Pan Balcer w Brazylii - Maria Konopnicka - ebook

Pan Balcer w Brazylii ebook

Maria Konopnicka

0,0

Opis

Pan Balcer w Brazylii” to poemat Marii Konopnickiej, poetki i nowelistki okresu realizmu. Jest ona uznawana za jedną z najwybitniejszych polskich pisarek.

Poemat składa się z sześciu pieśni. Ukazuje – z perspektywy jednego z bohaterów, prostego, ale zaradnego kowala Balcera – losy emigracyjnej tułaczki chłopskiej, którym Konopnicka nadała sens symboliczny: męczeńskiej drogi ludu.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 377

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Maria Konopnicka

Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-341-1
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

I. NA MORZU

I

Więc kiedym stanął na onym pokładzie

Na pewnych nogach i szeroko w kroku, Tom się pocieszył, że już na zawadzie Nie będzie teraz nic, nawet łza w oku. Okręt był wielki, głęboki w nasadzie, A choć wiatr tęgi zadymał mu zboku, Ledwo się w sobie kolebał bezmała Na linie, co się prężyła i drżała.

Ha, w imię Ojca i Syna i Ducha... Zrobiłem święty krzyż: Płynąć, to płynąć! Człowiek nie plewa, wiatr go nie wydmucha; Katolik przecie, Bóg nie da mu zginąć! I zaraz we mnie wstąpiła otucha, A że mnie jeden z fajeczką chciał minąć, Więc ognia wziąłem i czapkęm nacisnął Na ucho, kiedy nagle sygnał świsnął.

Jest przeraźliwość jakaś niespodziana W takowym świście, co jeży ci włosy, Boć to waleta przez ziemię ci dana, A ty się zbieraj i w garści dzierż losy!

Więc się pode mną ugięły kolana, I w oczach nieco zaczułem tej rosy, Która, choć nikt cię nie żegna z żałobą, Samego człeka urzewnia nad sobą.

A już te czółna przewoźne, te łodzie, Co do okrętu latały od brzega, Tak się zwijając i goniąc po wodzie, Jak stado rybitw, gdy płocia dostrzega, To wprost, to wukos, to wtyle, to wprzodzie, Cała ta luza już od nas odbiega. Wtem działo w porcie ryknęło co garła... Głos poszedł duży, lecz woda go zżarła.

Znak to był, jako na grzbiecie już swoim Morze nas samo trzyma, bez kotwicy. Załopotały po boku oboim Skrzydliska, nakształt młyńskiej śmigownicy; Nie czułem zrazu, czy płyniem, czy stoim. Dym buchał gęsty, jak z czarciej kuźnicy, Okręt, choć trzeszczał, lecz mocny się zdawał, I jak rak, wodę łapami rozkrawał.

Tuż za nim, jako kiedy na nowinie Pług zajmie krojem skibę a odwali, Taka się połać skróś morza odwinie I szczerym ogniem po strzępach się pali.

Bo już się słońce nurzało w głębinie, Kolory dając ze siebie tej fali, Co się waliła w żar, brózda po bróździe, Łódź czarną ciągnąc za sobą na uździe.

Na statku wrzawa, komenda, tłok, krzyki, Po ludziach depcą, jak w boru po chróście. Człek się tu robi przemyślny a dziki; Ustąp się krokiem, to chybniesz w czeluście. Nie tak się niedźwiedź pilnuje muzyki, Gdy mu gra cygan na drumli w odpuście, Jak tu człek prawa morskiego i rządu, Iż apelować daleko do lądu.

Zrazum był, jako więc w ostęp wpędzony Wprost na nagonkę, w sam kocieł obławy Ów szarak, co to nie wie, z jakiej strony Słuchy ma wytknąć, by nie dać odprawy. Świst wiatru w uszach i rozpęd szalony Mało mnie z onej nie wymiótł precz nawy Razem z magierką, butami i pasem... Więcem się skulił, by zając pod lasem.

Ażci powoli cicho: czym ja zwykał, Czy też tak woda po sobie rozniosła? A com rozumiał, że każdy w swą krzykał, Jeden drugiego pędzając za posła —

Nieprawda! Tuman mi z głowy już znikał. Różny tu urząd i różne rzemiosła. Nad wszystkiem stoi kapitan w honorze I w rozkazaniu. A nad nim zaś — morze.

Starsze ci ono nad wszystkie burmistrze, A każdy przed niem kiep i staje frontem. Gdy huknie, kiedy przyporwie się bystrze, To właśnie, jakbyś na działo szedł z lontem. Zwolnieje zasię, potoczy się czystsze Pod drobną falą, jak gdyby pod gontem: To ci od miru tego, od tej łaski, Na cały okół świata biją blaski.

Ale nim sobie rozbierzesz to, człecze, Jużeś poczęstnem szturchańców wziął siła. Już za kark pleszcze, już na łeb ci ciecze, Już cię tu lina skrobnęła, jak piła; Tuś w łańcuch stąpnął, więc z sobą cię wlecze, Tu pompa chlusła i gębę ci zmyła. Gdzie spojrzysz — wszędzie srogość i zawziątek, A morze kipi i bucha, jak wrzątek.

Toż i nie dziwo, żem zrazu w tym warze Zgoła nie wiedział, co z naszą gromadą! Stalić tam w dymach kotłowych i w parze, Do kupy zbici, by owiec tych stado, Gdy je zapłoszy wilk. Spojrzałem w twarze: Te jedne sino mienią się, te blado, W oczach błąd, chłopom kolana dygocą, Trzęsą się wargi, ściskane przemocą.

Więc gdym obaczył znagła te sukmany, Co zwyczkiem siedzą schowane we zbożu,

On to len siwy, wełnami przetkany, Na polskiej chaty przędziony zaprożu, Gdzie wiśnie kwitną, a dach jest słomiany, Jak dziś po wielkiem unoszą się morzu, Za bujnym wiatrem wiewając po świecie: Tom uczuł w piersiach mróz, a ciarki w grzbiecie.

Bo to już wybić musiała godzina Sądna, i one rokowe momenty, Kiedy w narodzie tynk opadł i glina, A wyszły na jaw tajne fundamenty. Już być musiała nie byle przyczyna, Gdy chłop w ostatnie jakby sakramenty Opatrzył duszę i szuka sposobu Za morzem, jakby z tamtej strony grobu.

Kto powierzch ziemi siedzi — nie dziwota; Łacno jest ze mchów płytkiego wziąć grzyba. Aleć kto dębem korzenie rozmota Skróś tej macierzy, i czyja sadyba Samo jej serce — tam twarda robota. Śmiertelny topór przyłożon jest chyba Do pnia narodu, do rdzenia i miazgi, Skoro z nas lecą za morze aż drzazgi!

Boć ze rzemiosłem to jeszcze pół licha; Człek jest światowy i luźny, sam w sobie, Kunszt go prowadzi i wszędzie przepycha. Źle mi — poprawię. Straciłem — zarobię. Ale chłop, w sochę co żywot wydycha, A ziemię tylko przewraca i skrobie, Kiedy chce od niej — nie puszcza go, stęka, Krwawe rozdarcie jest i śmierci męka.

Więc gdy tak patrzą na one to brzegi, Choć im i cudze były i nielube, Na one wody pieniste, by śniegi, Co walą z hukiem, a idą we śrubę, Podobni ptactwu, co miewa noclegi W śródniebnych drogach, a podczas i zgubę, Od skrawka ziemi niknącej w oddali Odjąć nie mogli oczu i tak stali.

