Pamięć po komunizmie - Paweł Śpiewak - ebook

Pamięć po komunizmie ebook

Paweł Śpiewak

4,0

Opis

Polska wychodziła z epoki komunizmu bogata w wiedzę i przemyślenia, czym jest stalinizm, terror czy ideologiczna indoktrynacja. Zachowaliśmy jasne przekonanie, na czym polega wyjątkowość totalitaryzmu i zła, jakie ze sobą niesie. Ale mimo to po roku 1989 całe to doświadczenie ulegało stopniowej banalizacji i relatywizacji. Politycy i publicyści dla doraźnych celów politycznych, niepomni nawet własnych słów, wycofywali się ze swoich dawnych ocen, rezygnując nie tylko z rzetelnej oceny dziedzictwa komunizmu, ale również z jego rozliczenia. Język antytotalitarny ustąpił wobec języka pragmatycznego. Prezentowana książka skupia się na mowie publicznej. Pokazuje, jakimi językami posługiwali się zwolennicy przyspieszenia, lustracji, dekomunizacji i ci, którzy głosili hasła wybaczania i zapominania. Dotyczy zarówno sfery ekonomicznej, politycznej, jak i przedstawienia historii PRL-u oraz – co ważne – roli intelektualistów w budowaniu systemu komunistycznego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 370

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (7 ocen)
3
2
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt typograficzny / Stanisław Salij

Projekt okładki / Janusz Górski

Redakcja / Lidia Kośka

Korekta / Katarzyna Czermińska

Skład / Piotr Górski

© Copyright by Paweł Śpiewak

© Copyright by wydawnictwo słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2005

wydawnictwo słowo/obraz terytoria

sp. z o.o. w upadłości układowej

80-246 Gdańsk, ul. Pniewskiego 4/1

tel.: (058) 341 44 13, 345 47 07

fax: (058) 520 80 63

e-mail:[email protected]

www.terytoria.com.pl

ISBN 978-83-7453-266-2

Skład wersji elektronicznej: Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

Rozdział ITotalitarny żywioł

Lecz głowiąc się nad rzeczą polityczną, niechże intelektualista medytujący da baczenie, by nie pomnażać zastępu ludzi polityki. Z odrazą winien zbliżać się do tajemniczej rzeczy politycznej, z dusznymi wymiotami, z nienawiścią do przedmiotu swych dociekań, ale także z grozą i podziwem, które to uczucia może zastąpią filozoficzną sympatię, bez której trudno zrozumieć cokolwiek.

Aleksander Wat

SPOTKANIE Z TOTALITARNYM ŻYWIOŁEM

Ciemna była przyszłość Europy w okresie międzywojennym. Nie było rzadkością trafne przewidywanie przyszłych wypadków. Wiele z tych przewidywań spełniło się dokładnie. Czarnowidze płacili niekiedy za swoje wizje śmiercią. Szymon Askenazy, wielki polski historyk wywodzący się ze znanej rabinackiej rodziny wileńskiej, był przez wiele lat profesorem historii nowożytnej Uniwersytetu Lwowskiego. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości pełnił funkcję delegata do Ligi Narodów. Mógł pełnić oficjalne funkcje rządowe, ale w wolnej Polsce nie było już dla niego miejsca na uniwersytetach. Gdy po wielu latach czekania na stanowisko akademickie Senat Uniwersytetu Warszawskiego wreszcie ofiarował mu katedrę, twardo odmówił, powiadając: „Pocałujcie mnie gdzieś”. W Warszawie Askenazy żył samotnie i bezczynnie. Dużo spacerował. W letni dzień 1932 roku obszedł utartym szlakiem starszą część miasta i usiadł ze swoim przyjacielem, wytrawnym eseistą Jerzym Stempowskim, na ławce. Naprzeciw kładziono fundamenty pod potężny budynek. Askenazy zapytał: „Co też tu zamierzają budować?”. Usłyszał: „Muzeum Narodowe”. Historyk odpowiedział: „Że też ludzie mają zdrowie i ochotę wznosić tak kosztowne budynki w mieście na zagładę przeznaczonym. […] Kiedy tu z panem siedzę – mówił – […] widzę niemal jak Niemcy jadą w samolotach i rzucają bomby na miasto”. Widział nadchodzący rozbiór Polski przez Rosję sowiecką i Rzeszę Niemiecką. Nikt wtedy jeszcze nie myślał o dojściu Hitlera do władzy. W trzy lata po tej rozmowie Askenazy zmarł na skutek niedomagania nerek. „W istocie zabiły go własne myśli, świadomość nadchodzących wypadków” – pisał Jerzy Stempowski w Eseju dla Kassandry. Na początku wojny zmarła żona Askenazego. Jego córkę zagazowano1.

Stanisław Ignacy Witkiewicz zapowiadał w swoich sztukach nadejście nowej epoki. W wydanej w 1932 roku powieści Nienasycenie opisywał przedziwne środowisko muzyków, malarzy, arystokratów i wyższych wojskowych ogarnięte szaleństwem i rozpaczą. Rzecz działa się w nieokreślonej przyszłości, gdzieś w Polsce. Pełno pośród nich było erotycznych perwersji, narkotyków, fałszywych nawróceń na katolicyzm, złożonych chorób psychicznych. Wszystko, od muzyki po malarstwo, ogarnięte było duchem rozkładu. Rzecz się działa w przededniu nadejścia wielkiej armii chińsko-mongolskiej, panującej nad przepastnym terytorium sięgającym od Bałtyku po Ocean Spokojny. Bohaterowie Witkiewicza są nieszczęśliwi. Brak im wiary. Ogarnia ich uczucie bezsensu i klęski. Wtedy w mieście pojawiają się przekupnie sprzedający pigułki Murti-Binga. Wyprodukował je mongolski uczony. Drogą organiczną miały one przenosić właściwy światopogląd. Po zażyciu tych pigułek człowiek stawał się odporny na wszelkie metafizyczne wątpliwości, a nadejścia armii mongolskiej nie uważał już za katastrofę. Czuł się zdrowy i silny. Gdy wrogie armie wkroczyły na terytorium Polski, wódz poddał się bez bitwy. Intelektualiści, dotąd dręczeni „nienasyceniem” i rozpaczą, zaczynali pod wpływem pigułek pisać ody na cześć nowego wodza, muzycy układać symfonie. Malarze porzucili styl abstrakcyjny, produkując społecznie użyteczne dzieła. Witkacy miał poczucie, że filozofia i sztuka znalazły się na progu klęski, a bez nich jego życie traciło sens. Gdy 17 września 1939 roku dowiedział się, że Armia Czerwona przekroczyła wschodnie granice Polski, popełnił samobójstwo. Pewnie leży na cmentarzyku w Jeziorach, nie wiemy tylko, w której zasypanej dziurze.

Aleksander Wat, poeta i myśliciel, w rozmowie z Czesławem Miłoszem (Mój wiek) wspominał wszechobecny smutek, jaki ogarnął go w połowie lat trzydziestych. Zdawał sobie sprawę z nadchodzącej katastrofy. Nie mógł pisać. „Nigdy w życiu nie miałem już więcej takiego nasilenia przeczuć, jak wtedy. Przeczuć jakichś strasznych rzeczy, które oczekują mnie i kraj. To była wtedy dominanta wszystkich moich uczuć, absolutna dominanta i kompletna bezwyjściowość”2. Potem sześć lat spędził w sowieckich więzieniach, łagrach, na zesłaniu. W Polsce zginęła jego rodzina.

Profesor Uniwersytetu Wileńskiego Marian Zdziechowski głosił kres naszej cywilizacji. Bardziej niż hitlerowskiego totalizmu obawiał się bolszewickiego zagrożenia3. W ostatniej wydanej za życia książce, W obliczu końca (1937), pisał o przekształceniu ludzi w homogeniczną masę. Nowe porewolucyjne państwo, mając w ręku losy wszystkich obywateli, zredukuje istotę ludzką do produkcji. „Człowiek przeistoczy w maszynę, człowiek fabrykowany seriami, który mało kosztuje, a zatem mało jest wart – oto najpodlejsza koncepcja człowieka, jaka kiedykolwiek istniała”4. Zdziechowski przemawiał do młodzieży, usiłując naprawić dusze. Nikt go nie słuchał. Czesław Miłosz, wspominając wykłady swojego profesora, pisał: „Naszym zdaniem – moim i moich rówieśników, którzy w latach 1930–1934 zajmowali się odkrywaniem Ameryk – staruszek nie miał pojęcia o tak zwanych problemach dnia, a jego nawoływania o niebezpieczeństwie grożącym światu ze strony komunizmu i nacjonalizmu odznaczały się zabarwieniem złośliwie-maniakalnym”5.

