Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zabawna opowieść o dorastaniu młodej, zakompleksionej dziewczyny w czasach chylącego się ku upadkowi socjalizmu i początkach wolnej Polski. Zwariowana rodzina, nieobliczalni przyjaciele, a wreszcie proza życia przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, widziana oczami młodości, gdzie wzniosłość przemian przegrywa z drapieżną chęcią przeżycia przygody. Historie czwórki przyjaciół wkraczających w dorosłe życie, szalonego dziadka Staśka i ciotek: Felicji, której największym pragnieniem jest powtórne zamążpójście, i Amelii – despotki wzbudzającej strach całej rodziny. Dawka śmiechu gwarantowana.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 213
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 5 godz. 17 min
Lektor: Anna Krypczyk
Redakcja
Anna Seweryn
Projekt okładki
Maksym Leki
Ilustracja na okładce
@PV production / shutterstock.com
Redakcja techniczna, skład i łamanie
Damian Walasek
Opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Urszula Bańcerek
Wydanie II, Chorzów 2019
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c
tel. 600 472 609
office@videograf.pl
www.videograf.pl
Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.
01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21
tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12
dystrybucja@dictum.pl
www.dictum.pl
© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2016
Tekst © Patrycja May
ISBN 978-83-7835-752-0
Mieszkali w lesie, modlili się do pni, brali ślub wokół świerka, a diabły im dzieci kołysały.
Edward Radziński
Najgorszy komplement, jaki usłyszałam w życiu? „Jesteś mądrym chłopcem…”.
Miałam czternaście lat i tysiąc kompleksów. Owym wyszukanym komplementem uraczyła mnie nowa koleżanka mojej mamy, tak zwana dama z wyższych sfer. Moja matka bardzo chciała się zaprzyjaźnić z panią Wandzią i jej wizytę traktowała jako nobilitację, niestety wszystko zepsułam. Mój nieco starszy straszny brat Olek kwiczał ze śmiechu cały wieczór, mama była przerażona, a pani Wandzia już nigdy więcej się nie pojawiła. Bardzo żałowałam, bo chciałam się jej odwdzięczyć tekstem w rodzaju: „Jaki piękny sweterek. Ile ważył?” albo: „Ta pani sąsiadka z naprzeciwka jest okropna, mówi, że pani codziennie goli brodę”. No cóż, może kiedyś będzie okazja.
Faktem jest, że wyglądałam jak chłopak i głosik miałam grubszy niż niejeden mój kolega z klasy, ale żeby zaraz…
Jak się okazało, pani Wandzia nie była ostatnia.
Mieszkaliśmy w tym czasie w starej kamienicy, w czteropokojowym mieszkaniu z tak zwanymi wygodami. Owe wygody wyglądały następująco: w największym pokoju, zwanym stołowym, mieszkali moi rodzice, w następnym dziadek Stasiek, w kolejnym znienawidzona przeze mnie ciotka Felicja, w ostatnim zaś ja i mój straszny brat. Olek dłubał w nosie, puszczał metal, bekał do rytmu i oglądał gazety z gołymi kobietami. Były to czasy bez komputerów i Internetu, a w telewizji królowały dwa programy: pierwszy i drugi. W końcu, jako osóbka wrażliwa, nie mogłam dłużej tego zdzierżyć i powiesiłam wzdłuż pokoju zasłonkę. Dzięki temu nie musiałam już oglądać palucha w nosie mojego brata ani gołych bab, niemniej jednak wrażenia akustyczne pozostały.
Moją ciotkę Felicję przestałam lubić od pierwszego dnia jej pobytu, z dwóch powodów. Co prawda nie puszczała metalu i nie dłubała przy mnie w nosie, ale zaanektowała pokój, który miał być mój. Ciotka była świeżo po rozwodzie i — jak twierdziła — dla świętego spokoju pozostawiła cały dobytek byłemu mężowi, przez co zburzyła nadzieję na mój święty spokój. „Wszystko” nie obejmowało żywego inwentarza, zatem ciotka przyprowadziła się do nas wraz ze ślepym psem o wdzięcznym imieniu Heniek, dwoma sikającymi gdzie popadnie kotami (Docentem i Mecenasem) oraz wszystkożernym królikiem, Bolkiem, który wyglądał jak po chemioterapii. Do kompletu były jeszcze rybki o dziwnym wyglądzie, ale możliwe, że po prostu były jedynie zbyt dobrze odżywione. Drugą kwestią, za którą nie lubili jej wszyscy, były niekontrolowane napady szlochania. W najmniej spodziewanych momentach. Ilości potłuczonych naczyń oraz plam na obrusach nie da się policzyć.