A już te łuny ugasły na wodzie Z zachodowego pożaru i słońca, Niebo się miało ku cichej pogodzie, Otchnione parą od końca do końca. Lekuchna modrość szła po niem na wschodzie, Aż nagle pierwsza gwiazda błysła drżąca, I liczko swoje zamglone i blade Prosto na naszą zwróciła gromadę.

I patrz, jak dziwne są moce i siły W onych to światłach litosnych na ziemię: Wszystkie się głowy podniosły i wzbiły, Jakoby tknięte matczynym tchem w ciemię, Wszystkie się oczy rosami zaszkliły, A choć nikt znaku nie dał, lud, jak brzemię, Z jękiem i z płaczem upadł na kolana: ...«O gwiazdo morza!... Karmicielko Pana!...» .................

Szeroko pieśń się poniosła w przestworze, Bo ludu kupa była — do tysiąca. Dołem, jak organ, dawało głos morze, Powyż — ta jedna gwiazda błyskająca, Gwiazda, co gdzieś tam po naszym ugorze, Po naszych polach chodziła świetląca,

A teraz przyszła tu zliczyć te głowy I dzieciąteczek posrebrzyć włos płowy.

I tak nas zaszła noc nad tą głębiną Z wyciągniętemi klęczących ramiony, Jak te bociany, gdy loty rozwiną Od gniazd, gdzie miały bezpieczne uchrony, A niewiedzące są: wrócą, czy zginą, Czy koła dawne obaczą i brony... Więc tylko skrzydła na wichrach położą I płyną — niebem nakryte i zorzą. ................

Sczerniały nagle wody. Mroki duże Tak się rozwlokły po nich, jako chusta: Zlękli się ludzie, że będziem mieć burze. Ale był płonny strach i trwoga pusta, Bo morze rado tak nosi się w chmurze I poomacku w ciemnościach się chlusta, A co o boki okrętu uderzy, To warknie, jak zły pies, i kły wyszczerzy.

A już szedł rozkaz i dzwon już znać dawał, Żeby się wszyscy do miejsc swoich mieli. Więc naród hurmem z tych klęczek powstawał I hurmem schodził po stromej grządzieli Pod pokład. Jeszczeć wieczora był kawał, Lecz każdy zawczas pilnował swej ścieli, Bo ludu było w okręcie, jak mrowia, I nie każdemu starczyło wezgłowia.

Dopieroż to się zaczęła przeprawa, Jako na wojnie bywa w batalii; Jeden drugiemu przed sobą nie dawa, Naoślep pędzi i na zakręt szyi. Już się do bójki ma, już sroga wrzawa, Gdy ja, na pomoc wezwawszy Maryi, Klinem się puszczam w ciżbę, a łbem bodę, I takem sobie zadobył gospodę.

Nie przedniać była. Na dworskim folwarku Lepsze dla gęsi tucznych stawią kojce. Jeden pod tobą, a drugi na karku, A ty w pośrodku tkwisz, jak ślimak w skojce, Dokoła wzdychań, chrapotu, poswarku;Razem to — dzieci i matki i ojce... Jeśliś ochludny, trzy razy się skóra Wstrząśnie na tobie, nim w barłóg dasz nura.

Dziwnaż ta morska noc i dziwne spanie, Jakiegoś nie znał, człeka, od jak żywa. Ledwo ci dusza ugaśnie, ustanie, Aż cię tu jakaś dalekość porywa, Jakaś cię rzuca moc i kołychanie... Stój! — krzyczysz, myślisz na poręcz — że grzywa, Że koń cię poniósł wietrznemi kopyty... Alić wtem wyrżniesz łbem — i padasz zbity.

I nic. I znów ci powłóczą się oczy... Aż tu nad tobą: «Ratujta!» kto wrzaśnie,

I znów ci serce, jak piłka, wyskoczy, I znów się porwiesz — i nic. To cię właśnie Tak zamdli, tak cię zanudzi, zamroczy, Że drugi dobrze za północ nie zaśnie, I wzdycha tylko i pot z niego kapie, I słucha, jak w tym parze ciżba chrapie.

Ledwo nad ranem ustała ta zmora, I zaraz mnie też przychwycił sen tęgi. I ot mi w oczach stanęły, jak wczora, Miasteczko, kuźnia, kowadło, obcęgi... Słucham — z łąk leci gęganie gęsiora, Patrzę — chłop szkapie przyciąga popręgi, Jasiek w miech dyma, lśnią w słońcu ufnale, A ja w podkowę, co siły mam — walę.

Hej! Niejeden tam śnić musiał tej nocy O chacie, o tym zagonie, o rodzie... Stękały chłopy, jak w ciężkiej niemocy, Insze zaś w głos się śmiały, by przy miodzie. Niejedna baba skoczyła, jak z procy, Gdy ostrzej chybło pudlisko na wodzie; Wzdychań, pokrzyków niemało tam było — Tak nas to morze, jak wino, spoiło.

Dzieciątka, tylko pośpiły się ciche, Jakby się nigdy przebudzić nie chciały. Pisklęta one bezpióre i liche, Gdzie które padło, jak padło, tak spały. Człowiek, choć we śnie, a różną ma pychę I różną żądość; a taki ptak biały Mógłby na piersiach Chrystusa spać Pana, Jako rzeczonem jest o głowie Jana.

II

Ledwo dzień oświtł — a ranek był chłodny —

Szedł naród z dobrą na pokład otuchą. Nuż do węzełków, bo drugi i głodny Legł, postem morze witając na sucho. Wiatr ruszał wodą i szum czynił godny, Właśnie jak gdyby powiadał na ucho Jakoweś mile rzeźwiące orędzie: — Ej, pójdzie jakoś! Ej, jakoś to będzie! —

Bo niema, coby tak silnie przywarło Do człeka, jak to na jutro czekanie. Choćby się serce, jak żebrak, obdarło, Jeszcze w tym jednym zostaje łachmanie. Śmierć — i ta patrzy źrenicą umarłą, Rychłoli wskrześnie, a z martwych powstanie. Więc choć się naród zmitrężył niemało, Morze nadzieją ku niemu się śmiało.

Dopieroż tu się tej arce dziwować, Co nas na sobie przez zatop ów niosła; A toby było i folwark gdzie schować, A wodę pruje, by szczuka, bez wiosła. Zadzierasz głowy, chcesz maszty zrachować, Na które sosna — sto lat mało — rosła, Alebyś darmo swój rozum przykładał! Dopieroż jeden stał, i tak powiadał:

— «Okręt mieć most, jak człowiek, swe imię, A ten tu z nami, to «Krejc» się mianuje, Co po naszemu «Krzyż» znaczy. Aż w Rzymie Sam papież takie metryki spisuje.

Przy biciu z harmat, przy ogniach, przy dymie, Ma okręt chrzest swój i chrzestnych przyjmuje. Dopieroż granie i wino i miody, A pierwszy kubek na wiwat — do wody.

Więc jako człowiek najwyżej ma głowę, Tak okręt zasię maszt wielki, koronny. Trza zbrodzić lasy i puszcze światowe, Zanim się trafi dąb, silny a gonny, Co go nie toczy czerw, kory ma zdrowe, Ani go suszy jemioły liść płonny. Bo widłak na to, ni bochniak — nie będzie, Co mech skołtuni, a grzyb go obsiędzie.