Polscy pisarze, publicyści, socjologowie zdawali sobie, jak sądzę, sprawę z natury totalitaryzmu, zarówno w jego wersji sowieckiej, jak i nazistowskiej. Już w 1921 roku Florian Znaniecki, wybitny polski i amerykański socjolog, w krótkiej rozprawie Upadek cywilizacji zachodniej, pisanej w duchu dzieł Spenglera i później opublikowanych prac José Ortegi y Gasseta, zapowiadał nadejście epoki rządów ochlokracji, które stworzą oparte na terrorze i ideologicznym prostactwie państwo. System bolszewicki oraz rasistowski imperializm były dlań zapowiedzią takich tendencji6. Aleksander Hertz, jeden z pionierów polskiej socjologii polityki, od końca lat dwudziestych zajmował się ruchami chiliastycznymi, opisywał totalitarne formy władzy, rodowód społeczny faszyzmu, nazizmu i komunizmu. Jasno zdawali sobie sprawę z natury nowego rodzaju ustroju liczni publicyści konserwatywni, liberalni, katoliccy, jak i narodowi. Samo pojęcie totalitaryzmu, w jego opisowym kształcie, weszło do obiegu intelektualnego już w końcu lat dwudziestych.

Zagrożenie, przede wszystkim ze strony komunizmu, nie mniej ostro widzieli pisarze. Najwybitniejsi prozaicy epoki międzywojennej, Stefan Żeromski, Władysław Reymont, Ferdynand Goetel, Zofia Kossak-Szczucka, dostrzegali w bolszewizmie gigantyczną rzeź, destrukcyjny, antycywilizacyjny żywioł niszczący dorobek polskiej i zachodniej kultury. Polska prasa dokładnie i, jak się wydaje, niezwykle trzeźwo donosiła o wydarzeniach w Rosji sowieckiej (głód na Ukrainie, wielkie czystki, pokazowe procesy), jak i w Niemczech hitlerowskich7.

Szereg ośrodków naukowych prowadziło systematyczny ogląd zjawisk zachodzących u obu sąsiadów. Szczególnie ważną rolę pełniło wileńskie centrum badań wschodnich, zwane Instytutem Naukowo-Badawczym Europy Wschodniej, kierowane przez profesora Stanisława Swianiewicza. Sam Swianiewicz został w 1939 roku osadzony w sowieckim obozie jenieckim i jako jeden z niewielu ocalał od śmierci z rąk sowieckich żołnierzy w lasach katyńskich. Zdobyte przez niego informacje o polityce Niemiec, zebrane w dziele Polityka gospodarcza Niemiec hitlerowskich (Warszawa 1938), miały być spożytkowane przez rosyjskie służby specjalne. Swianiewicz cudem przeżył i po latach opublikował niezwykłe wspomnienia W cieniu Katynia (Paryż 1976). W okresie międzywojennym nikt trzeźwo myślący nie mógł nie zdawać sobie sprawy z natury i powagi zagrożenia totalitaryzmem i totalitarną cywilizacją zarówno dla niepodległości państwa polskiego, jak i dla kultury europejskiej8.

W czasie wojny i po wojnie zaczęto intensywnie gromadzić informacje o zbrodniach nazistowskich i komunistycznych. Pierwsze systematyczne i oparte na bardzo bogatych podstawach empirycznych studium radzieckiego systemu represji karnych, policyjnych, sądowych i więziennych pojawiło się w roku 1945 w postaci książki Sprawiedliwość sowiecka (Rzym 1945). Przygotowali je oficerowie z Biura Studiów Drugiego Korpusu. Większość z nich spędziła rok, dwa w łagrach lub na zsyłkach w ZSRR. W pracy tej omówiono instytucje i procedury związane z represyjnym stosowaniem prawa karnego: od donosów, przez aresztowanie, więzienie, śledztwo, wyrok, aż do pobytu w obozie. Ważną część publikacji stanowiła mapa obozów koncentracyjnych. Książka miała od razu swoje wydanie francuskie. Zapewne do roku 1974, daty opublikowania Archipelagu Gułag Sołżenicyna, nie tylko nikt książką tą się nie interesował, ale co gorsza prawie nikt nie wierzył w ujawnione tam fakty. Z czasem zaczęły się też ukazywać na emigracji wspomnienia i relacje obozowe. Jedną z pierwszych i zapewne jedną z najważniejszych była relacja młodego naówczas pisarza, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Inny Świat (pierwsze wydanie angielskie – 1951 rok, pierwsze polskie – 1953 rok). Co istotne, wstęp do niej napisał brytyjski filozof Bertrand Russell.

Jedno jest w miarę oczywiste i nie budzi szczególnych wątpliwości. Nie było po wojnie poważnego pisarza, dramaturga, poety, prozaika, nie było rzetelnego filozofa, który by o totalitaryzmie w jego niemieckim lub sowieckim wydaniu nie pisał. Cień wojny, obozów zagłady, obozów pracy, zsyłek, deportacji, donosów, śledztw przeniknął całą polską kulturę. Rzekłbym wręcz, że stał się osią tej kultury, jej przekleństwem i wielkością, jej tematem podstawowym i podskórnym, jej przerażeniem i trucizną, jej siłą i jej bólem, krzykiem i milczeniem. Napisanie historii polskiej kultury ostatnich dziesiątków lat byłoby w istocie napisaniem dziejów polskiego zmagania się z totalitaryzmem i jego skutkami. Wszelkie dzieła o ludobójstwie, masowych mordach, ideologicznej przemocy, mechanizmach władzy, tragediach narodów i tragediach indywidualnych biografii z totalitarnym doświadczeniem bezpośrednio się zmagają. Ta ziemia i ta kultura woła ofiarami, rozpaczą, tęsknotą, pośmiertną ciszą, pamięcią zburzonych i spustoszonych miast. Tego wołania nie uciszył rok 1989. Z każdym rokiem odsłaniają się nowe obszary zbrodni i win. Historia narodów te ziemie zamieszkujących: Polaków, Żydów, Ukraińców, Białorusinów jest nadal pisana i w miarę, jak ujawniane są archiwa, jak powstają kolejne historyczne opracowania, ukazują się nowe wymiary zbiorowego losu.

Samo pojęcie „totalitaryzmu” (w przeciwieństwie do doświadczenia totalitaryzmu) nie odgrywało w polskiej refleksji roli zbyt znaczącej. Bywało raczej skrótowym sposobem ujęcia doświadczeń, których termin ten nie wyczerpywał, a do tego wszystkiego mało je różnicował. Ludobójstwo dokonane na ludności żydowskiej wymagało odrębnego języka niż taki, jakiego używano w stosunku do ludobójstwa stalinowskiego, tak by wydobyć absolutną wyjątkowość Shoah, jego tło historyczne oraz konsekwencje. O swoistości holocaustu pisali w Polsce między innymi Stanisław Lem, Leszek Kołakowski, Jan Błoński, Henryk Grynberg, Stanisław Krajewski, a także autor tego tekstu. Polscy badacze, tacy jak profesorowie Antoni Kępiński, Maria Orwid i Anna Pawełczyńska, prowadzili intensywne badania nad niemieckimi obozami koncentracyjnymi. Powstał cały szereg ważkich prac na temat faszyzmów i nazizmu. W tym miejscu wymienić warto nazwiska Tadeusza Krońskiego, Jerzego Borejszy, Franciszka Ryszki, Huberta Orłowskiego, Stanisława Tyrowicza. Nie ma wybitnego poety czy prozaika, który by nie pisał na temat okupacji, obozów, masowych mordów, wywózek, prześladowań Żydów i Polaków. Mimo że dostrzegano wiele analogii między rządami i ideologią nazistowską a komunistyczną, mimo że analizowano wzajemne wpływy polityczne i ideologiczne, to jednak generalnie nazizm nie był traktowany jako parabola dla komunizmu, a komunizm nie był parabolą faszyzmu9. Odrębność tych dwóch zjawisk była zachowana, jak zachowane zostało poczucie, że konsekwencje obu systemów dla Polski były całkowicie różne.