Z dziadkiem Staśkiem też było sporo problemów. Był nad wyraz żywotny, stary jak kamienica, w której mieszkaliśmy, i miał problemy z głową. Lubił dość często wracać do czasów wojennych, ale nie tylko we wspomnieniach, jak moglibyście pomyśleć — zakładał hełm, mundur polowy i chodził po mieszkaniu z dubeltówką (na szczęście nienabitą). Hełm i dubeltówka były zresztą jedynymi rzeczami, których nie obgryzł królik, za to obsikały koty. Stukot butów (jak dziadek miał wartę), na który wszyscy, łącznie z sąsiadami, byli uodpornieni, doprowadzały do szału Heńka. Padło podejrzenie, iż on też mógł pamiętać czasy wojny, chociaż psy z natury tak długo nie żyją. Kiedy dziadek Stasiek ruszał na patrol po pokojach, do domu nie mógł wejść nikt obcy. Ani listonosz, ani inkasent, ani, niestety, nasi znajomi.
Pośród tych wszystkich dziwolągów kręciła się jedyna normalna osoba, moja mama. Ojca prawie nie było w domu. Pewnie uciekał. Wcale mu się nie dziwię, bo ja również często miałam takie myśli. Żeby więc nieco poprawić swoją sytuację lokalową, co dawało nikłą nadzieję, że nie zwariuję, w końcu postanowiłam zdobyć swój kawałek podłogi…
Jak w każdym tego typu mieszkaniu oprócz normalnych pokoi były tam rozliczne pomieszczenia typu składzik opału, spiżarnia czy izba na szczotki. Jeden z takich obiektów przysposobiłam na swój pokoik. Było nawet okno. Spałam na rozkładanym fotelu, który w takiej pozycji zajmował całą powierzchnię. Miało to tę dobrą stronę, że tarasował drzwi i nikt nie mógł znienacka wieczorem do mnie wtargnąć. Zła wiadomość to taka, że jak zachciało mi się siusiu, musiałam złożyć fotel, żeby się wydostać. Gdyby ogłoszono konkurs na składanie i rozkładanie takich foteli na czas, zapewne byłabym mistrzynią. Latem w tej norze panował chłód, zimą niestety też.
Cieszyłam się jednak, że mam swój azyl. I była to wręcz pełnia radości, do momentu aż mój straszny brat wymyślił, że owo pomieszczenie służyło niegdyś jako ustęp dla służby (co nie było prawdą) i z perwersyjną satysfakcją informował o tym wszystkich wokół. Zaraził tym, na moją zgubę, całe otoczenie i później, gdy pytano, gdzie jestem, padała odpowiedź: „W sraczu”.
Pewnego razu przybyli do nas z kilkudniową wizytą krewni. Wujek po podaniu przez domowników miejsca mojego pobytu ze współczuciem powiedział: „To dlatego ona jest taka chuda. Bidulka całymi dniami siedzi w ustępie”. Mniejsza jednak o krewnych, w końcu wyjechali, ale przychodził, na przykład, do mnie chłopak, a mój straszny brat mówił do niego: „Poczekaj, chyba jest w sraczu”. Bardzo romantyczny początek randki. O ile w ogóle fatygant dostał się do domu, bo dziadek Stasiek nie pełnił akurat służby.
Mimo tych niedogodności postanowiłam zostać sławną i poczytną pisarką. Wiedziałam, że nic tak nie szlifuje warsztatu, jak prowadzenie dziennika. Mój pierwszy wpis brzmiał: „Gołębie obsrały mi parapet”.
Nie trzeba się zbyt mocno wysilać, żeby zgadnąć, że w owym czasie do szkoły także chodziłam. Zanim jednak wyszłam z domu, największym problemem było zabezpieczenie mojego skromnego dobytku przed domownikami. W naszym domu każdy przywłaszczał sobie różne rzeczy, nie pytając o pozwolenie. Ja też. Jedynie dziadek nic nie przywłaszczał, ale za to wpuszczał do mnie koty, które uznały mój pokoik za najlepszą kuwetę (może w istocie był tu kiedyś ustęp). Ciotka Fela twierdziła, że to im z czasem minie, bo jej koty są dobrze wychowane i jedynie oznaczają teren. Najwyraźniej jednak nie dotyczyło to pomieszczenia, w którym rezydowałam.