Taki nim spuszczą, to czynią z nim próby; Bo musi rostu mieć do setnej stopy, A od przyziemka też godnie być gruby W sobie, przynajmniej na jakie trzy chłopy. Dopieroż gdy te odprawia rachuby, Siekierą po nim! I nuż go przez tropy Wilcze, przez gawiedź borową, przez haszczą, Jako niedźwiedzia powalą i taszczą.

Długoby przyszło i w ciężkim mozole Powiadać wszystko, co potem z nim bywa; Bo moczą w wodzie i warzą go w smole, Aż z niego wyjdzie precz treść leśna, żywa, Nie tyle razy przewróci chłop rolę, Nie tyle żyd się przez szabas nakiwa, Co on tram męki wycierpi, nim zgoła Masztem powstanie i wichrom da czoła.

Ten drugi zasię, co «bukszpir» go piszą, Z żywicznej sośni jest, albo z modrzewa. Żagle się na nim jak chusty kołyszą, Gdy niemi kramarz na budzie swej wiewa; Sznury się po nim pną i luźno wiszą, Na czubie, w koszu, coś gwiżdże i śpiewa. Pachoł to, co tam siedząc przy powięzi Lin, śwista sobie, jak drozd na gałęzi».

Otwarły chłopy gęby, jako wrota, I patrzą, niby na wiewiórkę dzieci. — «Spadnie!» — «Nie spadnie!» — A ten się chybota, Jakoby leciał już. Tak krzyknie trzeci: «Trzymaj się chłopie, bo wiatr cię pomiota!» Ten nic! Więc inszy: «Nie słyszy Waszeci, Bo sroga góra je i woda huczy... A zresztą takich tam — sam djabeł uczy!»

I prawda! Nie raz, i nie dziesięć razy Widziałem, jak się masztowi do czuba Pnie taki, jako po olchach te łazy I te dzięcioły. To idzie, by śruba. Na drzewcu żadnej zadzierki ni skazy: Skręt karku pewny inszemu i zguba, A on nic! Śmieje się tylko i świata. To cóżby, jak nie ta siła nieczysta?...

Ale największy dziw w ciebie uderzy, Kiedy to pojrzysz na one głębiny. Bo choć się oko najdalej zamierzy, Nie ujrzy ziemi skrawka, ni drzewiny...

Ocean tylko przed tobą się szerzy W dalekość, którą nakrywa par siny... Próżnobyś oczy obracał, jak słońca: Nie — tylko woda a woda bez końca.

A teraz patrz-że, jak po tych bezdrożach Okręt steruje i plac sobie czyni, Gościniec miawszy znaczony na zorzach, W tej niezmierzonej, bezbrodnej pustyni, Jak zna te chody przepastne na morzach! To prędzej u nas chłop zmyli w Sterdyni Drogę — z odpustu idąc — do rogatek, Niż na tych wodnych obrusach — ten statek.

Więc się i w ludziach bezpieczność jakowa I dobre w sobie ocknęło dufanie. Od »Pochwalony«, od słowa do słowa, Tu jedna kupka, tam druga przystanie; Radzą — a każda ma rozum swój głowa — A jak to będzie, a owo jak stanie, Aż brzękło gwarem po onym pokładzie, Jak kiedy pszczoły uroją się w sadzie.

Więc to tam było napatrzeć się czego, Onych ubiorów i ludzkiej odmiany... Bo się lud zeszedł, het z kraju całego: Kurpie, Mazury, Łomżyńce, Płocczany,

Alić najgęściej z porębu naszego, Od Liwca, Narwi brunatne sukmany... A w każdym inszy ruch, insza postawa. Tak się to ziemia w narodzie wydawa.

Dopieroż tu się zapalą te oczy, Dopieroż staną te lica w kolorze! Ten z czapą jedzie wtył, ten ją wbok tłoczy, Ten, jak lny, jasny, a ów, jak dąb w korze. Lud zwięzły w sobie, żylasty, Łeb prosto nosi, jest twardy w honorze, A choć po równiach polistych rad siedzi, Górny jest, jakby dziś był u spowiedzi.

Drugi ma ledwo ten kubrak na grzbiecie, A patrz, jak ręce od siebie rozkłada! Właśnie, jakoby choć z włóka w powiecie Na niego stała. Dokoła gromada, A ten — tak, owak, a inak po świecie... Każdego przeprze, każdego przegada, Jakby podwójcim był albo ławnikiem. Taki się z drogi nie namknie przed nikiem!

Najgłośniej prawił Opacz. Chłop, jak rzepa, Szeroki w gębie na każdym jarmarku, Lenił się nagiąć do pługa, do cepa, Więc luzem chadzał przy drożnym szarwarku.

Wiejska się na nim przetarła polepa, Bo w artylerskim sługiwał gdzieś parku. Ten krętych włosów był i dużej głowy, A na kamzeli miał szynel wojskowy.

Teraz zapalił cygar, jął się w boki: — «Cóż tam za morze!» — mówił i pluł ślinę. — «Niech mi położy kto ze dwa soroki Rubli: tak, brat moj, choć wpoprzek przepłynę!» — «Dlaboga! — krzykną baby, gdyby sroki — Przez tylą wodę?... Przez tylą głębinę?...» A on: — «Nie takie ja widział w Odesie!» Tak baby: — «Reta!...» — A on: «Nie bójcie się!»

Na to Sekura Paweł: «Wszystko niczem, Kiedy my się tu szczęśliwie dostali, To tam i dalej pójdzie!» — «A my liczem, Że tego będzie już bliżej, niż dalej!» — Rzecze Pietr Bandys: — «Ot, strzelił jak biczem!» Zakrzyknie inszy. — «A u nas gadali, Co suchoputną najsporzej jest drogą: Trzy dni coś, tylko że trafić nie mogą».

A wtem Przytuła Szymon: — «Ot to bieda Z głupim narodem!» — rzekł i kiwał brodą. — «Jak owce to to... Chce — kupi, chce — przeda! A to nie wiecie, co wszelki kraj wodą

Oblany dokół, a woda precz nie da? Czemże to zaprzesz granicę? — Czy kłodą? Nie bój się! Dobrze tam strzegą od szkody... A ten mocniejszy, kto więcej ma wody!»

— «Co z chłopstwem gadać? Łby tępe, jak drewno. Albo to widział co taki kozica?« — Rzekł Magier stelmach, splunąwszy wbok gniewno. Ten od Łukowa szedł i grał w szlachcica. Bo to tam u nich tak szlachty ulewno, Że jak nie zrodzi groch albo pszenica, To słomy w buty na wiechcie nie stanie. Ci w płaszczach chodzą sinych, nie w sukmanie.

Słyszą to chłopy. Nuż trącać się, zżymać, Aż Kacper Bugaj z Łęczny, setna dusza, Nie mógł zęboma języka utrzymać, Przestąpił, wcisnął nisko kapelusza, Ręce pod boki, i nuż gębą dymać: — «Każdy je mądry, jak wraca z ratusza, Kiedy go burmistrz po skórze wyłupi... Ino na ratusz, to wszyscyśma głupi!»

