie długa a prosta jak wystrzelił, szosa wiodąca od Prairie-du-Chien, t. j. od zachodniej granicy Stanu aż do Milwaukee, portu nad Michiganem. 

W konkursie miały wziąć udział wszystkie najwięcej znane firmy amerykańskie i europejskie. Najrozmaitsze systemy motorów miały prawo ubiegać się o nagrody, z których najmniejsza wynosiła 50000 dolarów. W Prairie-du-Chien stanęło więc czterdzieści najrozmaitszych samochodów, poruszanych za pomocą pary, nafty, alkoholu i elektryczności. 

Biorąc pod uwagę maximum szybkości, to znaczy od 130 – 140 kilometrów na godzinę, obliczono, że wyścig ten międzynarodowy trwać może najwyżej trzy godziny. Przestrzeń bowiem, którą należało przebyć, wynosiła dwieście mil. Dla uniknięcia możliwego niebezpieczeństwa władze Wiskonsinu wzbroniły osobom prywatnym wszelkiego ruchu w dniu 3-go maja rano na drodze, wiodącej od Prairie-du-Chien do Milwaukee. 

Tysiące ciekawych, nietylko z Wiskonsinu i ze Stanów sąsiednich, lecz nawet z dalszych krańców Ameryki, ba! nawet z Europy, zbiegło się na ten wyścig międzynarodowy. 

Stosownie do zwyczaju, rozwielmożnionego w Stanach Zjednoczonych, stawiano liczne zakłady, kto zwycięży na konkursie. W tym celu potworzyły się nawet osobne agencye w rodzaju totalizatora. 

O godzinie ósmej zrana dano hasło do odjazdu. Samochody, wybierane przez losowanie, miały wyruszać jeden po drugim z przerwą dwuminutową. 

Po obu stronach drogi stali agenci policyjni, utrzymujący porządek i liczni widzowie. Najwięcej ciekawych zebrało się w Madisonie, stolicy Wisconsinu i w Milwaukee. 

Upłynęło półtorej godziny. W Prairie-du-Chien pozostał jeden tylko automobil. Dzięki telefonom, co pięć minut otrzymywano nowe wiadomości, w jakim porządku pędzą samochody. Naprzód wysunął się przyrząd firmy Renault Synów; tuż za nim pędził Harward-Watson i Dion-Bouton. Zdarzyło się już kilka wypadków, motory źle funkcyonowały, niektóre samochody ustały w drodze, przypuszczano, że zaledwie dwanaście dojdzie do Milwaukee. Na szczęście ludzi ciężko rannych nie było. Zresztą w Ameryce nawet śmierć nie wywiera wielkiego wrażenia. 

Łatwo zrozumieć, że ciekawość i roznamiętnienie tłumów wzrastało w miarę zbliżania się do Milwaukee. 

Na zachodniem wybrzeżu Michiganu wznosił się wysoki słup, przystrojony we flagi międzynarodowe. Był to cel wyścigów. 

Już po dziesiątej godzinie stało się widocznem, że o główną nagrodę – dwadzieścia tysięcy dolarów – ubiegać się może tylko pięć samochodów: dwa amerykańskie, dwa francuskie i jeden angielski. Łatwo można sobie wyobrazić, jak gorączkowo stawiano ostatnie zakłady. W grę wchodziła tu miłość własna narodowa. Stawki podwajano co chwilę. Zdawała się, że przeciwnicy gotowi są skoczyć sobie do oczu. 

–Stawiam za Harward-Watsonem! 

– A ja za Dion-Bouton'em. 

– A ja za Braćmi Renault. 

O pół do dziesiątej, mniej więcej w odległości dwu mil od Pleasant-Garden, rozległ się straszliwy hałas, jak gdyby bieg kół powozu, pędzącego z szybkością nadzwyczajną: towarzyszył mu przeciągły gwizd maszyny. 

Ciekawi zaledwie zdążyli usunąć się z drogi. Jakiś obłok przemknął szybko niby trąba powietrzna i zniknął, zostawiając po sobie długi tuman białego kurzu. Szybkość tego samochodu można było obliczać na 240 kilometrów na godzinę. 