Mówiąc o ciotce Feli, muszę napomknąć, że notorycznie korzystała z mojej zagranicznej kredki do oczu, za każdym razy mlaskając i mrucząc z zachwytem, jak to na Zachodzie potrafią wszystko dobrze zrobić. Kredkę tę dostałam od brata, Olka, który postanowił zostać świętym. Wytrwał w tym postanowieniu jakieś trzy godziny, ale tyle wystarczyło, żebym zdążyła dostać ten wspaniały prezent. Kredka miała naklejoną cenę z jakiegoś zachodnioniemieckiego sklepu i była powiewem wielkiego świata. Po pewnym czasie okazało się, że była to zwykła, miękka kredka ołówkowa, a cena pochodziła nie wiadomo skąd. Kiedy się odkleiła, oczom ukazał się napis w rodzimym języku: „Kredka szkolna Pajacyk”. Może to nie był akurat „pajacyk” tylko „misio”, pamiętam jedynie moment głębokiego rozczarowania. Ja, dla odmiany, użyłam kilka razy szamponu do włosów ciotki Feli, który co prawda ani się nie pienił, ani też nie pachniał, ale wyjątkowo dobrze robił mi na włosy. Niestety i tu nastąpił krach. Okazało się bowiem, że był to szampon na pchły Heńka, przelany do buteleczki ze słodkim napisem „Szampon wzmacniający Biała Róża”. Tu też mogę się mylić co do kwiatka. Na szczęście włosy mi nie wypadły, co do pcheł wiedzy nie posiadam.
Kiedy już opuszczałam dom, o godzinie siódmej dwadzieścia, czekała mnie batalia o dostanie się do autobusu. Przystanek przypominał nasz pobliski sklep mięsny przed rzuceniem szynki — jak to w tamtych czasach bywało, chętnych było znacznie więcej niż towaru. Z autobusami było podobnie. Rozkład jazdy istniał jedynie w teorii, autobusy się psuły, zamarzały, spóźniały albo porywali je kosmici. Jeśli udało mi się dostać do pierwszego autobusu, wyrokowałam, że czeka mnie dobry dzień. Niejednokrotnie słyszałam: „Gdzie się pchasz, łobuzie” albo „Do poprawczaka z takim”, co było kwintesencją stwierdzenia pani Wandzi. Zanim nabyłam sobie bilet miesięczny, należało zaopatrzyć się w bilety zwykłe. Osoba przy kasowniku miała przechlapane, bo zewsząd docierały prośby o skasowanie biletu. Ja także prosiłam. Bilety czasami wracały do mnie, a niekiedy nie. Nie bałam się kanarów; nawet jeśli jakiś dostał się do środka, to nie był w stanie przepchać się przez tłum ludzi. Najbardziej upartych wysadzano na następnym przystanku. Winnych nie było.
Moja wróżba o zależności między szczęściem w komunikacji miejskiej a pomylnością danego dnia przylgnęła do mnie i kiedy czekało mnie w szkole coś istotnego, pchałam się do autobusu niczym taran. Tak też było przed klasówką z fizyki. Szłam do szkoły w charakterze betonu, tępej dzidy, ciemnej masy. Postanowiłam liczyć na cud i oczywiście, by zyskać potwierdzenie tego cudu, wepchnęłam się do pierwszego autobusu. Z narażeniem życia stałam na ostatnim stopniu, z nadzieją że jednak kierowcy uda się zamknąć drzwi. Udało się, z tym że ja i pasek od mojej teczki byliśmy w środku, a teczka na zewnątrz. Szarpnęłam za pasek. Teczka poturlała się po chodniku. Niestety, mimo mojej determinacji musiałam wysiąść na następnym przystanku. Odzyskałam zgubę, zniknął jedynie portfelik. Cudu nie było, rzecz jasna, i dostałam dwóję (jedynek i szóstek jeszcze wtedy w polskim szkolnictwie nie wynaleziono).
Oprócz fizyki złe oceny miałam także z rosyjskiego, ponieważ nauka tego języka była w złym guście. Padało podejrzenie o sympatyzowanie z „wielkim bratem”, co — jak wiadomo — było passé. Nad przydatnością tego języka w przyszłości nikt się nie zastanawiał. W mojej rodzinie do PZPR-u należał tylko ojciec. Przez trzy miesiące, bo jakoś go namówiono. Po kwartale przekonywano go jednak, żeby zrezygnował. Nie z powodu wywrotowych poglądów, ale dlatego, że notorycznie przysypiał na zebraniach, chrapiąc tak głośno i natarczywie, że zakłócał obrady. Na tym zakończyła się kariera polityczna mojego ojca. W latach pięćdziesiątych uznano by takie drzemki za wrogie, ale w późniejszych latach nikt tego nie traktował poważnie. Z polskiego byłam pilną uczennicą, wszak miałam zostać drugą Margaret Mitchell, inne zaś przedmioty traktowałam mniej poważnie albo wręcz niepoważnie, jak to oceniała moja matka po każdej wywiadówce. Nie zamierzając zmieniać swojego nastawienia, dałam jej wtedy superradę — żeby po prostu przestała chodzić na zebrania, bo po co się niepotrzebnie stresować. Tak też zrobiła i reagowała jedynie na telefony ze szkoły do jej zakładu pracy.
