Pamiętniki. Wojna i rewolucja. Kontrrewolucja. Bolszewicki przewrót. Warszawski epilog - Karol Wędziagolski - ebook

Pamiętniki. Wojna i rewolucja. Kontrrewolucja. Bolszewicki przewrót. Warszawski epilog ebook

Wędziagolski Karol

4,8

Opis

Wznowienie bestsellera wydanego w 1972 roku w Londynie. Znakomicie, z nieprzeciętnym talentem literackim przedstawiony obraz rewolucji lutowej, przewrotu bolszewickiego i wojny domowej w Rosji rozpatrywany przez bezpośredniego uczestnika wydarzeń. Autor to bliski współpracownik Borysa Sawinkowa, komisarza 8. Armii, potem uczestnika ruchu antybolszewckiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 543

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstęp, po­sło­wie, opra­co­wa­nie przy­pi­sów: Grze­gorz Eber­hardt

Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne: An­drzej Ba­rec­ki

Ko­rek­ta: Bo­gu­sła­wa Ję­dra­sik

In­deks: Bo­gu­sła­wa Ję­dra­sik

Zdję­cia w tek­ście z ar­chi­wum ro­dzin­ne­go Mi­cha­ła Wę­dzia­gol­skie­go

Co­py­ri­ght © by Pol­ska Fun­da­cja Kul­tu­ral­na, Lon­dyn

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two ISKRY, War­sza­wa 2007 r.

ISBN 978-83-244-0259-5

Wy­daw­nic­two ISKRY

ul. Smol­na 11

00-375 War­sza­wa

e-mail: [email protected]

Sprze­daż wy­sył­ko­wa i dys­try­bu­cja:

Do­bra 28 sp. z o.o.

ul. Ka­ba­re­to­wa 21

01-942 War­sza­wa

tel. (0-22) 864-95-17

Przy­go­to­wal­nia:

www.no­tus.biz

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Pa­mię­ci Al­fre­da Ju­rzy­kow­skie­go

i Zyg­mun­ta Ko­szut­skie­go,

któ­rych szla­chet­na życz­li­wość umoż­li­wi­ła

na­pi­sa­nie tej książ­ki.

Au­tor

Ka­rol Wę­dzia­gol­ski w Ru­mu­nii, rok 1940

WSTĘP

Karol Wę­dzia­gol­ski uro­dził się w roku 1886 nie­da­le­ko Wil­na w ro­dzin­nym ma­jąt­ku Ja­wo­rów, w sta­rej ro­dzi­nie szla­chec­kiej her­bu Po­mian. Miał dwóch bra­ci i czte­ry sio­stry. Więk­szość z nich ukoń­czy­ła wyż­sze stu­dia. Pa­weł, brat śred­ni (rocz­nik 1883), na­wet po trzy­kroć je za­li­czył. Na po­cząt­ku wy­dział fi­zy­ko-ma­te­ma­tycz­ny Uni­wer­sy­te­tu Pe­ters­bur­skie­go, póź­niej Pe­da­go­gicz­ną Aka­de­mię Woj­sko­wą, a na koń­cu trze­ci fa­kul­tet, ar­chi­tek­to­nicz­ny, roz­po­czę­ty w roku 1912, a ukoń­czo­ny z wy­róż­nie­niem w 1917, tuż przed koń­cem car­skiej Ro­sji. Bro­ni­sław, naj­star­szy z bra­ci (ur. w roku 1876), ukoń­czył Woj­sko­wą Aka­de­mię In­ten­den­tu­ry. Jed­na z sióstr z ko­lei mia­ła za sobą fa­kul­tet hi­sto­rycz­ny w Pe­ters­bur­gu, dru­ga kon­ser­wa­to­rium mu­zycz­ne. Na­to­miast sam Ka­rol wy­ka­zał się dość mi­zer­nym wy­kształ­ce­niem. Skoń­czył je­dy­nie eli­tar­ny kor­pus ka­de­tów w Pe­ters­bur­gu. Eli­tar­ność szko­ły za­pew­ni­ła mu zna­jo­mo­ści wśród osób wpły­wo­wych. Zna­jo­mo­ści te w po­łą­cze­niu z oso­bi­sty­mi za­le­ta­mi (udo­ku­men­to­wa­ny­mi choć­by przez póź­niej­sze wy­da­rze­nia) przy­czy­ni­ły się do tego, iż po­mi­mo bra­ku wyż­szych stu­diów roz­po­czął ka­rie­rę urzęd­ni­czą w jed­nym z pe­ters­bur­skich mi­ni­sterstw. Po ośmiu la­tach ka­rie­rę tę prze­rwał za­mach w da­le­kim Sa­ra­je­wie. Śmierć Fran­cisz­ka Fer­dy­nan­da roz­po­czę­ła woj­nę, któ­rą szyb­ko na­zwie się świa­to­wą, a po nie­wie­lu la­tach ozna­czy do­dat­ko­wo li­czeb­ni­kiem.

Od le­wej: prof. Kwiat­kow­ski, Ja­ni­na, Ha­nia, Ka­rol, Nia­nia [?], Ka­ro­li­na Wę­dzia­gol­ska, pani Kwiat­kow­ska, NN, NN, Ja­wo­rów 1937

Dom Ka­ro­la Wę­dzia­gol­skie­go w Ja­wo­ro­wie, rok 1937

Sta­ry dom ro­dzi­ny Ka­ro­la Wę­dzia­gol­skie­go w Ja­wo­ro­wie, praw­do­po­dob­nie lata po­wo­jen­ne

Ka­rol Wę­dzia­gol­ski w okre­sie roz­mów pol­sko-ro­syj­skich – dzia­łał z po­le­ce­nia Jó­ze­fa Pił­sud­skie­go

Ka­rol Wę­dzia­gol­ski w Ar­gen­ty­nie, rok 1962

Se­nior rodu – oj­ciec Ka­ro­la, Mi­chał Wę­dzia­gol­ski w 1926 roku

Nie­wąt­pli­wie czło­wie­kiem rzą­dzi przy­pa­dek. Do pew­nych gra­nic oczy­wi­ście – na przy­kład gra­nic wy­cho­wa­nia, wy­zna­czo­nych przez sys­tem war­to­ści i od­po­wie­dzial­no­ści, a wpo­jo­nych w domu ro­dzin­nym, oraz gra­nic po­czu­cia sma­ku, nie­prze­kra­czal­nych w któ­rymś mo­men­cie. W pol­skim przy­pad­ku na­le­ży też uwzględ­nić te wy­ty­czo­ne przez po­czu­cie pa­trio­ty­zmu.

Tak, ród Wę­dzia­gol­skich zdał eg­za­min w tam­tej epo­ce. Epo­ce, ogól­nie rzecz bio­rąc, przy­pad­kiem rzą­dzo­nej.

Gdy przy­szła re­wo­lu­cja lu­to­wa roku 1917, Ka­rol Wę­dzia­gol­ski nie był nią spe­cjal­nie za­sko­czo­ny. Ale i nie za­chwy­cił się nią bez­wa­run­ko­wo. Już zdą­żył zwąt­pić w wy­zna­wa­ne w mło­do­ści idee so­cja­li­stycz­ne. Mi­nio­ne lata woj­ny, do­świad­czeń, prze­my­śleń ugrun­to­wa­ły go w prze­ko­na­niu, iż dla roz­wo­ju, po­stę­pu lep­sza od re­wo­lu­cji jest po­wol­na ewo­lu­cja. Zwłasz­cza gdy re­wo­lu­cja ta dzie­je się w cza­sie woj­ny! Je­dy­ne, co go po­cie­sza­ło w tych burz­li­wych dniach, to na­dzie­ja na uzy­ska­nie przez Pol­skę – przy „oka­zji” tych za­wi­ro­wań – nie­pod­le­gło­ści.

Choć był scep­tycz­ny wo­bec bie­żą­cych wy­da­rzeń, nie od­mó­wił, gdy za­ofe­ro­wa­ły mu one nowe wy­zwa­nia. I tak za­czę­ła się jego ka­rie­ra w no­wej rze­czy­wi­sto­ści. Ka­rie­ra, a może ra­czej… przy­go­da.

Ka­rol Wę­dzia­gol­ski w roz­mo­wie z ge­ne­ra­łem Ka­zi­mie­rzem Sosn­kow­skim, lata sześć­dzie­sią­te XX wie­ku

A trze­ba mu było tego awan­su re­wo­lu­cyj­ne­go, dzię­ki nie­mu mógł bo­wiem spo­tkać się z Bo­ry­sem Sa­win­ko­wem.

Wę­dzia­gol­ski po­znał się z nim już wcze­śniej, w roku 1909. Tam­ten na­ma­wiał go wte­dy do włą­cze­nia się w ak­cje ter­ro­ry­stycz­ne. Ka­rol od­mó­wił, był my­śli­wym i jako taki nie po­tra­fił ak­cep­to­wać tak nie­ho­no­ro­wych, pod­stęp­nych spo­so­bów po­lo­wa­nia. Po ośmiu la­tach spo­tka­li się po­now­nie. Sa­win­kow był już jed­ną z waż­niej­szych po­sta­ci w po­re­wo­lu­cyj­nym Rzą­dzie Tym­cza­so­wym, a Wę­dzia­gol­ski – czło­wie­kiem za­ufa­nia 8. Ar­mii. Sa­win­kow szu­kał en­tu­zja­stów dla swej kon­cep­cji roz­wo­ju sy­tu­acji. Bez tru­du jej zwo­len­ni­ka od­na­lazł w by­łym urzęd­ni­ku mi­ni­ste­rial­nym. Za­rów­no je­den, jak i dru­gi nie do­my­śla­li się wte­dy, jak waż­ne oka­że się dla nich to spo­tka­nie.

I dłu­go już Wę­dzia­gol­ski nie roz­sta­wał się z Sa­win­ko­wem – po­sta­cią waż­ną dla hi­sto­rii XX wie­ku, przy­wód­cą or­ga­ni­za­cji ter­ro­ry­stycz­nej, współ­au­to­rem kil­ku za­ma­chów na wyż­szych urzęd­ni­ków car­skich, osob­ni­kiem ska­za­nym na śmierć za ową dzia­łal­ność, czło­wie­kiem owład­nię­tym ideą, ak­cep­to­wa­ną przez Wę­dzia­gol­skie­go lub nie, lecz nie­wąt­pli­wie au­ten­tycz­ną w jego przy­pad­ku. Co waż­ne, Sa­win­kow w roku 1917 był już in­nym czło­wie­kiem ani­że­li kil­ka lat wcze­śniej. To oczy­wi­sty re­zul­tat zmie­nio­nej sy­tu­acji. Re­wo­lu­cja lu­to­wa zda­wa­ła się re­ali­zo­wać idee, dla ja­kich kie­dyś Sa­win­kow szy­ko­wał bom­by. Sa­mo­dzier­ża­wie upa­dło, par­la­men­ta­ryzm się roz­wi­jał, de­mo­kra­cji co­raz wię­cej…

Sa­win­kow w roku 1917 ob­ja­wiał się Wę­dzia­gol­skie­mu jako bar­dzo da­le­ko­wzrocz­ny po­li­tyk. Były ter­ro­ry­sta od razu wy­czuł sła­bo­ści re­wol­ty i szyb­ko do­ce­nił za­gro­że­nie ze stro­ny bol­sze­wi­ków – par­tii przez inne trak­to­wa­nej jako mało waż­na, gro­te­sko­wa, znaj­du­ją­ca się w roz­dar­ciu po­mię­dzy swy­mi żą­da­nia­mi (ogrom­ny­mi) a swą li­czeb­no­ścią (wię­cej niż skrom­ną). Sa­win­kow nie tyl­ko po­tra­fił oce­nić sy­tu­ację, on tak­że usi­ło­wał czyn­nie prze­ciw­dzia­łać.

Wę­dzia­gol­ski od­no­wił swą zna­jo­mość sprzed lat z Sa­win­ko­wem w mo­men­cie prze­ło­mo­wym dla lo­sów re­wo­lu­cji lu­to­wej. Mia­ła aku­rat miej­sce ostat­nia po­waż­niej­sza pró­ba oca­le­nia owej re­wo­lu­cji, tak zwa­ny bunt Ław­ra Gie­or­gi­je­wi­cza Kor­ni­ło­wa. Pró­ba się nie uda­ła, wie­lu uczest­ni­ków bun­tu zo­sta­ło aresz­to­wa­nych, któ­ryś z nich na­wet po­peł­nił sa­mo­bój­stwo. Pa­no­wał co­raz więk­szy cha­os. Przy­szedł wresz­cie paź­dzier­nik i prze­wrót bol­sze­wic­ki.

Po­waż­ne zbli­że­nie i ko­mi­ty­wa Wę­dzia­gol­skie­go z Sa­win­ko­wem na­stą­pi­ła wła­śnie po tych wy­da­rze­niach – po nie­szczę­snych sze­ściu dniach, w któ­rych garst­ka bol­sze­wi­ków prze­ję­ła wła­dzę w dwóch naj­waż­niej­szych mia­stach Ro­sji.

Naj­moc­niej i naj­sku­tecz­niej zwią­za­ła ich… uciecz­ka. Nic in­ne­go im nie zo­sta­ło. Tuż przed nimi zbiegł w prze­bra­niu Alek­san­der Fio­do­ro­wicz Kie­reń­ski. To jesz­cze nie był ko­niec, jesz­cze pró­bo­wa­li ze­brać siły, woj­ska, do­ga­dać się, po­go­dzie skłó­co­nych ge­ne­ra­łów, cy­wi­lów. Naj­moc­niej ich zjed­nał wła­śnie ten czas po­szu­ki­wa­nia ostat­nie­go po­ra­tun­ku, lecz nie dla sa­mej Ro­sji, ale po­ra­tun­ku przed bol­sze­wi­ka­mi, któ­rych nie­bez­piecz­na siła, siła de­ma­go­gii dla oby­dwu zda­wa­ła się oczy­wi­sta. Ogól­nie rzecz bio­rąc, ich po­dróż była uciecz­ką i… zbli­że­niem do sie­bie, bo każ­dy dzień był dniem, któ­ry mógł oka­zać się ostat­nim w ich ży­ciu. Co­raz czę­ściej czu­li się zdra­dze­ni, a przed osta­tecz­no­ścią ra­to­wał ich szó­sty zmysł, któ­ry na prze­mian kie­ro­wał raz jed­nym, raz dru­gim.

Oto dwóch lu­dzi o róż­nych ko­rze­niach na­ro­do­wo­ścio­wych, kul­tu­ro­wych, ide­owych wresz­cie (!) prze­mie­rza po­tęż­ny, stu­sześć­dzie­się­cio­mi­lio­no­wy kraj. To­ną­cy kraj – pe­łen to­ną­cych war­to­ści, to­ną­cych lu­dzi… Nie ucie­ka­ją, jak rze­kłem, bier­nie. Nie­ste­ty, ich ewen­tu­al­ni sprzy­mie­rzeń­cy ich nie lu­bią. „Bia­li” woj­sko­wi wi­dzą w Sa­win­ko­wie głów­nie za­ma­chow­ca na sta­ry po­rzą­dek. Tak samo oce­nia­ją jego to­wa­rzy­sza, Wę­dzia­gol­skie­go.

Roz­sta­nie z Sa­win­ko­wem na­stą­pi­ło, gdy Ar­mia Ochot­ni­cza – ów­cze­śnie naj­po­tęż­niej­sze ro­syj­skie zgru­po­wa­nie woj­sko­we wal­czą­ce z bol­sze­wi­ka­mi – wy­sła­ła Wę­dzia­gol­skie­go w cha­rak­te­rze swe­go dy­plo­ma­tycz­ne­go przed­sta­wi­cie­la do Ki­jo­wa, do świe­żo tam za­ist­nia­łe­go rzą­du ukra­iń­skie­go. W Ki­jo­wie był świad­kiem rze­zi, po­gro­mów – ca­łej tej prze­ta­cza­ją­cej się za­wie­ru­chy bi­tew­nej. Ale tam też zbli­żył się do pol­skich śro­do­wisk nie­pod­le­gło­ścio­wych.

Wy­da­rze­nia spo­wo­du­ją, iż z po­le­ce­nia Na­czel­ni­ka Pań­stwa Wę­dzia­gol­ski spo­tka się z Sa­win­ko­wem pod ko­niec roku 1919. Wy­ko­na wte­dy naj­waż­niej­szą mi­sję swe­go ży­cia – mi­sję, któ­ra mu się uda, a jed­no­cze­śnie bę­dzie jego klę­ską.