Przez lata na emigracji i w kraju powstawały powieści o sowieckiej okupacji i sowieckim terrorze (najwspanialsze napisał Józef Mackiewicz, Julian Stryjkowski, Jerzy Krzysztoń, Beata Obertyńska, Andrzej Czcibor-Piotrowski), o partii komunistycznej (niezwykła i dotąd niedoceniona jest powieść Juliana Stryjkowskiego Czarna róża), o życiu codziennym pod komunizmem (Leopold Tyrmand, Henryk Grynberg, Marek Nowakowski, Stefan Kisielewski, Kazimierz Orłoś, Marek Hłasko, Tadeusz Konwicki), o rodzimym terrorze (Stanisława Wygodzkiego Zatrzymany do wyjaśnienia, Janusza Krasińskiego Na stracenie), o mechanizmach sprawowania władzy (Ryszarda Kapuścińskiego Cesarz, Hanny Malewskiej Sir Tomasz More odmawia, Jacka Bocheńskiego Boski Juliusz). Na szczególną uwagę zasługują prace poświęcone nowomowie komunistycznej: Michała Głowińskiego, Aleksandra Wata, Stanisława Barańczaka, oraz eseje i traktaty dotyczące ideologii władzy: Tadeusza Krońskiego, Leszka Kołakowskiego, Jerzego Szackiego, Jana Strzeleckiego, Adama Michnika. Istotną rolę w odkrywaniu prawdy o komunizmie odegrały filmy dokumentalne i fabularne, szczególnie te określane mianem „kina moralnego niepokoju”. Listę tematów ważnych dla polskiej kultury i polskiej samowiedzy można wielokrotnie rozszerzać. Szczególnie istotne miejsce zajmuje w naszej tradycji poezja. Utwory Zbigniewa Herberta, Tadeusza Różewicza, Czesława Miłosza, Artura Międzyrzeckiego, Jana Śpiewaka, Aleksandra Wata, Arnolda Słuckiego, Stanisława Jerzego Leca, Mirona Białoszewskiego są intensywnym świadectwem mrocznych czasów i mrocznego języka.

Powstało wiele studiów politologicznych i socjologicznych, mniej lub bardziej wprost analizujących zjawisko totalitaryzmu. Kategorii tej używano przede wszystkim w badaniach nad faszyzmami, ale z czasem niemal jawnie stosować zaczęto do opisu ustroju komunistycznego. O totalitarnym charakterze władzy komunistycznej pisali między innymi Leszek Kołakowski, Jacek Kurczewski (Dawny ustrój i rewolucja, Warszawa 1981), Hanna Świda-Ziemba (Człowiek wewnętrznie zniewolony, Warszawa 1997). Wszelako samo słowo „totalitaryzm” w debatach politycznych sprzed 1989 roku miało przede wszystkim nie tyle charakter opisowy, ile ideologiczno-emocjonalny. Totalitaryzm był złem radykalnym i nazwanie państwa totalitarnym, a funkcjonariuszy tego państwa „budowniczymi totalitaryzmu” miało ich moralnie pohańbić i pozbawić wszelkiej czci. Zresztą wielu badaczy i pisarzy szukało różnych analogii i języków opisu. Inspiracją było na przykład dzieło Daniela Defoe Dziennik czasów zarazy. Zarówno Aleksander Wat, jak Paweł Hertz i Gustaw Herling-Grudziński uważali, że obraz dżumy w Londynie w sposób wprost uderzający przypomina Rosję czasów jeżowszczyzny.

O totalitarnej władzy powiedziano bardzo wiele. Zarówno na emigracji, gdzie zamieszkali wybitni polscy poeci i prozaicy, jak i w kraju. Mimo cenzury, mimo zakazów publikacji, mimo propagandy i indoktrynacji, mimo zagłuszania zachodnich stacji radiowych wiedza o historii komunizmu, sposobach rządzenia, naturze ustroju totalitarnego była szeroko obecna. Po 1976 roku w prasie niezależnej publikowano setki dokumentów, świadectw, analiz. Przełożone zostały podstawowe dzieła myśli politycznej i politologicznej. Po polsku znane były prace George’a Orwella, Hannah Arendt, Karla Mannheima, Hansa Kelsena, Isaiaha Berlina, Friedricha von Hayeka, Zbigniewa Brzezińskiego, Richarda Conquesta, Raymonda Arona, Nicoli Chiaromontego. Po roku 1989 w języku polskim praktycznie opublikowano niemal wszystkie pozostałe ważne prace zachodnich politologów pisane po II wojnie światowej. Wznowione zostały istotne teksty polskich myślicieli okresu międzywojennego. Przepaść między myślą zachodnią i polską została szybko zasypana.

DOŚWIADCZENIE TOTALITARYZMU

W polskiej refleksji totalitaryzm bez wątpienia nie jest słowem najważniejszym. Zapewne dlatego, że tak odmiennie Polacy przeżywali okupację niemiecką i stalinowską władzę. Nie oznacza to, że umniejszano w ten sposób zbrodniczość jednego z systemów. Wprost przeciwnie. Nawet jeśli wskazywano na wiele analogii między oboma (czynił to na przykład Aleksander Hertz), to jednak dostrzegano też ich odrębność, inne cele, odmienne korzenie. Hitleryzm był obcą nawałą, zniszczeniem samym. Nie jawił się jako pokusa. Nie uwodził. Nie ukrywał swoich celów. Śmierć była tu jawna. Ból oszalały. Inaczej rzecz się miała z komunizmem. Pod okupacją hitlerowską przed śmiercią obdzierano człowieka po kolei z jego prawnego, moralnego, a na koniec biologicznego jestestwa. Domagano się co najwyżej apatii i ostatecznej rezygnacji. Pod komunizmem od ofiar żądano jeszcze współpracy i zgody.

Ideał przebudowy państwa i systemu własności nie był czymś nowym w historii. Tak jak nowością nie jest pragnienie zbudowania utopijnego, rajskiego ładu. Pycha władców i filozofów nie stanowi o jakościowej odrębności takiego systemu. Nowa jakość pojawia się dopiero wraz z ideałem tego, co nazywa się z rosyjska pieriekowką dusz, inżynierstwem dusz lub jeszcze inaczej, zabiciem w człowieku człowieka wewnętrznego. Przemiana duszy nie jest tożsama ze zmianą ludzkiej natury, lecz z taką zmianą funkcjonowania człowieka, by został narzędziem systemu i stał się niezdolny do nazywania świata inaczej niż chce tego władza.

Mówią o tym wprost dwa aforyzmy Stanisława Jerzego Leca: „Kto panuje nad semantyką, może wszystko nazwać swoim” oraz: „Gdy człowiekowi brak słów, dostarcza mu ich natychmiast państwo”10. Kluczem panowania jest więc towarzyszący terrorowi język (nowomowa), język, którym trzeba się publicznie posługiwać, tak skonstruowany, by można było wyrażać nim jedynie rzeczywistość fikcyjną, tę podsuwaną przez inżynierów dusz – pisarzy, filmowców, propagandzistów – a nie tę naocznie i fizycznie dostępną. Nie ma tu miejsca na inny język. Nowomowa sytuuje się poza dystynkcjami prawda – fałsz, kłamstwo – zgodność z faktami, szczerość – obłuda. Język stalinowski ma charakter czysto instrumentalny. „Oryginalność dziejowa komunizmu polega przede wszystkim na tym, że jest on jedyną w historii przeogromną antrepryzą wynaturzenia języka, totalnie i od podstaw”11. („Stalinizm polega na systematycznej instrumentalizacji wszystkiego. Świata ludzi i świata rzeczy. Wszelkiej ludzkiej działalności gospodarczej, społecznej, duchowej. Człowieka samego. Jego świadomości, myśli i słowa. I wreszcie – samej doktryny” – mówił Aleksander Wat w wykładzie oksfordzkim z 1962 roku12. Również Leszek Kołakowski w Totalitaryzmie i zaletach kłamstwa pisał: „poznawczy aspekt tej machiny polega na tym, że niweczy ona rozróżnienie między prawdą i «słusznością» polityczną. Jej funkcja psychologiczna jest istotna dlatego, że szkoląc ludzi w tej konfuzji i wszczepiając w nich wiarę, że nic nie jest samo w sobie prawdziwe i że prawdą może być cokolwiek na mocy dekretu władzy, stwarza nowego «socjalistycznego człowieka», pozbawionego woli i oporu moralnego, odartego ze społecznej i historycznej tożsamości”13). Człowiek w tej sytuacji przestaje być zdolny do nazywania rzeczy, a przede wszystkim do samowiedzy. Między „nim” a „sobą samym”, nie wspominając o innych ludziach, obrazach świata, rozwiera się radykalna przepaść. Nie będąc zdolny do nazwania i opisania siebie, zdany jest na samookreślenia podpowiadane jedynie przez instynkty i namiętności, które go prowadzą, rządzą nim, determinują go. Staje się w ten sposób człowiekiem głodu, potrzeby seksu, snu. Chce tylko zaspokoić te zgłodniałe stwory. Zostaje zredukowany do odczuwania bólu i chwil radości. Kończą się odczucia duchowe. Można nim kierować, władać nim, dając mu żyć, spać, jeść. Jest biologią, fizjologią sterowaną z zewnątrz, która do tego – powodowana strachem przed śmiercią, przed eksterminacją – nazywa świat wedle zalgebraizowanych reguł, wbrew wszelkim faktom. „Istotą stalinizmu jest zatrucie w człowieku człowieka wewnętrznego, żeby się zmniejszył, jak te główki robione przez łowców głów, […] a potem żeby się rozpadł w proch”14.