Mając wciąż czternaście lat, wydębiłam od rodziców pozwolenie na spędzenie sylwestra poza domem. No nie na balu oczywiście, tylko w domu zezowatej Julki. Oprócz mnie i Julki była jeszcze druga moja przyjaciółka, blada Kaśka. Byłyśmy bardzo podekscytowane tym faktem, zwłaszcza że rodziców Julki miało nie być przez dwa dni, który to fakt, rzecz jasna, pominęłam, prosząc mamę o zgodę. Postanowiłyśmy pierwszy raz w życiu pić wino i palić papierosy. Zdecydowałyśmy się na mentolowe zefiry w złudnej nadziei, że będą pachniały miętą. Potrzebowałyśmy jeszcze wina. Jedynymi dostępnymi w sklepach były tak zwane bełty, ze znaczną zawartością siarki, istniała też obawa, że mogą ich nam nie sprzedać. Należało zatem poprosić kogoś starszego. Padło na mojego strasznego brata, Olka. Wzięłam pod pachę analogowy album Boba Marleya i poszłam na negocjacje. Kasę na wino też miałam. Weszłam do jego pokoju. Mój brat próbował grać na gitarze. Był to jeden z wielu pomysłów, do których miał słomiany zapał. Powiedziałam jednym tchem:
— Potrzebuję dwa sikacze, dam ci za to płytę Boba.
Zdecydował się natychmiast.
— Dobra, i kaska na wina.
O nic nie pytał, zero komentarzy, Bob załatwił wszystko. Objuczona zakazanymi owocami, dotarłam o siedemnastej do zezowatej Julki, zaraz za mną przyjechała blada Kaśka i rozpoczęłyśmy libację alkoholową. Wino było o smaku ananasowym, aromat identyczny z naturalnym, a na zakąskę miałyśmy żółty ser i zefiry. Kiedy opróżniłyśmy obie butelki, doszłyśmy do wniosku, że jesteśmy zupełnie trzeźwe. Sprawdziłyśmy to, wrzucając pluszowe maskotki do kosza z brudną bielizną i prawie zawsze trafiając. Zatrucie alkoholowe uznałyśmy za odstraszający młodzież wymysł dorosłych. Julka, próbując ratować sytuację, poszła do piwnicy w poszukiwaniu wiśni na spirytusie. Wisienki były całkiem smaczne i poczułyśmy przypływ dobrego humoru. Przyrzekałyśmy sobie przyjaźń po grób i odrabianie lekcji na zmianę. Wtedy Julka wpadła na ten szatański pomysł.
— Wiesz — powiedziała do mnie — jakby ci tak skrócić włosy, to wyglądałabyś super.
Na moje nieszczęście Kaśka bardzo entuzjastycznie ją poparła. Julka miała smykałkę do tych spraw, wybierała się do szkoły fryzjerskiej (pewnie by tam trafiła, gdyby nie larum jej rodziców), zgodziłam się więc na podcięcie, tak do szyi. Julka podcinała, wyrównywała, w końcu w połowie dzieła odłożyła nożyczki i stwierdziła, że jest jednak pijana. Włosy jeszcze mi nie wyschły, trochę się zmartwiłam, że są krótsze, niż chciałam, ale niespecjalnie.
