Pacjenci - Jurgen Thorwald - ebook + książka

Pacjenci ebook

Jürgen Thorwald

4,4

Opis

Jak lekarze rozwikłali zagadkę syndromu „błękitnych dzieci”? Jak kawałek celofanu przyczynił się do wynalezienia sztucznej nerki? Jak to się stało, że przeczepiona nerka Ruth Tacker zniknęła i dlaczego okazało się, że niepowodzenie operacji Ruth okazało się wielkim sukcesem?

Kolejna pozycja autora bestsellerowych Ginekologów i Stulecia chirurgów dziś uznawana za klasykę literatury faktu. Tym razem Jürgen Thorwald oddaje głos swoim bohaterom – przede wszystkim pacjentom, ale też ich rodzinom, lekarzom i wynalazcom. Autor z powodzeniem podjął próbę niemal fotograficznego zrekonstruowania historii konkretnych przypadków: ludzi, w których leczeniu po raz pierwszy posłużono się sztuczną nerką, którym próbowano zastąpić schorowany narząd protezą i takich, których życie uratował przeszczep serca. Dzięki temu dowiadujemy się, jak wyglądały początki transplantologii, i poznajemy historie osób, które przyczyniły się do rozwoju tej gałęzi medycyny, nie z perspektywy genialnych nowatorów i ich śmiałych dokonań wyznaczających kolejne etapy rozwoju transplantologii, lecz z pozycji chorych i lekarzy walczących o ich życie. Poznając okoliczności pierwszych tego rodzaju operacji sprzed ponad pięćdziesięciu lat, można się przekonać, że historię medycyny tworzą splatające się historie pojedynczych ludzi. Dziś transplantologia jest jedną z najszybciej rozwijających się gałęzi medycyny. Literacki talent autora i oszczędny, zdyscyplinowany język sprawiają, że tę opowieść czyta się jak najbardziej wciągającą powieść.


 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 903

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (51 ocen)
26
19
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AgnieszkaBernadetta

Nie oderwiesz się od lektury

Książki Thorwalda zawsze wnoszą dużą wiedzy i są świetną lekturą o medycynie ujętą w sposób prosty do zrozumienia.
00
Sengatime

Dobrze spędzony czas

Historia transplantologii. Cały czas przeskakiwałam z podziwu nad postępem medycyny do odrazy nad ambicjami "Bogów" by eksperymentami zyskać pierwszeństwo, sławę etc. A pacjenci w desperacji jak zawsze zdani są na to czy postęp dogoni ich chorobę. Dużo wzlotów, dużo upadków, mnóstwo pokory.
00

Popularność




Tytuł oryginału Die Patienten
Przekład MIECZYSŁAW OZIEMBŁOWSKI
Wydawca KATARZYNA RUDZKA
Redaktorka prowadząca AGNIESZKA RADTKE
Korekta JUSTYNA TECHMAŃSKA
Projekt okładki i stron tytułowych, opracowanie graficzne i typograficzne ANNA POL
Łamanie i korekta ANNA HEGMAN
Na okładce wykorzystano: obraz Fidy Kahlo (1907–1954) Dwie Fridy, olej na płótnie 173,5 × 173 cm, 1939 © Album / Oronoz / East News;
© Vintage MedStock / Getty Images
Copyright © 1975 by Knaur Verlag. An imprint of Verlagsgruppe Droemer Knaur & Co. KG, Munich Copyright © for the translation by Wydawnictwo Literackie, Kraków 1973 Wydanie pierwsze: Wydawnictwo Literackie, Kraków 1973 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2021
Warszawa 2021 Wydanie pierwsze w tej edycji
ISBN 978-83-66863-21-7
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 75 e-mail:[email protected]
www.marginesy.com.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Nie jest to książka o lekarzach.

Jeśli występują w niej – to nie w rolach głównych.

Nie jest to również książka o medycynie.

Jeśli odgrywa ona tu jakąś rolę – to stanowi jedynie tło i kulisy.

Bohaterami tej książki są ludzie – tacy jak Ty i ja.

„W roku 1968 tak zwana ludzkość zdobyła nie tylko Księżyc, ale przez Louisa Washkansky’ego i Philipa Blaiberga odkryła również «pacjentów». Ponieważ takie wydarzenia obchodzi się w Stanach Zjednoczonych uroczyście, w kolorowych cylindrach, z wielkimi nagłówkami w prasie i innym sposobnym hałasem, zrobiono z pierwszych odkrytych «pacjentów» coś w rodzaju bohaterów cyrkowych. Towarzyszące temu widowisko było niesmaczne. Ale bądź co bądź dokonano odkrycia, że historię medycyny tworzą nie tylko opromienieni sławą bohaterscy lekarze, odważni, szlachetni chirurdzy, sławni odkrywcy nowych pigułek oraz różnego rodzaju wybawcy ludzkości, ale że udział w tym biorą ludzie zwani «pacjentami» i że bez ich – świadomego lub nieświadomego – udziału nie powstałoby to, co bardziej lub mniej zasadnie nazywamy «postępem w medycynie»”.

LEONHARD THOMPSON, 1969

„Po tym laboratoryjnym przygotowaniu zdecydowaliśmy się przeprowadzić po raz pierwszy próbę operacji na człowieku ze zwapniałymi naczyniami wieńcowymi. Znaczne trudności nastręczało znalezienie odpowiedniego przypadku i uzyskanie zgody pacjenta na przeprowadzenie na jego sercu operacji, jakiej jeszcze nigdy przedtem nie wykonano na człowieku. Zgoda wymagała od chorego pewnego rodzaju heroizmu, toteż chciałbym wymienić tu jego nazwisko. Był nim Jospeh Krehmar z Chardon w Ohio. Wierzę, że wniósł on swój przyczynek do chirurgii”.

PROFESOR CLAUDE S. BECK, CLEVELAND„ANNALS OF SURGERY”, 1935

„Ogarnęło nas zwątpienie... Przypominam sobie, że zakomunikowałem mojemu zespołowi, iż stoimy przed wyborem jednej z dwóch możliwości: albo będziemy dalej pracować, albo rezygnujemy... Jednakże rozstrzygająca zachęta do dalszego rozwoju chirurgii zastawki dwudzielnej serca przyszła nie od lekarzy, ale od pacjentów, których rozpaczliwe pragnienie uzyskania pomocy nie pozwoliło nam na przerwanie pracy”.