Tę samą myśl Gustaw Herling-Grudziński wyraził w komentarzu do opowiadania Warłama Szałamowa Protezy. Nadzorcy odbierają tam grupie więźniów skierowanych do karceru wszystkie ich protezy: sztuczne zęby, ręce, oczy. Wreszcie zwracają się do ostatniego z pytaniem: „A ty co oddasz?”, a on mówi: „Nie mam nic do oddania” i wtedy nadzorca proponuje: „No to duszę oddaj”. Na to bohater odpowiada z niezwykłą stanowczością: „Nie, duszy nie oddam”. Ateista Szałamow i conradysta Herling-Grudziński posłużyli się pojęciem będącym substytutem ukrytej, głębokiej religijności, niemającej nic wspólnego z oficjalnym, publicznym kultem czy zadeklarowanym wyznaniem. Zachowali bowiem poczucie, że w człowieku jest to „miejsce”, utajone, niedostępne, boskie, i że tam nadzieja może przetrwać.

Wat i Herling nie należeli do żadnej wspólnoty religijnej. Jednak chcąc nazwać stalinowskie władztwo musieli sięgnąć do języka bliskiego religii, a w każdym razie poszukiwać tego nieredukowalnego trzonu, wokół którego buduje się osobowość, „ja” człowieka. Bo pokuszono się o redukcję tego, co wydawało się niezbywalną istotą człowieczeństwa („No to duszę oddaj”) i okazuje się, że to, co w niejasny czy nadprzyrodzony sposób zostało człowiekowi dane, można mu również odebrać, tym samym czyniąc z nas szczególną odmianę człowieka, niewolników, homo instrumentalis czyhomo sovieticus. Ten nowy człowiek stał się podstawowym założeniem projektu totalitarnego – miał być jego uwieńczeniem, narzędziem i ofiarą. Miał zostać ograbiony z największego skarbu. Polska myśl antytotalitarna, bez względu na to, czy rodziła się w kręgu pisarzy katolickich, czy intelektualistów świeckich lub wręcz ateistycznych, od perspektywy religijnej, w najszerszym sensie tego słowa, nigdy się nie oderwała. Wręcz wymagała, by problem człowieczeństwa postawić właśnie jako problem par excellence religijny.

Polska wychodziła z komunizmu bogata w trudne doświadczenia, ale również w unikatową wiedzę na temat tego, czym był reżim sowiecki, na czym polegała pieriekowka dusz i zniszczenie języka. Ta wiedza obecna była w pracach historyków, dokumentalistów, w narracjach pisarzy, obrazach poetów, studiach filozofów i historyków idei. Mogło się wydawać, że politycy i intelektualiści odbudowujący demokratyczne państwo będą się tą wiedzą posiłkować. Tym bardziej tego rodzaju oczekiwanie mogło i może być wyrażane, ponieważ na czele ruchów protestu, a potem komitetów obywatelskich, stali znaczący eseiści, historycy, wytrawni dziennikarze, naukowcy, którzy swoimi dziełami dowodzili po wielekroć przenikliwości w ocenie i przedstawianiu rządów komunistycznych. W książce tej chciałbym pokazać, jak problem dziedzictwa realnego socjalizmu obecny był w wystąpieniach politycznych, szkicach, dziennikarskich notach, rozprawach tych właśnie autorów, którzy wcześniej już dali dowody przywiązania do idei demokratycznych i niepodległościowych. Nie interesuje mnie tu obraz przeszłości kreowany przez byłych działaczy i intelektualistów z kręgu PZPR. Mniej mnie też ciekawi obraz socjalizmu w czysto wewnętrznej retoryce Kościoła katolickiego.

Nie moim zadaniem jest rozstrzyganie, czy gromadzoną od kilku pokoleń wiedzę o komunizmie spożytkowano właściwie. Istotne jest tylko, czy aż, pokazanie, jak sobie z przeszłością socjalistyczną radzono (lub nie radzono) w polskim dyskursie publicznym w pierwszych latach po odzyskaniu niepodległości.

Rozdział IIBudowanie polskiej demokracji

NARODZINY NOWEGO ŁADU

Początek procesu przemian w Polsce historycy ściśle wiążą z powołaniem w grudniu 1988 roku jawnie działającej instytucji zwanej Komitetem Obywatelskim. Od tego momentu czas stał się na powrót czymś cennym i gorącym. Wychodziliśmy poza cykliczny rytm powtarzających się kryzysów, poza czas nieustannego oczekiwania. Wchodziliśmy w czas zmian, a każdy dzień otwierał nas na nowość, na to, co nieprzewidziane i niepewne. Kończyło się poczucie tymczasowości, zawieszenia między stale tymi samymi ograniczeniami, na które nie ma się większego wpływu. Czas nabierał gęstości i znaczenia. Odrywał się od dawnych kolein myślenia, kazał działać poza ustalonymi schematami. Wręcz znosił przeszłość, która nie podsuwała już jednoznacznych wzorców postępowania i myślenia. Wydawało się, że nie ma tradycji, do której można by się odwołać i z której można by czerpać inspiracje. „Nikt w historii jeszcze tego nie przerabiał”, mówił wówczas Jacek Kuroń. Nikt jeszcze nie wiedział, nie wymyślił, w jaki sposób możliwa jest przemiana ustroju zbudowanego na podstawie totalitarnej w system demokratyczny, rynkowy.

Na czele Komitetu Obywatelskiego stanął Lech Wałęsa, a w skład weszli liczni i cieszący się w swym kręgu uznaniem działacze opozycyjni. Zarówno dla opinii publicznej, jak i dla ekipy rządowej Komitet w takim składzie miał być gwarancją reprezentatywności, powagi i „sterowalności”. Rzecznik prasowy MSW z czasów Czesława Kiszczaka w sposób wysoce enigmatyczny mówił o tym, że starano się „ekstrahować intelektualnie te grupy przywódcze, przyglądać się im” pod kątem ich przydatności do rozmów1. Wyglądało na to, że policja polityczna konstruowała scenę polityczną i część działaczy opozycji powoływała do pełnienia funkcji partnerów rozmów, innych spychała na margines. Ta grupa osób z KO przygotowała i prowadziła rozmowy Okrągłego Stołu, później odegrała zasadniczą rolę w wyborach czerwcowych, a wreszcie zajęła kluczowe pozycje w pierwszym rządzie niekomunistycznym. To oni wysunęli i zatwierdzili kandydatów do Sejmu i Senatu oraz przygotowali program wyborczy. „Drużyna” Wałęsy, jak o nich się wówczas mówiło, tworzyła tę jedyną właściwą listę opozycyjną i wszelkie próby walki o głosy innych niezależnych i antykomunistycznych kandydatów nie powiodły się. Z czasem komitety obywatelskie zaczęły pojawiać się w całym kraju, by w końcu zdominować na pewien czas scenę polityczną.

Historycy i publicyści skłonni są uważać, że zgoda na powstanie Komitetu Obywatelskiego była ze strony rządzących realizacją swoistego scenariusza „ucieczki do przodu”. Chciano w ten sposób „podzielenia się władzą z umiarkowaną częścią opozycji, przy równoczesnym przerzuceniu na nią odpowiedzialności za przyszłe, niepopularne posunięcia gospodarcze”2. Decyzja o takim rozwiązaniu zapadła zapewne w drugiej połowie 1988 roku. W przygotowanym przez zespół doradczo-analityczny generała Jaruzelskiego (Stanisław Ciosek, generał Władysław Pożoga, Jerzy Urban) dokumencie z 11 marca 1988 roku można było przeczytać między innymi: „Wedle naszej oceny, nie stoi już teraz tylko sprawa zmiany rządu, czy znacznej części ekipy kierowniczej, a modelu władzy”3. Dokumenty z miesięcy wcześniejszych upoważniają do stwierdzenia, że część aparatu władzy zdawała sobie sprawę z powagi sytuacji, ale zarazem projekty reform zatrzymywały się przy hasłach: prezydentura, druga izba parlamentu czy przyspieszenie przemian gospodarczych. Nie było mowy ani o ustąpieniu opozycji części władzy, ani tym bardziej o dopuszczeniu do głosu liderów „Solidarności”4. Utworzenie Komitetu Obywatelskiego poprzedzone zostało szeregiem mniej lub bardziej spektakularnych wydarzeń.