Imprezka nam się rozkręcała. Mówiłyśmy o polityce, strajkach, wymieniałyśmy się informacjami, których próżno było szukać w gazetach. Z wielką powagą wyznałam, że żałuję mojego młodego wieku, bo nie mogę walczyć z komuną, na przykład nosząc bibułę czy pisząc wywrotowe hasła na murach. I wtedy Julcia, specjalistka od głupich pomysłów, stwierdziła, że bibuła odpada, ale napis na murze, w sylwestra, czemu nie. Kolejny raz zeszła do piwnicy i przyniosła puszkę rudej farby. Może to była minia chroniąca przed rdzą, może zwykła olejna, mniejsza z tym. Po północy narada wojenna trwała w najlepsze — kłóciłyśmy się o treść napisu. Julka optowała za „PZPR — pachołki Moskwy”, Kaśka chciała „Precz z komuną”. Pierwsze odpadło z uwagi na to, że nie mogłyśmy się zdecydować przez jakie „h” pisze się „pachołek”. Drugie nie budziło takich kontrowersji, ale wydawało się zbyt mało oryginalne. To miał być wyraz naszego buntu wobec kolejek, kartek, braku dżinsów i gum Donald. Po jakiejś godzinie osiągnęłyśmy konsensus. Musiałam namalować symbol Polski Walczącej, Kaśka miała trzymać puszkę z farbą, a Julka zabezpieczać tyły. Z podniecenia nie spojrzałam w lustro, włosy bowiem już mi wyschły. Ubrałyśmy się i poszłyśmy na swoją pierwszą akcję wywrotową. Długi mur należący do pobliskiej piekarni wydał się nam idealny. Kiedy upewniłyśmy się, że nikogo nie ma, podbiegłyśmy z bladą Kaśką do muru i rozpoczęłam swoje malarskie dzieło. Poszło piorunem, napis miał słuszny rozmiar, farba nawet nie ściekała, więc uciekłyśmy co sił w nogach do klatki schodowej pobliskiego budynku. Tam też zostawiłyśmy puszkę z farbą i pędzelek. Julka się nieco wahała, bo jeszcze dużo farby zostało, ale jednak postanowiłyśmy się nie narażać. Byłyśmy już całkowicie trzeźwe albo nam się tak wydawało. I wtedy Kaśka szarpnęła mnie za rękaw.
— Ty, ale z tym napisem jest coś nie tak.
Przyjrzałam się dokładniej. No jasne… P miało brzuszek po drugiej stronie i wyglądało jak lustrzane odbicie.
— Idiotki, trzeba to poprawić — zawyrokowała Julka.
Łatwo powiedzieć. Kaśka stwierdziła, że trzeba jedynie domalować brzuszek po dobrej stronie i pogrubić właściwą całość, tak żeby ten niewłaściwy brzuszek nie rzucał się w oczy, i po kłopocie. Jak wymyśliłyśmy, tak zrobiłyśmy. Szybka akcja i powrót do klatki.
— I jak to teraz wygląda z daleka? — zapytałyśmy Julkę, bardzo podekscytowane.
Odpowiedź była krótka i treściwa:
— Jak dupa…
Nie było wyjścia, profanacja jak nic. Postanowiłyśmy wrócić, zamalować to niecne dzieło i obok namalować właściwe. Niestety, farby wystarczyło jedynie na zatarcie śladów naszej głupoty. Jako postanowienie noworoczne poprzysięgłam zrehabilitować się następnym razem.
W południe wracałam do domu, z ciężkim bólem głowy, kapciem w ustach, prawie bez włosów oraz z myślą, że Bob Marley należy już do Olka. Za obcięcie włosów dostałam szlaban na miesiąc i łatkę chłopaka. O reszcie wydarzeń nikt się nie dowiedział.
Zgodnie z postanowieniami noworocznymi należało poprawić oceny. Koniec roku był już za pasem, a w dzienniku — „przywitanie z pasem”. Blada Kaśka, zezowata Julka (naprawdę nie była ani trochę zezowata, tylko robiła zeza za każdym razem, kiedy jej się coś nie podobało), ja i Wojtek Jąkała (też się nie jąkał, tylko nazywał się Jąkalski) podjęliśmy w końcu męską decyzję. W tym celu zrobiliśmy zebranie u mnie. Julka siedziała w fotelu, ja z Kaśką na podłodze, a Wojtek na parapecie, bo na podłodze się już nie zmieścił. Oceny należało poprawić i w tym zakresie panowała jednomyślność. Z nauki zrezygnowaliśmy od razu, bo wydawało nam się to niedorzeczne. Zresztą mieliśmy już skrystalizowane plany na przyszłość. Kaśka miała zostać lekarzem, zatem przedmioty humanistyczne były zbędne, podobnie rzecz się miała z Wojtkiem, który chciał zostać naukowcem wynalazcą. Mnie, jako przyszłej noblistce z dziedziny literatury, przedmioty ścisłe nic nie dawały, a Julce, jako przyszłej fryzjerce, wystarczała jedynie umiejętność dodawania i odejmowania. Należało więc wejść do pokoju nauczycielskiego, wziąć stosowny dziennik i dopisać tu i ówdzie kilka dobrych stopni. Oczywiście z głową. Nie żadne tam piętnaście piątek po kolei, ale tak o jeden stopień wyżej niż normalnie. Pamiętając moją wpadkę z napisem na murze, ze mnie, jako skryby, zrezygnowano. Miała się tym zająć Julka. Zadaniem Wojtka było skonstruowanie wytrycha, który otworzyłby drzwi do pokoju nauczycielskiego. Ja miałam przez tydzień obserwować i poczynić stosowne notatki, który nauczyciel jakim długopisem czy piórem stawia stopnie. Kaśka miała zorganizować błyszczące robocze fartuchy oraz miotły i kubły, żebyśmy z daleka wyglądały na sprzątaczki. Na dzień akcji wybraliśmy czwartek, bo w tym dniu odbywało się najwięcej zajęć pozalekcyjnych. Prowadzone były one przez osoby z zewnątrz, które nas nie znały i nie korzystały z miejsca, do którego zamierzaliśmy się dostać. W czasie trwania rzeczonych zajęć nasza obecność nie zdziwiła woźnego. Poza tym w tymże dniu tygodnia odbywały się zajęcia SKS-u i przez okno w damskiej szatni zamierzaliśmy przemycić wiadra i miotły.