Mi­sję tę oso­bi­ście zle­cił mu Na­czel­nik Pań­stwa. Pił­sud­ski wy­brał Wę­dzia­gol­skie­go z dwóch po­wo­dów: uznał go za jed­ną z nie­wie­lu osób wol­nych od uprze­dzeń an­ty­ro­syj­skich. Wę­dzia­gol­ski nada­wał się do tego za­da­nia tak­że i z po­wo­du swej za­ży­ło­ści z Bo­ry­sem Sa­win­ko­wem. Ten były ter­ro­ry­sta, jako je­den z nie­wie­lu Ro­sjan prze­by­wa­ją­cych wów­czas na emi­gra­cji, dys­po­no­wał na tyle uzna­wa­nym au­to­ry­te­tem, by móc zre­ali­zo­wać ideę pro­po­no­wa­ną przez Pił­sud­skie­go. I tak też się sta­ło. W roku 1920 za­ist­niał w Pol­sce Ro­syj­ski Ko­mi­tet Po­li­tycz­ny, a jego bli­sko osiem­dzie­się­cio­ty­sięcz­na ar­mia do­łą­czy­ła do wal­ki z za­le­wem bol­sze­wic­kim.

Wę­dzia­gol­ski nie wy­ko­rzy­stał swej bli­sko­ści z Pił­sud­skim. Prze­ciw­nie – ująw­szy się za swy­mi ro­syj­ski­mi przy­ja­ciół­mi de­por­to­wa­ny­mi z Pol­ski (na mocy po­ko­ju ry­skie­go), od­był ostrą, przy­krą roz­mo­wę z Na­czel­ni­kiem Pań­stwa. Sam zresz­tą tak oto wspo­mniał ją po la­tach: „Pił­sud­ski wściekł się i za­czął krzy­czeć na mnie, że ta­kie to już ma szczę­ście do Po­la­ków, któ­rych za uszy cią­gnie do Pol­ski, a w ręku mu zo­sta­ją tyl­ko uszy. Bogu dzię­ki, nie wy­szcze­gól­nił ja­kie”.

I tą też au­to­iro­nią koń­czą się Pa­mięt­ni­ki.

Po opi­sa­nym po­wy­żej in­cy­den­cie Wę­dzia­gol­ski zje­chał na sta­łe – jak mu się wy­da­wa­ło – do Ja­wo­ro­wa. Miał już do­syć po­li­ty­ki. W swych pe­re­gry­na­cjach wo­jen­nych, gdzieś na Ukra­inie (bo­daj w oko­li­cach Ży­to­mie­rza), po­znał w roku 1920 Ja­ni­nę Chy­biń­ską. To ona sta­ła się jego osta­tecz­ną wy­bran­ką. Zwią­zek za­war­li w roku 1921 i byli ze sobą już do koń­ca.

Za­miesz­ka­li w jemu przy­pa­dłej czę­ści Ja­wo­ro­wa. Ka­rol zbu­do­wał so­lid­ny mu­ro­wa­ny dom i ostro za­brał się za go­spo­da­ro­wa­nie. Po­sta­wił na tak zwa­ne kul­tu­ry rol­ne, pró­bo­wał się z ho­dow­lą trzo­dy, dro­biu. Po­bli­skie ba­gna za­mie­nił w sta­wy ryb­ne.

Z cza­sem uro­dzi­ły mu się dzie­ci. Ży­cie ro­dzin­ne kwi­tło. Tuż obok go­spo­da­ro­wa­li jego bra­cia, któ­rzy też za­ło­ży­li już ro­dzi­ny. Bro­ni­sław wy­ka­zał się ak­tyw­no­ścią spo­łecz­ną i po­li­tycz­ną. Był po­słem na sejm, a Pił­sud­ski wy­ko­rzy­sty­wał go do waż­nych mi­sji spe­cjal­nych (jak na przy­kład w roku 1923 w cza­sie wy­da­rzeń kra­kow­skich). Pa­weł roz­kwi­tał jako ar­chi­tekt. Jego do­ko­na­nia do dziś są po­pu­lar­ne i przy­wo­ły­wa­ne w świe­cie ar­chi­tek­tów (na przy­kład w ma­ją­cej miej­sce w 2007 roku dys­ku­sji o przy­szło­ści war­szaw­skiej tak zwa­nej Osi Sa­skiej).

Po­lo­wa­nie w Wiel­kich So­lecz­ni­kach.Od le­wej: H. Wa­gne­rów­na, Anna Wę­dzia­gol­ska, Bro­ni­sław Wę­dzia­gol­ski, Ka­rol Wę­dzia­gol­ski, Pa­weł Wę­dzia­gol­ski, S. Re­nard

Od le­wej: Ja­dwi­ga z Rut­kow­skich Wę­dzia­gol­ska,Ka­ro­li­na z So­son­ków Wę­dzia­gol­ska, Ma­ria z Rut­kow­skich Dzi­ko­wa, Ja­dwi­nia Dzi­ków­na

Sio­stry Ka­ro­la „po­szły w świat”, za mę­ża­mi, a bra­cia Wę­dzia­gol­scy zo­sta­li w Ja­wo­ro­wie. Pa­weł wziął się za bu­do­wę wil­li, któ­rej pro­jekt i dziś jest do­ce­nia­ny. Nie­ste­ty, w roku 1929 w trak­cie prac przy tej bu­dow­li zgi­nął przy­gnie­cio­ny drze­wem.

Pod ko­niec lat dwu­dzie­stych Ka­rol Wę­dzia­gol­ski zo­stał mia­no­wa­ny syn­dy­kiem upa­da­ją­cej Ma­nu­fak­tu­ry Wi­dzew­skiej w Ło­dzi. Wy­ka­zu­jąc się ogrom­nym ta­len­tem, ura­to­wał ją od ban­kruc­twa. Pro­wa­dził ją do 1939 roku. Do Ło­dzi ścią­gnął ro­dzi­nę, ale to Ja­wo­rów po­strze­gał jako swój przy­szło­ścio­wy cel i tam in­we­sto­wał wszel­kie za­ro­bio­ne pie­nią­dze: uspraw­niał swo­je go­spo­dar­stwo pod wzglę­dem tech­nicz­nym, ob­ku­pił je w ma­szy­ny i sprzęt, mły­no­wi wod­ne­mu do­dał tur­bi­nę, wy­twa­rzał prąd, za­kła­dał sady. Miał kil­ka aut, na któ­rych chłop­ców ze wsi uczył jaz­dy i me­cha­ni­ki. Ra­zem z brać­mi ufun­do­wał szko­łę. Dzię­ki ich ak­tyw­no­ści w Ja­wo­ro­wie czę­sto go­ści­li ar­ty­ści z Wil­na i War­sza­wy.

Nad­szedł wrze­sień 1939 roku…

Dom Ka­ro­la Wę­dzia­gol­skie­go, lata dzie­więć­dzie­sią­te XX wie­ku

Wę­dzia­gol­ski nie miał złu­dzeń – Niem­cy, póki co, po­ko­na­ją Pol­skę. Ale naj­gor­sze przy­szło 17 wrze­śnia, gdy So­wie­ci wkro­czy­li do Pol­ski. Ka­rol wie­dział, że oni go za­pa­mię­ta­li, wy­je­chał więc na po­czą­tek do Ru­mu­nii, a żonę z dzieć­mi wy­słał na Li­twę. Dom w Ja­wo­ro­wie na­wie­dzi­li wkrót­ce po­li­tru­cy. Któ­ryś z nich sko­men­to­wał jego nie­obec­ność: „Wie­le nam na złość zro­bił”. Za­pa­mię­tał te sło­wa Mi­chał Wę­dzia­gol­ski, bra­ta­nek Ka­ro­la. Za­pa­mię­tał tak­że po­stać och­mi­strzy­ni, nie­wia­sty nie wia­do­mo skąd przy­by­łej do nich wio­sną 1939 roku. We wrze­śniu oka­za­ła się pil­nym prze­wod­ni­kiem to­wa­rzy­szy so­wiec­kich. To wte­dy też Bro­ni­sław zo­stał za­bra­ny przez NKWD. Na chwi­lę.

Ka­ro­lo­wi uda­ło się ścią­gnąć do Rzy­mu żonę i dzie­ci. Dzia­łał szyb­ko. Z ro­dzi­ną wi­tał się już w 1940 roku, za­nim na se­rio roz­po­czę­ły się dzia­ła­nia wo­jen­ne we Fran­cji. W tym sa­mym roku wy­je­cha­li do Bra­zy­lii. Byle naj­da­lej od Eu­ro­py. Ka­rol zda­wał so­bie spra­wę z za­gro­że­nia Eu­ro­py spo­wo­do­wa­ne­go nie przez Niem­ca, któ­ry wy­grać nie mógł, lecz przez bol­sze­wi­ka, któ­ry tę woj­nę wy­grać mu­siał.

Ka­rol Wę­dzia­gol­ski w Sao Pau­lo, lata sie­dem­dzie­sią­te XX wie­ku

Wę­dzia­gol­ski wie­dział z wła­sne­go do­świad­cze­nia, z wła­snej ob­ser­wa­cji, iż bol­sze­wi­cy zwy­cię­ży­li w paź­dzier­ni­ku 1917 roku, po­nie­waż ich ewen­tu­al­ni wro­go­wie za­cho­wa­li  n e u t r a l n o ś ć!

Hi­sto­ria się po­wta­rza­ła.

W Bra­zy­lii, a do­kład­niej w Sao Pau­lo, Ka­rol za­czy­nał wszyst­ko od po­cząt­ku. Nie było mu ła­two, prze­kro­czył pięć­dzie­siąt­kę. Sy­tu­acja jego ro­dzi­ny za­czę­ła się sta­bi­li­zo­wać z chwi­lą otwo­rze­nia w Bra­zy­lii mon­tow­ni Mer­ce­de­sa, gdzie Wę­dzia­gol­ski zna­lazł pra­cę w dzia­le ad­mi­ni­stra­cji. Wła­ści­cie­lem fa­bry­ki był pol­ski prze­my­sło­wiec Al­fred Ju­rzy­kow­ski.

Jak wspo­mi­na Mi­chał Wę­dzia­gol­ski, (syn Paw­ła, ar­chi­tek­ta) mój roz­mów­ca w roku 2007, li­sty otrzy­my­wa­ne z Bra­zy­lii peł­ne były bez­rad­nej no­stal­gii. Nie, pan Ka­rol nie my­ślał o po­wro­cie. On na­pi­sał książ­kę.

Grze­gorz Eber­hardt

CZĘŚĆ IWojnai rewolucja

NIEFRASOBLIWE POCZĄTKI

Lipiec (sta­re­go sty­lu) 1914 roku, jak zwy­kle po­god­ny i upal­ny, roz­po­czął się w Pe­ters­bur­gu pod zna­kiem ogór­ko­wej nudy, uroz­ma­ica­nej od kil­ku dni nie­groź­ny­mi – jak się wy­da­wa­ło – awan­tu­ra­mi straj­ku­ją­ce­go pro­le­ta­ria­tu sto­li­cy.

Tro­chę bar­dziej oży­wi­ło się po przy­by­ciu wy­so­kie­go go­ścia z Fran­cji, acz­kol­wiek ba­ry­ka­dy z wa­go­nów tram­wa­jo­wych, po­wyw­ra­ca­nych do góry ko­ła­mi i usta­wio­nych w po­przek wie­lu ulic na przed­mie­ściach psu­ły nie­co na­strój uro­czy­sto­ści na cześć pre­zy­den­ta Ray­mon­da Po­in­ca­régo. „Stan wzmoc­nio­nej ochro­ny”, za­rzą­dzo­ny w sto­li­cy i okrę­gu sto­łecz­nym, też nie do­da­wał uro­ku so­jusz­ni­czym ma­ni­fe­sta­cjom. Lecz w cen­trum mia­sta, na wspa­nia­łych pa­ła­co­wych bul­wa­rach pa­no­wał spo­kój, prze­to pro­gra­mo­wa barw­ność alianc­kiej go­ścin­no­ści i ser­decz­no­ści ni­czym nie była zmą­co­na. W pa­ła­cach przyj­mo­wa­no i ba­wio­no się, sy­mu­lu­jąc wiel­ko­świa­to­wą obo­jęt­ność dla bu­rzą­cej się czer­ni. I tak to so­bie trwa­ło, tro­chę dra­ma­tycz­nie, na ze­wnątrz nie­fra­so­bli­wie i cał­kiem dy­plo­ma­tycz­nie, już przy od­gło­sie po­mru­ków nad­cią­ga­ją­cej na­wał­ni­cy, bę­dą­cych echem kil­ku strza­łów w da­le­kim Sa­ra­je­wie. Co­raz bar­dziej go­rącz­ko­we i sprzecz­ne te­le­gra­my roz­no­si­ły po świe­cie złe no­wi­ny. Po­god­nym nie­bem le­cia­ły tam i z po­wro­tem dy­plo­ma­tycz­ne noty, krzy­żu­jąc się w obo­jęt­nym błę­ki­cie lub go­niąc jed­na dru­gą, raz war­kli­wy­mi sło­wa­mi o oj­czyź­nie i ho­no­rze, to znów fra­ze­sa­mi o po­ko­ju, dla po­ko­ju, w imię obro­ny po­wszech­ne­go po­ko­ju…

Gdy­by w owym cza­sie zwy­kły sza­ry czło­wiek uli­cy za­py­tał, cze­mu wy­bu­chła woj­na, gdy wo­kół wszy­scy wzy­wa­li do po­ko­ju, i otrzy­mał od­po­wiedź, że woj­ny pra­gnął ce­sarz Nie­miec albo kanc­lerz Au­stro-Wę­gier, albo stryj ro­syj­skie­go cara (wiel­kie­go księ­cia Mi­ko­ła­ja), albo – jak nie­któ­rzy twier­dzi­li – pięk­ne czar­no­gór­skie kró­lew­ny, pod­nie­ca­ją­ce mę­żów do obro­ny po­krzyw­dzo­nej Ser­bii, nie uznał­by ta­kie­go wy­ja­śnie­nia za prze­ko­ny­wa­ją­ce. Po­nad wszyst­kim bo­wiem pa­no­wał na­strój mi­stycz­ne­go urze­cze­nia, że woj­na musi być, gdyż sta­je się z wy­ro­ku losu. W me­ta­fi­zycz­ne po­cho­dze­nie woj­ny wie­rzo­no nie­mal po­wszech­nie. Dla Po­la­ka była ona wy­słu­cha­niem mo­dli­twy Mic­kie­wi­cza „o woj­nę o wol­ność lu­dów”.

A jed­nak ogło­sze­nie mo­bi­li­za­cji wy­wo­ła­ło wstrząs. W oso­bi­sty los każ­de­go męż­czy­zny w wie­ku po­bo­ro­wym i jego ca­łej ro­dzi­ny wtar­gnął nie­ustę­pli­wy przy­mus obo­wiąz­ku, któ­ry był do­tych­czas da­le­kim pa­ra­gra­fem, nie­mal abs­trak­cją, a na­raz sta­wał się bru­tal­ną prze­mo­cą, wy­ry­wa­ją­cą nor­mal­ny po­rzą­dek pry­wat­ne­go ży­cia kil­ku­dzie­się­ciu mi­lio­nów lu­dzi. Z dnia na dzień prze­sta­wa­ła ist­nieć ich dum­na nie­ty­kal­ność i w oczach mia­ła ma­lec ich umow­na war­tość we­dług do­tych­cza­so­we­go wy­so­kie­go kur­su usta­lo­ne­go przez wiek XIX. Po­mi­mo to wie­lu się spo­dzie­wa­ło, że woj­na ta zwia­stu­je lep­sze ju­tro. Tyl­ko nie­licz­ni prze­czu­wa­li już wte­dy, że roz­po­czął się nowy i krwa­wy roz­dział hi­sto­rii jako wstęp do epo­ki, któ­rą wkrót­ce kil­ku sza­leń­ców pro­kla­mu­je jako epo­kę po­wszech­nej szczę­śli­wo­ści i spra­wie­dli­wo­ści. Tym­cza­sem ta, któ­ra prze­mi­ja­ła przy­pie­czę­to­wa­na czar­nym sło­wem: mo­bi­li­za­cja, na czer­wo­nych ob­wiesz­cze­niach roz­kle­ja­nych na ścia­nach do­mów, była eta­pem bu­do­wa­nia szczę­śli­wo­ści względ­nej, czy­li re­al­nej i praw­dzi­wej, gdyż inna nie ist­nie­je.

Na­raz i dla mnie roz­po­czął się nowy etap ży­cia, prze­kre­śla­ją­cy na za­wsze wszyst­ko, co było przed­tem.

Przy­dzie­lo­no mnie do szta­bu XVIII Kor­pu­su Ar­mii w ran­dze woj­sko­we­go urzęd­ni­ka ostat­niej czy przed­ostat­niej kla­sy.