SIR RUSSELL BROCK, LONDYN,SYMPOZJUM W HENRY FORD HOSPITAL,DETROIT 1958

„Wszystko to nie wymaga odwagi chirurga. Moim zdaniem chodzi tylko o rozsądne, ludzkie postępowanie. Odwagę przede wszystkim wykazuje pacjent. Nie każdy pogodzi się z myślą o noszeniu w sobie cudzego serca”.

DR DENTON A. COOLEY,HOUSTON „LIFE-MAGAZINE”, 1968

SUKCES NA MIARĘ ŻYCIA

Jürgen Thorwald, wybitny niemiecki pisarz, dziennikarz i historyk, ukazuje rozwój medycyny na przestrzeni dziejów, walkę lekarzy i naukowców z ciemnotą i zacofaniem, ustępowanie starego przed nowym, wreszcie narodziny medycyny, którą dziś znamy – nowoczesnej, przyjaznej pacjentom (przynajmniej teoretycznie), o wielkich, choć niestety nadal ograniczonych możliwościach diagnostycznych i terapeutycznych. Pacjenci to opowieść o powstaniu i rozwoju jednego z najtrudniejszych, a zarazem najbardziej fascynujących działów medycyny – transplantologii.

Thorwald jest znany przede wszystkim jako autor książek o lekarzach, którzy walczyli o każdy oddech pacjenta, o każde uderzenie serca, którzy często płacili wolnością, zdrowiem i życiem za próby wdrażania zasad aseptyki, ulżenia chorym w bólu czy też przedłużenia ich życia o choćby jeden dzień. Pacjenci to pozycja niezwykła w jego twórczości – prezentuje spojrzenie na historię medycyny z innej perspektywy. Wielki kronikarz dziejów medycyny tym razem oddaje głos chorym. Sylwetka lekarza – wcześniej pierwszoplanowa – pojawia się tutaj w tle dramatu, na ostatnim etapie relacji lekarz–pacjent.

Tytułowi pacjenci to ludzie wyjątkowi. Oni także są pionierami i nierzadko poświęcili życie w służbie rozwoju medycyny – kierowani nadzieją, często wobec bardzo złych rokowań, przyjmowali role królików doświadczalnych. Osoby opisywane przez Thorwalda to pierwsi spośród odważnych. To chorzy świadomi ryzyka, którzy dobrowolnie poddawali się pionierskim zabiegom, jakimi były transplantacje w czasach, kiedy lekarz miał do dyspozycji tak skromne narzędzia jak stetoskop, prosty elektrokardiogram, rentgen oraz analizę krwi.

To opowieść właśnie o nich. O pierwszych chorych, którzy się nie poddali, słysząc diagnozę burzącą ich dotychczasowy świat, skazującą na powolną śmierć. Oni oraz ich rodziny szukali promyka nadziei, chwytali się każdej możliwości, bo czasem zjawiał się lekarz gotowy zaryzykować reputację, położyć na szali możliwość porażki, pokonać ograniczenia techniczne, aby odnieść sukces. Sukces, którego miarą było ludzkie życie.

Pierwsza myśl jest zawsze szalona, druga wydaje się jedynie śmiała. W opowieści Thorwalda jest to myśl wręcz obrazoburcza i – wydawałoby się – nierealna. Czy można niezdrowy, „nieczynny” narząd zastąpić innym, zdrowym? Wymienić na organ pochodzący od zmarłego człowieka?

Od pierwszych stron książki chwyta za serce historia „błękitnych dzieci”: Marvina, Eileen czy Barbary, u których po urodzeniu ujawniła się nieuleczalna wada serca. Są tutaj opowieści o Sofii, Mariusie i Georges’u – pacjentach z nieuleczalnymi w tamtych czasach schorzeniami nerek, a także losy Johna, Boyda i Louisa – chorych, u których po raz pierwszy dokonano przeszczepu chorego narządu. Każda z tych historii jest niezwykła i każda na swój sposób przyczyniła się do rozwoju transplantologii. Opisy przebiegu diagnostyki i leczenia zderzają się z opisami uczuć i myśli osób poddawanych eksperymentalnym terapiom.

Szczególnie wzrusza ukazanie procesu diagnostycznego i terapeutycznego z perspektywy dziecka. Mały pacjent przedstawiany jest zazwyczaj jako ofiara choroby, dziecko zmagające się z życiem pośród ograniczeń i nieustającego cierpienia. Tymczasem wola życia jest u dzieci niezwykła, podobnie jak ich odwaga – to także pokazano w tej książce.

Dzięki przedstawionym opowieściom czytelnicy mogą poczuć niepewność, strach i ból, ale też celebrować radość po udanym zabiegu i powrót do normalnego życia. Mogą towarzyszyć chorym, kiedy pionierski zabieg nie spełnia oczekiwań, nadzieja gaśnie, a pacjenci odchodzą.

Dzisiaj chirurg, który przeszczepia zastawkę, serce czy nerkę, nie jest już pionierem – jest fachowcem. Ale bez odważnych chorych, gotowych ponieść ogromne ryzyko, nie byłoby lekarza, który kiedyś podjął się owego ryzyka po raz pierwszy. Wielką historię medycyny piszą także pacjenci, również ci najmniejsi – swoim poświęceniem, bólem i nierzadko własnym życiem. Thorwald oddaje im cześć. A my o nich pamiętajmy.

AŁBENA GRABOWSKA

NAPRAWIENI

1.

MARVIN MASONEILEEN SAXONBARBARA ROSENTHAL

Doktor Josef L. w kwietniu 1968:

„W listopadzie 1944 i w lutym 1945 roku amerykański chirurg Alfred Blalock operował w Baltimore po raz pierwszy troje dzieci, nazywanych w języku medycznym „błękitnymi dziećmi”. Cierpiały one na wrodzoną wadę serca, zwaną w języku naukowym tetralogią Fallota. Rokrocznie tysiące takich dzieci beznadziejnie marniało na oczach rodziców i lekarzy i w końcu umierało. Pierwsze wiadomości o operacjach Blalocka stały się największą sensacją medyczną naszego stulecia. W następnych latach tysiące matek i ojców przylatywało ze swoimi chorymi na serce dziećmi do Baltimore, aby tu szukać wyleczenia. Metoda operacyjna Blalocka została uznana przez lekarzy całego świata i jest nadal stosowana. Obecnie operacja «blue baby» stała się pojęciem, symbolem przekroczenia przez medycynę nowego progu”.