Plan był gotowy. O szesnastej czterdzieści pięć Wojtek otwierał drzwi, najpierw do pokoju nauczycielskiego, a następnie do damskiej szatni. Trening miał trwać już wtedy od piętnastu minut, więc nikt nie powinien się tam kręcić. Potem w odstępach pięciominutowych miałyśmy wejść z Julką, Kaśka natomiast z wiadrami miała warować przy okienku szatni. Żeby nie budzić podejrzeń, przechadzała się z psem, kubły zaś ukryła w krzakach. Spotkałyśmy się z Julką przed szatnią, włożyłyśmy fartuchy i dziwaczne chustki na głowę oraz przejęłyśmy od Kaśki kubły, szmaty i miotły. Potem udałyśmy się do punktu przeznaczenia. Na schodach minęłyśmy Wojtka, który skinieniem głowy dał nam znak, że pierwsza faza planu udała się i drzwi stoją otworem. Byłam tak zdenerwowana, że czyściłam przez cały czas jeden kawałek podłogi. O mało nie zrobiłam w tym miejscu dziury. W końcu Julka wyszła, zrobiła swojego zeza i przebrawszy się w łazience, wyszłyśmy ze szkoły. Całą sprawę opaliliśmy we czwórkę ekstra mocnymi papierosami i czekaliśmy na ciąg dalszy. I tym razem, jak i wiele lat później, dobry los się nad nami ulitował. Cenzurki wyszły jak marzenie. Julka była prawdziwą profesjonalistką.
Zarówno z powodu dopisania ocen, jak i wybryku z sylwestra postanowiłam zadać sobie małą pokutę. Pod wpływem chwili i zapewne zaćmienia umysłowego zgłosiłam się na ochotnika do czytania Pisma Świętego podczas mszy porannej, codziennie o siódmej rano, przez cały tydzień. Idąc tam nad ranem pierwszy raz, przeklęłam się ze sto razy za ten głupi pomysł. Nie potrafiłam funkcjonować o tej godzinie, byłam nieprzytomna. Miałam do przeczytania krótki tekst, bodajże z Księgi Wyjścia, który miał między innymi takie zdanie: „O wy, dzielni wojownicy, którzy zasiadacie na kobiercach”. W moim wykonaniu wyglądało to tak: „O wy, dzielni wojownicy, którzy zasiadacie na kobietach…”. Ksiądz zbladł, ja się w końcu obudziłam i nie wypowiedziałam już ani jednego słowa, dusząc się ze śmiechu. Tak się zakończyła moja krótka kariera lektora kościelnego.
Wkrótce poszłam do liceum i moje dzieciństwo się skończyło.
Czas spędzony w kolejkach był nieodłącznym elementem codzienności. Nikt już nie utyskiwał, nie wspominał, jak było kiedyś, gdy w sklepach można było kupić dobra podstawowe bez wielogodzinnego oczekiwania, tylko uwzględniał w swoim grafiku stanie w tasiemcowych ogonkach. Mieliśmy w domu jasny podział ról. Mama miała najgorzej, bo przypadł jej w udziale zakup mięsa i wędlin. Nie dotyczyło to świąt wszelakich, wszak wówczas stali wszyscy, solidarnie, zmieniając się co kilka godzin. Jednak przy ladzie królową zakupów była matka. Pod względem wyboru mięsiwa nie dowierzała nikomu i jeśli sporadycznie ktoś ją wyręczał w realizacji kartkowych przydziałów, marudziła, że „gówno jakieś” kupiliśmy. Olek ustawiał się po słodycze, ojciec po alkohol i papierosy, zaś ciotka i ja miałyśmy dostarczać chemię i kosmetyki. Stojąc w ogołoconych z towaru sklepach, snułyśmy marzenia o tym, co mogłoby przyjść z kolejną dostawą.