Dość ła­two i szyb­ko po­ra­dzi­łem so­bie z moją ura­żo­ną am­bi­cją, do­tknię­tą nie tyle w oso­bi­stych aspi­ra­cjach, ile bar­dziej z sza­cun­ku dla kil­ku po­ko­leń pol­skich, i jed­ne­go ro­syj­skie­go, hu­za­rów, któ­rzy chy­ba stęk­nę­li w swo­ich gro­bach na taki de­spekt wnu­ka, pra­wnu­ka i pra­pra­wnu­ka. Po­ko­na­łem szyb­ko wy­rzu­ty hu­zar­skie­go ho­no­ru prze­wa­gą mo­ich de­mo­kra­tycz­nych i ra­dy­kal­nych ar­gu­men­tów i psy­cho­ana­li­tycz­nie wy­wnio­sko­wa­łem, że wi­docz­nie nie je­stem stwo­rzo­ny na bo­ha­te­ra. Wo­bec cze­go nie na­le­ży na prze­kór na­tu­rze, a być może i woli Opatrz­no­ści, dą­żyć, aby nim zo­stać.

Nie bar­dzo wy­si­li­łem się na mój woj­sko­wy ekwi­pu­nek. Do cy­wil­nych czar­nych spodni do­ku­pi­łem go­to­wą woj­sko­wą kurt­kę ochron­ne­go ko­lo­ru z prze­pi­so­wy­mi na­ra­mien­ni­ka­mi z jed­ną gwiazd­ką, lecz za to srebr­ną; na­stęp­nie na Alek­san­drow­skim Ryn­ku (pe­ters­bur­ski Ker­ce­lak) ku­pi­łem czap­kę, bar­dzo wo­jac­ką i twa­rzo­wą, a tuż obok wy­tar­go­wa­łem za jed­ne­go ru­bla wspa­nia­łą te­atral­ną szpa­dę (po­chwę i gar­dę bez klin­gi). Tak prze­fa­so­no­wa­ny i uzbro­jo­ny za­mel­do­wa­łem się mo­je­mu sze­fo­wi, puł­kow­ni­ko­wi Sło­nim­skie­mu (iz Po­la­kow – pra­wo­sław­nyj), dość sym­pa­tycz­ne­mu ad­mi­ni­stra­cyj­ne­mu ofi­ce­ro­wi o wy­twor­nych ma­nie­rach pe­ters­bur­skie­go świa­tow­ca. Z ko­lei przed­sta­wi­łem się moim no­wym ko­le­gom, ofi­ce­rom i woj­sko­wym urzęd­ni­kom, wszyst­kim star­szym ode mnie ran­ga­mi, co zresz­tą w póź­niej­szych sto­sun­kach służ­bo­wych, a tym bar­dziej po­za­służ­bo­wych, nie mia­ło od­gry­wać żad­nej roli na moją nie­ko­rzyść. To­wa­rzy­sko bo­wiem sta­łem od nich wszyst­kich wy­żej jako szlach­cic sta­re­go rodu, syn zie­mia­ni­na i wy­cho­wa­nek eli­tar­ne­go kor­pu­su ka­de­tów.

Pa­ku­jąc rze­czy, za­ła­do­wa­łem do wa­liz­ki na wszel­ki wy­pa­dek cy­wil­ny gar­ni­tur, my­śląc o moż­li­wych spo­tka­niach z krew­ny­mi i ro­da­ka­mi. Cy­wil­na ma­ry­nar­ka w porę za­sto­so­wa­na mo­gła­by za­po­biec po­wsta­wa­niu kło­po­tli­wych te­ma­tów i pre­ten­sji, że w tak hi­sto­rycz­nej chwi­li wy­stę­pu­ję w ubo­giej sza­cie i po­spo­li­tej roli kan­ce­la­ryj­ne­go gry­zi­piór­ka za­miast na cze­le ja­kie­goś szwa­dro­nu ce­sar­skiej gwar­dii w mun­du­rze lej­bu­łań­skim czy lejb­ki­ra­sjer­skim. Na­pi­sa­łem po­że­gnal­ne li­sty do naj­bliż­szych, od­by­łem kil­ka sen­ty­men­tal­nych spo­tkań, wy­słu­cha­łem go­rą­cych za­klęć wier­no­ści do gro­bu, a po­nie­waż nie było do­kład­nie spre­cy­zo­wa­ne, do czy­je­go gro­bu, wzią­łem to na sie­bie i ja­koś w koń­cu lip­ca (sta­re­go sty­lu) wy­je­cha­łem „na woj­nę”. Przed­świt­ną go­dzi­ną wy­su­nę­li­śmy się ci­chut­ko któ­rymś nu­me­ro­wa­nym esze­lo­nem, na­ła­do­wa­nych szta­bem i kor­pu­so­wy­mi in­sty­tu­cja­mi, z bał­tyc­kie­go dwor­ca ko­le­jo­we­go w kie­run­ku Na­rwy.

Nie wie­dzia­łem, że opusz­czam Pe­ters­burg jako miej­sce mego sta­łe­go za­miesz­ka­nia na za­wsze. Po ośmiu la­tach po­by­tu rów­nie barw­nych jak waż­nych dla doj­rze­wa­nia mo­jej praw­dzi­wej oso­bo­wo­ści.

23. i 27. dy­wi­zje na­sze­go kor­pu­su sta­nę­ły w bo­jo­wym po­go­to­wiu na bał­tyc­kim wy­brze­żu. Chy­ba w prze­wi­dy­wa­niu nie­przy­ja­ciel­skie­go de­san­tu… Po ci­chu szem­ra­li­śmy, że za­miast zwy­cię­żać sta­re­go au­striac­kie­go ce­sa­rza, po­pi­jać wę­grzy­na i cza­ro­wać pięk­ne wie­den­ki, pę­ta­my się wzdłuż tych piasz­czy­stych wydm w ocze­ki­wa­niu wro­ga, któ­ry by mu­siał po­stra­dać wpierw ro­zum, nim by tu do nas przy­pły­nął. Tym­cza­sem za­wzię­cie wo­jo­wa­li­śmy pió­ra­mi, nad­ra­bia­jąc wszyst­kie mo­bi­li­za­cyj­ne i or­ga­ni­za­cyj­ne nie­do­cią­gnię­cia, a wie­czo­ra­mi i no­ca­mi zwie­dza­li­śmy cie­ka­we za­kąt­ki sta­ro­żyt­nej Na­rwy. W ma­łych, lecz schlud­nych, es­toń­skich gar­kuch­niach za­ja­da­li­śmy na świat cały sław­ne na­rw­skie wę­go­rze, po­pi­ja­jąc go­rzał­ką w fi­li­żan­kach do kawy, gdyż od pierw­sze­go dnia woj­ny w ca­łej Ro­sji obo­wią­zy­wa­ła su­ro­wa abs­ty­nen­cja.

Nasz pa­ro­ty­go­dnio­wy na­rw­ski po­stój nie za­zna­czył się żad­ny­mi bo­jo­wy­mi wy­czy­na­mi, je­śli nie li­czyć co­dzien­nych zwy­cięstw pew­ne­go wiel­kie­go księ­cia, bli­skie­go ku­zy­na cara, przy­dzie­lo­ne­go do na­sze­go szta­bu dla za­zna­jo­mie­nia się ze sztu­ką wo­jen­ną. W du­żym otwar­tym mer­ce­de­sie wiel­ki ksią­żę co noc wy­wo­ził z po­bo­jo­wi­ska paru skrom­nych noc­nych lo­ka­li za­wo­jo­wa­ne przez sie­bie mło­de i pięk­ne nie­wia­sty, oczy­wi­ście przy­jezd­ne z nie­da­le­kiej sto­li­cy, dziew­czę­co we­so­łe i do­szczęt­nie na­gie. Po­nie­waż od nas do wiel­kie­go księ­cia i jego bra­nek było da­lej niż do księ­ży­ca, ob­ser­wo­wa­li­śmy z dużą obo­jęt­no­ścią try­um­fy wiel­kok­sią­żę­ce­go orę­ża; wy­słu­chu­jąc je­dy­nie ubo­le­wań pod­le­głych nam ciu­rów, że by­ło­by le­piej, gdy­by owe nie­wia­sty były nie­co oszczęd­niej­sze i nie roz­rzu­ca­ły w prze­jeź­dzie wzdłuż ulic nie­zmier­nie cno­tli­we­go i kon­ser­wa­tyw­ne­go gro­du czę­ści swo­ich to­a­let i naj­in­tym­niej­szej gar­de­ro­by, któ­rą póź­niej po­li­cjan­ci zbie­ra­li na oczach zgor­szo­nych prze­chod­niów.

Ta­kie to wła­śnie były na­sze „pierw­sze boje”. Ler­mon­tow­skie schwat­ki bo­je­wy­je1.

POLSKA

Nasz na­rw­ski po­stój trwał parę ty­go­dni. W dru­giej po­ło­wie sierp­nia wy­ru­szy­li­śmy da­lej. Nikt z nas oczy­wi­ście prócz szta­bo­wej zwierzch­no­ści nie wie­dział do­kąd, lecz gdy mi­nę­li­śmy Ługę, Psków i Dźwińsk, nie­trud­no było się do­my­śleć, że je­dzie­my na któ­ryś od­ci­nek za­chod­nie­go fron­tu. Gdy nasz szta­bo­wy esze­lon sta­nął na dwor­cu w Wil­nie, do­zna­łem wzru­sze­nia daw­nych chło­pię­cych lat, kie­dy to po dłu­gich mie­sią­cach roku szkol­ne­go wra­ca­łem tędy do domu. Smut­no po­pa­trzy­łem na tor ko­le­jo­wy wy­krę­ca­ją­cy w lewo w górę w kie­run­ku Po­ru­ban­ka i ża­ło­śnie my­śla­łem, że oto je­stem o go­dzi­nę dro­gi do swo­ich w Ja­wo­ro­wie, i że ubez­wła­sno­wol­nio­ny mi­jam ich, ja­dąc na cu­dzą woj­nę, tyle samo z wła­snej chę­ci, co te hu­czą­ce po­cią­gi, śpie­szą­ce na Grod­no, Bia­ły­stok i da­lej, da­lej…

Po­nie­waż nig­dy przed­tem nie zda­rzy­ło mi się by­wać da­lej na za­chód niż Lan­dwa­rów, gdy za Grod­nem otwo­rzy­ły się wi­do­ki oko­lic od­mien­nych od na­szych pod­wi­leń­skich, inne i z cha­rak­te­ru to­po­gra­ficz­ne­go, i z tego nie­wy­ra­żal­ne­go „cze­goś”, co ra­czej się czu­je, niż ro­zu­mie, nie od­cho­dzi­łem od okna w ko­ry­ta­rzu, wchła­nia­jąc du­cha zie­mi nie­zna­nej mi a ser­decz­nie bli­skiej. Zwró­ci­ło to uwa­gę mo­je­go no­we­go i sym­pa­tycz­ne­go ko­le­gi, po­rucz­ni­ka gwar­dyj­skiej ar­ty­le­rii Mi­ro­wa. Mi­row chęt­nie roz­ma­wiał ze mną po pol­sku, mat­ka jego była pe­ters­bur­ską Po­lką. Z wy­glą­du i ma­nier było wi­docz­ne, że na­le­żał do do­bre­go to­wa­rzy­stwa sto­li­cy, był ła­twy i miły w ob­co­wa­niu, przy tym by­stry, a że wy­raź­nie gu­sto­wał w moim to­wa­rzy­stwie, więc czę­ściej i chęt­niej z nim prze­sta­wa­łem niż z in­ny­mi ko­le­ga­mi.

– Ale pan przy­warł do tego okna!… – rzu­cił we­so­ło w przej­ściu.

Bar­dziej uro­czy­ście, niż na­le­ża­ło od­po­wie­dzia­łem, że się za­chwy­cam no­wy­mi dla mnie wi­do­ka­mi mo­jej oj­czy­zny.

Mi­row, jak­by zdzi­wio­ny, za­trzy­mał się, rzu­cił okiem przez okno, uważ­nie mi się przyj­rzał i z tłu­mio­nym znie­cier­pli­wie­niem po­uczał:

– Pań­ską oj­czy­zną jest cała Ro­sja. I tu­taj jest ta sama Ro­sja. Cze­mu pan nie za­po­mni wresz­cie o tej oj­czyź­nie, któ­ra jest fik­cją, świec­kim do­dat­kiem do ka­to­lic­kiej mszy świę­tej, ro­man­tycz­nym kon­we­nan­sem bez re­al­ne­go po­kry­cia?

Naj­pierw za­sko­czo­ny, za chwi­lę obu­rzo­ny od­ru­cho­wo chcia­łem rąb­nąć fa­ce­ta w ucho, jed­nak się po­wścią­gną­łem; od­po­wie­dzia­łem zim­no i już po ro­syj­sku:

– Nie, pa­nie Mi­row. Nie za­po­mnia­łem i nie za­po­mnę z wie­lu przy­czyn, o któ­rych z pa­nem nie mam ocho­ty dys­ku­to­wać. Oprócz jed­nej: wczo­raj­sza ode­zwa wiel­kie­go księ­cia i na­czel­ne­go wo­dza ro­syj­skiej ar­mii do wszyst­kich Po­la­ków, i do mnie w ich licz­bie, przy­po­mnia­ła Ro­sja­nom, że moja oj­czy­zna nie jest fik­cją, ro­man­tycz­nym kon­we­nan­sem bez re­al­ne­go po­kry­cia. I nie mogę zro­zu­mieć, dla­cze­go ta ode­zwa nic nie mówi rów­nież panu, je­śli już nie z tego po­wo­du, że jest pan sy­nem Po­lki, to choć­by dla­te­go, że au­to­rem ma­ni­fe­stu uzna­ją­ce­go su­we­ren­ność Pol­ski jest na­czel­ny wódz ar­mii, któ­rej pan jest ofi­ce­rem.

– Tak, tak – od­po­wie­dział Mi­row. – Wszyst­ko to brzmi bar­dzo wznio­śle, ale wy­go­wa­ry­wa­jet­sia Oks­ford, a pi­szet­sia Kem­brydż, i za­pew­niam pana, że ro­syj­ski po­li­cjant, któ­ry z górą sto lat stał na uli­cach War­sza­wy, bę­dzie stał dru­gie sto lat na tym sa­mym miej­scu. Więc ja, Mi­row, współ­czu­ję wszyst­kim ro­man­ty­kom, któ­rzy pięk­ne fra­ze­sy bio­rą za rze­czy­wi­stość i chcie­li­by za­trzy­mać że­la­zne koło hi­sto­rii.

– Na szczę­ście nie po­trze­bu­ję uczyć się hi­sto­rii od po­rucz­ni­ków po­lo­wej ar­ty­le­rii… Na­wet pod pro­tek­cją ro­syj­skich po­li­cjan­tów na ro­gach ulic War­sza­wy – od­po­wie­dzia­łem zno­wu po ro­syj­sku i już wy­raź­nie ob­raź­li­wym to­nem.

– Pan mnie ob­ra­ża! – za­wo­łał.

Spra­wa opar­ła się o sze­fa szta­bu kor­pu­su, puł­kow­ni­ka Da­wy­do­wa, któ­re­go Mi­row pro­sił o po­zwo­le­nie wy­zwa­nia mnie na po­je­dy­nek.

– Po­rucz­ni­ku, czy jest pan szlach­ci­cem? – spy­tał Da­wy­dow po wy­słu­cha­niu spra­woz­da­nia Mi­ro­wa.

– Tak jest, pa­nie puł­kow­ni­ku.

– Więc mo­że­my po­roz­ma­wiać o tym nie­przy­jem­nym wy­da­rze­niu nie służ­bo­wo na ra­zie i po szla­chec­ku, dla lep­sze­go wza­jem­ne­go zro­zu­mie­nia…

– Tak jest, pa­nie puł­kow­ni­ku. Zga­dzam się naj­chęt­niej.

– Więc niech pan po­słu­cha, co ja o tym my­ślę. Gdy­by pan nie był po­rucz­ni­kiem Jego Ce­sar­skiej Mo­ści, to­bym wprost po­wie­dział, żeś pan po­stą­pił jak bę­cwał (osto­top). Prze­cież tego, że on jest Po­la­kiem i że przy­jeż­dża­my przez Pol­skę, nie wy­ru­bisz to­po­rom. Nie do­ko­na­ły tego sto kil­ka­dzie­siąt lat na­szych rzą­dów i po­li­ty­ka ru­sy­fi­ka­cyj­na, a pan tego do­ko­nasz? Krót­ko mó­wiąc, ja bar­dzo pana pro­szę, za­koń­czyć to głu­pie zaj­ście na­tych­miast i po szla­chec­ku. Czy zda­je pan so­bie spra­wę, jak­by wy­glą­dał wasz po­je­dy­nek? Pan by się bił za Ro­sję, a on za Pol­skę. Non­sens!