W grudniu 1987 roku Bronisław Geremek udzielił miesięcznikowi „Konfrontacje” (pismo powstało z inspiracji SB, kierował nim oficer tych służb – Marek Goliszewski), w którym proponował władzom „pakt antykryzysowy”. W zamian za legalizację „Solidarności” i organizacji niezależnych oraz utworzenie drugiej izby parlamentu złożonej z ludzi opozycji deklarował uznanie porządku prawnego PRL5. W czerwcu Stanisław Ciosek przedstawił księdzu Alojzemu Orszulikowi, sekretarzowi pomocniczemu Konferencji Episkopatu Polski, ideę reformy polskiego parlamentu. Pismo okólne Biura Prasowego Episkopatu Polski z 28 lipca 1987 roku informowało o powstaniu zespołu roboczego, którego zadaniem było opracowanie projektu nowej ustawy o stowarzyszeniach. W skład tego zespołu weszli przedstawiciele strony rządowej i kościelnej6. Od końca sierpnia 1988 roku toczyły się już intensywne zakulisowe rozmowy na temat Okrągłego Stołu. Gotowość do zawarcia ugody z przeciwnikami politycznymi potwierdził w „Trybunie Ludu” generał Kiszczak7. Doszło do szeregu spotkań generała z przywódcą „Solidarności”. O pozycji Lecha Wałęsy świadczyła z kolei debata telewizyjna z Alfredem Miodowiczem. Z przeprowadzonych wkrótce potem badań wynikało, że 64% widzów uznało Wałęsę za zwycięzcę w tym pojedynku, 77% stwierdziło, że jest osobą godną zaufania. Za legalizacją „Solidarności” opowiedziało się 73%, przeciwnych było około 9%. Ponad 60% respondentów sądziło, że przyniosłoby to krajowi większe korzyści niż straty. Inne sondaże również wskazywały na rosnące poparcie dla ruchu i liderów solidarnościowych8. Jerzy Urban, komentując wyniki sondażu, miał powiedzieć: „To są fakty, które obligują władze do szybkiego podjęcia rozmów”9. Przez kilka miesięcy (początek rządu Rakowskiego) władze nie podejmowały jednak dalszych rozmów. Ostatecznie obradujące w grudniu 1988 i w styczniu 1989 roku X Plenum zdecydowało o podjęciu negocjacji z tak zwaną stroną „solidarnościowo-opozycyjną” i zaakceptowało żądanie legalizacji „Solidarności”. Komitet Obywatelski powstawał więc po długim okresie negocjacji i po jesiennej fali strajkowej jako w pewnym sensie „od góry” tworzona szpica nowego ruchu politycznego, mająca kształtować organa związku i racjonalizować, dyscyplinować spontaniczne zachowania społeczne.

Strona solidarnościowo-opozycyjna stanęła wobec zadań wyjątkowych i przełomowych. Po raz pierwszy od ponad czterdziestu lat władze komunistyczne uznały, że potrzebna jest prawdziwa i głęboka reforma systemu (ale jeszcze nie jego demontaż), a jej przeprowadzenie wymaga aktywnego udziału i wsparcia ze strony sił jawnie opozycyjnych. Innymi słowy, komuniści godzili się co najmniej na ograniczenie monopolu władzy, a być może nawet na jej oddanie (świadczyło o tym między innymi spotkanie aktywu KW PZPR w Warszawie z Mieczysławem Rakowskim w styczniu 1989 roku). Z pewnością fakt podjęcia rozmów oznaczał, że ówczesna elita była skłonna wycofać się z represyjnych rozporządzeń przyjętych razem z wprowadzeniem stanu wojennego (na przykład delegalizacja „Solidarności” i innych niezależnych związków oraz stowarzyszeń).

Przełomowość rozmów miała również wydźwięk międzynarodowy. Zasadna wydawała się wówczas hipoteza sformułowana między innymi przez Timothy Gartona Asha o stopniowej „otomanizacji” systemu sowieckiego. „Byłby to, w bardzo luźnej analogii do upadku imperium otomańskiego, długi powolny proces upadku imperium, w czasie którego występowałoby niezaplanowane, fragmentaryczne i urywkowe uwalnianie się zarówno poszczególnych państw od centrum imperium, jak i społeczeństw tych państw od władzy”10. Można ten proces opisać jeszcze inaczej: poszczególni namiestnicy, pewnie nie bez ogólnego przyzwolenia „sułtana” – Gorbaczowa, szukali sposobów wyjścia z kryzysu gospodarczego i politycznego. Od początku pojawiły się zasadnicze pytania: jaki jest zakres swobody działań ekipy Jaruzelskiego wobec Moskwy, jakie są granice kompromisu oraz na ile zmiany rozpoczęte w Polsce są lub mogą być punktem wyjścia dla zmian w innych krajach realnego socjalizmu?11 Uzależnienie od ZSRR było jedną z podstaw legitymizacji systemu. W chwilach kryzysu władza zawsze niedwuznacznie odwoływała się do rzekomej lub realnej groźby interwencji. Uniezależnienie się polskich komunistów od Sowietów już samo w sobie zmieniało podstawy legitymizacji reformującego się systemu. Elity PZPR zdawały sobie sprawę z tego, że nie mogą liczyć na nacisk ze strony Kremla i że sam Gorbaczow był rozczarowany strajkami w Polsce. W tym kontekście niektórzy (na przykład Jadwiga Staniszkis) skłonni byli twierdzić, że odgórna rewolucja w Polsce, a potem w innych państwach socjalistycznych, była kierowana z Moskwy i że była częścią ukrytego planu kontrolowanego demontażu systemu sowieckiego.

Elita opozycyjna zdawała sobie od początku sprawę z przełomowości dokonujących się zmian, a zarazem z delikatności sytuacji. Bezprecedensowość ustępstw władz wymagała, jak sądzono, również pewnego samoograniczenia w roszczeniach i żądaniach. Unikano z pewnością nie tylko rozmów o zmianach sojuszy, systemu gospodarczego, pozycji nomenklatury, ale też nie podejmowano tematu zasadniczej przemiany ustrojowej. W tej sytuacji opozycja, czyli liderzy Komitetu Obywatelskiego, byli skłonni odgrywać, jak wtedy uważano, zarazem rolę amortyzatora napięć społecznych, jak również źródła impulsów przemian dla skostniałego aparatu władzy – w zamian za legalizację pluralizmu związkowego i ograniczonego choćby pluralizmu politycznego12. Dominowało przy tym przekonanie, że zmiana jest fragmentem „długiego marszu” i że wszelkie zbyt radykalne żądania czy polityczny pryncypializm mogą bądź zmiany zatrzymać, bądź wręcz cofnąć proces reform. Podkreślano, że należy się liczyć z oporem sił konserwatywnych, zdolnych nie tylko sabotować rozmowy i umowy Okrągłego Stołu, ale wręcz sięgnąć po broń ostateczną, czyli ponowne wprowadzenie stanu wojennego. Konieczne zatem były ostrożność i umiarkowanie, co oznaczało przeciwstawianie się wszelkim radykałom, zarówno z obozu władzy, jak i spośród opozycji. W listopadzie 1988 roku Jacek Kuroń pisał: „Gdyby likwidacja nomenklatury oznaczała, że jej ludzie wszystko utracą, nie byłoby żadnych szans, by przemiany demokratyczne mogły się dokonać w sposób pokojowy”13. Dodać warto, że dzięki prawno-ekonomicznym decyzjom rządu Rakowskiego otworzyła się swobodna droga do przejmowania majątku państwowego i systemu bankowego przez ludzi dogorywającego reżimu. Z niebezpieczeństwa, jakie niesie ze sobą przejmowanie przez nich kontroli nad tak prywatyzowaną gospodarką, zdawano sobie sprawę od razu. W każdym razie przejście od dyktatury do jakiejś miękkiej formy autokracji, a potem demokracji, miało się dokonywać ewolucyjnie, bez rozlewu krwi. Nawet jeśli oznaczać by to miało zachowanie znacznej części władzy ekonomicznej przez aparat komunistyczny.