MARVIN

Gdy Marvin Mason przyszedł na świat 15 lipca 1938 roku w starym szpitalu św. Jana w Brooklynie, sprawiał wrażenie zdrowego dziecka. Ważył prawie trzy kilo, urodził się ani za wcześnie, ani za późno, miał ciemne włosy jak ojciec, piękne oczy jak matka i krzyczał głośno, jak powinien. Jego ojciec, Lewis M. Mason, utracił właśnie pracę w jednym z urzędów pocztowych w Nowym Jorku i przemierzał dzień w dzień, jak tysiące innych ofiar wielkiego kryzysu gospodarczego, ulice Nowego Jorku w poszukiwaniu kolejnego zajęcia. Nie wiedział, z czego opłaci komorne, lekarza i szpital. Chociaż niskiego wzrostu i delikatnej budowy, był jednak młody, wytrwały, zdrowy i głęboko przeświadczony, że wszystko będzie dobrze.

Wiadomość, że został ojcem i że przybyła mu jeszcze jedna gęba do żywienia, bynajmniej go nie zaniepokoiła. Chciał mieć syna. Wsiadł do najbliższego autobusu jadącego w kierunku szpitala św. Jana, tam objął i ucałował Ruth, swoją młodą żonę, którą dopiero przed rokiem poznał w Atlancie i poślubił. Z zadowoleniem patrzył na swojego syna. Równie szczęśliwy, sprowadził Ruth i Marvina w półtora tygodnia później do mieszkania w starym ponurym domu w Brooklynie.

Lewis M. Mason był szczególnie kochającym ojcem, który nigdy nie wyszedł z domu bez pożegnania się z Marvinem i nigdy po powrocie nie zaniedbał przywitania syna w łóżeczku. Był pewien, że Marvin wyrośnie na niezwykłego chłopca. Ale pewnego wieczoru, gdy wrócił do domu, Ruth zawiadomiła go, że w czasie kąpieli wystąpiła nagle u dziecka sinica warg i palców. Myślał, że Ruth popełniła jakiś błąd. Niestety przekonał się, że nie był to błąd Ruth, ponieważ wargi, rączki i nóżki Marvina siniały nawet wówczas, gdy sam go kąpał lub karmił. Początkowo łudzili się oboje, że stan ten wywołuje wilgotne, upalne powietrze lata, stojące nieruchomo na ulicach Nowego Jorku. Potem zdjął ich lęk i postanowili udać się z dzieckiem do lekarza. Ruth zwróciła się do swojego wuja mieszkającego w Nowym Jorku, który miał przyjaciela pediatrę. Mogli się więc spodziewać, że nie będzie dla nich zbyt drogi. W sierpniu zanieśli dziecko do jego gabinetu, nie przeczuwając nic złego. Mimo to pełni niepokoju przyglądali się badaniu Marvina przez lekarza. Ten odłożył wreszcie stetoskop i powiedział:

– Możecie zawinąć już dziecko... – Potem dodał: – Bardzo mi przykro, ale chłopiec ma wrodzoną wadę serca... Powinniście być przygotowani na to, że pożyje niedługo, być może jeszcze pół roku.

Lewis i Ruth Masonowie odruchowo stanęli przy Marvinie, jakby chcieli go ochronić przed kimś, kto chce go im zabrać. Lewis powiedział:

– To niemożliwe. Nikt w naszej rodzinie nie ma słabego serca. Niech pan jeszcze raz zbada chłopca. Niech go pan jeszcze raz zobaczy...

Jednakże lekarz potrząsnął głową.

– Nic innego nie stwierdzę – oświadczył – i nic więcej dla niego zrobić nie mogę. Nikt dla niego nie może nic zrobić. To zrządzenie losu, z którym trzeba się pogodzić...

– Niechże go pan jeszcze raz zbada – poprosił Lewis, a brzmiało to jak ostatnia propozycja zawarcia pokoju. Nawet w czasach kryzysu gospodarczego i pogoni za pracą był człowiekiem, który wierzył, że nie istnieje na świecie nic takiego, przed czym nie można by się obronić, a nawet czego nie można by zmienić. Gdy lekarz przecząco kręcił głową, wstrząs, jakiego doznał na myśl, że Marvin jest śmiertelnie chory, przeobraził się w prawdziwą wrogość do człowieka, który pozwala dziecku umrzeć bez żadnej próby ratunku. Wziął chłopca na ręce i wybiegł razem z Ruth.

Uspokoili się dopiero po powrocie do domu. Zastanawiali się, czy nie zwrócić się do innego lekarza. Ale gdzieś w głębi duszy czuli oboje lęk, że inny lekarz potwierdzi to, co niedawno usłyszeli. Postanowili po prostu zignorować diagnozę i pielęgnować Marvina tak troskliwie, jak tylko dziecko może być pielęgnowane. Lewis, znalazłszy pracę, kupił w najbliższej aptece najlepszy i najnowszy środek wzmacniający dla dzieci. Codziennie oczekiwali, że Marvin przybierze na wadze, i wreszcie w grudniu jego mała, ciemna główka z wielkimi, zalęknionymi oczami po raz pierwszy nie przechylała się już na boki, ale trzymała prosto, bez podpierania przez Ruth. Było to wielkie święto dla nich obojga.

Gdy jednak zaczęła się burzliwa, mroźna i wilgotna zima nowojorska 1938–1939, całe ciało Marvina posiniało. Sinica nie znikała nawet wtedy, gdy leżał spokojnie w łóżeczku. Jeśli płakał lub krzyczał, zabarwienie skóry stawało się ciemnoniebieskie. W tym czasie Lewis dowiedział się, że ojciec Ruth przez całe życie cierpiał na jakiś „szmer serca”. Dwoje z czworga rodzeństwa Ruth, brat i siostra, urodziło się z sercami nie po lewej stronie klatki piersiowej, lecz po prawej. Ale nie czuli się nigdy chorzy, a ich ciała nigdy w życiu nie zabarwiły się na niebiesko.