Widocznem było, że w przeciągu godziny wyprzedzi wszystkie pięć automobilów i pierwszy stanie u celu. 

Ze wszystkich stron podniosły się głośne okrzyki. 

– To chyba maszyna piekielna, o której przed kilku tygodniami wspominały dzienniki! 

– Ta sama, która przebiegła Illinois, Ohio, Michigan i której policya nie zdołała zatrzymać! 

– Sądziliśmy, że już znikła z widowni na zawsze! 

– To chyba wóz dyabelski, ogrzewany ogniem piekielnym, prowadzony przez szatana. 

Jakaż istota ludzka kierować mogła takim przyrządem niezwykłym z tak zadziwiającą szybkością? 

Gdy pierwsze zdumienie minęło, przezorniejsi pośpieszyli zatelefonować do wszystkich stacyi, ostrzegając ścigające się samochody o grożącem niebezpieczeństwie. 

Oczywiście musiano zaprzestać walki o nagrodę, wyznaczoną przez klub. Zadziwiający wehikuł wyminął inne automobile z taką szybkością, że nikt się przypatrzeć nie mógł jego kształtowi, i rozmiarom; opowiadano tylko później, że przypominał nieco wrzeciono, długie na dziesięć metrów. Nie pozostawił za sobą ani śladu dymu, pary lub jakiejś woni. 

Konduktora nie widziano wcale. Największe wzburzenie panowało w Milwaukee. Ktoś zaproponował ustawienie przeszkody, o którąby się ten przyrząd niezwykły rozbił na drobne cząsteczki. Czy starczy na to czasu. Tajemniczy wehikuł mógł się ukazać lada chwila. Zresztą i tak zmuszony będzie powstrzymać swój bieg szalony: droga przecież kończyła się nad brzegiem Michiganu. 

Podobnie jak w Prairie-du-Chien, tworzono najdziwaczniejsze przypuszczenia co do istoty przyrządu i zagadkowego palacza, których oczekiwano z niecierpliwością gorączkową. 

Trochę przed jedenastą usłyszano jakiś huk, jakby turkot odległy i ujrzano ślimakowate kłęby dymu. Ostry gwizd raz po raz przerzynał powietrze, nakazując usunięcie się z drogi przed nieznanym potworem, który biegu nie zwalniał. A jednak jezioro było już tylko o pół mili... Czyżby mechanik nie stał na wysokości swego zadania?... 

Z szybkością błyskawicy wehikuł wpadł do Milwaukee, przebiegł miasto i znikł bez śladu... Czyżby go pochłonęły fale Michiganu?... 

 

 

V. W zatoce Bostońskiej.

 

 

Kiedy po niefortunnej wyprawie na Great-Eyry wróciłem do Waszyngtonu, pana Warda nie było w mieście. Wyjechał na kilka tygodni z powodu interesów rodzinnych. Niewątpliwie jednak wiedział o mojem niepowodzeniu, dzienniki bowiem Karoliny Północnej natychmiast podały sprawozdanie szczegółowe z naszej wycieczki. 

Znajdowałem się w stanie niezwykłego rozdrażnienia, do jakiego doprowadziła mnie upokorzona ambicya i niezaspokojona ciekawość. 

Nie chciałem się wyrzec nadziei, że przyszłość przyniesie mi rozwiązanie tak niepokojącej zagadki. Muszę posiąść tajemnicę Great-Eyry, chociażbym dziesięć, dwadzieścia razy miał rozpoczynać próby!... 

Najrozmaitsze pomysły przychodziły mi do głowy. Wzniesienie rusztowania aż do wierzchołka skalistego zrębu... przebicie boków przez niedostępne głazy... wszystko to było rzeczą zupełnie możliwą... Nasi inżynierowie codziennie podejmują się zadań trudniejszych... Czyż jednak w tym wypadku opłaciłyby się wydatki, któreby mogły być obliczone na tysiące dolarów?... Za tę cenę można było uzyskać tylko zaspokojenie ciekawości publicznej... gdyby bowiem nawet okazało się, że Great-Eyry jest wulkanem, jakaż siła powstrzymałaby jego wybuch i usunęła grożące niebezpieczeństwo. 