Roz­mo­wę tę po­wtó­rzył mi sło­wo po sło­wie sam Mi­row. Te­goż sa­me­go wie­czo­ru przy­szedł do mego prze­dzia­łu z teką pod pa­chą i pro­sił, bym za­po­mniał o tej „głu­piej hi­sto­rii”, któ­rą spro­wo­ko­wał. Eks­ku­zu­jąc się roz­wle­kle, wciąż po­pa­try­wał na tekę, jak­by spy­cha­jąc cię­żar kło­po­tli­we­go te­ma­tu na ja­kiś przed­miot w niej za­war­ty. Wresz­cie wy­pa­tro­szył z niej owi­nię­ty w bi­bu­łę kształt, wy­mia­ra­mi zbli­żo­ny do trzy­ca­lo­we­go po­ci­sku, pro­sząc, bym nie od­mó­wił mu sa­tys­fak­cji za­pi­cia jego nie­zręcz­no­ści szklan­ką do­bre­go mar­te­la.

Kie­dy na­za­jutrz za­mel­do­wa­łem się u sze­fa szta­bu, by mu w ja­kiś spo­sób wy­ra­zić uzna­nie, i opo­wie­dzia­łem, jak się rzecz skoń­czy­ła, Da­wy­dow za­uwa­żył su­cho i ze sztucz­ną su­ro­wo­ścią: – Do­brze, że pan mi opo­wia­da o tym ko­nia­ku pry­wat­nie i po­uf­nie. Bo po pierw­sze, abs­ty­nen­cja jest urzę­do­wo na­ka­za­na, a po dru­gie, cze­mu z tym trzy­ca­lo­wym szkłem nie przy­szli­ście do mnie… też pry­wat­nie?

Do Mi­ro­wa nie za­cho­wa­łem cie­nia żalu. Wie­dzia­łem już, że lu­dzie pod wpły­wem chwi­lo­we­go im­pul­su mó­wią czę­sto rze­czy, któ­re nie świad­czą ani o ich prze­ko­na­niach, ani o ich in­ten­cjach, ani o in­te­li­gen­cji czy głu­po­cie, po pro­stu nie świad­czą o ni­czym. Po­mi­mo to po­zo­stał we mnie ja­kiś cierń. Zda­wa­łem so­bie spra­wę, że in­cy­dent z sym­pa­tycz­nym pół­krwi Po­la­kiem obu­dził w moim ser­cu wię­cej wąt­pli­wo­ści niż kil­ku­na­sto­let­nie ob­co­wa­nie z Ro­sja­na­mi w ka­dec­kim kor­pu­sie i Pe­ters­bur­gu.

Póź­niej przez kil­ka dni była War­sza­wa, nie­zna­na mi do­tych­czas pol­ska sto­li­ca.

Po gra­ni­to­wych wspa­nia­ło­ściach Pe­ters­bur­ga wy­da­ła mi się smut­na i bied­na, jak­by sztucz­nie za­trzy­ma­na w roz­wo­ju pa­miąt­ka prze­szło­ści i dro­go­cen­na dla ser­ca zgu­ba, od­na­le­zio­na po la­tach w wie­lo­ple­mien­nym obo­zie im­pe­rium. Wzru­sza­ła i roz­cza­ro­wy­wa­ła jed­no­cze­śnie.

Wi­dok pra­wo­sław­ne­go so­bo­ru na pla­cu Sa­skim wprost mnie oszo­ło­mił. Wy­dał mi się nie tyl­ko gwał­tem na ar­ty­stycz­nej pro­por­cji ar­chi­tek­tu­ry mia­sta. Wznie­sie­nie tego domu nie­wąt­pli­wie Bo­że­go z in­ten­cją wca­le nie bo­ską, ja­kiejś sym­bo­licz­nej „czap­ki Mo­no­ma­cha”, uszy­tej na wy­rost w ide­olo­gicz­nej Ka­łu­dze czy in­nej Tule, któ­rą przy­kry­to pol­ską sto­li­cę dla nie­po­zna­ki, aby się wy­da­wa­ła ro­syj­skim gu­ber­nial­nym mia­stem, wy­wo­ły­wa­ło pro­test, już nie tyl­ko pol­ski, lecz ludz­ki, i wzbu­dza­ło po­gar­dę dla bez­myśl­no­ści w chu­li­gań­skim sty­lu.

Nie by­łem prze­cież pol­skim szo­wi­ni­stą. Po­dob­ny za­rzut uznał­bym za po­zba­wio­ny sen­su. Prze­ciw­nie, z prze­ko­na­nia i sen­ty­men­tu by­łem Po­la­kiem o wy­raź­nie pro­ro­syj­skiej orien­ta­cji, uzgod­nio­nej mo­ral­nie i po­li­tycz­nie z pro­pol­ską orien­ta­cją mo­ich przy­ja­ciół Ro­sjan.

Od­wie­dzi­łem na Pra­dze moją sio­strę Rut­kow­ską i jej miłą i ko­cha­ną gro­mad­kę. Spo­tka­łem się z przy­ja­ciół­mi z Pe­ters­bur­ga, z pa­nem Hen­ry­kiem Ten­nen­bau­mem, pa­nem Wie­wiór­skim, z Ka­zi­mie­rzem Ba­rań­skim, Ka­zi­mie­rzem May­zne­rem, Lu­cja­nem Alt­ber­giem, Bo­le­sła­wem Droz­do­wi­czem i kil­ko­ma in­ny­mi, już cał­ko­wi­cie ogar­nię­ty­mi go­rącz­ką wiel­kich wy­da­rzeń i jesz­cze więk­szych spo­dzie­wań, acz­kol­wiek w bar­dzo od­mien­nych orien­ta­cjach.

Ka­zi­mierz May­zner za­brał mnie do Alek­san­dra Świę­to­chow­skie­go, któ­ry od razu mnie roz­grze­szył. – Nie jest hań­bą – orzekł – no­sie ro­syj­ski mun­dur, gdy jest woj­na z Niem­ca­mi. – W go­dzi­nę po nas przy­szedł ktoś prze­my­ka­ją­cy się do bry­ga­dy Pił­sud­skie­go. Moc­no ar­gu­men­to­wał za „cen­tral­ną” orien­ta­cją i nie oglą­da­jąc się na mój „mo­skiew­ski” mun­dur, wa­lił jak z wer­n­dla2 w ro­syj­ską po­tę­gę. Po­zo­sta­łem nie­prze­ko­na­ny, cho­ciaż bar­dzo prze­ję­ty pięk­nym pa­to­sem le­gio­ni­sty (był to ktoś znacz­ny, kogo jed­nak ani wów­czas, ani póź­niej nie uda­ło mi się zi­den­ty­fi­ko­wać). Ja bro­ni­łem swe­go „ak­ty­wi­zmu”, obie­cu­jąc z prze­ko­na­niem, że re­wo­lu­cja wszyst­ko od­mie­ni w sto­sun­kach pol­sko-ro­syj­skich. Na wy­rzu­ty strzel­ca o nie­do­sta­tecz­nym uświa­do­mie­niu na­ro­do­wym grzecz­nie się od­gry­złem, że nie od dziś je­stem uświa­da­mia­ny an­ty­ro­syj­sko i że wca­le nie zrusz­cze­nie, lecz moja re­wo­lu­cyj­ność jest po­wo­dem, że w obec­nej sy­tu­acji po­li­tycz­nej tak­tycz­nie po­zo­sta­ję na pro­ro­syj­skich po­zy­cjach.

Cho­ciaż nig­dy nie na­le­ża­łem sam do par­tii SDK­PiL, moje ów­cze­sne po­glą­dy były pod nie­wąt­pli­wym wpły­wem in­ter­na­cjo­na­li­zmu mo­ich bli­skich zna­jo­mych: Ko­mo­row­skie­go, Fa­bier­kie­wi­cza, Son­je Ja­błoń­skie­go (syna Sta­ni­sła­wa Pat­ka) i Ma­tu­szew­skie­go. Wpraw­dzie ich stra­cha­mi przed re­ak­cyj­no­ścią pol­skie­go in­te­gra­li­zmu zbyt­nio się nie przej­mo­wa­łem, by­łem prze­cież go­rą­cym prze­ciw­ni­kiem pol­skie­go, szla­chec­kie­go kon­ser­wa­ty­zmu.

Nie za­bra­kło mi w War­sza­wie rów­nież i kro­to­chwil­nych wąt­ków. Z ro­dzo­nym bra­tem Bro­ni­sła­wem, do­wód­cą jed­nej z sy­be­ryj­skich dy­wi­zji, chwi­lo­wo obec­nym w War­sza­wie, spo­tkać mi się nie zda­rzy­ło, przy­pad­ko­wo na­to­miast do­wie­dzia­łem się z nie­ma­łym zdzi­wie­niem i zgor­sze­niem, że to wła­śnie Bro­ni­sław któ­rejś nocy, wra­ca­jąc do sie­bie po do­brej ko­la­cji, omy­lił ho­te­lo­we pię­tro, wszedł do „swo­je­go” po­ko­ju i w ubra­niu rzu­cił się na łóż­ko, w któ­rym nie­win­nie spo­czy­wa­ła pani M., żona zie­mia­ni­na z Su­walsz­czy­zny. Z cze­go wy­ni­kła oczy­wi­ście wiel­ka i nie­przy­jem­na awan­tu­ra. Pani M. przy­wo­ła­ła hi­ste­rycz­nie służ­bę, zbiegł się cały per­so­nel, gro­zi­ła, że uda się oso­bi­ście do wiel­kie­go księ­cia ze skar­gą, że już mi­nę­ły cza­sy znę­ca­nia się nad Po­la­ka­mi… Bro­ni­sław wi­docz­nie nie­wie­le zro­zu­miał, gdyż na boku za­py­tał sze­fa re­cep­cji: „Wszyst­ko to bar­dzo wznio­śle i cno­tli­wie, ale dla­cze­go ta baba we­szła do mego łóż­ka?”.

Mimo mego rze­ko­me­go „zrusz­cze­nia” wła­śnie ów­cze­sna War­sza­wa zro­bi­ła na mnie wra­że­nie mia­sta nie­zbyt prze­ję­te­go mi­li­tar­ny­mi spra­wa­mi za­bor­cy, jak­by już zgod­nie z wiel­kok­sią­żę­cą ode­zwą do Po­la­ków te spra­wy sta­wa­ły się wspól­ny­mi. Po sa­lo­nach i ka­wiar­niach, po szyn­kach i han­del­kach z oży­wie­niem i życz­li­wie ko­men­to­wa­no aspek­ty woj­ny i nie tyle po­li­tycz­ny sens wiel­kok­sią­żę­ce­go ma­ni­fe­stu „zgo­dy”, ile aneg­do­tycz­ną cha­rak­te­ry­sty­kę for­mal­ne­go au­to­ra tego do­ku­men­tu. Groź­ny ol­brzym (2,05 m), bi­ją­cy po­noć po twa­rzy ge­ne­ra­łów i puł­kow­ni­ków, zbyt wie­lu za­chwy­cał. Po­pu­lar­ność jego, tak gór­no­lot­nie przy­po­mi­na­ją­ca Po­la­kom, że „jesz­cze nie za­rdze­wiał grun­waldz­ki miecz”, sze­rzy­ła się w po­spól­stwie, miesz­czań­stwie i czę­ścio­wo w ary­sto­kra­cji. Czu­ło się jed­nak, że ta po­pu­lar­ność sa­tra­py po­cho­dzi­ła nie tyle z du­cha tego mie­cza, ile ra­czej z mor­do­bij­nej aneg­do­ty. Nie do­ga­dza­ło to wszyst­ko mo­je­mu ra­dy­ka­li­zmo­wi i – jak mi się wów­czas wy­da­wa­ło – mo­jej pe­ters­bur­skiej wiel­ko­świa­to­wo­ści. Gdy się więc prze­ko­na­łem, że in­te­li­gen­cja w swo­jej zna­ko­mi­tej więk­szo­ści jest rów­nież obo­jęt­na dla fra­ze­olo­gii ob­ce­go het­ma­na i wschod­nich ja­skra­wo­ści jego oby­cza­jów, po­czu­łem się z pew­ną dumą wśród swo­ich i bli­skich. Oce­nia­li­śmy wła­ści­wą mia­rą pom­pa­tycz­ny ton tej ko­niunk­tu­ral­nej „gra­mo­ty”, któ­ra istot­nie mo­gła­by być hi­sto­rycz­na, gdy­by nie była po cy­gań­sku chy­tra, bo pod­pi­sa­na nie przez mo­nar­chę, lecz przez na­czel­ne­go wo­dza, któ­re­go obiet­ni­ce mo­nar­cha już na­za­jutrz może uznać za nie­obo­wią­zu­ją­ce.

* * *

Aż któ­rejś nocy znów ci­cha­czem wy­ru­szy­li­śmy w świat, tym ra­zem w kie­run­ku Dę­bli­na.

Puł­ki na­szych dy­wi­zji zo­sta­ły śpiesz­nie rzu­co­ne w lukę spo­wo­do­wa­ną prze­rwa­niem fron­tu na pol­skim od­cin­ku. Sy­tu­ację szyb­ko opa­no­wa­no i woj­ska na­sze­go kor­pu­su prze­rzu­co­no z Dę­bli­na nad Nidę. Sztab sta­nął kwa­te­ra­mi w Bu­sku.

Któ­re­goś li­sto­pa­do­we­go dnia we­zwał mnie puł­kow­nik Da­wy­dow i po­uf­nie za­ko­mu­ni­ko­wał, że wy­wiad usta­lił obec­ność po dru­giej stro­nie Nidy strze­lec­kich ba­ta­lio­nów pol­skich. Że z do­wódz­twa po­łu­dnio­wo-za­chod­nie­go fron­tu nad­szedł roz­kaz na­tych­mia­sto­we­go wie­sza­nia jeń­ców le­gio­ni­stów, oby­wa­te­li pań­stwa ro­syj­skie­go, lecz że roz­kaz ten już zo­stał od­wo­ła­ny przez na­czel­ne do­wódz­two. Da­wy­dow wy­mow­nie i ser­decz­nie uści­snął mi rękę.

BYĆ DOBRZE URODZONYM NIE JEST ŹLE

W grud­niu za­szły zmia­ny w moim oso­bi­stym lo­sie, bar­dzo po­myśl­ne.

Do­wód­ca na­sze­go kor­pu­su, bar­dzo już sta­ry i kon­ser­wa­tyw­ny ba­ron von Kru­sen­stern, z oko­licz­no­ścio­wej roz­mo­wy z Da­wy­do­wem do­wie­dział się, że je­stem bra­tem Mi­ko­ła­ja Wę­dzia­gol­skie­go3, ofi­ce­ra lejb­gwar­dii ki­ra­sjer­skie­go puł­ku Jego Ce­sar­skiej Mo­ści, a więc po­dwój­nym wnu­kiem ba­ro­nów­ny von Bru­noff z domu (mój dziad był oże­nio­ny ze swo­ją cio­tecz­ną sio­strą), ro­dzo­nej bra­ta­ni­cy hra­bie­go Fi­li­pa Bru­nof­fa, am­ba­sa­do­ra car­skie­go przy kró­lu An­glii (Fi­lip Bru­noff otrzy­mał od Alek­san­dra II ty­tuł hra­biow­ski za dy­plo­ma­tycz­ne za­słu­gi) i poza tym, że je­stem rów­nież bli­skim krew­nym ge­ne­ra­ła-ad­iu­tan­ta von Fos­sa, ata­ma­na doń­skie­go ko­zac­kie­go woj­ska z no­mi­na­cji cara czy coś w tym ro­dza­ju. Dla sta­re­go eks­ce­len­cji, mego do­wód­cy kor­pu­su, za dużo było tych vo­nów, by w ja­kiś spo­sób nie za­re­ago­wać.

Von Kru­sen­stern ka­zał mnie we­zwać do sie­bie, tro­chę prze­py­ty­wał o obec­ne ko­nek­sje papy i mamy i – krzy­wiąc się na mój urzęd­ni­czy uni­form – grzecz­nie przy­po­mniał, że gdy był mło­dym ofi­ce­rem, wie­le na­słu­chał się hu­zar­skich le­gend o moim dziad­ku hu­za­rze, zna­ko­mi­tym kar­cia­rzu i za­wa­dia­ce. Chcąc w ja­kiś spo­sób ulżyć memu upo­śle­dze­niu, za­pro­po­no­wał mi bar­dziej sa­mo­dziel­ną funk­cję do­glą­da­nia sied­miu kon­nych trans­por­tów kor­pu­so­wych i w związ­ku z tym za­kup psze­ni­cy, żyta i owsa od oko­licz­nych zie­mian, do­sta­wy do mły­nów, re­mont dróg i mo­stów w re­jo­nie kor­pu­su.

Ode­tchną­łem peł­ną pier­sią. Ozna­cza­ło to bo­wiem ko­niec we­ge­ta­cji w roli kan­ce­la­ryj­ne­go gry­zi­piór­ka.

Wy­bra­łem so­bie kwa­te­rę w Sta­szo­wie przy wiel­kim mły­nie, w domu sta­re­go i bar­dzo sza­no­wa­ne­go Izra­eli­ty, wła­ści­cie­la mły­na. Już na wstę­pie go­spo­darz go­ścin­nie mnie za­pew­nił, że w jego domu ni­cze­go mi nie za­brak­nie, chy­ba pta­sie­go mle­ka, któ­re – jak to za­zna­czył z sym­pa­tycz­nym ak­cen­tem – ła­two jest za­stą­pić sta­rą pej­sa­chów­ką.