Marvin musiał więc cierpieć na inną chorobę. Wiosną Lewis znalazł w jakiejś gazecie artykuł pod tytułem Błękitne dzieci. Artykuł omawiał bardzo skomplikowaną chorobę, którą niełatwo było zrozumieć. Jego autor zadał sobie najpierw wiele trudu, aby wyjaśnić, jak w ogóle funkcjonuje serce ludzkie, a więc także dziecięce. Przedstawił je jako umieszczoną w klatce piersiowej, starannie skonstruowaną pompę, która tłoczy krew przez cały układ „kanałów”. „Kanały”, rozchodzące się od serca po całym ciele, nazywają się tętnicami, a naczynia zbierające krew z całego ciała i odprowadzające ją do serca – żyłami. Krew, przepływając przez tętnice, dostarcza tlen do wszystkich części ciała i wszystkich komórek, od mózgu począwszy aż po palce u nóg. Jest to niezbędne, aby utrzymać organizm przy życiu. Równocześnie krew zabiera z komórek dwutlenek węgla. Można by powiedzieć, że krew wymienia go na tlen. Krew bogata w tlen jest jasnoczerwona, gdy natomiast nie zawiera tlenu i wraca do serca obładowana dwutlenkiem węgla, staje się purpurowa lub nawet ciemnoniebieska. Autor pisał dalej, że serce tłoczy krew nie tylko przez ciało, ale również, powracającą do serca, przez płuca, gdzie oddaje ona dwutlenek węgla i zaopatruje się w świeży tlen, który zabiera znowu w dalszą drogę do ustroju. W czasie wdechu płuca wciągają tlen wraz z powietrzem i oddają go następnie krwi, a przy wydechu usuwają dwutlenek węgla na zewnątrz.

Przy odrobinie uwagi można było ten system zupełnie dobrze zrozumieć. Również to, co artykuł mówił o samym sercu, było przekonywające. Wyjaśniał on, że serce ma dwie komory i dwa przedsionki. Autor zaczął od pierwszego z nich, znajdującego się na prawo u góry. Do niego wchodzą dwie grube żyły, doprowadzające z całego ciała niebieską, zawierającą dwutlenek węgla krew. Z prawego przedsionka krew przepływa do prawej komory przez zastawkę składającą się z trzech płatków, która dlatego nosi trudną do wymówienia nazwę tricuspidalis (zastawka trójdzielna). Ściany komory zbudowane są z mięśni, które kurcząc się, wyciskają krew. W ten sposób prawa komora tłoczy krew przez drugą zastawkę, której nazwę – zastawka tętnicy płucnej – czyta się już bez trudności, do tętnicy prowadzącej do płuc. W ten sposób niebieska krew dociera do płuc i wypływa z nich na nowo jasnoczerwona, zaopatrzona w tlen. Następnie przez dwie żyły zwane płucnymi ponownie dociera do serca. Żyły te uchodzą do lewego przedsionka, a z niego przez trzecią już zastawkę, zwaną dwudzielną (mitralną), krew dostaje się do lewej komory. Komora ta ma ściany najsilniej umięśnione, ponieważ jej zadaniem jest tłoczenie krwi do całego organizmu. Przy tym tłoczy ona tę krew przez czwartą zastawkę, zwaną aortalną, do najgrubszej tętnicy ciała – tętnicy głównej (aorty). Od niej odchodzi wiele tętnic głównych i bocznych do poszczególnych części organizmu.

Autor artykułu znał nieco ten temat, ale zaplątał się, gdy usiłował wyjaśnić, w czym tkwi istota choroby „błękitnych dzieci”. Musiał więc opisać pewną liczbę zaburzeń rozwojowych, w których serce „błękitnego dziecka” jest już od urodzenia obarczone wadą. Jedna z tych wad polega na większych lub mniejszych ubytkach w przegrodzie rozdzielającej obie komory. Jeśli wierzyć autorowi artykułu, to nikt nie wie, dlaczego te ubytki występują tylko u niektórych dzieci. W każdym razie krew niebieska, uboga w tlen, przepływa przez te otwory z prawej komory serca do lewej, która powinna zawierać właściwie tylko krew czerwoną, nasyconą tlenem otrzymanym z płuc. Czerwona i niebieska krew mieszają się i zamiast krwi utlenionej serce „błękitnego dziecka” tłoczy krew mieszaną. Organizm takiego dziecka nigdy nie otrzymuje krwi zawierającej tyle tlenu, ile go potrzebuje. Druga wada polega na tym, że zastawka serca, przez którą prawa komora tłoczy ubogą w tlen niebieską krew do tętnicy płucnej i dalej do płuc, jest za wąska. Wskutek tego do płuc dociera za mało krwi. Lewa komora tłoczy więc nie tylko krew zmieszaną i niewystarczająco nasyconą tlenem. Otrzymuje ona zarazem z płuc zbyt mało krwi czerwonej.

Artykuł podawał dalej, że istnieje jeszcze wiele innych wad i że lekarze dopiero zaczęli badania nad wszystkimi postaciami choroby „błękitnych dzieci”. Opis tych dwóch najważniejszych postaci wystarczył jednak Lewisowi do wyrobienia sobie poglądu na to, czego brakowało Marvinowi: krew Marvina otrzymywała za mało tlenu, a to wyjaśniało, dlaczego nie był tak różowy jak inne dzieci. Artykuł kończył się stwierdzeniem, że wiele „błękitnych dzieci” umiera już kilka miesięcy po urodzeniu. Niektóre żyją dłużej, ale gdy podrastają, każdy wysiłek męczy je i zabarwia na niebiesko wargi, ręce i stopy, a nawet całe ciało. Wszystkie umierają ostatecznie na niewydolność serca lub wskutek jego infekcji. Tylko nieliczne dzieci osiągają wiek piętnastu, najwyżej dwudziestu lat, a szczególnie tragiczne jest to, że wśród nich jest tak wiele dzieci pięknych i mądrych.

Ściśle biorąc, było to ponure sprawozdanie bez widoków i nadziei. Jednakże umysł Lewisa Masona nie dopuszczał do siebie całej tej beznadziejnej, okropnej perspektywy. Dla twardego, upartego człowieka, jakim był, artykuł zawierał raczej nadzieję. Jeżeli „błękitne dzieci” mogą dożywać piętnastu czy nawet dwudziestu lat, to dlaczego Marvin nie mógłby należeć do tych żyjących tak długo? A do tego czasu lekarze mogą przecież znaleźć jakiś sposób usunięcia wady. Lewis przeniósł swoją wiarę na Ruth. Gdy spoglądali w duże ciemne oczy w zbyt małej twarzyczce Marvina, zgadzali się oboje, że i on był ładnym i mądrym dzieckiem, i że należy uczynić wszystko, aby go dalej ochraniać i pielęgnować, a poza tym zważać, by nie uszła ich uwagi żadna wiadomość, która pewnego dnia mogłaby przynieść Marvinowi jakiś nowy lek lub inną możliwość ratunku.