Tak chłopy też w swą: — «A jużci! A przecie!» A ten sparł boków i aże przysiada: — «Co głupich robić gębą, kiej na świecie Dość ich bez tego! A gadka powiada: I głupi chleba nie ciśnie na śmiecie, Ino tak samo, jak drugi go jada!

Ma on swój rozum! Tyla, że nieboże, Mądry się jeno na nim poznać może!...»

Pojrzał z pod czoła Magier. Widno w twarzy, Jak mu war idzie od ciemion od karku. Wtem ściśnie pięście i okiem zajarzy... Aż Opacz: — «U nas, w artilerskim parku, Dwóch było głupich i poszło w kucharzy, A że się chłopy wypasły przy garku, Więc jaki taki feldfeblu zeznawał, Jako jest głupi, a rozum — udawał.

To jak nas liczyć wziął na poligonie Feldfebel, ćwiartkę dostawszy tabaki, Wyszło, że rozum dobry same konie Miały u lawet, a my wsie — duraki. Tak raport. Bo tam w każdym eskadronie Srogi porządek. Tak dalej w baraki! Dalej w doktory! I nim się wydało, To o tem nawet w gazetach pisało». —

— «Powiadał nam ta Niemiec z kolonii...» — Zaczęła baba, a insze, jak w sedno: — «Co tam Niemcowi dowierzać bestyi! Niemiecka wiara a kocia — to jedno!» — Wtem druga: — «Gorszy je Niemiec od żmii. A my latoś chudziznę tę biedną

Przedali Szwabom od Mławy, to wszytek Grosz nam się rozlazł! Nic nie szedł w pożytek».

Ale szewc Szczęśniak, pojrzawszy na żonę, Co dzieciąteczko na łonie tuliła, — «Oj dałby — rzecze — Bóg w tę, czy w tę stronę, Bo nas już bieda ze wszystkiem zamdliła!» — Na to Sekura: — «Gadają, co one Kraje bogate są, złota w nich — siła, Tylko że naród je czarny i dziki, To przez to nas tam chcą mieć, katoliki».

— «Laboga! — wrzasną dziewki, co tam stały — Słyszysz ty, Zośka? Tam chłopy jak sadze...» — «A cóż tam Zośce, kiej Stacho je biały!...» — «O... Stacho znowu!... A cóż ja ci wadzę, Że mnie do Stacha przykładasz?» — Przerwały: — «Dać spokój! — Cichaj!» — «Ej, powiem! Ej, zdradzę!» — Buchnął śmiech pusty, dziewczęcy, swawolny: Zośka stanęła w ogniach, by mak polny.

Lecz w inszej kupie radzili ludziska O ziemi: — «Słychać, co dołki są płoche, A górki żyzne. — Ja idę, gdzie niska Rola. A co mi po górach wlec sochę?... — Żyto siał będę... Zaorzę życiska, Kobiecie na len odetnę ta trochę, Trochę na owies, na jęczmień uładzę, A reszta — het precz ziemniaki obsadzę».

— «Słyszałem, co tam ziemniakom nie plaży, Ale pszenica to krzy się, jak trzcina». — «Co nie ma krzyć się, kiej słońce tak praży? Podkład też — słyszę — godny, czysta glina, Choć na chleb smaruj». — «A tu gospodarzy Już jeden żydek przepytać zaczyna, Po czemu parę chcą. Bo to tam bywa, Przez jedno lato ozime dwa żniwa».

— «Bo to nie?... Przecie na takie gorąca Sama się święta ziemia chlebem poci. Ruszysz lemieszem — to już je czująca, Już się ta po niej spodziewaj dobroci!» — «Słychać, co owca w półtrzecia miesiąca Dwojgiem się naraz i trojgiem też koci, A jagniak wełnę ma, jakiej skop nie da!» — «Tęgi kraj! — Jeno się dostać tam bieda».

Westchnął a za nim insi. Chłop rad wzdycha Tam, gdzie się drugi w mówieniu rozszerza. A jest w tem skarga nieznośna, choć cicha, Co ziemią rusza i w niebo uderza, Więc może także i twardość i pycha, Co to na rynek nie niesie pacierza, Jak dziad — jakowaś dostojność ta kmieca, Od prastarego idąca gdzieś wieca.

Ale na boku, od inszych odbita, Stała nieduża gromadka narodu; Na grzbiecie siwa sukmana, a świta Pięknie czarnemi taśmami u przodu

I po kieszeniach, po plecach wyszyta. Twarze surowe, śniade, jakby z głodu, Albo z przedawnej a skrytej żałości. Rzadki zagadał co; stali w cichości,

Pilno patrzając za morzem tem chyżem, Jakoby chcieli uśpieszyć je w biegu. Wtem jeden: — «Słychać, kardynał ma z krzyżem Przyjmować naród na tamtym ta brzegu...» A drugi: — «Chryste!... Toż mu się uniżem!» — I cichość. Tają dusze, jak smug śniegu... Tak pierwszy: — «Papież dał pismo spisować, Co nasi księża chrzcić będą i chować».

Westchnęli. Milczą. Aż jeden do nieba Ręce podniesie: — «O, Panie nad pany! Otom jest Łazarz... Nie uskąp mi chleba, Co światu z ręku anielskich je dany!» Lecz insi: — «Cichoj! Tak głosem nie trzeba...» Umilkł. Łzy połą wyciera sukmany. A wtem niewiasta, już drżąca ze starości: — «Aby te kości donieść!... Aby kości!...»

Tak buchną na mnie serdecznej krwi wary. — Lud-ci podlaski jest! Oneć unjaty... A toć ja przecie tej jednej z nim wiary! Toć i ja rodem z podlaskiej gdzieś chaty...

Tak do nich. Wnet my przystali do pary, Wnet przyjacielstwo sierdziste, że — raty! Boć ta kowalska bekiesza z sukmaną, Dalibóg, że razem kiedyś w sprawie staną!

Zetkły się głowy, ścisnęły prawice, Z nadra do nadra posięgły nam oczy. Wyszły kolory tajemne na lice, Iż to tam naród od wieków krwią broczy... A choć nikt uszów nie ostrzył na szpice, Czuj duch! Trzymają na tęgiej utroczy Język. Słów mało a mowa niedługa: — «Skąd?... Poco?...» — «Duszę ratować. Z nad Buga». —

Rzeko! Żebyś ty wiedziała do siebie, Co siły w tobie jest i co jest mocy, Jaką to twardość toń twoja kolebie, Jaka przysiężność z dna bije wskróś nocy; Tobyś się rwała za wichrem w podniebie, Obwołująca, jak owi prorocy,

Co nad wodami siedzieli Jordana: — «Wstawajcie, ludy, bo idzie sąd Pana!» —

Ha, cóż! Toć jeszcze nie amen, nie hola! Ziemia nie papier, nie trzyma pieczęci, Komu tu wola, a komu niewola... A wy, tymczasem, ratujta mnie święci Polscy, żebym też nie musiał zejść z pola, Póki tu snopa nie zbiorę użęci... A strzeż mnie, Chryste, przed śmiercią i truną, Zanim nie grzmotnę młotem, aż skry luną!

III

Nagle uderzył huk i mowy zgłuszył, Morze się pienić jęło i kołychać. Wiatr tropy zmylił i z tyłu się ruszył, Fala na falę zaczęły nas spychać. A na pokładzie, jak gdyby deszcz prószył, Takie szły bryzgi. Już ciężko i dychać I stać. Już w ciebie gorące zawroty Biją, naprzemian dreszcz idzie i poty.