Służ­bo­we sto­sun­ki i łącz­ność z trans­por­ta­mi usta­li­łem w cią­gu kil­ku dni. We­zwa­łem do­wód­ców trans­por­tów do Sta­szo­wa, ocza­ro­wa­łem ich do­sko­na­łym śnia­da­niem, pod­grza­nym wy­bor­nym spe­cja­łem z piw­ni­cy mego go­spo­da­rza. Byli to prze­waż­nie pa­no­wie już po czter­dzie­st­ce, cho­rą­żo­wie re­zer­wy, dość przy­jem­ni lu­dzie. Do­wód­cą jed­ne­go trans­por­tu był ba­ron Hahn, in­ne­go – cho­rą­ży Czi­cze­rin, pri­vat-do­cent do­rpac­kie­go uni­wer­sy­te­tu, bli­ski krew­ny póź­niej­sze­go bol­sze­wic­kie­go mi­ni­stra, jesz­cze in­ne­go – ak­tor miej­skie­go te­atru w Psko­wie i tak da­lej. Wszy­scy z wy­jąt­kiem Hah­na, zie­mia­ni­na i wła­ści­cie­la pięk­nych Zie­lo­nych Je­zior pod Dźwiń­skiem, mie­li jed­ną wspól­ną ce­chę: nie po­sia­da­li naj­mniej­sze­go go­spo­dar­skie­go do­świad­cze­nia i byli zda­ni na ła­skę swo­ich wach­mi­strzów, nie­sły­cha­nych spry­cia­rzy i dra­pi­chru­stów. W cią­gu na­stęp­nych dni zlu­stro­wa­łem stan trans­por­tów, to zna­czy żoł­nie­rzy, koni i wo­zów. Co do lu­dzi nie mia­łem żad­nych wąt­pli­wo­ści, że są uro­dzo­ny­mi zło­dzie­ja­mi i ła­zi­ka­mi. Byli to re­zer­wi­ści z Moł­da­wii, słyn­nej pod tym wzglę­dem na całą Ro­sję. Co do koni było oczy­wi­ste, że gdy­bym przy­był o parę ty­go­dni póź­niej, po­ło­wa po­wyz­dy­cha­ła­by z gło­du i cho­rób. Każ­dy trans­port li­czył prze­cięt­nie sto pięć­dzie­siąt pa­ro­kon­nych wo­zów, te­re­ny ope­ra­cji były po­roz­rzu­ca­ne dość sze­ro­ko. Wpo­iłem w świa­do­mość ofi­ce­rów i żoł­nie­rzy, że moje oko do­świad­czo­ne­go go­spo­da­rza na­wet z dala bę­dzie czu­wać nad pra­wo­rząd­no­ścią za­szczyt­nej służ­by trans­por­to­wej.

W ar­mii w polu po dłuż­szym po­sto­ju jest jak w ma­ło­mia­stecz­ko­wym świat­ku: wszy­scy o wszyst­kich wszyst­ko wie­dzą. Więc fakt życz­li­wo­ści dla mnie do­wód­cy kor­pu­su, w szep­ta­nych i prze­sad­nych wer­sjach o nie­bez­piecz­nych dla oto­cze­nia mo­ich ko­nek­sjach i sto­sun­kach, zna­ko­mi­cie pod­parł mój au­to­ry­tet. A były to cza­sy, gdy do­wód­ca kor­pu­su zgod­nie z usta­wo­daw­stwem wo­jen­nym był pa­nem ży­cia i śmier­ci każ­de­go żoł­nie­rza, ofi­ce­ra i urzęd­ni­ka woj­sko­we­go do ran­gi ka­pi­ta­na włącz­nie. Mógł każ­de­go ka­zać roz­strze­lać bez sądu. Oczy­wi­ście tego ro­dza­ju wy­pad­ki pra­wie się nie zda­rza­ły, lecz się zda­rzać mo­gły.

Do­pie­ro w dru­giej de­ka­dzie grud­nia mo­głem się sam po raz pierw­szy wy­brać w te­ren w celu za­ku­pu zbo­ża na więk­szą ska­lę. Naj­bli­żej były Ku­ro­zwę­ki, wła­sność pana Paw­ła Po­pie­la, od­le­głe od Sta­szo­wa o sześć ki­lo­me­trów.

Był to praw­dzi­wy mały za­mek, na oko sta­ro­żyt­ny i obron­ny, oto­czo­ny fo­sa­mi, wy­peł­nio­ny­mi po­nu­rą wodą, po­ły­sku­ją­cą od­wiecz­ną nie­ru­cho­mo­ścią. Z da­le­ka wid­niał duży staw na ty­łach dość nie­kształt­nej bu­dow­li, uło­żo­nej z su­ro­we­go ka­mie­nia, już w wie­lu miej­scach wy­kru­szo­ne­go i po­ła­ta­ne­go bądź par­tia­mi du­żej sta­ro­świec­kiej ce­gły, bądź no­wo­cze­snym be­to­nem.

Po omó­wie­niu te­ma­tów zbo­żo­wych i ura­do­wa­niu pana Po­pie­la wia­do­mo­ścią, że woj­sko pła­ci o kil­ka­na­ście pro­cent wyż­szą cenę od ryn­ko­wej, mia­łem już się po­że­gnać, gdy do kan­ce­la­rii nad­biegł słu­żą­cy i za­mel­do­wał, że pani dzie­dzicz­ka pro­si na śnia­da­nie.

Ze zro­zu­mia­łą cie­ka­wo­ścią prze­by­łem kil­ka uro­czy­stych kom­nat na dole, gę­sto po­za­wie­sza­nych wiel­ki­mi por­tre­ta­mi, na­stęp­nie bar­dzo wą­ski­mi i dzi­wacz­nie po­krę­co­ny­mi scho­da­mi we­szli­śmy na pię­tro do du­żej an­ty­szam­bry, skąd do sali ja­dal­nej, gdzie nas spo­tka­ła i przy­wi­ta­ła pani zam­ku.

Była to oso­ba we wcze­snym śred­nim wie­ku, mło­do wy­glą­da­ją­ca, uprzej­ma i swo­bod­na, jak­by za­chę­ca­ją­ca ob­ce­go, by w jej to­wa­rzy­stwie czuł się przy­jem­nie i swoj­sko. I rze­czy­wi­ście, już w parę mi­nut roz­ma­wia­ło się z nią jak z miłą zna­jo­mą. Na­strój prysł po dru­gim kie­lisz­ku wód­ki, na­wia­sem mó­wiąc, wy­pi­tej prze­ze mnie ze sma­kiem, co wy­wo­ła­ło dys­kret­ną, lecz wy­czu­wal­ną dez­apro­ba­tę pani domu. Od­bu­do­wa­łem, jak umia­łem, nad­wą­tlo­ne do­bre pierw­sze wra­że­nie, mó­wiąc o por­tre­tach zam­ko­wych z eru­dy­cją jak na urzęd­ni­ka woj­sko­we­go wca­le nie­prze­cięt­ną. Za­czą­łem rów­nież pleść o ma­lar­stwie re­li­gij­nym, nim się spo­strze­głem z prze­ra­że­niem, że w tej dzie­dzi­nie moja słu­chacz­ka może być moim pro­fe­so­rem. Co ry­chlej wy­co­fa­łem się więc z nie­bez­piecz­ne­go te­ma­tu, na­po­my­ka­jąc skrom­nie, że przez kil­ka lat uczęsz­cza­łem, acz­kol­wiek nie za czę­sto, jako wol­ny słu­chacz do Pe­ters­bur­skiej Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych w kla­sie rzeź­by. Wów­czas pani z po­błaż­li­wym uśmie­chem za­chę­ci­ła nas do po­wtó­rze­nia ko­lej­ki star­ki i ka­za­ła słu­żą­ce­mu na­peł­nić na­sze kie­lisz­ki po raz trze­ci. Zro­zu­mia­łem, że rzeź­bia­rze mają u niej opi­nię mar­ną, trak­tu­je się ich jed­nak z pew­ną to­le­ran­cją. Z dal­sze­go cią­gu kon­wer­sa­cji wy­ni­kło, że pani Po­piel była rów­nież eru­dyt­ką w dzie­dzi­nie za­gad­nień re­li­gij­nych. O hi­sto­rii Ko­ścio­ła, o he­re­zjach i woj­nach re­li­gij­nych mia­ła wię­cej do po­wie­dze­nia niż nie­jed­na pani domu o do­mo­wej służ­bie. A śnia­da­nie wy­pa­dło zgod­nie z mak­sy­mą, któ­ra ostrze­ga, że im pani domu jest więk­szą sa­want­ką, tym w domu dają go­rzej jeść.

Z ko­lei wy­bra­łem się do dóbr ziem­skich Si­chów. Ma­ją­tek i cu­krow­nia były w owym cza­sie wła­sno­ścią księ­cia Ma­cie­ja Ra­dzi­wił­ła, pod za­rzą­dem pana Psar­skie­go, dy­rek­to­ra cu­krow­ni i ad­mi­ni­stra­to­ra dóbr.

Pan Psar­ski przyj­mo­wał in­te­re­san­tów w dom­ku my­śliw­skim, gdzie się mie­ści­ły rów­nież biu­ra, a po­nie­waż w chwi­li mo­je­go przy­by­cia za­ję­ty był w cu­krow­ni, słu­żą­cy po­pro­sił mnie do po­cze­kal­ni, któ­ra była rów­nież ro­dza­jem mu­zeum ło­wiec­kie­go. Wszyst­kie ścia­ny od góry do dołu były ob­wie­szo­ne ro­ga­mi je­le­ni, dzi­czy­mi gło­wa­mi i żu­chwa­mi oraz in­ny­mi tro­fe­ami my­śliw­ski­mi fau­ny miej­sco­wej, jak rów­nież roz­ma­ite­go ro­dza­ju ak­ce­so­ria­mi ło­wiec­ki­mi. Było tam nie­ma­ło wspa­nia­łych i cie­ka­wych dla mnie oka­zów, więc roz­glą­da­łem się po sali z du­żym za­in­te­re­so­wa­niem.

W rogu tego mu­zeum już się ktoś wcze­śniej usa­do­wił, jak są­dzi­łem, cze­ka­jąc rów­nież na przy­ję­cie. Był w ro­syj­skim mun­du­rze Czer­wo­ne­go Krzy­ża, bar­dzo ma­low­ni­czym i z od­zna­ka­mi wy­so­kiej cy­wil­nej ran­gi na zło­tem szy­tych na­ra­mien­ni­kach. Ukło­ni­łem się prze­pi­so­wo i skrom­nie usia­dłem w prze­ciw­nym rogu. Oso­ba wy­glą­da­ła na cu­dzo­ziem­ca. W śred­nim wie­ku wy­twor­ny pan, czar­nia­wy na twa­rzy, śred­nio po­staw­ny, by­łem prze­ko­na­ny, że to Ro­sja­nin z po­łu­dnio­wych oko­lic Ro­sji. To­też zdzi­wi­łem się nie­ma­ło, gdy się do mnie zwró­cił w tak strasz­li­wie ła­ma­nej rusz­czyź­nie, że mną aż po­krę­ci­ło. Py­tał, czy je­stem tu w spra­wach kwa­te­run­ku.

Na chy­bił tra­fił od­po­wie­dzia­łem po pol­sku, że przy­je­cha­łem tu do ad­mi­ni­stra­to­ra dóbr w spra­wie za­ku­pu zbo­ża. Tam­ten żwa­wo się po­ru­szył, prze­siadł o kil­ka fo­te­li bli­żej i za­py­tał, gdzie się na­uczy­łem tak bie­gle po pol­sku.

– Je­stem Po­la­kiem w mun­du­rze ro­syj­skim, jak i sza­now­ny pan – od­po­wie­dzia­łem.

Wów­czas prze­siadł się on na fo­tel tuż obok mego, a po­da­jąc rękę, coś mruk­nął nie­wy­raź­nie. Kie­dy rów­nież pół­gęb­kiem wy­mie­ni­łem swo­je na­zwi­sko, pro­sił o jego po­wtó­rze­nie i z oży­wie­niem za­ko­mu­ni­ko­wał, że u swo­ich krew­nych na Li­twie po­znał był swe­go cza­su ko­goś tego sa­me­go na­zwi­ska, zna­ko­mi­te­go w tam­tych stro­nach rol­ni­ka. Wy­ja­śni­łem, że to za­pew­ne mój da­le­ki krew­ny, któ­re­go jed­nak oso­bi­ście nie znam. Na­zwi­sko na­sze nie po­sia­da imien­ni­ków wśród szlach­ty, wo­kół Wę­dzia­go­ły na­to­miast, sta­ro­żyt­ne­go gniaz­da rodu, wie­lu Izra­eli­tów przy­bra­ło so­bie za­wo­ła­nie po­chod­ne od na­zwy dość du­że­go mia­stecz­ka. Mój roz­mów­ca przy­tak­nął, że zda­rza się to i z in­ny­mi na­zwi­ska­mi, lecz że nie wy­ra­ził przy tym zwy­kłe­go szla­chec­kie­go ubo­le­wa­nia, po­czu­łem się więc so­cjal­de­mo­kra­tycz­nie usa­tys­fak­cjo­no­wa­ny.

Roz­mo­wa po­to­czy­ła się o tym i owym, jak w wa­go­nie, bar­dzo po­wścią­gli­wie o woj­nie, jesz­cze oględ­niej o ode­zwie wiel­kie­go księ­cia do Po­la­ków, bar­dziej rze­czo­wo i szcze­gó­ło­wo o my­śli­stwie, cho­ciaż z punk­tu do­my­śli­łem się, że nie­zna­jo­my my­śli­wym nie był. Spy­ta­łem wresz­cie, czy on tak­że cze­ka na pana Psar­skie­go.

– Nie, na ni­ko­go nie cze­kam.

To mi się nie spodo­ba­ło. Wciąż mia­łem bo­wiem wra­że­nie, że roz­ma­wiam z cu­dzo­ziem­cem. Raz po raz obcy ak­cent, a nie­któ­re sfor­mu­ło­wa­nia róż­ni­ły się od po­tocz­ne­go pol­skie­go i zie­miań­skie­go ję­zy­ka.

– To co pan tu robi? – rzu­ci­łem dość pro­stac­ko.

– Miesz­kam.

– Aaa, to ro­zu­miem te­raz, cze­mu mnie pan py­tał o kwa­te­ru­nek! Bał się pan, że za­bio­rę mu po­kój…

– Ależ nie! Mam jesz­cze parę po­koi.

– Re­kwi­ru­je pan tu cały dom?… A może jest pan tu dzier­żaw­cą?… Tak­że nie?… Więc w ta­kim ra­zie, kim pan jest, je­śli mi wol­no za­py­tać?

– Pro­szę bar­dzo. Je­stem po pro­stu wła­ści­cie­lem.

Na szczę­ście po­rwał mnie tak ser­decz­ny śmiech, że w nim uto­nę­ło moje skon­fun­do­wa­nie. Ra­dzi­wiłł za­ra­ził się nim tak­że, a gdy nad­szedł dy­rek­tor Psar­ski, nie­zmier­nie no­bli­wie wy­glą­da­ją­cy star­szy pan, ksią­żę przed­sta­wił mnie jako swe­go ro­da­ka z Li­twy i ku­zy­na do­bre­go zna­jo­me­go, któ­re­go czę­sto spo­ty­kał w Kiej­da­nach.

Pre­zen­ta­cja, tak wy­raź­nie prze­sa­dzo­na, zo­sta­ła jesz­cze pod­nie­sio­na te­goż sa­me­go po­po­łu­dnia w sa­lo­nie pań­stwa dy­rek­tor­stwa Psar­skich:

– Po­zwól­cie – zwró­cił się pan Psar­ski do żony, dwóch có­rek i syna – przed­sta­wić so­bie pan Wę­dzia­gol­skie­go, przy­ja­cie­la na­sze­go księ­cia.

Pa­nien­ki ob­rzu­ci­ły mnie i mój mun­dur nie­uf­nie, spoj­rza­ły po­ro­zu­mie­waw­czo na sie­bie i jed­na o wy­glą­dzie czar­nej pan­te­ry wy­ce­dzi­ła w kie­run­ku ojca:

– Szer­sze masy lu­do­we pra­gnę­ły­by się do­wie­dzieć, od jak daw­na nasz ksią­żę jest za­szczy­co­ny przy­jaź­nią pana Wę­do­głob­skie­go?

Od­szczek­ną­łem czar­nej pa­nien­ce grzecz­nie:

– Nic nie wiem o za­cy­to­wa­nym Gło­bo­węd­skim, lecz co się ty­czy mnie, Ka­ro­la Wę­dzia­gol­skie­go her­bu Po­mian z Ja­wo­ro­wa z przy­le­gło­ścia­mi, to się przed­sta­wi­łem księ­ciu przed go­dzi­ną.