W marcu 1939 roku, gdy Marvin ważył prawie dziesięć kilo i powoli nauczył się prosto siedzieć, Ruth otrzymała list od swojej matki z Baltimore, która doniosła jej, że w Harriet Lane Home for Children na Uniwersytecie im. Johnsa Hopkinsa pracuje lekarka o nazwisku Taussig. Zdaniem matki, doktor Taussig zna się lepiej na „błękitnych dzieciach” niż wszyscy inni lekarze w całej Ameryce. Lewis i Ruth nie zastanawiali się długo. Ponieważ Lewis znalazł właśnie pracę w Nowym Jorku i nie chciał jej utracić, Ruth zawinęła chłopca w ciepłą kołderkę i wsiadła z nim do autobusu pośpiesznego, który jechał do odległego o trzysta kilometrów Baltimore w stanie Maryland.

Ze wspomnień ówczesnej pielęgniarki w Harriet Lane Home for Children w Baltimore:

„Był koniec marca lub początek kwietnia 1939 roku, gdy zobaczyłam po raz pierwszy w poliklinice Marvina Masona i jego matkę. Nikt wówczas nie wiedział, jaką rolę odegra Marvin kilka lat później. Mimo to zapamiętałam go, ponieważ miał takie śliczne ciemne oczy, a jego matka sprawiała wrażenie, że dla syna przejdzie nawet przez piekło [...].

Może wiecie, że Harriet Lane Home nie było przytułkiem, ale kliniką dziecięcą Johns Hopkins Medical School, mającą 113 łóżek i poliklinikę, do której już wtedy codziennie przychodziły z dziećmi na badania niezliczone rzesze rodziców – nawet sześćdziesiąt tysięcy rocznie. Budynek kliniki był stary, zbudowany w roku 1912. Naszą poliklinikę, pracującą od wczesnego ranka do późnego wieczora, a nawet do północy, nazywaliśmy «kopalnią» lub «morą wężową». Ciężki kryzys gospodarczy jeszcze nie minął. Matki i ojcowie, którzy przyprowadzali swoje dzieci, tłoczyli się rano na krzesłach i ławkach w poczekalni i tkwili tam niekiedy cały dzień, aż nadeszła ich kolej. Wiele osób nie mogło zapłacić za leczenie więcej niż trzydzieści centów, inni nie płacili w ogóle nic, a wszyscy wiedzieli, że nie pozostało im nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość. Mniej więcej od roku 1937 mówiło się wokoło, że doktor Helen Taussig, która w roku 1930 objęła klinikę kardiologiczną, interesuje się szczególnie dziećmi z wrodzonymi wadami serca. Miała wtedy około trzydziestu dziewięciu lat, była niezamężna. Niektórzy koledzy uważali ją za sufrażystkę i zimną, świadomą celu przedstawicielkę Nowej Anglii. Ojciec jej był profesorem ekonomii na Uniwersytecie Harvarda, a ona studiowała medycynę w owym czasie, gdy Harvard nie dopuszczał do studiów kobiet. Anatomii uczyła się na niechętnie odnoszącym się do kobiet uniwersytecie w Bostonie. Doktor Begg, anatom, rzucił jej tam pewnego razu serce bydlęce, mówiąc, że nie zaszkodziłoby, gdyby się tym sercem dokładnie zajęła. Tak się zaczęła jej kariera specjalistki chorób serca. Zjawiła się u nas, w Johns Hopkins Medical School, ponieważ tutaj pozwalano na pracę kobietom. Zajmowała się tylko pediatrią, gdyż z interną coś jej nie wyszło, i początkowo nie interesowała się w ogóle wrodzonymi wadami serca. Tak się przynajmniej wydawało. Ale gdy już wyznaczyła sobie jakiś cel, nie odstępowała od niego, tak jak na przekór Harvardowi została lekarką.

W porównaniu z dniem dzisiejszym o chorobach serca wiedziano wtedy bardzo niewiele. Oprócz słuchawek, aparatu rentgenowskiego i dość jeszcze prymitywnego elektrokardiografu na oddziale kardiologicznym nie było nic więcej do prowadzenia badań naukowych. Mimo to doktor Taussig od roku 1934 natrafiała stale przy badaniu wielu dzieci na takie same objawy chorobowe. Do tych, które wzbudziły jej szczególne zainteresowanie, należały przypadki «błękitnych dzieci». Wprawdzie jakiś Francuz, chyba Fallot, opisał już tę chorobę, ale mimo wszystko niewiele o niej wiedziano. Około 1938 roku zaczęło przybywać coraz więcej «błękitnych dzieci» i w klinice kardiologicznej witano każde z nich jako nowy obiekt studiów, na którym można się było nauczyć czegoś nowego.

Sądzę, że doktor Taussig już wtedy miała jakieś wyobrażenie o tym, jak można by pomóc tym biedactwom. Jasne było, że lekami nie da się wiele osiągnąć i te wady serca należy w jakiś sposób «naprawiać». Gdyby jednak wtedy ktoś przewidywał, że za dwadzieścia lat będzie się operować żywe serca i wykonywać operacje na otwartym sercu, nazwano by go niebezpiecznym wariatem. Sama doktor Taussig nie miała także nadmiaru wyobraźni, aby ulec takim snom. Jednakże obserwując niektóre «błękitne dzieci», dokonała ciekawego spostrzeżenia. Wiecie zapewne, że oprócz tak zwanej choroby «błękitnych dzieci» istnieje pewna liczba innych wad serca. Jedną z nich określano mianem «przetrwały (drożny) przewód tętniczy Botalla» – ductus arteriosus apertus lubductus arteriosus Botalli apertus. Ductus jest to małe naczynie łączące tętnicę płucną z tętnicą główną, występujące tylko u noworodków, którego światło ulega samoistnie zamknięciu do końca drugiego miesiąca życia, ponieważ staje się już nieużyteczne. Jak wiadomo, matka zaopatruje swoje dziecko przed porodem bezpośrednio w krew zawierającą tlen. Dziecko zaczyna oddychać płucami dopiero po porodzie. Dlatego w łonie matki jego płuca nie są jeszcze zaopatrzone w krew. Zadaniem ductus arteriosus jest więc zapobieganie powstaniu ukrwotocznienia płuc, a następuje to przez skierowanie krwi z tętnicy płucnej, zanim osiągnie ona płuca, bezpośrednio przez tętnicę główną do organizmu. Zdarza się, że u niektórych dzieci ductus się nie zamknie, jak przewiduje natura, pozostaje otwarty. Coś takiego zdarza się niekiedy także u «błękitnych dzieci» – by tak rzec – jako dodatek do wady serca, którą i tak już mają. W takim razie należałoby przypuszczać, że stan tych dzieci jeszcze się pogorszy. Doświadczenie wykazuje jednak, że jest przeciwnie. Dzieciom tym powodzi się lepiej niż innym, a pani Taussig poznała również przyczynę tej paradoksalnej sytuacji.