Ha, niema o czem powiadać tu wiele, Ziemia, jak ziemia, a morze, jak morze, Każde ma swoje osobne fortele, A ty się ratuj, jak umiesz, nieboże! Pozalegali ludziska pościcie, Piszczą, jak właśnie drwa mokre, gdy w korze Zielonej zrąbiesz je, a chcesz rozpalić. Ale się nie miał nad niemi kto żalić.

Bo na okręcie jest tak, jak na wojnie. Wyjdzie — kto wyjdzie, a zginie — kto zginie. Ty zęby ściśnij i czekaj spokojnie, Aż cię zagryzie złe, albo przeminie. Jużci chłop strzyma. Lecz bab było rojnie I starców zeszłych, niepewnych w godzinie. Więc choć się strząsłeś sam, nie miałeś miru Od wszelakiego jęczenia i skwiru.

Dopieroż tedy pod owym pokładem, Gdzie ludu wparto coś więcej tysiąca, Tam się opijesz powietrzem, jak jadem, I sił ostatka pozbędziesz z gorąca! Nie tak mrowisko uroi się gadem, Gdy zgóry sypnie żar i wartkość słońca, Jak się tam naród roił w owej dziurze; Już się i wieszać chciał jeden na sznurze...

Inszy radby się choć w wódce zatopił, Ale że licha była i to droga, A tu i strażnik miał oko i tropił, A jak takiego zobaczył raroga, Dalej pod pompę z nim! Tak chłopa skropił, Takie mu cięgi dał, choć bez batoga, Że drugi, co i na nogach nie ustał, Jak chart umykał, a ten za nim chlustał.

I jadło co dnia gorsze ci się widzi; A słodkiej wody chcesz, to bij się o nią. Brud, ścisk: już człowiek sam sobą się brzydzi, Już jeść nie idzie do kotła, choć dzwonią. Więc jako w kuczce napchani ci żydzi, Tak my nad onych niezmiernych wód tonią

Siedzieli w tłoku i w duchu tym parnym, Każdy pod męki swojej płatem czarnym.

Het, precz odeszła ta dobra otucha, Która nas zpierwa po morzu tem wiodła. Bo w człeku blisko od brzucha do ducha; Taka w nim niskość jest i żądza podła. Raz wraz to kłótnia, to bitka wybucha; Jakowaś wściekłość każdego z nas bodła. A choć sam sobie tej biedy napytał, Jak żbik, na inszych parskał, jak dzik, zgrzytał.

Aż się w to jedno złe i drugie wdało: Ludzie zaczęli grać. Po kątach zrazu, Dorywkiem, milczkiem i jakby nieśmiało. Ale że na to nie było zakazu, Tak się włożyli. To nieraz noc całą Łbami stłoczeni, by ryby u jazu, Siedzą, a tylko głos słychać zażarty I padające na tapczan gdzieś karty.

A wszystko w hazard szło. Bo chłop je świeży Na takie rzeczy, więc strasznie gorący; I jak się puści, to duszy odbieży, Póki nie skipi w nim ten wrzątek rwący. Dopieroż potem padnie i tak leży. Już go nie wołaj do żadnych tysiący: Nie chce, nie pójdzie. Ugasła w nim siła. Wydmuchał parę, jak kocieł, jest — bryła.

Alić podpałków nie brakło tam onych, Co lud jarzyli, by smolne łuczywo, W ogniach go codzień trzymając czerwonych. Ugasnął jeden: to drugi co żywo! Póki grosz czuli w tych trzosach palonych, Czy za pazuchą, to precz było żniwo; Bo z taką kupą te letkie narody Ciągną, by owad powietrzny na miody.

A już nad wszystkich Opacz. Ten niewiela Gadał, a tylko ćmił cygar i chodził, Na tych ramionach strząchając szynela, A w oczy patrzał. — Kto do kart się godził, Dopieroż gdziebądź chuściątko zaściela, I dalej w kupki! To chłopów tak wodził, Że gdzie się ruszył, już pełno tam roja, I tylko słychać: «Ta moja, ta twoja!»

Alić z Opaczem pokumał się pędem Jakiś to łyczek wędrowny po świecie. Zalatywało od niego złym swędem: Cygan nie cygan, takie tam ot, śmiecie. Dopieroż to się chłopy zgrywać rzędem! Co który pomknął — to płótno w kalecie: Nie wiem, inkluza miał, czyli wężową Skórkę, czy zgoła nadrabiał tak głową.

Aż się Przytuła zgrał do suchej nici. A miał grosz godny, bo przedał w Obrytem

Szmat gruntu, chatę, i tutaj na wici Po Bogu z owem grosiwem, zaszytem W szkaplerzach, dotarł. Jakże się nie chwyci, Jak nie załamie rąk z srogim skowytem! Chryste! Myślałem, że padnie tam trupem, Tak zsiniał. Język w kół, a oczy słupem.

Ledwo my chłopa strzymali w tym pędzie, Bo nam się topić na morzu chciał duchem. Przycichnął patem jakoś, tylko wszędzie Za onym marnym chodził wiatrodmuchem. Gdzie ten z kartami, Przytuła też siędzie, Na ręce patrzy mu, za każdym ruchem Oczami idzie pilno i precz śledzi... Aż raz kiedy to tak na boku siedzi,

Patrzy, a łyczek ma karty w rękawie Insze i niemi, gdzie trzeba mu, sunie. Zbladł chłop, jak wapno, skamieniał aż prawie. Jakże mu potem krew w lico nie lunie! Jakże nie skoczy, nie zaklnie plugawie, Jakże na łyczka piorunem nie runie! O ziem, i po nim! — «Ha, psie ty fałszywy... Nie zajdzie słońce, dopókiś ty żywy!»

Bełkoce tamten, ściśnięty kolany, A chłop, co pięści odejmie, to krzyczy: — «A ty wisielcze! A katu urwany! A ty kołtunie! A psie ty bez smyczy! A toś ty z kłami był na świat wydany! A niech cię zbieli trąd!» — A tamten ryczy Ostatkiem duszy, tak chłop go nadeptał: — «Oddaj, psi synu, co czart ci naszeptał!»

Widzę, źle będzie, bo człowiek był w gniewie Straszny, a już się ze wszystkiem ochwacił. Co my do niego, to jakby zarzewie Na proch. — «Precz! Wara! Nie będziesz ty płacił! Ja sam! Precz! Na bok!» — A nóż miał w cholewie, I byłby łyczka, jak amen, zatracił, Tylko mu sięgnąć źle było, bo klęczał, Przez kożuch. Tamten coraz ciszej jęczał,

Już, już ustawał... — «A niech go tam spłata!» — Przemówią chłopy. — «Nie będzie miał grzechu!» A insi: — «Bogać! Nie będzie utrata, Ni w niebie dziura!» — I już im do śmiechu. Wtem, jak gdy gołąb z nagłości przylata, A sinem skrzydłem uderza z pośpiechu, Tak nagle głowę Horodziej wynurzy Z trzepotem włosów siwych skróś tej burzy.

A że nie gwałtem widział od starości, Obiedwie ręce poprzed sobą trzyma I puka laską, jak gdyby w ciemności Drogi se szukał zgasłemi oczyma... Namkli się ludzie dla zeszłych tych kości, Dziad do Przytuły i za kark go ima, A z taką siłą chwycił i tak ciasno, Że się onemu aż zębce zatrzasną.