Projektowany obraz był jasny: obie strony potrzebowały się wzajemnie – opozycja miała powstrzymać ewentualną rewoltę społeczną, a ekipa Jaruzelski–Kiszczak miała dyscyplinować partyjny beton. Mówił o tym niemal wprost Mieczysław Rakowski w wywiadzie udzielonym „Gazecie Wyborczej”: „Polsce potrzeba nie tylko reform, ale także dyscypliny społecznej”. Innymi słowy, stronę solidarnościową czynił całkowicie odpowiedzialną za spokój społeczny, bo inaczej mogłaby się pojawić jakaś nienazwana siła, która zatrzyma zmiany, „i Polska pójdzie na dno”14. Władza chciała podtrzymać wrażenie, że oto z rozmów i układów rodzi się koalicja sił rozsądku, a ci, którzy są przeciw tym negocjacjom, to oczywiście ludzie nierozsądni. Rodziła się koalicja współodpowiedzialności. Niestety, przynajmniej część tak zwanej opozycji przyjęła to rozumowanie, wskazując na zagrożenie Polski „iranizacją”, irracjonalnymi wybuchami społecznymi, samodegradacją w konfliktach i nienawiściach15. Adam Michnik mówił podczas obrad Okrągłego Stołu, że „zasadniczą cechą stalinowskiego komunizmu jest rozkład więzi społecznych, rozkład kultury prawnej i wtedy bunt takiej społeczności jest buntem niewolników, buntem ludzi, którzy najlepiej potrafią budować szubienice”16. Taki język skłaniał obie układające się strony do prezentowania postawy, że oto mimo czy nawet wbrew opinii publicznej, wbrew niewolniczej mentalności, wbrew partyjnemu betonowi, mimo głębokich historycznych podziałów – elity obu ruchów budują solidne podstawy ewolucji układu politycznego i przyszłości państwa17.

Spotkanie obu grup oznaczało wyłonienie nowego centrum politycznego. Sygnałem była zmiana języka politycznego. Ta część opozycji, która zadeklarowała gotowość współdziałania z władzą, zrezygnowała (co najmniej na czas rozmów) z posługiwania się w sferze publicznej językiem niezbywalnych praw jednostki i etycznych pryncypiów. A przecież ten właśnie język jednoczył od lat siedemdziesiątych polityczną opozycję, pozwalając ukształtować jej tożsamość i cele. Zarazem język etyczny wyznaczał granice między władzą a społeczeństwem, nami i nimi, wykluczając tych ostatnich poza stający się podmiot zwany społeczeństwem czy wręcz narodem. Cała retoryka antypolitycznej polityki, z jej ostrym podziałem na część obywatelską i władzę, która wyznaczała przez lata horyzont politycznej wyobraźni, zostaje niemal zupełnie odrzucona. Również strona rządowa porzuca nie tylko język geopolityczny narzucony przez dominację sowiecką, ale wycofuje się również z ideologicznego uprawomocnienia systemu (odwołań do ideologii marksistowskiej, interesów klasy robotniczej i tym podobnych). Zaciekawienie badacza może budzić to, że mniej więcej od 1987 roku daje się zaobserwować wyraźną przemianę języka propagandy. Pojawiają się nowe słowa: „otwartość”, „pluralizm”, („pluralistyczne otwarcie”), „reforma”, „consensus”. Dla podkreślenia, że nie jest to tylko zmiana języka, ale zwrot w postawie PZPR, wskazuje się i silnie akcentuje nową cechę władzy – a jest nią determinacja, gotowość do podjęcia radykalnych zmian (to coś wyraźnie innego niż „zdecydowanie” z roku 1982 czy „świadomość zagrożeń” z roku 1981). Nie mówi się już: „była «Solidarność»”, „wrogowie”, „agentura”, lecz oficjalne środki przekazu zaczynają operować neutralnymi środkami językowymi, jak na przykład: „ludzie o postawach opozycyjnych”, „zwolennicy przeciwstawnej alternatywy ustrojowej”18.

Opozycja i ekipa Jaruzelski–Kiszczak spotykają się więc na gruncie nowego języka, w którym więcej jest mowy o pokoju społecznym, mechanizmach indeksacji, pluralizmie poglądów i interesów, kontroli społecznej, prawnym ograniczeniu władzy niż o dawnych racjach ideologicznych. Ten pragmatyczno-jurydyczny język konstytuuje nowe centrum polityczne i nowy sposób uprawomocnienia władzy.

Szczególnie znacząca jest tu oczywiście zmiana języka opozycji politycznej, która chętnie posługiwała się do tej pory retoryką właściwą dla nurtu zwanego antypolityczną polityką. Jego istota sprowadzała się, jak można sądzić, do przekonania, że skoro nie sposób liczyć na zmianę systemu i realny udział we władzy, pozostaje tylko odbudowywać podmiotowość społeczeństwa, tworzyć lub wzmacniać więzi zbiorowe, wprowadzać nowy dyskurs publiczny, tak by powstała siła zdolna być może do wywierania choćby pewnej presji na władzę i ograniczania jej skłonności totalitarnych. Pytaniem podstawowym było: jak żyć w prawdzie. „Zasadniczym terenem walki z komunizmem – pisał Jerzy Szacki – jest nie to, kto ma sprawować władzę i jaka władza ma być, lecz to, jak powinni zachowywać się ludzie, którzy podlegają złej władzy i na razie nie są w stanie jej zmienić”19. Problem został więc sformułowany w języku psychologicznym i moralnym, a nie w języku rozwagi i politycznej kalkulacji. Najpełniej polską wersję antypolityczności znaleźć można w artykułach Leszka Kołakowskiego (Dziesięć tez o nadziei i beznadziejności), Jacka Kuronia (Polityczna opozycja w Polsce) i Adama Michnika (Ewolucjonizm). Na Węgrzech teorię antypolityczności sformułował Győrgy Konrád, w Czechosłowacji obecna jest w myśleniu przede wszystkim eseisty i dramaturga Vaclava Havla.

W perspektywie antypolitycznej kluczowe znaczenie miało samookreślenie się w języku etycznym. Między zwolennikami wolności, tolerancji, podmiotowości, niezależności, pluralizmu a totalitarnym aparatem władzy (ważne było właśnie takie określenie przeciwnika – totalitaryzm to wcielone zło, pojęcie „totalitaryzmu” miało wyraziście ideologiczny, a nie opisowy charakter) toczyła się jawna walka, w której nie było miejsca ani na kompromis, ani na jakieś układanie się. Strona opozycyjna ustawiała się poza i ponad podziałami ideologicznymi. Tworzyła wspólnotę otwartą dla wszystkich, którzy zgadzali się z podstawowymi pryncypiami etycznymi. Nie było tu miejsca na podział na lewicę i prawicę, na nurt chrześcijański i laicki, na zwolenników konserwatyzmu i modernizacji. Nie negowano różnic tradycji, biografii, ale, co pokazuje między innymi książka Michnika Kościół, lewica, dialog czy Bogdana Cywińskiego Rodowody niepokornych, istotniejsza od dawnych podziałów środowiskowych i wzajemnych uprzedzeń była wspólnota wartości i celu.

Myślenie według wartości, odbudowywanie tak zwanej podmiotowości zbiorowej już przed rokiem 1989 było uważane przez część opozycji za swoistego rodzaju samooszustwo. Daje się ono wytłumaczyć – pisał Maciej Zalewski w 1986 roku – tylko jednym: „wspólną obawą przed społeczną reakcją na otwartą nagle, a dotąd starannie od czterdziestu lat zakazaną problematyką władzy, ustroju, zasad polityki”20. Opozycja ówczesna (a w każdym razie jej część korowska) nie zakwestionowała monopolu władzy ani na refleksję polityczną, ani na polityczne działania. Bez wnikania w intencje i poglądy lidera podziemnej „Woli”, Macieja Zalewskiego, istotne są konsekwencje wynikające z tak przedstawionej oceny legalnej opozycji.

Po pierwsze samooszukiwanie się opozycji doprowadziło do uwiądu jej myśli programowej. Zarówno „Solidarność” w latach 1980–1981, jak i działacze Komitetu Obywatelskiego bogaci byli w rewolucyjne hasła i wezwania, natomiast, jak się okazało, zupełnie zaniedbali przemyślenie programu zmiany czy, jak to się dzisiaj mówi, transformacji ustrojowej21. Rewolucja zaskoczyła (jak zwykle) samych rewolucjonistów i wiodła ich po omacku, pozbawionych rozeznania co do kierunków, jakie obierze. Opozycjoniści wiedzieli jedynie, że niezbędne jest wprowadzenie mechanizmów pluralizmu politycznego, nie wiedzieli natomiast, jakie konkretne kroki należy podjąć, co praktycznie pluralizm ów oznacza. Po drugie język etyczny w tym wypadku przesłonił całkowicie wszystkie inne języki: polityczny, ekonomiczny, menedżerski. Opozycja wywodząca się z kręgu „antypolityki” nie wypracowała jakiegokolwiek spójnego modelu państwa. Pozbawiona była refleksji nad porządkiem prawa, a swojego „heroicznego obywatela” i wizję społeczeństwa obywatelskiego całkowicie oderwała od wymiaru ekonomicznego. Nikt poważnie nie zastanawiał się nad pytaniami o własność, zróżnicowanie społeczne, prywatyzację gospodarki i tak dalej. (Alternatywne odpowiedzi podsuwała tylko myśl liberalna z kręgu gdańskiego i krakowskiego, ale ta nie była do pogodzenia z programem „Solidarności” przyjętym na I Zjeździe). W obrębie opozycji nie pojawił się poważniejszy namysł nad mechanizmami polityki, sprawowania władzy, równowagą sił. Obraz obywatela, jaki wyłaniał się z esejów i książek podziemnych, był w nikłym stopniu odniesiony do realnej socjologicznej analizy życia zbiorowego. Parafrazując de Tocqueville’a można powiedzieć, że idee podmiotowości, etyka solidarności i oporu przeniosła jej odbiorców w świat nierealny i wolny od wszelkich historycznych czy kulturowych uwarunkowań22. Język antypolityki stał się w czasie rozmów Okrągłego Stołu niemal całkowicie anachroniczny i wtedy okazało się, że jego miejsce zajął język polityczno-pragmatyczny, odniesiony w swoim ogólnym planie do idei pluralizmu, otwartości, tolerancji, konfliktów interesów. Między uroczystą retoryką bezsilnych a językiem gry o władzę zabrakło miejsca na jakiś pośredniczący język.