Przez otwarte połączenie część ubogiej w tlen krwi mieszanej, którą lewa komora serca sinicznych dzieci tłoczy do tętnicy głównej, przepływa mianowicie z powrotem do płuc i tam uzyskuje jeszcze raz szansę pobrania tlenu. Ten końcowy wniosek doktor Taussig był nieco uproszczony. Przyjęła ona, że «błękitnym dzieciom» można by w znacznym stopniu pomóc, wytwarzając sztuczne połączenie między ich tętnicą główną a tętnicą płucną. Oczywiście nie miała jeszcze wtedy pojęcia, jak należało wykonać takie połączenie lub jaki chirurg byłby gotów zaryzykować taką przygodę. Wszystko to było snem przyszłości, toteż doktor Taussig, jej asystenci i studenci poprzestawali na obserwacji jak największej liczby dzieci sinicznych i rejestrowaniu uzyskanych wyników badań.

Matki, które przychodziły do nas ze swoimi dziećmi, nawet się nie domyślały, że nie mogą liczyć u nas na wyleczenie i że ich dzieci stanowią dopiero przedmiot studiów do ewentualnych przyszłych rozwiązań. Gdy Ruth Mason przyszła po raz pierwszy do kliniki, również się spodziewała, że pani doktor Taussig pomoże jej synkowi”.

25 marca Ruth Mason wniosła Marvina po sześciu stopniach do niezbyt przyjemnego pięciopiętrowego budynku Harriet Lane. Skierowano ją do dużego pokoju o gołych ścianach, z łóżkami i stołami do badań, pooddzielanymi od siebie zasłonami. Stały tam także krzesła i ławki, na których rodzice oczekiwali ze swoimi dziećmi, aż siostra zza pulpitu wezwie ich na badania.

Ruth mogła za badania zapłacić co najwyżej półtora dolara, nie mogła zatem wiele się spodziewać i wypadało jej jedynie cierpliwie czekać. Wśród krzyku innych dzieci rozebrała Marvina do badania i owinęła w kołderkę, aby się nie przeziębił. Czekała godzinę za godziną, aż wreszcie wywołano jej nazwisko. Zaniosła dziecko za jedną z zasłon, ale nie stanęła przed panią Taussig, o której doniosła jej matka, lecz przed młodym lekarzem. Ten osłuchał Marvina, a po nim inni młodzi lekarze i studenci przystawiali stetoskopy do jego piersi, aż zaczął ze strachu krzyczeć, siniejąc coraz bardziej. Ale to przeraziło tylko Ruth, a nie lekarzy. Potrzebowali bowiem tego niebieskiego zabarwienia, aby wyciągnąć wnioski. Ostatecznie powiedziano jej, aby przyszła ponownie któregoś dnia w kwietniu. O tym, co ci młodzi ludzie stwierdzili i czy będą mogli pomóc Marvinowi, nie dowiedziała się jednak.

Odtąd droga z Garrison Road 3314, gdzie mieszkała siostra Ruth z dziećmi i jej matka, do kamiennego bloku Johns Hopkins Hospital stała się odyseją nadziei, oczekiwania i rozczarowań. Trwało to do 24 kwietnia, kiedy ponownie wezwano Ruth i jedna z sióstr powiedziała jej, że doktor Taussig sama zbada Marvina. Ruth wpadła w podniecenie, gdyż oczekiwała, że otrzyma wreszcie odpowiedź na dręczące ją pytanie, czy istnieje ratunek dla dziecka.

Doktor Helen Taussig była kobietą szczupłą, o wysportowanej sylwetce. Włosy miała uczesane w przedziałek i okulary bez oprawy. Na Ruth Mason sprawiła wrażenie osoby starszej. Lekarka ta jednak umiała postępować z dziećmi, rozumiała również, że matki boją się o nie i nie chcą w czasie badania pozostawiać same. Pozwolono więc Ruth trzymać i pocieszać syna, gdy krzyczał i rzęził, a ona nabrała zaufania i była pewna, że znalazła miejsce, w którym coś się dla Marvina uczyni.

Ale nieco później wszelka nadzieja została rozwiana.

Ruth Mason wspomina:

„Powiedziała mi, że powinnam postarać się jak najszybciej o drugie dziecko. A co przez to rozumiała, stało się dla mnie natychmiast jasne. Po prostu nie spodziewała się, że Marvin będzie żył jeszcze choćby rok, i myślała, iż jego śmierci nie odczulibyśmy tak ciężko, gdybyśmy mieli jeszcze jedno dziecko [...]. Wysłuchałam tylko połowy z tego, co mówiła [...]. Powiedziała też, że uważa za słuszne, abym Marvina przynosiła co cztery tygodnie do Harriet Lane. Chciała go w dalszym ciągu obserwować [...]. Dopiero gdy byłam na dworze, pomyślałam, że pierwszy lekarz przepowiadał Marvinowi tylko sześć miesięcy życia, a doktor Taussig, chociaż już dawno minęło sześć miesięcy, dawała mu jeszcze rok. Było więc oczywiste, że oni wszyscy nic pewnego nie wiedzą [...]. My po prostu nie pozwolimy Marvinowi umrzeć. Gdy się jest młodym, jak my wówczas, barki są jeszcze szerokie i mogą wiele unieść”.

Po kilku tygodniach przybył do Baltimore również Lewis, gdyż znów utracił pracę w Nowym Jorku. Oczekiwali więc wspólnie w Harriet Lane, bali się bowiem, że przeoczą jakąś szansę.

Lewis M. Mason wspomina:

„Nie ma nic straszniejszego od wiecznego oczekiwania... Pewnego razu zatrzymano Marvina w szpitalu na kilka dni dla obserwacji i Ruth chodziła tam codziennie z butelkami mleka. Zawsze czekała wiele godzin i nigdy nie była pewna, czy nie wykryto czegoś nowego. Pewnego dnia, gdy oboje znowu przesiedzieliśmy całe godziny, czułem, że dłużej tego nie zniosę. Kilku asystentów stało wokół pulpitu i dowcipkowało z siostrami, podczas gdy nam kazano czekać. Powiedziałem do Ruth: «Ubierz dziecko, idziemy!». Jedna z sióstr pobiegła za nami, a parę dni później odwiedził nas ktoś w domu i powiedział, że oni życzą sobie, abyśmy znowu przyszli. Poszliśmy więc jeszcze raz, i tak było lepiej”.