Chłop zgłupiał. Patrzy, a stary precz trzęsie Żylastą ręką na nim te manatki.

— «A ty co, bratku?... To krzywda ci w mięsie? To ty tu sobie urządzić chcesz jatki? A wstajesz mi ty?... Po takim ci kęsie Pies przez chałupę nie puści do matki!... Wstawaj, bo zduszę do ostatniej pary... A ty, złodzieju, oddawaj talary!»

Chłop Horodzieja znał. Z stron jednych byli I razem uszli z tęgiego opału. Więc się w nim zaraz ten impet przesili, Głowa odejdzie z onego postrzału. Targnął się, zaklął w pień, alić po chwili Rąk zwolnił, splunął i wstawał pomału, A choć, jak niedźwiedź, otrząsał się, fukał, Łba spuścił, niby że to czapki szukał.

A łyczek leżał, ot, prosto bez ducha. Nie wiem, czy zamdlał tak, czy pory czekał. Aż go tam jeden kopnął; więc się brzucha Własnego chwycił i oczy powlekał, A choć mu gębą pociekła zła jucha, Porwał się — i jak szczur rowem — uciekał, Trzosik po drodze puściwszy i karty. Horodziej głową trząsł, na kiju sparty.

— «Oj źle, oj źle to będzie z nami społu, Kiedy wy takie dajecie naczęcie Tej naszej drodze! Juże nam do dołu Iść, nie żaglować pod żaglem w okręcie. Oj, nie umiecie szanować Żywiołu! Ukróci on was i zgubi w odmęcie...

Oj, poda na sąd was to morze, poda, Tylko się po was zachluśnie ta woda!

A cóż to? Myślisz, żeś ziemi się puścił, Gdzie cię wkorzenił Bóg, to ci do złego Już wolna droga? Toś się już rozpuścił? Już nie wiesz, jak masz żyć? Co jest do czego? Toś już to prawo wszelkie zaczeluścił? Nie bój się! Jest u Żywiołu każdego Prawo! A ciebie nie skryją i w niebie, Jak ty Żywioły obruszysz na siebie!

A toćżem widział w Wągrowie, w kościele, Jak to Bóg Ociec nad niemi panuje. To mu się tylko powietrze to ściele Do stóp, a Ogień szaty oblatuje. Tuż Morze, modre, jak u nas kołbiele Nadbużne, takoż do służby się czuje, A on Stworzyciel w wichrowej koronie, Ręce ma nad niem, a Ziemię na łonie,

A dokół gwiazdy, miesiące i słońca. Tak na początku pokazał się świata, I taki będzie zaś u świata końca. Bo Żywioł wieczny je, a nie oblata, Jako liść drzewny, ni czas go nie trąca, Ani się najdzie najmniejsza w nim strata... Ni Ogień iskry, ni Wiatr tchu nie zroni, Nie zginie z Ziemi proch, ni kropla z toni.

Bo nad tym ogniem Michał stoi święty, Na koniu, z włócznią, a smok mu w kolana...

A nad powietrzem Elijasz, co wzięty Wichrem do nieba. A Woda jest — Jana Chrzciciela, który był w więzieniu ścięty; A Ziemia zasię Chrystusa jest Pana, Iż po niej stopką najświętszą swą chodził, Kiedy się w ciele ludzkiem był narodził.

Więc ty się waruj tu na tej głębinie! Boś nie jest jako na boru z napaści, Aleś Żywiołem bożym, co nie minie, Objęty, w Jana świętego jest właści! On tu nad tobą stoi! W zorzach płynie, Nad wody świata, nad morskie zapaści, Na chmurach widna ścięta jego głowa, Gdy słońce krwawo pod zachód się chowa».

— «A i cóż oczy wytrzeszczasz, jak gały?» — Zwrócił się nagle do Pawła Sekury: — «Dalej! Ruszta się! Wstyd, żeby tak stały Chłopy, łbów zdrowych zadarłszy do góry! Nie noc je przecie, dzień boży je biały... Dalej! Choć zwijać te liny, te sznury, Aby te ręce o pracę zaczepić!» — Ruszył. My za nim. Tak umiał lud skrzepić!

Tylko, że krótko tego było. Gadał: Słuchali. Drugi i wzruszył się w sobie, I tuman tak mu od mózgu odpadał, Jak kiedy komin pomiotłem wyskrobie. Lecz wprędce czadził znów i do kart siadał. Więc się to stało podobnem chorobie: Jad ludzi nędził tak, że twarze zbladły, Grzbiety się zgięły, a piersi zapadły. ............

Szły dnie, szły noce, a czasy się one Na żadną lepszą nie miały odmianę. Dziatki zaczęły mrzeć. Ognie się płone Rzucały po nich. Więc oczy, jak szklane, Więc w liczku blade, to znowu czerwone, Kwilące, ciężkie matkom, rozpłakane, Siniały potem, cichły, i tak kładły Głowy pod kosę śmierci, jak kwiat padły.

Ale się długo nikt z niemi nie bawił. Jeszcze to w oczach ma ciepłe te łezki Ostatnie, pachoł już sznura przyprawił, Już nim okręcił trupka, i — do deski! Kto bliższy, pokląkł, by pacierz odprawił, Wtem — chlup do morza! I — Ojcze niebieski, Szukajże teraz duszyczki tej na dnie, Bo ci z regestrów anielskich wypadnie!

Więc tam nie tyle sprawiała żałości Tym rodzicielkom śmierć, co te pochowy. Boć to jest ciężka rzecz, owoc wnętrzności Dać w te huczące czeluście i rowy. To się tam druga tak krzyżem pomości, Że tratuj po niej — nie umknie ci głowy. Więc potem patrzeć niewiastom nie dali, I nocą one dzieciątka spychali.

A morze, kiedy zaczuło tę strawę, To zapienionem stało się i gęstem, I tak szło po nią na samą aż nawę, Jak wilk z trzaskaniem szczęk głodnych i z chrzęstem Różny tam nietwór miał swoją obławę I lud przestraszał jawieniem się częstem:

Myślisz, że piła tak falę przecina, A to grzbiet ostry i czarny rekina.

Czasem gdy morze ustało się nieco I cicho niosło przejrzystą skróś wodę, Toś widział, jak ich wielkie cielska świecą... A zawsze stare w tył, a poprzód młode. Utrafią zdobycz, to tak ci się zlecą, Jak kiedy u nas kijanki w pogodę Za pożywiołem ganiają się onem, W prawo i w lewo wiosłując ogonem.

Ale są zmyślne! Niełatwo przynętu Chwycą, choć połcia zawęszą słoniny Łba tylko dźwignie taki i z odmętu Wiatr ciągnie, aż mu z paszczy lecą śliny. Podpływa — aż ci tu palba z okrętu! Walą, jak w jasną świecę karabiny... Lecz, choć go trafi kula, nie uszkodzi: Zajuszy trochę i na głąb uchodzi.

Mówią, że rybak jeden, co noc przepił, Chwyciwszy w morzu takiego rekina, Wziął go na łańcuch, u statku uczepił, A sam, gdy przyszła do drogi godzina, Układł się w łodzi, by snem się pokrzepił, I spał, a ten go tak ciągnął, jak lina, Co na niej Bugiem prowadzą galary Do Uściługa. Lecz mało w tem wiary.