Nie marzyłem nawet o przedsięwzięciu robót na rachunek osobisty... Na zbytek podobny mógłby sobie pozwolić chyba jakiś Astor, Vanderbilt lub Pierrepont-Morgan! Lecz im to nie w głowie! Gdyby chodziło o miny złota daliby się może nakłonić, lecz teraz!... 

15-go czerwca rano pan Ward wezwał mnie do siebie i przyjął bardzo łaskawie. 

– Jak się pan miewa, biedny panie Strock? Cóż, nie udało się panu? 

– Niestety, wyprawa moja była równie bezowocną, jak gdybym się był pokusił o zbadanie powierzchni księżyca. 

– Więc może te dziwne zjawiska, o których tyle mówiono i pisano, są tylko wytworem rozbujałej wyobraźni Karolińczyków! 

– Stanowczo nie! Mer Morgantonu i mer Pleasant-Gardenu potwierdzili wiarogodność tych zjawisk. Sądzę więc, że ponieważ przeszkody, które nas powstrzymały, były natury czysto materyalnej, dałyby się usunąć przy pomocy pieniędzy... 

– Zapewne. Lecz w obecnym czasie nic nas nie nagli. Na Great-Eyry panuje spokój zupełny. Czekajmy! może przyszłość odsłoni nam tę tajemnicę. 

Rozmowa nasza skierowała się na temat ostatnich wypadków zaszłych w Wisconsinie. Byłem zdumiony, że władze miejskie dotąd nie zdołały zebrać żadnych bliższych szczegółów o tajemniczym wehikule, który od niejakiegoś czasu krążył po wszystkich większych drogach zagrażając bezpieczeństwu publicznemu, a podczas ostatnich wyścigów zdystansował wszystkie samochody. Ukazywał się i znikał z szybkością błyskawicy; daremnie śledzili go liczni agenci. W Milwaukee przepadł bez śladu i odtąd nic o nim nie słyszano. Obaj z panem Wardem uważaliśmy zdarzenie to za mocno i niezwykle sensacyjne. 

– A teraz pokażę panu coś, co w równym stopniu zadziwi pana – odezwał się pan Ward. 

Podał mi raport policyi Bostońskiej i zasiadł do pisania jakiegoś listu. 

Wziąłem raport skwapliwie i zacząłem przeglądać go z niezwykłem zajęciem. 

Od kilku dni na przestrzeni morskiej między wybrzeżem Nowej Anglii z jednej, a wybrzeżami stanów Maine, Connecticut i Massachusetts z drugiej strony – ukazywało się zjawisko niesłychane. Jakaś masa niewyraźna, ruchoma, kształtu wrzeciona, barwy zielonkawej, ślizgała się lekko i zwinnie po powierzchni wody; znikała nagle w głębinach, a potem ukazywała się znowu. Z taką szybkością przenosiła się z miejsca na miejsce, że żadne lunety ruchów jej wyśledzić nie mogły. 

Z Bostonu, Portsmonthu i Portlandu wysyłano kilkakrotnie łodzie i szalupy z poleceniem zbliżenia się i obserwowania tajemniczej bryły. Wszelkie ściganie okazywało się daremnem, zjawisko bowiem znikało pod wodą. 

Naturalnie na temat ten powstawało rozmaite domysły, jedne niedorzeczniejsze od drugich. 

Marynarze i rybacy przypuszczali, że jest to jakieś zwierzę ssące z gatunku wielorybów. Wiadomo powszechnie, że zwierzęta te w pewnych regularnych odstępach czasu zanurzają się w wodę i potem wypływają znowu na powierzchnię, wyrzucając przez nozdrza jakby słupy wody pomieszanej z powietrzem. Nikt jednak nie spostrzegł ani razu, żeby ta istota nieznana – jeżeli to była istota żywa – zachowywała się w podobny sposób, nikt też nigdy nie słyszał jej oddechu. 

Może więc był to jakiś potwór morski, zamieszkujący głębie oceanu, w rodzaju tych, o których wspominają dawne legendy?... Coś w rodzaju lewiatana albo węża morskiego?... 

W