Śmiech po­wszech­ny był wstę­pem do wie­lo­mie­sięcz­nej i bar­dzo przy­ja­znej zna­jo­mo­ści, za­po­cząt­ko­wa­nej do­sko­na­łą ko­la­cją z wód­ką w pro­por­cjach znacz­nie li­be­ral­niej­szych niż w Ku­ro­zwę­kach. Nie mi­nę­ło jed­nak parę kwa­dran­sów po­ko­la­cyj­nej po­ga­węd­ki w sa­lo­nie, gdy z pię­tra zle­cia­ła jak bu­rza ta, co chcia­ła mnie Wę­do­głęb­skim po­gnę­bić, z ja­kimś gru­bym fo­lia­łem w ręku, już ze scho­dów wo­ła­jąc:

– Ale o przy­le­gło­ściach tego Ja­wo­ro­wa hi­sto­ria mil­czy!

Dy­na­micz­na osób­ka, bar­dzo scep­tycz­nie uspo­so­bio­na do wo­jen­nych zna­jo­mo­ści z ro­syj­ski­mi mun­du­ra­mi, zdą­ży­ła w Słow­ni­ku geo­gra­ficz­nym od­ko­pać po­trzeb­ne in­for­ma­cje i przy­gwoź­dzić nie­ści­słość mo­ich hi­po­tecz­nych ze­znań. Wśród ogól­nej we­so­ło­ści przy­zna­łem się szcze­rze i ze skru­chą do na­gan­nej po­ku­sy pod­ma­lo­wa­nia Ja­wo­ro­wa alu­zją do jego nie­wy­mier­nej prze­strzen­no­ści, by ca­łość mo­ich per­so­na­liów, ba­da­nych przez uro­cze­go pro­ku­ra­to­ra, wy­pa­dła le­piej.

Mój Boże! Dzia­ło się to w grud­niu 1914 roku, a w grud­niu 1954 w sa­lo­nie pań­stwa Zyg­mun­to­stwa Ko­szut­skich w Sao Pau­lo w Bra­zy­lii po­zna­łem mło­de­go in­ży­nie­ra Psar­skie­go, na któ­re­go rzu­ci­łem się z ża­rem nie­wy­ga­słych wspo­mnień: – Czy jest pan sy­nem dy­rek­to­ra si­chow­skiej cu­krow­ni?

– Nie, pa­nie, je­stem jego wnu­kiem.

Czter­dzie­ści lat wy­pa­dło mi z ra­chun­ku rze­czy­wi­sto­ści.

BOŻE NARODZENIE

W na­szej ro­dzi­nie świę­ta Bo­że­go Na­ro­dze­nia były uro­czy­sto­ścią nie tyl­ko re­li­gij­ną, lecz rów­nież ro­dzin­ną, jak w więk­szo­ści pol­skich ro­dzin. Ze wszyst­kich stron na­sze­go ów­cze­sne­go świa­ta, z Pe­ters­bur­ga, Kau­ka­zu, Man­dżu­rii, a w jed­nym wy­pad­ku na­wet z Ja­po­nii, co nie było ta­kie ła­twe, coś moc­niej­sze­go od prze­strze­ni, tru­dów i kosz­tów po­dró­ży nio­sło pa­mię­tli­we ser­ca i lek­ko wy­cu­dzo­ło­żo­ne du­sze w jed­nym i tym sa­mym kie­run­ku – tak to trwa­ło la­ta­mi: w dniu Wi­gi­lii sta­ry dom oży­wiał się nie­zmier­nie ha­ła­śli­wą obec­no­ścią ma­mi­nych, pa­pi­nych, a przede wszyst­kim ja­wo­ro­wych sy­nów i có­rek, a było tego spo­ro.

To­też w pierw­szym roku woj­ny, gdy już się zbli­ża­ły świę­ta, sta­ra­łem się o nich nie my­śleć, nie pa­mię­tać o tym Bo­żym Na­ro­dze­niu, bo­daj­że pierw­szym w ży­ciu poza do­mem.

Któ­re­goś ta­kie­go dnia, kie­dy nie po na­sze­mu, wol­no, jak­by z na­my­słem pró­szył śnieg, ra­czej śnie­żyk, po pięć gwiaz­dek na mi­nu­tę, wy­bra­łem się o wcze­snej go­dzi­nie na swo­jej szla­chet­nej cha­be­cie w da­le­ką dro­gę, ma­jąc na wi­do­ku re­ali­za­cję umów zbo­żo­wych z zie­mia­na­mi w oko­li­cach Opa­to­wa.

Dro­ga była da­le­ka, lecz po­cią­ga­ła per­spek­ty­wą dłu­giej sa­mot­no­ści i sa­tys­fak­cją spor­to­wą, jak każ­da dro­ga, choć­by naj­dal­sza, je­śli koń do­bry. Mróz pa­ro­stop­nio­wy, praw­dzi­wie „pol­ski”, lek­ko ści­skał, wca­le nie do­ku­czał, pod­nie­ca­jąc za­le­d­wie obieg krwi, śnieg pró­szył w bez­wietrz­nym nie­ru­cho­mym po­wie­trzu, wy­raź­nie za­my­ślo­ny, uspo­sa­bia­jąc i mnie do nie­śpiesz­nych me­dy­ta­cji.

Po­mi­mo że na­le­ża­łem do po­ko­le­nia spod zna­ku Mak­sa Stir­ne­ra, Scho­pen­hau­era, a przede wszyst­kim Nie­tz­sche­go, któ­rzy nas po­ucza­li z wy­so­ko­ści zim­ne­go ro­zu­mu o ni­co­ści wzru­szeń, cech sło­wiań­skiej ułom­no­ści du­cha, po­zo­sta­li­śmy ułom­ny­mi. Nie po­tra­fi­li­śmy oprzeć się wpły­wom na­szej przy­ro­dy, a może i wpły­wom na­szej dro­giej mat­ki, któ­ra – nie po­wiem, że wszyst­ki­mi Niem­ca­mi – ale sza­lo­nym Fry­de­ry­kiem po­gar­dza­ła i pew­ne­go razu chle­bo­wy piec w ofi­cy­nie ka­za­ła nim na­pa­lić. Zda­rzy­ło to się w wy­ni­ku krót­kie­go spię­cia, któ­re na­stą­pi­ło, kie­dy za­cny hrecz­ko­siej z są­sied­nie­go po­wia­tu oświad­czył się o rękę mo­jej młod­szej sio­stry. Sio­stra, wy­bit­na nie­tz­sche­anist­ka – za żad­ne skar­by! Na­wet pła­kać nie chcia­ła, tak ją wzdę­ła po­gar­da i od­ra­za, bo tam­ten bie­dak nie miał zie­lo­ne­go po­ję­cia o Za­ra­tu­strze. A mat­ka zno­wuż z praw­dzi­wie ży­wio­ło­wą od­ra­zą my­śla­ła o tym na­szym mę­dr­cu, któ­ry jej dzie­ciom w gło­wach po­przew­ra­cał, a że w pie­kar­ni pa­lił się wła­śnie piec na cze­lad­ny chleb, Za­ra­tu­stra z wie­lo­to­mo­wą asy­stą zo­stał ode­sła­ny pro­sto w cze­lu­ście pło­mie­ni. Spra­wa hrecz­ko­sie­ja po­szła w za­po­mnie­nie, a do­bra mama ku­pi­ła swo­jej cór­ce w za­mian du­mań „wa­ria­ta nad En­ga­dy­ną Gór­ną” – „365 obia­dów” pani Ćwier­cza­kie­wi­czo­wej. Na ra­zie cór­ka sar­ka­stycz­nie od­rzu­ci­ła re­kom­pen­sa­tę, lecz gdy in­te­lek­tu­al­na duma wy­wie­trza­ła w zdro­wym po­wie­trzu Ja­wo­ro­wa, zre­flek­to­wa­ła się i po pew­nym cza­sie strze­li­ła se­rią do­sko­na­łych śnia­dań i ustrze­li­ła dla hy­me­nu ko­cha­ne­go przez nas wszyst­kich Li­twi­nów ga­li­le­usza Ta­de­usza Ar­ga­siń­skie­go4. (Póź­niej­sze­go pod­puł­kow­ni­ka Le­gio­nów).

Tak so­bie ma­rząc roz­pro­szo­ny­mi wąt­ka­mi my­śli po­mie­sza­nych z kro­to­chwi­lą, wje­cha­łem w dziw­ną oko­li­cę.

Z lek­ko ośnie­żo­ne­go wzgó­rza ster­cza­ły ku nie­bu ru­iny ogrom­nej bu­dow­li. Po­szczer­bio­ne ścia­ny i basz­ty szcze­rzy­ły się wy­kru­szo­ny­mi kruż­gan­ka­mi, łu­ka­mi, skle­pie­nia­mi i wnę­ka­mi, szki­cu­jąc ża­łob­ny­mi szcze­gó­ła­mi naj­cu­dow­niej­sze ar­chi­tek­to­nicz­ne kształ­ty strasz­li­we­go tru­pa. Set­ki okien, roz­sta­wio­nych w naj­czyst­szej pal­la­diań­skiej pro­por­cji, zia­ły trzech­set­let­nią pust­ką, a z nie­zli­czo­nych sal i am­fi­lad pa­ła­cu-zam­ku5 wy­zie­ra­ła śmierć. W za­chwy­cie sta­wa­łem przed tym cu­dem feu­dal­nym, wjeż­dża­łem w dzie­dziń­ce, zjeż­dża­łem do po­nu­rych piw­nic, wy­pa­tru­jąc du­cha prze­szło­ści w ob­ra­zie te­raź­niej­szej ru­iny. Już prze­sta­wa­łem pa­no­wać nad wzru­sze­nia­mi, już tra­ci­łem po­czu­cie ak­tu­al­nej rze­czy­wi­sto­ści, gdy oto wy­chy­nę­ła nie­po­strze­że­nie i sta­nę­ła obok ko­nia nie­zu­peł­nie zwy­czaj­na po­stać. Wy­so­ki i bar­dzo szczu­pły czło­wiek w chłop­skim ko­żu­chu, z bar­dzo śnia­dą twa­rzą o nie­zwy­kle szla­chet­nych i ra­so­wych ry­sach pod czar­ną ba­ra­nią czap­ką, któ­rej wła­śnie grzecz­nie uchy­lał, wpa­try­wał się we mnie z fa­scy­nu­ją­cą uwa­gą, ale też z dużą życz­li­wo­ścią. Pol­sko-ro­syj­skim wo­la­pi­kiem przed­sta­wił mi się jako soł­tys wsi, z dzia­da pra­dzia­da tu­tej­szy miesz­ka­niec.

Z po­dzi­wem wpa­try­wa­łem się w se­na­tor­ską twarz chło­pa, w jego po­stać tak bar­dzo pa­su­ją­cą do zam­ku, my­śląc w skry­to­ści: „Ach, czło­wie­ku, czy nie je­steś ty praw­dzi­wym dzie­dzi­cem tego ja­śnie oświe­co­ne­go cmen­ta­rzy­ska!… Bra­ku­je ci so­bo­lo­wej de­lii, zło­tej ramy i styg­ma­tu śmier­ci w czar­nych ja­rzą­cych się oczach, byś po­zo­stał na wiecz­ne cza­sy du­chem tych ruin. Ale je­śli nie je­steś ich wład­cą, to je­steś i po­zo­sta­niesz ich wła­sno­ścią…”.

W po­bli­żu tych wspa­nia­łych szcząt­ków, jak­by przy­le­pio­na do nich w bez­ru­chu nę­dzy, próch­nia­ła ubo­ga wieś, kupa naj­po­spo­lit­szych krzy­wych i bez­ład­nie roz­rzu­co­nych cha­łup. Opo­dal wi­dać było duży dwór, zu­peł­nie jed­nak po­zba­wio­ny zwy­kłej dwor­skiej de­ko­ra­cyj­no­ści, tak zwy­czaj­nej u nas, na Li­twie, i tak praw­dzi­wie ja­śnie­wiel­moż­nej na Ukra­inie.

Od grzecz­ne­go soł­ty­sa do­wie­dzia­łem się, że jest to Ujazd, ma­ją­tek pana Wil­hel­ma Or­set­tie­go, że ja­śnie pan jest w domu, gdyż ja­śnie pań­stwo do­pie­ro co wró­ci­li z ko­ścio­ła i bo­daj­że sia­da­ją do sto­łu, bo to już czas.

Pod­je­cha­łem pod dom, od­da­łem ko­nia chło­pa­ko­wi, któ­ry się na­wi­nął, służ­bi­ście obie­cu­jąc ko­nia od­pro­wa­dzić, wy­trzeć i po­sta­wić w staj­ni, sam zaś po­ma­sze­ro­wa­łem do dwo­ru. W ob­szer­nym hal­lu spo­tkał mnie słu­żą­cy w li­be­rii, fał­szy­wie przy­mi­la­ją­cy się fa­cet, po­mógł mi się ro­ze­brać, drżą­cy­mi rę­ka­mi ulo­ko­wał na sto­li­ku re­wol­wer, sza­blę po­sta­wił w ką­cie i ła­bę­dzim ru­chem obu rąk wska­zał mi dro­gę do sa­lo­nu, a sam znikł. Z głę­bi domu do­la­ty­wa­ły gło­sy pań i pa­nów, licz­ne, mło­de, we­so­łe, po­tęż­nie­ją­ce w wy­bu­chach po­wszech­ne­go śmie­chu, któ­ry ła­miąc się w su­chych ścia­nach sta­re­go domu na ka­ska­dy i echa, do­się­gał mo­jej dość me­lan­cho­lij­nej jaź­ni, jak ko­łat­ka na­wo­łu­jąc, bym się roz­ch­mu­rzył i nie psuł do­brym lu­dziom świą­tecz­ne­go na­stro­ju.

Już wie­dzia­łem, że jest to dzień Bo­że­go Na­ro­dze­nia.

Do sa­lo­nu wpadł, to­cząc się nie tyle z roz­pę­du, ile z ner­wo­we­go pod­nie­ce­nia pan domu, pięć­dzie­się­cio­let­ni je­go­mość, jak­by wy­cię­ty z ob­raz­ków An­driol­le­go, usi­łu­ją­cy sy­mu­lo­wać swo­bo­dę, lecz naj­wi­docz­niej za­sko­czo­ny i jak­by za­stra­cha­ny. Ła­ma­ną rusz­czy­zną, jesz­cze gor­szą od ra­dzi­wił­łow­skiej, za­de­kla­ro­wał z miej­sca, że jest szczę­śli­wy, wi­ta­jąc w swo­im domu ro­syj­skie­go ofi­ce­ra. Od­po­wie­dzia­łem chłod­no en­tu­zja­ście, że je­stem Po­la­kiem i pro­po­nu­ję roz­mo­wę po pol­sku dla lep­sze­go zro­zu­mie­nia. Eks­ku­zo­wa­łem się, że jest mi przy­kro, iż pod­czas wo­jen­nej po­spo­li­to­ści za­po­mnia­łem o świę­cie, więc mo­że­my odło­żyć kon­fe­ren­cję o zbo­żu… Lecz Or­set­ti, sły­sząc, że to ma być o zbo­żu, w oczach roz­kwitł, za­ja­śniał i pra­wie że na mnie krzyk­nął, iż tego nie moż­na od­kła­dać.

– Mnie już szam­be­lan Kar­ski uprze­dzał, że sza­now­ny pan puł­kow­nik jest de­le­go­wa­ny przez do­wódz­two do za­ku­pu zbo­ża, spra­wa waż­na i pil­na! – A poza tym – na­le­gał – mu­szę za­szczy­cić jego dom i spo­żyć ze wszyst­ki­mi go­ść­mi świą­tecz­ny obiad, do któ­re­go całe to­wa­rzy­stwo wła­śnie za­sia­dło.

O do­brym obie­dzie ma­rzy­łem po trzy­dzie­sto­ki­lo­me­tro­wym raj­dzie. Nie wda­wa­łem się więc w wy­ja­śnie­nia róż­nic mię­dzy puł­kow­ni­kiem a gu­ber­nial­nym se­kre­ta­rzem, bo osta­tecz­nie ani mnie to zię­bi­ło, ani grza­ło, a sko­ro jemu to robi przy­jem­ność, niech so­bie ją ma przy świę­cie. Jed­nak­że per­spek­ty­wa uka­za­nia się wśród ob­cych i przy­zwo­itych lu­dzi w sali ja­dal­nej w dłu­gich bu­tach i w idio­tycz­nym mun­du­rze ni psa, ni wy­dry była że­nu­ją­ca. Lecz ob­ser­wu­jąc emo­cje pana Or­set­tie­go, wy­pi­sa­ne na jego ob­li­czu, od­ga­dy­wa­łem, jak szcze­rze by się za­smu­cił moją od­mo­wą, oczy­wi­ście nie z po­wo­du „nie­zasz­czy­ce­nia”, co od­su­nię­cia zbo­żo­wych trans­ak­cji. Bez ce­re­gie­li więc ru­szy­li­śmy w kie­run­ku ja­dal­ni.