Bo za potężny jest zwierz ten do łodzi, Przytem żarłoczny nad wszystko i srogi.

Więc prędzej taki na morzu uszkodzi, Niżby miał komu pomagać do drogi. Ale że powieść ta po ludziach chodzi, Bo tu na gadkę, jak kot na pierogi, Łakomy każdy z tej długiej tęsknicy, Na onym stepie modrym, bez stannicy.

To raz, był ranek mglisty, na pokładzie Gwałt! Patrzę, lecą szypry, marynarze, Za nimi ciżba narodu w nieładzie; Tak ja do burtu. Spychają nas straże, Sternik klnie, z haków zerwało dwie kadzie, Szum, plusk na morzu... A wtem się ukaże Ogromny, stary rekin, co z żelazem Słoninę chwycił i połknął zarazem.

Dopieroż go tu windować do góry! Nie tak się szarpie wół, gdy go obuchem Rzeźnik w łeb zdzieli, jak ów. Byłby sznury Urwał i poszedł, gdy wtem mi nad uchem Kula świsnęła z miczmańskiej dwurury... Zwierz się okręcił, raz chlupnął, i brzuchem Na wodę! Tak go dobyli, nietwora, Dopieroż triumf grać, i do topora!

Jakże się weźmie ciskać, trzepać w pławy, A prać ogonem po onym pokładzie! To nam muliskiem zachlustał pół nawy, A kto mu podszedł, wnet siedział na zadzie.

Ja tam nie byłem do niego ciekawy. Haniebna siła jest w tym ludojadzie, Anibym wierzył, by mi kto powiadał, co on tam chłopów na kupę naskładał.

— «Nic to! Niech morza spróbują frajery». Śmiech dookoła... – Jest racja, i juści. Tymczasem u łba nie skąpią siekiery I już mu wnętrznych sięgają czeluści. Rąbnął go jeden, coś razy ze cztery... Aż zwierz się zmroczy i dech z siebie puści, I leży wielki, czarny, rozciągniony... Nuż dalej hurmem do niego, jak wrony.

Kucharczyk jeden, w krochmalnym birecie, Osiadł go, jakby kulbakę, okrakiem. Cmoka, że niby na końskim to grzbiecie... Nuż piętą w boki, nuż po łbie kułakiem. A wtem się porwie on zwierz i pomiecie: Chłop z niego! Blady, jak chusta, czworakiem Klapnął o ziemię, by żaba rozbita... A ten dopieroż raz chrapnął — i kwita.

Byłoż to teraz napatrzeć się czego, Kiedy tak leżał, jak niedźwiedź zwalony: Takiemu mało kłów rzędu jednego, Ale, jak zęby chłop wbija do brony, Gęsto a płotem, tak właśnie u niego, A każdy, jako sztyk w ogniu stalony. Więc niema się tam i bawić co wielce, Kiedy raz człeka zatrzaśnie w te kielce.

Dziwią się baby. Coraz która zbliska Podejdzie, rękę do brody podniesie, I chwieje głową: — «A cóż za zębiska!... A cóż za ryba taka!... A bójcie się...» Wtem jedna: — «Reta! To nasze dzieciska Takim ciskają?...» — I w płacz się zaniesie. — «To te sieroty nasze... w takie garła?...» Więc insze za nią: jak żałość je sparła.

Lecz wtem cień upadł na wodę zwysoka, I ptasia wrzawa przebiła nas z góry. Patrzę, a tam się na podób obłoka Rybitwy srebrzą nad maszty i sznury! Gromada była tak zbita dla oka, Że cały kłąb ten jednemi się pióry Unosić zdawał, i tylko po kraju Stzępił się, śniegiem niesionym z wyraju.

Ale Horodziej, na kiju oparty, Rękę u oczu wpółślepych przyprawił, I pilno patrząc, rzekł: — «A ot, i warty Bóg Przenajświętszy dziateczkom przystawił. Nie będzie na nie smok godził zażarty; Na wszystkie On już sieć srebrną nastawił... A ot na piórach ptaszęta je niosą, Ociekające matczynych łez rosą!» —

Nuż więc te matki dogóry pozierać Tęsknemi wzroki, łaknące pociechy... Nuż łkania tłumić i oczy ocierać, I bić się w piersi i kajać za grzechy!

Chciał ci tam Opacz starego przepierać, I już po gębie latały mu śmiechy; Ale nie dalim, bo one podniebne Rzeczy, jak chleb, są niewiastom potrzebne. .................

Tylko Szczęśniaka żona stała blada. Oczy, jak żużle, świecą i jak próchno; Coś od dni kilku, czy jadło nie nada, Czy woda, ale dziecku nogi puchną. Radził ci doktór. I cóż tu za rada? Mdłe to, ugaśnie, gdy wichry nań dmuchną, A białe, jakby na rosach blichował... — «Oj, żeby tylko Pan Jezus zachował!»

Patrzy się w morze, a siwe jej oczy Wzrok ciemny mają, głęboki, uparty, Aż ją to wszystko na sercu zamroczy; Ten krzyk, te śmiechy, te płacze, te żarty. Więc się zachwieje znagła i potoczy, Jako ten powój na niczem się sparty. Tak Szczęśniak: — «Hanuś! A ty znów co, babo?» A ona zcicha: — «Nic. Tak mi coś słabo». —

Młode to jeszcze było, w pierwszym kwiecie, Więc skóra na tem miętka i czująca. A tu się temu tak tułać po świecie, Tak tajać w onej duchocie z gorąca... Toż nie dziw, że tem i słabość pomiecie, Jak wiatr wiosenny, co trawy mdłe trąca. W wszak to one przesilone grogi Chłopa nadgryzą, nie takiej niebogi.

Więc patrzę na nią, aż ona dziecinę Pilno przy sobie rękoma ogarnie I patrzy w morze ogromne i sine, Jak urzeczona, podobna tej sarnie, Co z kniei wyjdzie na strzał, na drożynę, Łaniąt strzegąca, a węszy, gdzie psiarnie... Wtem jedna: — «Chłopak, to wam chory chyba?» A ona z krzykiem: — «Co wy? Zdrów, jak ryba!»

I zaraz chustę na niego i w stronę. A na tę bladość pierwszą — tom się zdumiał, Jakie w nią ognie buchnęły czerwone. Dzieciak też właśnie, jakgdyby zrozumiał, Zachchł i schował się w rańtuchy one. Tylem i widział go. A okręt szumiał Bo na ten wiwat, kapitan dla wiary Tytuń wystawił i tęgiej sztof miary.

Tożto rzuciło się na one gody! Jak kiedy mielnik wszystkie puści śluzy, A tu pęd buchnie i srogi war wody, Taki się zrobił huk wśród onej luzy. Bo naród morski nad wszystkie narody Prędki do wódki jest i zaraz w tuzy. A najrzy dziewkę — jak drzazga się pali. A klnie, żeby mu czarci nie sprostali.

Więc nuż piszczałki, bęben, aż i smyka Dobył tam jeden żydek rzępolista,

I dalej taniec, śpiewanie, muzyka, Skaczą, aż okręt pod nimi się chysta, A coraz wrzaśnie który, jakby dzika Dżgał pod łopatkę. — A niechże was trzysta! — Myślę ja sobie i czapkę na uszy. Wtem krzyk! — A mnie coś wnętrzności aż ruszy...