Gdy nadeszła jesień 1939 roku, stracili ostatnią nadzieję, że w Harriet Lane będą mogli coś jeszcze zrobić dla Marvina. Chłopiec nieco urósł, ale gdy próbował raczkować lub wyprostować się, natychmiast brakowało mu powietrza. Lewis Mason znalazł pracę w jakimś urzędzie marynarki w Nowym Jorku, gdzie nagle otworzyły się możliwości zatrudnienia. Zapowiadała się wojna. Masonowie zdecydowali się więc wrócić do Nowego Jorku. W miesiącach zimowych czuwali na zmianę, ażeby Marvin się nie odkrył i nie przeziębił, czego jego serce mogło nie wytrzymać. Pewnego razu musieli jednak wezwać lekarza, który powiedział im, że w Nowym Jorku Marvin z pewnością będzie musiał umrzeć. Naturalnie mogliby go jeszcze przez pewien czas utrzymać przy życiu, gdyby zdecydowali się przenieść do słonecznej Kalifornii. Nie zastanawiali się długo. Lewis Mason porzucił pracę i wykupił bilet na autobus Greyhound, którym mógł się najtańszym kosztem dostać na zachód. Po wielu dniach i nocach przybył do Long Beach, koło Los Angeles, i natychmiast rozpoczął poszukiwania nowej pracy. Ruth spakowała swój dobytek i wszystko, czego potrzebowała dla dziecka w czasie podróży. Matka jej lękała się, czy aby Marvin wytrzyma tak długą podróż, ale Ruth opanowana była tylko jedną myślą – że słońce mu pomoże, toteż nic już nie mogło jej powstrzymać.

Ruth Mason wspomina:

„W Kalifornii znaleźliśmy krewnych. Gdy po raz pierwszy zobaczyli Marvina, powiedzieli, że powinniśmy go oddać do żłobka. Tam moglibyśmy go widywać raz w tygodniu i nie mielibyśmy z nim tyle kłopotu. Przekonywali nas tak długo, aż odwiedziliśmy wreszcie żłobek dla chorych dzieci. Ale ujrzawszy, jak tam jest, natychmiast zrezygnowaliśmy i przysięgliśmy sobie, że nie pozostawimy tam Marvina nawet na jeden dzień. Nikt prócz nas nie wiedział, jakim cudownym był chłopcem. Naturalnie coraz częściej siniał i bardzo powoli uczył się chodzić. Był jednak dzielny i próbował zawsze od nowa. Ale gdy przeszedł parę kroków, był tak strasznie wyczerpany, że kucał na podłodze i z trudem chwytał powietrze. Był jednak mądry i mówił pięknym głosem. Lewis i ja nie spaliśmy nigdy o tej samej porze, jedno z nas zawsze czuwało, na wypadek gdyby coś się zdarzyło Marvinowi. Kazałam zrobić mały czerwony wózek, w którym mógł siedzieć. Ciągnęłam go za sobą, dokądkolwiek szłam. Gdy siedział w wózku, nikt nie spostrzegał, że nie jest normalnym dzieckiem. Widziano tylko jego ciemne włosy, ogromne oczy, ładną buzię, a zapominano o sinych wargach. Tak więc przeżył z nami nie tylko jeszcze jeden rok, jak to powiedziała doktor Taussig, ale lata 1941, 1942, 1943 i 1944 – wszystkie w Kalifornii.

Około 17 września lub października roku 1944 Lewis został powołany do wojska. Wysłano go do Camp Roberts i nie mogliśmy być razem z nim. Postanowiliśmy więc, że pojadę z Marvinem do Baltimore, do domu na Garrison Road, gdzie mieszkała moja matka, abym nie była sama z dzieckiem. Przybyliśmy do Baltimore późną jesienią i oczywiście nie miałam pojęcia, co się tymczasem wydarzyło w Harriet Lane Home i w Johns Hopkins Hospital”.

Notatki jednego z ówczesnych lekarzy asystentów Johns Hopkins Hospital:

„Wydaje mi się, że rozstrzygający moment przypadł na koniec listopada 1942 roku. Szef oddziału chirurgicznego, doktor Alfred Blalock, był wtedy jeszcze stosunkowo mało znany. Gdy sprowadzono go w roku 1941 do Baltimore, niektórzy sprzeciwiali się powołaniu go na to stanowisko, nie wydawał się im bowiem odpowiednim kandydatem wobec wielkich tradycji medycznych Johns Hopkins. Był to nierzucający się w oczy, niskiego wzrostu, szczupły czterdziestodwuletni mężczyzna, który miał już za sobą całą kolekcję chorób. Od czasu usunięcia lewej nerki cierpiał stale na krwawienia z pęcherza moczowego. Przebył gruźlicę płuc, a dopiero co, w roku 1938, usunięto mu pęcherzyk żółciowy wraz z całą masą kamieni. To potęgowało w niektórych ludziach z Hopkins wrażenie, że fizycznie nie nadaje się do objęcia tak ważnego stanowiska.

Pochodził ze stanu Georgia. Jego ojciec, chociaż nie był lekarzem, przeznaczył go do zawodu lekarskiego i w roku 1922 wysłał na Uniwersytet im. Johnsa Hopkinsa, gdyż sam tam był pacjentem i został wyleczony. W dalszej karierze Blalock nie miał zbyt wiele szczęścia w Baltimore. Przeniósł się na uniwersytet w Nashville i tam prowadził studia laboratoryjne nad wstrząsem operacyjnym. Któż by przypuszczał, że w kilka lat później bardziej rozsławi Johns Hopkins niż wielu jego poprzedników?

W listopadzie roku 1942 sprawa przedstawiała się już inaczej. Przeciwnicy nauczyli się, że należy go traktować poważnie, i to nie tylko dlatego, że jego leczenie wstrząsu operacyjnego za pomocą plazmy uratowało życie dziesiątkom tysięcy amerykańskich żołnierzy. Był on ponadto mimo swoich cielesnych ułomności opanowanym, czasem niecierpliwym lub szorstkim, ale zawsze znakomitym chirurgiem. W przypadkach kiedy natrafiał na trudności, pomagał mu Vivien Thomas, jak gdyby jego alter ego, którego zabrał ze sobą z Nashville. Obaj stanowili najniezwyklejszy tandem, jaki istniał kiedykolwiek w nowoczesnej chirurgii. Blalock odkrył młodego Viviena w szkole dla czarnoskórych w Nashville. Jakkolwiek Vivien nigdy nie studiował medycyny, to jednak był najgenialniejszym chirurgicznym eksperymentatorem, jakiego można sobie było wyobrazić. Dokonywał nie tylko większości doświadczeń na zwierzętach w laboratoriach Blalocka, ale także w sali operacyjnej był stale u jego boku. Blalock nie widział w tym nic dziwnego, gdy go pytał: «Czy tak będzie dobrze, Vivien?».