Z upodo­ba­nia do kro­to­chwi­li od wcze­snych lat lu­bo­wa­łem się w uro­czy­sto­ściach wiel­kich wejść i pre­zen­ta­cji. Za­wsze bar­dzo uważ­nie ob­ser­wo­wa­łem wcho­dzą­cych, nie szczę­dząc im w du­chu uszczy­pli­wych, naj­czę­ściej so­cjal­de­mo­kra­tycz­ny­mi gu­sta­mi dyk­to­wa­nych, uwag. U szlach­ty kre­so­wej, po­czu­wa­ją­cej się do ja­kiejś mi­tycz­nej rów­no­ści z ary­sto­kra­cją, ce­re­mo­niał ten miał spe­cjal­ne zna­cze­nie. Bę­dąc sam „wcho­dzą­cym”, czu­łem się przede wszyst­kim szlach­ci­cem kre­so­wym.

Wsze­dłem więc god­nie i nie śpie­sząc się, zro­bi­łem ogól­ny ukłon, nie za ni­ski, lecz nie na­zbyt god­ny, ukłon wzo­ru ce­sar­skich ka­de­tów, pie­lę­gno­wa­ne­go pie­czo­ło­wi­cie w kor­pu­sie, przy czym bły­ska­wicz­nie stwier­dzi­łem, że licz­ne to­wa­rzy­stwo przy sto­le wy­glą­da nie­zmier­nie sym­pa­tycz­nie; prze­wa­ża­ła mło­dzież. Lecz nie mi­gaw­ko­wa fo­to­gra­fia oko­licz­no­ścio­wa była wy­da­rze­niem chwi­li. Wśród kil­ku mło­dych pań uj­rza­łem twarz jak­by z daw­na zna­ną czy w snach za­po­wie­dzia­ną, czy przed wie­ka­mi w in­nym wcie­le­niu rze­czy­wi­stą i naj­droż­szą, a oto od­na­le­zio­ną, a tak strasz­li­wie da­le­ką. Jej uważ­ne spoj­rze­nie, jak­by zdzi­wio­ne czy py­ta­ją­ce, cof­nę­ło się w po­śpie­chu, za­sła­nia­jąc się cie­niem zim­nej obo­jęt­no­ści dla ob­ce­go.

Po obej­ściu do­oko­ła sto­łu i wy­mie­nie­niu ze wszyst­ki­mi bie­siad­ni­ka­mi uści­sku rąk, po­wścią­gli­we­go wo­bec pań, bar­dziej ser­decz­ne­go wo­bec mę­skich pra­wic, usia­dłem koło pani Or­set­ti, któ­ra mi z miej­sca oświad­czy­ła, że jest rów­nież kre­so­wian­ką z Wo­ły­nia, zna Ro­sję, a jej brat Sta­ni­sław Gut­kow­ski jest w ro­syj­skiej służ­bie dy­plo­ma­tycz­nej. Moja re­pli­ka, że pana Gut­kow­skie­go mia­łem oka­zję po­znać w Pe­ters­bur­gu w sa­lo­nie pani Wła­dy­sła­wo­wej Żu­kow­skiej, żony po­sła do Dumy i zna­ko­mi­te­go eko­no­mi­sty, zro­bi­ła do­bre wra­że­nie. Tym­cza­sem prze­rwa­ne moim wej­ściem roz­mo­wy to­czy­ły się da­lej. Ktoś z mło­dych, chcąc mnie włą­czyć w ogól­ny nurt kon­wer­sa­cji, a przy tym cze­goś się o in­tru­zie w ro­syj­skim mun­du­rze do­wie­dzieć, za­czął od ste­reo­ty­po­wych py­tań o po­go­dę, o dro­gę, by za­gad­nąć chy­trze, czy lu­bię wieś. Już mia­łem wy­po­wie­dzieć, co lu­bię, i tym sa­mym uchy­lić za­sło­ny znad „kto jest kto”, gdy pani domu po­śpie­szy­ła z ja­kąś od­cią­ga­ją­cą uwa­gą, za­pew­ne w go­ścin­nej tro­sce za­osz­czę­dze­nia mi kon­fu­zji, o ile je­stem z tej wsi już wy­dzie­dzi­czo­ny albo jesz­cze nie­zasz­czy­co­ny to­wa­rzy­ski­mi przy­wi­le­ja­mi z jej po­sia­da­nia. Mimo tej in­ter­wen­cji od­po­wie­dzia­łem zwięź­le, że je­stem uro­dzo­ny i wy­cho­wa­ny na wsi, nie za­po­mi­na­jąc do­dać, że na wsi mo­ich ro­dzi­ców. Moja de­kla­ra­cja wy­wo­ła­ła wy­mia­nę kil­ku szyb­kich spoj­rzeń, nie dość jed­nak szyb­kich dla mego ry­sie­go oka.

Pan Wil­helm Or­set­ti tym­cza­sem, czy to pod wpły­wem świą­tecz­ne­go na­stro­ju, czy może pod­nie­co­ny obec­no­ścią go­ścia w in­trat­nej mi­sji, za­czął wręcz ce­lo­wać w po­my­słach i wy­po­wie­dziach, róż­nią­cych się ze sobą tyl­ko tym, że były co­raz bar­dziej mal à pro­pos. Więc pe­ro­ru­jąc wznio­śle do pa­nów z są­siedz­twa o mo­jej han­dlo­wej mi­sji, za­zna­czył, że woj­sko za­mie­rza pła­cić zie­mia­nom cenę wyż­szą od ryn­ko­wej, i w tym miej­scu zro­bił wy­mow­ną pau­zę, wy­ce­lo­wa­ną wprost we mnie. Nie chcąc do­brym lu­dziom ską­pić po­wo­dów do do­bre­go hu­mo­ru i trzy­mać w za­wie­sze­niu, po­wie­dzia­łem, że je­śli ga­tu­nek ziar­na do­bry, to róż­ni­ca z ce­na­mi gieł­do­wy­mi może osią­gać trzy­na­ście pro­cent.

Pan Or­set­ti try­um­fu­ją­co spoj­rzał wo­ko­ło, jak­by się cheł­piąc go­ściem w mun­du­rze, i nie mo­gąc so­bie po­ra­dzić z emo­cją, za­krzyk­nął:

– O, to my sza­now­ne­go pana ozło­ci­my!

Na chwi­lę oczy co przy­tom­niej­szych świad­ków tej han­dlo­wej pro­me­sy wpa­dły dys­kret­nie do ta­le­rzy w ocze­ki­wa­niu na moją re­ak­cję. Lecz kie­dy od­po­wie­dzia­łem we­so­ło, że zło­ta nie da się ozło­cić, po­kry­wa­jąc wy­skok go­spo­da­rza żar­tem, wszy­scy ode­tchnę­li z ulgą i ho­me­ryc­ki śmiech za­tu­szo­wał ry­zy­kow­ną sy­tu­ację. Or­set­ti jed­nak nie schwy­cił me­lo­dii. Spło­szo­ny­mi ocza­mi obiegł to­wa­rzy­stwo, a gdy się po­ła­pał, że wszy­scy zgod­nie we­se­lą się jego kosz­tem, za­czął mnie bar­dzo za­wi­le prze­pra­szać, do­pie­ro do­bi­ja­jąc sie­bie osta­tecz­nie.

Tym­cza­sem nie naj­gor­szy obiad trwał, sta­jąc się co­raz przy­jem­niej­szą bie­sia­dą, a obec­ność moja nie mia­ła już cech in­wa­zji ob­ce­go w in­tym­ną są­siedz­ką gro­ma­dę. Po­pi­ja­no nie­szko­dli­we­go pon­te ca-neta, gdy Or­set­ti na­raz po­wstał z kie­li­chem w ręku, ema­nu­jąc na­tchnio­nym pa­to­sem i roz­po­czął roz­wle­kły to­ast ku czci przy­szłe­go kró­la pol­skie­go, wiel­kie­go księ­cia Miko… W tym mo­men­cie coś swa­wol­ne­go uwię­zło elek­to­ro­wi w gar­dle, nim kan­dy­da­tu­ra zo­sta­ła do­kład­nie ob­wo­ła­na. Sko­rzy­sta­ło z tego na­tych­miast kil­ku pa­nów i ja w ich licz­bie, by za­zna­czyć na­szą nie­wzru­szo­ną wier­ność re­pu­bli­ce. Przy czym po­zwo­li­łem so­bie od­wo­łać się do mo­jej wiel­kok­sią­żę­cej li­tew­skiej od­ręb­no­ści: car­skie rzą­dy prze­nig­dy nie od­stą­pią pol­skie­mu kró­lo­wi, na­wet z ich rodu, Wiel­kie­go Księ­stwa, a bez Li­twy ja się nie zgo­dzę na kró­la i za­kła­dam uro­czy­ste weto.

Mię­dzy mną a mło­dy­mi przy sto­le na­wią­zał się wy­czu­wal­ny alians. Nie­ste­ty, kosz­tem ko­cha­ne­go go­spo­da­rza. Mia­łem zresz­tą wra­że­nie, że u wszyst­kich obec­nych od­pa­dła wszel­ka wąt­pli­wość co do mego to­wa­rzy­skie­go stan­dar­du. Po­zo­stał jesz­cze do usta­le­nia na mi­li­gra­mo­me­trze sno­bo­mie­rza sto­pień mo­jej to­wa­rzy­skiej po­zy­cji w miej­scu sta­łe­go za­miesz­ka­nia. A więc ile sym­pa­tycz­ny mło­dzie­niec po­sia­da włók, sam czy jego papa? Czy się uro­dził i wy­cho­wał w pa­ła­cu, czy we dwo­rze? Ilu hra­biów ma wśród bliż­szej i dal­szej pa­ran­te­li i ja­kie współ­cze­sne ko­li­ga­cje ze „świa­tem” wy­zna­cza­ją jego miej­sce w szla­chec­ko-zie­miań­skiej spo­łecz­no­ści?… Za­pew­ne wśród obec­nych wszyst­kie te kwe­stie w aspek­cie in­te­lek­tu­al­nym uzna­ne już były za prze­brzmia­łe; cza­sy sta­wa­ły się prze­pi­so­wo de­mo­kra­tycz­ne. Nie mia­ło to jed­nak prak­tycz­ne­go zna­cze­nia, gdy w grę wcho­dzi­ła obro­na eli­tar­nej od­ręb­no­ści, dla schył­ko­we­go okre­su cał­kiem umo­ty­wo­wa­na.

Nie kwa­pi­łem się do suk­ce­sów na polu to­wa­rzy­skim wy­gry­wa­niem le­gend o po­wia­to­wych bla­skach mego rodu. Bar­dziej niż skru­pu­ły so­cjal­ne­go de­mo­kra­ty (bez par­tyj­ne­go przy­dzia­łu) za­dzia­łał tu węch pusz­czań­ski: wy­sta­ło­ścią ry­cer­skiej krwi nie nad­ro­bisz bra­ku­ją­cych mor­gów do tu­tej­szej for­tu­ny, idą­cej w ty­sią­ce! By jed­nak ja­koś za­bły­snąć i wy­od­ręb­nić się, przy­bra­łem styl pe­ters­bur­skie­go „schył­kow­ca” jako naj­od­po­wied­niej­szy kon­trast w oto­cze­niu bar­dzo kon­ser­wa­tyw­nych i nie­wąt­pli­wych kar­ma­zy­nów. No­wo­cze­sność bu­dzi za­wsze za­cie­ka­wie­nie, je­śli nie apro­ba­tę. Cał­ko­wi­cie na­to­miast za­ta­iłem moje so­cjal­de­mo­kra­tycz­ne aspi­ra­cje i aso­cja­cje, przez po­czu­cie do­bre­go sma­ku za­pew­ne, aby nie wy­wo­łać nie­po­trzeb­ne­go dy­so­nan­su.

Wkrót­ce się po­ka­za­ło, że pra­wie wszy­scy pa­no­wie byli my­śli­wy­mi; to zna­czy ba­żan­ty, ku­ro­pa­twy, za­ją­ce, a wszyst­ko w ty­sią­cach. Do­pie­ro za­czą­łem ich gnę­bić rud­nic­ki­mi ło­sia­mi, dzi­ka­mi i głusz­cza­mi, par­dwa­mi w dzi­śnień­skim po­wie­cie i po­lo­wa­nia­mi na pół­noc od Pe­ters­bur­ga na niedź­wie­dzie. Pod­nio­sło to mój pre­stiż nad­zwy­czaj­nie. Dla pań, zwłasz­cza dla tej jed­nej, za­pro­du­ko­wa­łem się z zu­peł­nie in­nej becz­ki, też nie po śle­dziach, cy­tu­jąc co krót­sze pa­ra­dok­sy Osca­ra Wil­de’a lub roz­snu­wa­jąc z oszu­kań­czym wzru­sze­niem nad lek­ko ośnie­żo­ną Ra­domsz­czy­zną wi­gwa­mo­we dymy Ore­go­nu w cud­nych okta­wach Pie­śni Hay­awa­ty.

Wresz­cie stał się póź­ny wie­czór, wszyst­kie spra­wy naj­waż­niej­sze i bła­he zbli­ża­ły się zwy­kłą dro­gą ku za­koń­cze­niu.

Z dzie­dzi­cem Ujaz­du umó­wi­łem się, że po­ju­trze przy­ślę kon­ne trans­por­ty po psze­ni­cę ra­zem z pie­niędz­mi, któ­re wy­pła­ci do­wód­ca ko­lum­ny. Pan Or­set­ti był wzru­szo­ny i uszczę­śli­wio­ny, więc że­gnał mnie jak syna, po któ­rym dzie­dzi­czy.

Z mło­dy­mi po­że­gna­łem się „na do wi­dze­nia”. Pięk­na pan­na z mi­łej czwór­ki ro­dzeń­stwa, re­pre­zen­tu­ją­ca w za­stęp­stwie ro­dzi­ców dom w są­siedz­twie, za­pro­si­ła mnie na ostat­ni dzień grud­nia. Uśmie­cha­ła się przy tym tro­chę dziw­nie, lek­ko drwią­co, lecz za­chę­ca­ją­co, jak­by to mia­ło zna­czyć, że wie już do­sko­na­le, jak wiel­ką przy­jem­ność spra­wi mi ta wi­zy­ta. Cóż po­cznę: je­śli wie, to niech wie, ale tro­chę mi się nie po­do­ba­ło ta­kie ja­sno­wi­dze­nie. Ha­mu­jąc się, po­dzię­ko­wa­łem z god­no­ścią wy­traw­ne­go oszu­sta, gdyż czu­łem, jak prze­ze mnie ga­lo­pu­je dzi­ka ra­dość, aż w gło­wie dzwo­ni. To nie­za­wod­nie dzwo­ni­ły zło­tem kute ko­py­ta nie­ja­kie­go ru­ma­ka, pę­dzą­ce­go w po­etyc­kim ga­lo­pie ku temu, co się nig­dy nie mia­ło zda­rzyć.

TRUP W LESIE

Po paru dniach wy­pa­dło mi zno­wu wy­brać się w te­ren. Od sa­me­go rana nie umia­łem so­bie wy­tłu­ma­czyć na­głej zmia­ny na­stro­ju, ja­kie­goś bez­przy­czy­no­we­go ni to przy­gnę­bie­nia, ni to roz­draż­nie­nia. Koń osio­dła­ny stał przed gan­kiem, już by­łem go­tów je­chać w dłu­gą dro­gę do Ło­nio­wej, ma­jąt­ku hra­bie­go Mosz­czyń­skie­go6, gdzie na­le­ża­ło sfi­na­li­zo­wać więk­szą trans­ak­cję zbo­żo­wą, a ja wbrew przy­zwy­cza­je­niu ma­ru­dzi­łem w kwa­te­rze, to szu­ka­łem rę­ka­wi­czek, za­tknię­tych za pas, to spraw­dza­łem już nie wiem po raz któ­ry broń, pie­nią­dze i pa­pie­ro­sy, i za­cho­wy­wa­łem się tak nie­zwy­czaj­nie, że or­dy­nans Jew­sie­jew, bar­dzo do mnie przy­wią­za­ny i jak na pe­ters­bur­skie­go ślu­sa­rza prze­czu­lo­ny, ra­dził mi wy­jazd odło­żyć. W rze­czy sa­mej, czu­łem się źle, co­raz go­rzej, jak­bym był cho­ry, cho­ciaż mój wzra­sta­ją­cy nie­po­kój nic z sa­mo­po­czu­ciem fi­zycz­nym nie miał do czy­nie­nia. Za­czy­na­łem też uświa­da­miać so­bie, że się coś dzie­je poza gra­ni­ca­mi co­dzien­ne­go po­rząd­ku rze­czy, że moje ner­wy re­agu­ją na ja­kąś ostrze­gaw­czą sy­gna­li­za­cję, któ­rej mój ro­zum nie jest w sta­nie od­szy­fro­wać.