Wyniki rozmów Okrągłego Stołu, przedstawiane jako wielki sukces obu stron, zostały, poza częścią ustrojową, w zasadzie szybko zapomniane. Zresztą te, jak je nazywano, „kierunkowe decyzje” zapadły wcześniej czy niezależnie od samych obrad w Pałacu Namiestnikowskim23. Ale zarazem można powiedzieć, że konstytucyjny porządek III RP wywodzi się właśnie z tych negocjacji. Pomimo upływu lat nie został on ani w istotny sposób zmieniony, ani też uzupełniony. Czas Okrągłego Stołu okazał się tym „momentem konstytucyjnym”, lecz konstytuantą nie był parlament pochodzący z wolnych wyborów, tylko grono polityków pozbawionych w czasie rozmów społecznego uprawomocnienia.

Przemawiając w imię politycznej rozwagi i realizmu długo jeszcze w wolnej już prasie kwestionowano ideę powołania rządu niekomunistycznego. Tym samym mało kto z publicystów wierzył, że możliwe jest podjęcie rychłych a radykalnych i rzeczywistych zmian. Były oczywiście wyjątki. Ryszard Reiff w lutym 1989 roku, tuż przed rozmowami w Pałacu twierdził, że komuniści gotowi są oddać władzę i, jak to nader trafnie zauważył, wolność polityczna będzie dana od początku, a poprawa stanu gospodarki dopiero po wielu latach. „To stanowi punkt wyjścia dla partii zwolnionej z odpowiedzialności bieżącej za brak natychmiastowej poprawy. Umożliwi to jej stanie się stroną postulatywną wobec rzeczywistości, stroną krytyczną. W rezultacie partia stanie się lewicą nietotalitarną”24, a do tego partią posiadającą legalne uprawomocnienie obecności w życiu publicznym. Stanie się równoprawnym i – zależnie od poparcia społecznego – być może znów równorzędnym partnerem politycznym. Jednak była to opinia wyjątkowa i w końcu 1992 roku nikt poważnie nie brał pod uwagę takiego scenariusza wydarzeń.

Większość obserwatorów sceny politycznej uważała, że w okresie po podpisaniu umów Okrągłego Stołu i po wyborach czerwcowych (nazywanych też plebiscytem) mieliśmy się przygotowywać do wprowadzenia pełniejszej demokracji. Niemal jednogłośnie pisano i mówiono o tym, że nierealne jest obalenie systemu komunistycznego i że aparat komunistyczny nie ustąpi25. Albo też w tonie pewnego rozgoryczenia twierdzono, że „opozycja zgodziła się […], by przedłużyć komunistom mandat sprawowania rządów o cztery lata”26. Przez wiele tygodni po wyborach przeważała opinia (wypowiadana między innymi przez Tadeusza Mazowieckiego i Jerzego Jedlickiego), że jest za wcześnie na to, by opozycja utworzyła własny rząd albo, jak to ozdobnie ujął Artur Hajnicz, opozycja, wchodząc w madejowe łoże komunistycznych struktur, utraciłaby swoją tożsamość i kredyt zaufania. Niemal wszyscy publicyści, aż do opublikowania artykułu Adama Michnika Wasz prezydent, nasz premier, nie mieli, jak im się wydawało, złudzeń, że komuniści mogą tak szybko oddać władzę. Z kolei najwybitniejsi politycy opozycyjni, Bronisław Geremek, Karol Modzelewski, Wojciech Lamentowicz, Aleksander Paszyński, Jan Nowak-Jeziorański uznali głośne wystąpienie Michnika za awanturnicze, wręcz za przejaw politycznej nieodpowiedzialności. Najłagodniejszy z zarzutów wobec propozycji Michnika głosił, że ta operacja doprowadzi jedynie do uwiarygodnienia obecnej władzy kosztem „Solidarności”. Możliwe, że nadal działało doświadczenie przeszłości: wielu publicystów, polityków, historyków było niemal zahipnotyzowanych doświadczeniami negatywnymi, oszustwami i przemocą, jakich dopuszczał się aparat władzy komunistycznej. Dlatego uważało, że opozycja, przeistaczając się z dnia na dzień w rząd, musi uruchomić reakcję zwrotną. Aparat przemocy przecież nie dopuści do obalenia systemu. „Raz już «Solidarność» zlekceważyła siłę władzy i jej rezerwy. Zapłaciła za to wysoką cenę. […] Mamy zbyt wiele do stracenia, aby siadać do hazardowej gry”27 – pisał Jerzy Jedlicki. Tenże autor nie bardzo wierzył w powodzenie misji nowego rządu, podejrzewając, że nie jest on w stanie przywrócić gospodarce nawet podstawowego poziomu stabilności, nie wspominając już o realnej reformie walutowej czy własnościowej.

Nie było do końca jasne, jaką funkcję miała pełnić trzydziestopięcioprocentowa opozycja w Sejmie. Jedni mówili o funkcji lobbystycznej na rzecz dotychczas zaniedbanych spraw, jak na przykład ekologii, służby zdrowia, inni o funkcji porządkującej i regulującej system prawny. W okresie przejściowym spodziewano się stopniowego odsuwania nomenklatury od zarządzania państwem i gospodarką. Opozycja dopuszczała swój udział w sprawach reformy gospodarczej, choć nie sposób powiedzieć, jaki wtedy dominował obraz przemian. Liberalny język prezentowany przez środowisko krakowskie (Dzielski, Syryjczyk), warszawskie (Balcerowicz i niezależnie Paszyński) czy gdańskie (Lewandowski, Bielecki) wydawał się pewnie jeszcze zbyt radykalny i nie przebił się do szerszej opinii publicznej.

Jedno było oczywiste: bez wsparcia opozycji partia komunistyczna nie była już w stanie rządzić samodzielnie. Od czasów Okrągłego Stołu widoczna stała się erozja poparcia zarówno dla samej PZPR, jak i dla partii koalicyjnych. Okres przejściowy miał z pewnością zostać spożytkowany przez opozycję na uczenie się państwa i zarazem, jak nakazywał język antypolityki, na budowanie społeczeństwa obywatelskiego. Kluczową rolę przyznawano przyszłym, demokratycznym już wyborom szczebla lokalnego, wyłonieniu lokalnych elit oraz zagospodarowywaniu sceny publicznej przez niezależne instytucje28. Ruch ku demokracji pojmowany był, jak pisał Bronisław Geremek na łamach „Gazety Wyborczej”, jako przeciwwaga dla państwa znajdującego się z założenia jeszcze przez czas dłuższy we władaniu komunistów29. Obok i, rzec by można, „poniżej” państwa miała wykształcić się druga Polska, już ta „normalna” i w pełni przestrzegająca standardów europejskiej polityki. Okazywało się, że dopiero teraz otworzyła się szansa realizacji programu antypolitycznej polityki – choć można również sądzić, że ówczesna opozycja uciekała w tak mgliste projekty, bo nie bardzo wiedziała, co ma dalej robić, a przede wszystkim dlatego, że myślała nadal kategoriami roku 1981, niekończącej się, samoograniczającej się rewolucji. Jedno w każdym razie było pewne: opozycja parlamentarna miała łagodzić nastroje społeczne, przejmując przynajmniej część odpowiedzialności za stan państwa. Był to kontrakt o tyle niebezpieczny, że grożący jej samej utratą autorytetu i wiarygodności, tak potrzebnych na wypadek kolejnych, a spodziewanych, napięć społecznych. Wszak opozycja nie mogła ulec iluzji, że zapanuje nad postawami ludzi. Ktoś powinien był pozostać poza układem władzy, by w sytuacji skrajnej „stemplować rysujące się sklepienia”30. Podobny pogląd wyrażał Stefan Kisielewski w wywiadzie udzielonym tygodnikowi „Ład”, mówiąc: „Teraz odpowiedzialność rozłoży się na wszystkich, którzy biorą udział w życiu politycznym, a to stwarza ryzyko, że ewentualny bunt może mieć cechy nihilistyczne, szczególnie niebezpieczne”31.