— Ja to bym jakieś ładne mydełko sobie kupiła — westchnęła z nostalgią ciotka Felicja. — Te, co teraz rzucają, to bardziej śmierdzą, niż pachną.
— Pachną, tylko słabiej — mruknęłam niepewnie.
— A gdzie tam pachną! Całkiem jakby chłop skarpety zdjął i posypał naftaliną — odpowiedziała nieco urażona ciotka.
Wszystkie osoby stojące w kolejce najpierw spojrzały niepewnie na ciotkę, a potem poczęły się obwąchiwać, wszak niemal każdy używał podobnych mydeł.
— A ja to bym chciała pastę miętową. Najlepiej Polleny. Od tej ziołowej to mnie mdli. — Wzniosłam wzrok ku górze w niemej prośbie do wyższej instancji.
— Ojcu to by się przydał krem do golenia i żyletki, bo wygląda, jakby uciekł z lasu. — Felicja wzruszyła ramionami i chwilę potem zamilkła, bo dało się odczuć niejakie ożywienie wśród naszych współtowarzyszy w kolejkowej niedoli.
Mogło to oznaczać tylko jedno — właśnie wjechał towar. Ludzie coraz bardziej parli do przodu i wyginali szyje, by dostrzec, co dowieziono i czy dla wszystkich wystarczy.
— Chryste Panie! — obruszyła się piskliwym głosem ciotka. — Co się pan tak pcha i mnie tu obmacuje, jak jakieś jabłka na straganie.
— Chyba jak suszoną śliwkę — zarechotał ktoś stojący nieopodal.
— Ja? — niemal wydarł się człowiek stojący za Felicją. — Co pani, zgłupiała? Nie widzi pani, że tamten cwaniak pcha się bez kolejki?
Jakiś jegomość w wyświechtanej kufajce w istocie napierał na ludzi stojących najbliżej lady i nie zważał na kąśliwe, aczkolwiek delikatne uwagi, wszak jego gabaryty budziły niejaki respekt.
— Słyszałaś? — warknęła mi do ucha ciotka. — Wszyscy się pchają, to ty też się pchaj, bo nam sprzątną i pastę, i mydełko, i krem dla ojca.
Jako że byłam niemiłosiernie chuda, wdarłam się między plecy jakiejś starszej pani i wielki brzuch owego chama, który oszukiwał ludzi stojących w kolejce i parł przed siebie jak taran. Ktoś jednak nie wytrzymał i poklepał tegoż człowieka po ramieniu, po czym zwrócił się do niego delikatnie:
— Nieładnie tak, ja widziałem, pan przyszedłeś po mnie, a już jesteś…
— Człowieku, od tygodnia myję zęby popiołem, a we włosach to już mi się pewnie wszy zalęgły — wysapał człowiek z wielkim brzuchem.
Tłumek wokół jegomościa, usłyszawszy to, jakby nieco się przerzedził. Ja także przesunęłam się na tyły.
— Po coś wylazła z kolejki? Wielkie mi halo, wszy się wybije — syknęła mi do ucha ciotka Felicja.
Chciałam zaprotestować, kiedyś bowiem przywlekłam to diabelstwo ze szkoły i potem chodziłam kilka dni z naftaliną we włosach i w chustce na głowie. Parę minut później nikt już nie zważał na ewentualne wszy mężczyzny, bo ktoś krzyknął:
— Szampan…
— Że co? — zdziwiłam się.
— No, do włosów. W litrowych butelkach, Zielone Jabłuszko. Ale dają tylko po trzy sztuki — odpowiedziała mi życzliwie jakaś kobiecina.
— A co jeszcze rzucili?! — krzyknęła gromko Felicja.
— To mało? Pani, bierz, co dają, potem będzie można na papierosy wymienić. — Jakaś kobieta pchnęła ciotkę w stronę lady.
Ja już byłam prawie przy kontuarze, ale zostałam zakleszczona z każdej strony i zdołałam jedynie zadać idiotyczne pytanie:
— Ile brać?
— Jak ile? Ile dają! — krzyknęła ciotka i z wigorem zaczęła przesuwać się do przodu.
W końcu nadeszła moja kolej. Cisnęłam zmiętoszone banknoty na ladę i chwyciłam przydziałowe butelki szamponu, wypełnione gęstym, jasnozielonym płynem. Niemal na czworakach wyszłam z kolejki i znalazłam się na zewnątrz. Byłam tak samo dumna ze zdobyczy, jak i szczęśliwa, że przynajmniej szamponu nam nie zabraknie. Pół godziny później ze sklepu wyszła również ciotka. Rozczochrana, z przekrzywionymi okularami i oczkiem w rajstopach.