Bo znany był mi głos i jak rodzony. Zośka! Chrześniaczka moja! Jezu Chryste! Czyli się tylko nie chybła gdzie z strony... Rzucę się w ciżbę, a tam ją — siarczyste! — Majtek do siebie ciągnie rozchmielony. Jakże nie zdzielę w łeb! — Nie tak rzęsiste Iskry z pod młota lecą, jak mnie z pięści... I tylkom poczuł, że kość pod nią chrzęści.

Padł i dał farbę, jak lis w świeżym tropie, A tych już na mnie, by wróbli na strachu. Strząsłem się; byłbym zmiędlił na konopie, Ale żem w ścisku wziąć nie mógł rozmachu, Tak krzyknę: «Stasiek! A bywajno, chłopie» A dziewka moja w wrzask: — «O reta, Stachu!» Zgruchnął się naród, jako, że do czego, Ale do bitki jest dusza u niego.

Tożby ich tutaj mógł malarz malować, Jak jęli marszczyć łby a brwiami ruchać. Najpierw się bokiem sunęli próbować, Łokcia nastawiać w klin a w wąsy dmuchać. Groźno tam było i nie szło żartować! Już w lica ogniem zaczęła krew buchać, Już się co bliższy zamachnął, w garść plunął, Gdy wtem zagrzmiało ciężko i deszcz lunął!

Jako więc kiedy o kość się u proga Psi gryzą, a tu dziewka chluśnie z cebra, Tak wnet ugasła ta całą pożoga, I tylko majtka Stach macał pod żebra. A tuż nawałność bliżyła się sroga. Już z nieba strugi polały się srebra, Już gasną, lecą jak ołow w głebinę, Stygną, i w wały staczają się sine. .................

Jak kiedy hutnik w staw szlakę wypuści, A wody ze dna podniosą się z sykiem, Tak wnet przyrosło tych morskich czeluści. Już pokład liżą spienionym językiem, Już fala jedna drugiej przez łeb szuści, Jako te owce, gdy lecą za trykiem Przez wąski wierzej, a wszystkie chcą razem, A owcarz, licząc, nawraca je płazem.

Wnet plac opuściał z zbytniego narodu, A kto miał w czubie, wytrzeźwiał odrazu, Bo lud tu odmian nawykły od młodu, Pod strachem żyje, jak okoń u jazu. Wtem reja trzasła. Huk poszedł od przodu, Do gromowego podobny rozkazu. Sternik zbladł, skręcił śruby, co miał siły: Zachwiał się okręt i bieg wziął pochyły.

A już i niebo spuściło się nisko, Ciężkie chmurami, i męt po niem chodził,

Rwąc na paździerze to szare płachcisko, Którem się od nas dzień biały przegrodził. Chwyciłem masztu, bo stać było ślisko, A wtem mnie bałwan jeden tak ugodził, Jak chłop, gdyć nogi podbije kłonicą, I uciekł, cały siny błyskawicą.

Jakże nie rykną wichry! Jak po niebie Nie zaczną trzaskać z okrutnym grzechotem! Jak się nie porwą, nie wpadną na siebie, Jak się nie cisną o morze pokotem! To koń takiego dołu nie wygrzebie, Kiedy go jezdnik uwiąże pod płotem, Jak one wodę skopały kopytem, W błyski kowanem, a w gromy podbitem.

Nie tak się w sobie rozszumi, rozchwieje Bór, gdy się sośnie zamiotą od burzy. I nie tak rola zorana czernieje, I nie tak żyto pokwiatem się kurzy, Jako więc morze pod oną zawieję. Wał na wał pędzi, dogania go, nurzy, Zatapia, ryczy, jako byk do stada, Zrywa się, leci i w otchłań przepada.

Huknęły teraz niebieskie harmaty, Które sam Michał Archanioł nabija. Mrok upadł gęsty, i tylko się szaty Jego czerwoność skróś chmury przewija. Pękły nad światem ogniste granaty, Świszczą, żądłami kręcą, jako żmija... Lecą do morza pobite czerepy, A strugi deszczu tak walą, jak cepy.

Zanim ci ja burze tęgie, bom od dziecka, Po leśniczówkach, jak wilczę, schowany. Wiem, jak Kampinos grzmi, jak Myszyniecka, Jak i Zielona - aż het, za Prużany Onać to sławna puszcza Białowiecka, Gdzie się zataił żubr, potopem gnany, W gąszcz taki, że sam Bóg drogi nie wiedział, Poniechać musiał, a zwierz się osiedział.

Jest ci tam wojna, gdy wicher uderzy W krętych róg sosen, lub puści ze smyczy Ogary wietrzne po pustej trzebieży, A tur go ciągnie w chrap mokry i ryczy. Lecz przecie się to do morza nie mierzy! Tu strach osobny jest, co kości liczy Tak, że ci każda do szpiku dygota... Strach większy, niźli przed końcem żywota.

Jeszczeć to chłopu mniejsza. Chłop dostoi, Choć się w nim dusze ruszą fundamenty.

A drugi taki, im ciężej się boi, Tem twardszy bywa w śmiertelne momenty, I za trzech zuchów tchórz nieraz nabroi. Lecz baby, srogie czyniły lamenty, Od których prawie, że już uszy puchły; Kapitan kija podniósł, i tak zgłuchły.

Dopieroż okręt lżej zaczął sterować, Bo już nad wszystko wrzask babi nie płuży. Gdy się kto bierze po morzu żaglować, Rzecz to jest mocna i pomiar jej duży; Już się tam nie lża po tynfie targować Z śmiercią, gdy nawa pod wodę się nurzy: Co masz, to dawaj, czy miedzią, czy złotem. Wypłyniesz? Będziesz rachował się potem.

Do samej nocy goniły nas sine Oczy błyskawic i grzmot łajał z warkiem. Aż my się w wichrów wcisnąwszy szczelinę, Przebili z tuczy. Tak skrzydłem ptak szparkiem Pruje naukos powietrzną głębinę I przed nawałnic uchodzi poswarkiem. Lecz piorun jeden dognał nas, wypalił, I sążeń drzazgi od masztu odwalił.

Zaraz też, jakby na to tylko czekał, Jął się wichr ciszyć i składać po sobie Zjeżone grzywy. A grzmot tak uciekał, Jak gończy z troka, gdy w kniei przeskrobie.

Raz, drugi, trzeci, skroś mroków zaszczekał, Zacichł, znów drogę oszczeknął na globie, Aż ciszej, dalej, z ostatnim skowytem Schował się w niebie chmurami nakrytem .................

Noc cicha, parna, nie błysła ni jedną Gwiazdą na całym niebieskim przestworze, I tak nas dwoje objęło bezedno: Czarne to niebo i czarne to morze. Czekałem, nie śpiąc, aż mroki przerzedną, Bom słyszał, wysep że ujrzym na zorze. Kupa nas było, lecz nie szła nam rada, Iż w tych zapaściach człek łacno nie gada.

Każdy tam w duszy doległość miał własną, Którą żuł milczkiem, by piołun ugorny. Dzienne otuczy — te prędko ugasną, Gdy w sercu pomierzch wybije wieczorny. Gorące oczy nierychło tam zasną, Mgła na nich siada jak opar jeziorny... Wbijasz je w ciemność, by w trumnę otwartą, Nie luzowaną u troski swej wartą.