Uderzające jest to, że ani w prezentowanych publicznie deklaracjach Komitetu Obywatelskiego, ani w ówczesnej wolnej prasie nikt nie występował z wyrazistymi programami zmian gospodarczych. Nie podejmowano rozmowy o sprawach nauki, organizacji ustroju samorządów, zmianach kodeksów prawnych i tak dalej. Całkowicie pominięto kwestie polityki międzynarodowej. Rozwiązania wszystkich polskich dylematów upatrywano w kwestiach politycznych, w stałym rozszerzaniu pola demokracji. Nastąpiła daleko idąca polityzacja wyobraźni. Bardziej od postępów demokracji niż od mechanizmów prawnych czy rynkowych miały jakoby zależeć przyszłość polityki mieszkalnej czy zmiany w więziennictwie. Dziś lektura wielu felietonów, artykułów, wstępniaków publikowanych wtedy na łamach „Tygodnika «Solidarność»” i „Gazety Wyborczej” budzi wyłącznie znudzenie i znużenie. Zalała nas fala komunałów. Moralistyczny, wysoki ton znów przesłaniał rzeczywistość. Uzasadniona wydaje się uwaga publicystów „Polityki”, iż program obozu solidarnościowego sprowadzał się do przekonania, że „jeśli demokracja będzie się poszerzać i wpływy sił społecznych będą rosły, to gospodarka sama przez się będzie zmieniać się na lepsze, a ludziom będzie się żyło lepiej”32. Nie tylko z perspektywy czasu trudno jest pojąć, na czym polegał praktyczny program ówczesnej opozycji i czym, poza etyczną jego słusznością, miałby się on różnić choćby od reformatorskiego nurtu w PZPR. Stefan Kisielewski, jak również Jan Olszewski pisali, że pomysły KKO to zbiór pobożnych życzeń, z których wiele, gdyby je potraktować poważnie, mogłoby tylko wpakować nas w jeszcze poważniejsze ekonomiczne tarapaty. Tym samym krytycy porozumień Okrągłego Stołu skłonni byli uważać, że potrzebna nam jest (i dojść do niej musi) zmiana całościowa, rewolucyjna, a nie „ewolucja systemowa”.

Styl ówczesnego politycznego obrazowania był mieszaniną wysokiego, podniosłego, moralno-patriotycznego tonu, połączonego z prezentacją krótkofalowych strategii gospodarczych. Wiele mówiono o potrzebie pragmatyzmu. (To słowo zrobiło w III RP fantastyczną karierę i w latach dziewięćdziesiątych zostało przejęte przez aparat SLD. Oznacza zarazem skuteczność i aideologiczność, a przede wszystkim oportunizm decyzyjny, działanie z chwili na chwilę). Tak być może wyobrażano sobie walkę z „hydrą ideologii”, bo każdy bardziej wyrazisty program traktowany był jako niebezpieczny dogmatyzm i utopia. Treść i styl publicystyki sprowadzały się do jednego: miały przywołać podstawowe wartości, za którymi opowiada się opozycja i „Solidarność” oraz obnażyć polityczną i ideową korupcję komunistów. Lecz już prawie nikt nie wzywał do rozliczenia komunistów i osądzenia przynajmniej zbrodni stalinowskich. Znalazłem jeden tylko tekst, i to drukowany w „półpodziemnym” piśmie „Kos”, w którym autor wzywał do powołania niezależnego Trybunału Społecznego, pisząc: „epoki stalinowskiej zaś nie da się ostatecznie zamknąć bez rozliczenia – do końca – stalinowskich zbrodni”33.

W tej sytuacji tak zwane wybory z 5 czerwca można było traktować przede wszystkim jako wielki plebiscyt: za czy przeciw dawnym układom. Wiadomo było (mniej więcej), co znaczyło „przeciw”, mniej jasne już jednak było, co oznaczało „za”. Program kandydatów na posłów i senatorów nie miał żadnego znaczenia. Liczyła się tylko przynależność do drużyny i fotografia z wodzem w tle. Można domniemywać, że poparcie dla listy z portretem Wałęsy oznaczało nie tylko wybór lepszego świata, ale było również wyrazem poparcia dla tych, którzy doprowadzili do rozmów Okrągłego Stołu i którzy w nich uczestniczyli.

Warunkiem skuteczności działań Krajowego Komitetu Obywatelskiego było przyjęcie przez jego członków jednolitych reguł działania oraz zgoda na występowanie wyłącznie w barwach Komisji Krajowej „Solidarności”, a tym samym reprezentowanie wspólnie wypracowanych poglądów. Nowych członków dobierano dość ostrożnie. Chodziło pewnie o to, by ich autorytet składał się na autorytet całości i by znaleźli się w komitetach obywatelskich ludzie reprezentujący, choćby symbolicznie, wiele różnych ośrodków. To oni, jak pisał po wyborze Mazowieckiego na premiera Piotr Pacewicz w „Gazecie Wyborczej”, są jedynymi godnymi zaufania „autorytetami intelektualnymi”. Nikt inny, jak wynika z tego stwierdzenia, do rządzenia się nie nadaje i nie jest zdolny do odgrywania swej roli na „obrotowej scenie historii politycznej”34. Trzon KKO występował w roli swoistego „gabinetu cieni”, a kolejno powoływane ogniwa regionalne, miejskie i dzielnicowe miały być niejako przedłużeniem KKO. Na lokalnych zebraniach można było usłyszeć, kto będzie kandydował w danym okręgu, a do zebranych należało zorganizowanie kampanii wyborczej.

KKO pełnił funkcję centrum dowodzenia, mimo że jego legitymacja do sprawowania tej funkcji była ograniczona. Dawała je przede wszystkim obecność Wałęsy, a ponadto części działaczy opozycji. Wszelako KKO występował tak, jakby był uprawomocnioną reprezentacją społeczeństwa (w każdym razie tej jego części, która nie akceptowała rządów PZPR) i nie miał zamiaru rezygnować z przyjętego trybu nominowania kandydatów i zasady autorytetu. Reprezentanci KKO w imieniu społeczeństwa podpisywali różne zobowiązania i deklaracje. Z udziału w pracach KKO wykluczeni zostali wszyscy ci działacze, którzy przez „gabinet cieni” uważani byli za zbyt radykalnych lub za przedstawicieli ugrupowań marginalnych. W pracach KKO nie brali udziału ani członkowie Konfederacji Polski Niepodległej, ani Unii Polityki Realnej. Nie zaproszono do prac w KKO działaczy solidarnościowych z Grupy Roboczej Komisji Krajowej (Andrzej Słowik, Marian Jurczyk, Andrzej Gwiazda)35. W liście do Władysława Findeisena, „przewodniczącego obrad Okrągłego Stołu”, Andrzej Słowik w imieniu GRKK pisał o braku reprezentatywnych przedstawicieli NSZZ „Solidarność” w KKO. W takiej sytuacji „porozumienie, które ma szansę być narodowym, może być postrzegane w liczących się kręgach społecznych jako partykularne” i dlatego okazać się może nie do przyjęcia przez społeczeństwo36. Ta sama grupa uważała, że żądać trzeba relegalizacji „Solidarności”, a nie jej legalizacji, co było stanowiskiem jawnie sprzecznym z postulatami Wałęsy jak i PZPR37. W KKO zabrakło miejsca dla środowiska „Głosu”. Jan Olszewski odmówił kandydowania do Sejmu, twierdząc, że taki parytet głosów, jaki został ustalony przy Okrągłym Stole, dobry jest może na początek demokracji w jakimś afrykańskim bantustanie, ale nie w Polsce. Poza tym – twierdził – takie wybory robiły wrażenie podziału łupów między PZPR a Komitetem Obywatelskim38. Jan Maria Jackowski użył równie mocnych słów na określenie sposobu wyłaniania kandydatów do Sejmu, nazywając ich listę „kapturową listą «konstruktywnej opozycji»”39. Przeciw formule pospolitego ruszenia komitetów obywatelskich protestował Klub Polityczny ’88. Jego działacze wezwali do zwołania Kongresu Polskiej Opozycji Demokratycznej. W ogłoszonym oświadczeniu wzywali do porzucenia prezentowanej przez KKO koncepcji „drużyny”: „Jej podtrzymywanie będzie groźne z co najmniej z trzech powodów. Po pierwsze, ponieważ prowadzić będzie do ograniczania bazy społecznej KO. Po drugie, ponieważ prowadzić będzie do przekształcania KO