Jak już wspo­mnia­łem, mia­łem je­chać do Ło­nio­wej, od­le­głej o dwa­dzie­ścia pięć ki­lo­me­trow od Sta­szo­wa, do któ­rej dro­ga pro­wa­dzi­ła przez Ra­dzi­wił­łow­skie lasy, głę­bo­kie i pu­ste na prze­strze­ni kil­ku ki­lo­me­trów. Sztab kor­pu­su przy­dzie­lił mi dwóch doń­skich Ko­za­ków dla bez­pie­czeń­stwa mo­jej oso­by i dla ochro­ny od moż­li­we­go ra­bun­ku znacz­nej kwo­ty pie­nięż­nej, któ­rą za­zwy­czaj ze sobą wo­zi­łem dla uprosz­cze­nia trans­ak­cji zbo­żo­wych. Prze­cięt­nie mie­wa­łem ze sobą oko­ło stu ty­się­cy ru­bli, suma na owe cza­sy przed de­wa­lu­acją po­kaź­na. Jed­nak do­tych­czas uni­ka­łem wy­jeż­dża­nia w te­ren w asy­ście mo­ich Ko­za­ków, ni to z bra­ku do nich za­ufa­nia, ni to by nie psuć so­bie ich obec­no­ścią wszyst­kich uro­ków sa­mot­no­ści. Więc i tego dnia wy­bra­łem się sa­mot­nie.

Dro­ga na lasy była mało jeż­dżo­na i pu­sta. W ci­szy zi­mo­we­go po­po­łu­dnia sta­ra­łem się roz­wi­kłać za­wi­ło­ści mo­ich na­stro­jów i nie­po­ko­jów, nad któ­ry­mi do­mi­no­wa­ła od­ra­za, mimo że po­sta­no­wi­łem ze­brać się do kupy, je­cha­łem roz­tar­gnio­ny nie­mal do gra­nic nie­obec­no­ści, a dro­ga, śnieg i sama jaz­da gi­nę­ły wśród po­strzę­pio­nych wąt­ków su­ge­stii czy złych prze­czuć. Ock­ną­łem się na ja­kieś trzy­sta me­trów od ścia­ny lasu po pro­stej jak strze­lił dro­dze, wbie­ga­ją­cej w bór po­sre­brzo­ną śnie­giem try­bą. Wpa­trzo­ny w jej da­le­ką per­spek­ty­wę, po­chwy­ci­łem na­raz w jed­nym mgnie­niu wzro­ku mi­gaw­ko­we smu­gi dwu cie­niów, szarp­nię­tych w po­przek sza­fi­ro­wej bie­li w głę­bi lasu. Nie od razu zro­zu­mia­łem, że to dwóch kon­nych prze­le­cia­ło dukt z pra­wa na lewo. Wła­ści­wie nie ko­ja­rzy­łem so­bie tego wi­dze­nia, któ­re uznał­bym ła­two za przy­wi­dze­nie, z na­si­le­niem mego zde­ner­wo­wa­nia. Czu­łem, że coś się we mnie wzbra­nia od wjaz­du w las, pa­ra­li­żu­je ner­wy rąk ścią­ga­ją­cych cu­gle, w płu­cach mię­dzy od­de­cha­mi sta­je alar­mu­ją­cą pust­ką. Ser­ce w skro­niach wy­stu­ki­wa­ło ja­kieś ostat­nie sy­gna­ły do­ma­ga­ją­ce się prze­ta­so­wa­nia na nowo ta­lii losu, w któ­rą ktoś pod­stęp­nie śmier­tel­ną czar­ną dzie­siąt­kę w są­siedz­two ka­ro­we­go wa­le­ta wsu­nął.

Nic nie ro­zu­mie­jąc, przed samą ścia­ną lasu zje­cha­łem z dro­gi.

Wą­ską ścież­ką ga­jo­wych, prze­pa­tru­ją­cych zło­dziei, prze­ga­lo­po­wa­łem brze­giem boru ze dwa ki­lo­me­try aż do na­stęp­nej wjaz­do­wej dro­gi w lasy i w cu­dow­ny spo­sób od­mie­nio­ny, wy­zwo­lo­ny ze wszyst­kich po­nu­ro­ści, lek­ki na du­chu po­grą­ży­łem się w zło­ta­wej prze­pa­ści oczu, któ­re mam ju­tro uj­rzeć. Nie śpie­sząc się, przy­je­cha­łem do Ło­nio­wej, gdy krót­ki dzień już się zma­gał z wcze­snym zi­mo­wym zmro­kiem.

Spo­tkał mnie pan Mosz­czyń­ski, dzie­dzic pięk­nej for­tu­ny i in­te­lek­tu­ali­sta, o któ­rym już coś sły­sza­łem od Psar­skich. Wkrót­ce się prze­ko­na­łem, że to spo­tka­nie na­le­ża­ło do naj­cie­kaw­szych w moim ży­ciu. Nie wie­dzia­łem, co wię­cej po­dzi­wiać w tym osiem­dzie­się­cio­kil­ku­let­nim fe­no­me­nie: ży­wość umy­słu i pa­mię­ci, uj­mu­ją­ce obej­ście, wie­dzę, ory­gi­nal­ność i traf­ność są­dów w spra­wach te­raź­niej­szych czy umie­jęt­ność nada­wa­nia spra­wom prze­szłym ko­lo­rów ży­cia, jak­by były współ­cze­sno­ścią. Sta­ry pan się roz­ga­dał, a ja słu­cha­łem go jak urze­czo­ny.

Póź­niej po­da­no ko­la­cję w wiel­kiej ja­dal­nej sali, w któ­rej wszyst­ko od­by­wa­ło się tak dziw­nie uro­czy­ście i ci­cho, jak­by szep­tem. Nie brzęk­nął ta­lerz, nie za­dzwo­ni­ło sre­bro ani za­gra­ły krysz­ta­ło­we kie­lisz­ki, i na­wet na­sze przy­ci­szo­ne gło­sy zda­wa­ły się być bar­dziej po­dob­ne do my­śli niż zwy­kłej roz­mo­wy. Pan domu zda­wał się przy tym wy­raź­nie cie­szyć nie tyl­ko z mo­jej uwa­gi i po­jęt­no­ści, ale ta­koż wi­do­kiem pa­ła­szo­wa­nia prze­ze mnie do­sko­na­łej pie­cze­ni i ocho­czo­ści, z jaką raz w raz przy­chy­la­łem so­bie kie­lich z ta­kim bur­gun­dem, o ja­kie­go ist­nie­niu nie mia­łem do­tych­czas po­ję­cia.

Aż zro­bi­ło się póź­no i brą­zo­wa ko­lum­na pod ścia­ną roz­waż­nie i ci­cho wy­szep­ta­ła pół­noc.

Dzie­się­cio­mi­nu­to­wa roz­mo­wa z ad­mi­ni­stra­to­rem w spra­wie zbo­ża za­koń­czy­ła moją wi­zy­tę. By­łem wzru­szo­ny, że sta­ry pan wy­pro­wa­dza mnie aż na ga­nek, i nie zdzi­wi­łem się, że w pa­ła­co­wej sie­ni zdjął z sar­nie­go rogu dżo­kej­kę. Na dwo­rze gę­sta wpó­ło­dwilż zma­ga­ła się z mroź­ną wil­go­cią zie­mi i nie­ba. Było czar­no, a do Sta­szo­wa dwa­dzie­ścia kil­ka ki­lo­me­trów. Już mia­łem się po raz wtó­ry że­gnać, gdy przed ko­lum­na­mi gan­ku w ni­kłym bla­sku sta­jen­nych la­tar­ni spo­strze­głem dwa osio­dła­ne ko­nie, nie­cier­pli­wie prze­stę­pu­ją­ce z nogi na nogę.

– Od­pro­wa­dzę pana ka­wa­łek.

I tak jak stał, jak był ze mną w sa­lo­nie i ja­dal­ni, w sta­ro­świec­kim sur­du­cie tyl­ko, su­chy i po­tęż­nie sta­ry, lek­ko wsiadł w sio­dło z pod­sta­wio­nej gar­ści sta­jen­ne­go i nim się obej­rza­łem, zgi­nął przede mną w mro­ku nocy.

Zrów­na­li­śmy się za dwo­rem na sze­ro­kiej dro­dze, gdzie czar­ność była już nie­co przej­rzyst­sza. Su­cho brzęk­nę­ły o sie­bie w ciem­no­ści strze­mio­na, a nie­zmor­do­wa­ny sta­rzec znów opo­wia­dał o daw­nych dzie­jach, na­po­my­ka­jąc bar­dzo oględ­nie o swo­im kró­lew­skim przod­ku, rów­nie wi­tal­nym jak on, lecz jak­że du­cho­wo róż­nym. Od­wa­lił ze mną osiem ki­lo­me­trów dro­gi aż do lasu, a gdy od bo­rów po­cią­gnę­ło ści­szo­nym szu­mem, jak głę­bo­kim sen­nym od­de­chem nocy, i zim­niej­sze po­dmu­chy roz­wia­ły mgłę, że zro­bi­ło się wid­niej, wstrzy­mał ko­nia.

– Tu się roz­sta­nie­my. Miło mi było po­znać pana, a sta­re­mu sa­mot­ni­ko­wi spę­dzie parę go­dzin z mło­dzień­cem, któ­ry umie słu­chać…

Tym­cza­sem od­mie­ni­ła się sce­na nocy. Na prze­tar­tym nie­bie już wi­dać było dy­szel Wiel­kie­go Wozu, wska­zu­ją­cy pro­sto na Sta­szów. Je­cha­łem stę­pa, re­ka­pi­tu­lu­jąc wra­że­nia ze spo­tka­nia i kil­ku­go­dzin­ne­go ob­co­wa­nia z czło­wie­kiem o tak prze­dziw­nej ży­wot­no­ści umy­słu i spraw­no­ści fi­zycz­nej. Mimo woli my­śla­ło się o tym Au­gu­ście Moc­nym, aż tak moc­nym, że jego pra­pra­wnuk od­ma­chu­je zi­mo­wą pół­no­cą w po­ko­jo­wej sur­du­ci­nie dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów kon­no, by mło­de­mu go­ścio­wi, ma­ją­ce­mu skłon­ność do prze­sad­ne­go kwa­li­fi­ko­wa­nia swo­ich har­tów, nie wy­da­wa­ło się, że jest tak wiel­kim zu­chem.

Je­cha­łem wiel­kim la­sem. Od góry i od spodu dwie sza­ra­we smu­gi nie­ba i zie­mi pro­wa­dzi­ły ko­nia, stą­pa­ją­ce­go ostroż­nie po skrze­pach pod­mar­z­nię­tej gru­dy. Mu­sia­łem gdzieś bli­sko, może tuż obok, prze­jeż­dżać koło miej­sca zbrod­ni.

Na­za­jutrz rano nad­je­chał ze szta­bu esauł z czte­re­ma Ko­za­ka­mi, ka­zał skuć mo­ich doń­skich „straż­ni­ków” wza­jem­nie za ręce i pu­ściw­szy aresz­to­wa­nych przo­dem, od­je­chał z po­wro­tem. Nie­zwy­kle tra­gicz­ny był wi­dok tych lu­dzi, ma­sze­ru­ją­cych przo­dem przed pro­wa­dzo­ny­mi lu­zem ich koń­mi.

Na roz­pra­wie sądu po­lo­we­go wy­szło na jaw, że moi Ko­za­cy już od daw­na po­sta­no­wi­li za­po­lo­wać na mnie „na za­siad­kę”. Usku­tecz­nić to mie­li w Ra­dzi­wił­łow­skim le­sie, lecz im się to nie uda­ło, gdyż – jak ze­zna­li – jeho wy­so­ko­ro­di­je był chy­try. Na­wi­nę­ła się na­to­miast inna oka­zja, za­mor­do­wa­li i ob­ra­bo­wa­li prze­cho­dzą­ce­go Żyda z Opa­to­wa. Traf chciał, że ksią­żę­cy ga­jo­wy spod gę­ste­go ja­łow­co­we­go krza­ku przy­glą­dał się z prze­ra­że­niem tej po­nu­rej sce­nie. Mor­der­ców znał oso­bi­ście ze spo­tkań w Sta­szo­wie, więc śledz­two nie na­tra­fi­ło na trud­no­ści. Po­mi­mo na­iw­ne­go i szcze­re­go przy­zna­nia się do winy sąd ska­zał obu mor­der­ców we­dług su­ro­we­go pra­wa wo­jen­ne­go.

Mia­łem się cie­szyć z oca­le­nia? Nie­wąt­pli­wie cie­szy­łem się, choć było mi żal i tego, kto swo­im ży­ciem opła­cił za mnie krwa­wy ra­chu­nek ciem­nym mo­com, i tych nie bar­dzo zo­rien­to­wa­nych w za­wi­ło­ściach pra­wa pro­sta­ków, któ­rych jed­no pra­wo za­chę­ca­ło do za­bi­ja­nia lu­dzi za rze­ką na po­zy­cjach, a dru­gie ka­ra­ło naj­su­ro­wiej za to samo w le­sie. Za­ko­pa­no ich w ob­cej nie­po­świę­co­nej zie­mi. Na proś­bę do­wód­cy ich sot­ni nad Don po­sła­no za­wia­do­mie­nie: Po­gi­bli w boju.

NOWY ROK I POŻEGNANIE

31 grud­nia 1914 wy­bra­łem się w go­ści­nę, jako za­pro­szo­ny przez pięk­ną pan­nę na bo­żo­na­ro­dze­nio­wym obie­dzie w Ujeź­dzie u pań­stwa Or­set­tich.

Zno­wu ko­py­ta ostro ku­tej ko­by­ły, szczer­biąc ob­lo­dzo­ną dro­gę, wy­dzwa­nia­ły me­tro­no­micz­ny wtór do trzy­dzie­stu ty­się­cy me­trów po­dróż­nych my­śli, znów ję­cza­ły i sy­cza­ły w dru­tach pocz­to­wych da­le­ko­sięż­ne wie­ści, je­dy­ne i mo­no­ton­ne to­wa­rzysz­ki po­dró­ży. Da­le­ko, da­le­ko od le­wej stro­ny stro­szy­ły się na za­chod­nim wid­no­krę­gu ciem­ne gar­by Gór Świę­to­krzy­skich, okry­te ośnie­żo­nym i roz­czo­chra­nym ko­żu­chem la­sów. Na pra­wo, jak okiem się­gnąć, le­cia­ła pod ho­ry­zont bez­barw­na rów­ni­na ma­zo­wiec­ka, gdzie­nieg­dzie pod­pie­ra­jąc kę­pa­mi to­po­li lub rzę­da­mi wierzb przy­droż­nych, to sza­re, to prze­tar­te do bla­de­go błę­ki­tu, nie­bo. Z pej­za­żem har­mo­ni­zo­wa­ła jego ci­sza.

Parę słów o tej ci­szy.

W sa­mot­no­ści czło­wiek doj­rze­wa jak le­śna pa­proć w nocy. W sa­mot­no­ści na­bie­ra­ją wła­ści­we­go zna­cze­nia my­śli i wra­że­nia, gdzieś kie­dyś po­sia­ne a za­po­mnia­ne w roz­gwa­rze szum­nych i tłum­nych dni. W sa­mot­no­ści one się od­naj­du­ją i gro­ma­dzą, do­łą­cza­jąc jak za­osz­czę­dzo­ny grosz do pod­sta­wo­wych re­zerw ludz­kiej du­szy. Sa­mot­no­ści nie zno­szą i uni­ka­ją jej ci, co w so­bie nie ro­sną, utra­cju­sze, któ­rzy nic nie gro­ma­dzą, mó­wiąc try­wial­nie, wszy­scy ci, któ­rzy się z sobą nu­dzą. Wiem, że te mą­dre mak­sy­my są wszyst­kim do­brze zna­ne, przy­ta­czam je dla do­peł­nie­nia re­ali­stycz­ne­go ob­ra­zu mi­nio­nej epo­ki, w któ­rej czło­wiek czę­ściej przy­jaź­nił się z ci­szą, cho­ciaż była to już epo­ka schył­ko­wa, po­wol­ny­mi, ale dłu­gi­mi kro­ka­mi zmie­rza­ją­ca do prze­mian, któ­re zmie­nia­jąc na­wy­ki, spo­so­by by­cia i upodo­ba­nia, zmie­nia­ły do grun­tu kształ­ty in­dy­wi­du­al­nej du­szy i jej związ­ki z oto­cze­niem na rzecz ko­lek­tyw­ne­go współ­ży­cia, co­kol­wiek ono na róż­nych sze­ro­ko­ściach geo­gra­ficz­nych zna­czy.