— Co za hołota — jęknęła. — Więcej do kolejki nie pójdę. Sama będziesz chodzić.
— Jak to? — zapytałam, przerażona. — Jedna osoba to za mało.
— Zadusiliby mnie… Swołocz. — Felicja nie dawała za wygraną i dzierżąc w dłoniach dwie plastikowe butelki i jedną pod pachą, ruszyła w stronę domu.
Powlekłam się za nią, zastanawiając się nad swoim losem. Jeśli w istocie ciotka odmówi uczestniczenia w kolejkowym życiu, będę musiała obracać dwa razy, co — jak wiadomo — wydłuży czas spędzany w sklepach z chemią i kosmetykami. Miałam nadzieję, że do następnego razu ciotce minie foch i nie będę zdana jedynie na siebie.
Weszłyśmy do domu, ustawiłyśmy nasze dobra na półce w łazience i udałyśmy się do pokoju stołowego, gdzie byli już wszyscy domownicy.
Zamarłam w progu. Musiało wydarzyć się jakieś nieszczęście, bo dziadek Stasiek siedział na wózku inwalidzkim, owinięty pledem.
— Co się stało? — zapytała pobladła ciotka i przeżegnała się.
— Nic. — Olek wzruszył ramionami. — Tata skołował wózek.
— Po co? — zapytałam mało przytomnie.
Dziadek co prawda liczył już sobie trochę wiosen, ale wciąż dziarsko chodził na własnych nogach.
— Masz pojęcie?! Teraz to wszystko już bez kolejki dostaniemy — odpowiedział szczęśliwy brat.
— A to nie na jakieś talony albo kwity od doktora? — zatrwożyłam się.
Mój ojciec stał dumnie pośrodku pokoju i zacierał ręce.
— Ten jest wybrakowany. Hamulec mu poszedł i kółko czasami odpada, ale przecież ojciec nie będzie sam jeździł, tylko z kimś.
W końcu pojęłam. Wózek był zdezelowany i niebezpieczny dla inwalidy, ale w istocie mógł być istną przepustką do raju. Tacy nie stali w kolejkach, chociaż po prawdzie należałoby rzec, iż nie siedzieli w kolejkach.
— Łeee… — Ciotka machnęła ręką. — O legitymację poproszą i po balu.
— Co ty, Fela… — obruszył się ojciec. — Powie, że zapomniał. I co, nie sprzedadzą? Ludzie larum podniosą, że to się nie godzi i takie tam.
— Ja w tym oszustwie nie będę brała udziału — dumnie odpowiedziała ciotka.
Matka złapała się za serce.
— Wszystkich nas pozamykają, jak nic — powiedziała złowróżbnie.
— I fajnie — mruknął Olek. — Tam wszystko pod nos podstawią, kolejki odpadną, a i o kartki nie będzie trzeba się martwić.
— Może wy pójdziecie, ja nie. Zresztą co ze zwierzętami? A idźcie, ja się domem zaopiekuję — stanowczo rzekła ciotka Fela, która rzadko kiedy lubiła żartować.
— A ja tam mogę dziadka wypróbować… — mruknęłam nieśmiało, bo miałam serdecznie dosyć stania w kolejkach.
Nigdy nie było wiadomo, co rzucą, a że stało się godzinami, brałam, co było. Takim sposobem niedługo moglibyśmy skończyć jak pan myjący zęby popiołem, ale za to szamponu mieliśmy zapas na jakieś dwa lata.
Pchanie zdezelowanego wózka inwalidzkiego wcale nie było takie proste, jak mogłoby się zdawać i zanim dotarłam do sklepu, gdzie kłębił się tłum ludzi czekający na dostawę towaru, straciłam cały animusz. Na dodatek nie mogłam ani na chwilę wypuścić z rąk uchwytów wózka, bo ów wiekowy wehikuł nie posiadał sprawnego hamulca. Dziadek przykryty był pledem, dłonie opierał na poręczach wózka i stwierdził z radością, że taka przejażdżka całkiem mu się podoba. Na mnie robiło to znacznie mniejsze wrażenie, ale stanie w kolejkach doprowadzało mnie do obłędu.
Z trudem popchnęłam wózek w kierunku drzwi. Droga wiodła nieco pod górę i dostałam zadyszki, a pot obficie zrosił mi czoło. I nagle mój humor się poprawił. W grupie stojących osób dostrzegłam jego. Najpiękniejszego chłopaka ze szkoły, który w dodatku nosił prawdziwe dżinsy i firmowe adidasy, które wzbudzały dziką zazdrość wśród kolegów i zwiększały powodzenie u płci przeciwnej o jakieś pięćdziesiąt procent.