W Nashville Blalock zainteresował się przede wszystkim chirurgią klatki piersiowej, jak to wówczas nazywano. Gdy w roku 1938 rozeszła się wieść, że w Bostonie doktor Robert Edward Gross dokonał jako pierwszy udanego chirurgicznego zamknięcia niezarośniętego przewodu tętniczego u dziewczynki liczącej siedem i pół roku, Blalock także podjął się przeprowadzenia takiej operacji. W chwili przybycia do Baltimore należał do niewielkiej grupy chirurgów amerykańskich, którzy zabieg ten przeprowadzili wielokrotnie z pozytywnym skutkiem, pracując przy tym w bezpośredniej bliskości serca.

Pod koniec listopada roku 1942 dokonał on pierwszego zamknięcia niezarośniętego przewodu tętniczego w Johns Hopkins. W sali operacyjnej zgromadzili się prawie wszyscy, którzy coś znaczyli, a wśród nich także doktor Helen Taussig z Harriet Lane Home for Children. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, jak długo zajmowała się ona ideą stworzenia sztucznego połączenia między tętnicą główną a tętnicą płucną, aby swoim siniczym dzieciom dopomóc w uzyskaniu większej ilości tlenu. Nie wiedzieliśmy także, że nawiązała już kiedyś kontakt z doktorem Grossem z Bostonu. Powiedziała mu, że skoro zamknął ductus arteriosus, to prawdopodobnie mógłby także stworzyć sztuczny ductus arteriosus. Gross odrzucił jednak tę propozycję, ponieważ wytworzenie takiego połączenia wydawało mu się zbyt niebezpieczne – w każdym razie u małych dzieci, których naczynia krwionośne są niezmiernie słabe, cienkie i łatwo ulegają uszkodzeniu.

Teraz, gdy Blalock przed całym audytorium rewelacyjnie wykonał operację zamknięcia przewodu tętniczego, podeszła do niego Helen Taussig, jak to było w jej zwyczaju, i powiedziała: «Pracował pan znakomicie i dzień dzisiejszy jest wielkim dniem. Ale jeszcze większy byłby dzień, w którym pan, zamiast przerwania takiego przewodu, wszczepiłby taki sam jednemu z moich dzieci».

Na ogół Blalock reagował na takie inspiracje niezbyt przyjaźnie. Dysponował znacznym zasobem południowej uprzejmości, ale miał również diabelski temperament. W tym momencie wydawał się jednak zaskoczony, ale zaraz powiedział: «No tak, gdyby taki dzień nadszedł, wtedy to, co zrobiłem teraz, byłoby istotnie drobnostką».

Wydawało się, że na tym skończyła się cała sprawa. Ale były to tylko pozory. Blalock bowiem nie zapomniał krótkiej wymiany zdań z doktor Taussig. W czasie wielu doświadczeń, które przeprowadzał z Vivienem Thomasem przy studiach nad wstrząsem operacyjnym w Nashville, dokonywał również prób wytworzenia u zwierząt w sposób sztuczny nadciśnienia w krążeniu płucnym. W tym celu Vivien Thomas przecinał zwierzętom lewą lub prawą tętnicę podobojczykową i końce wszywał bądź do lewej, bądź do prawej gałęzi tętnicy płucnej.

Powinienem chyba bliżej wyjaśnić to postępowanie. Tętnica główna po opuszczeniu lewej komory serca zatacza duży łuk. Od tego łuku odchodzą liczne dalsze tętnice dostarczające krew do obszaru lewej ręki, głowy i prawej ręki. Mamy tu do czynienia – począwszy od strony prawej – najpierw z arteria innominata, czyli pniem ramienno-głowowym, który nieco wyżej dzieli się na dwie gałęzie. Jedna z tych gałęzi, zwana także prawą tętnicą podobojczykową (arteria subclavia), biegnie w kierunku prawego barku i prawej ręki. Druga gałąź, prawa arteria carotis, czyli tętnica szyjna, kieruje krew do głowy i mózgu. Następne odgałęzienie nosi nazwę lewej arteria carotis i zaopatruje również głowę w krew. Dalszą tętnicą jest lewa arteria subclavia (lewa tętnica podobojczykowa), zaopatrująca w krew okolicę lewej ręki.

Blalock i Thomas w swoich usiłowaniach tłoczenia zwiększonej ilości krwi do płuc i wytworzenia przez to nadciśnienia nigdy nie odważyli się dokonać bezpośredniego zespolenia między tętnicą główną i obu gałęziami tętnicy płucnej, dostarczającymi krew do lewego i prawego płuca. Tętnica główna i płucna leżą wprawdzie tuż obok siebie, ale myśl, aby otworzyć aortę, wydawała się zuchwała i niewykonalna. Spodziewali się, że osiągną taki sam skutek, gdy jedno z odgałęzień tętnicy głównej połączy się z tętnicą płucną. Gdy Vivien Thomas wykazał, że można na przykład przeciąć tętnicę podobojczykową bez szkody dla zaopatrzenia w krew przynależnego obszaru ręki, otworzyło to drogę do odpowiednich doświadczeń. Istnieje mianowicie wiele małych tętnic obocznych, które przejmują rolę dostarczania potrzebnej krwi do danego obszaru. Thomas przecinał więc psu lewą lub prawą tętnicę podobojczykową i kikut jej zaginał ku dołowi, aż płaszczyzna przecięcia dotykała lewej lub prawej tętnicy płucnej. Potem w wycięty w tętnicy płucnej otwór wszywał tętnicę podobojczykową. Przepływ krwi przez płuca natychmiast się zwiększał.

Teraz, w listopadzie roku 1942, po zaskakująco krótkiej rozmowie z Helen Taussig Blalock przypomniał sobie badania w Nashville. Omówił to z Thomasem. Ten przeczuwał, że wcale nie będzie konieczne wytwarzanie bezpośredniego, ale niebezpiecznego połączenia między tętnicą główną a tętnicą płucną, jak to sobie doktor Taussig wyobrażała. Był przekonany, że taki sam efekt osiągnie, gdy jedną z odchodzących od łuku aorty tętnic zespoli z tętnicą płucną, jak to czynił w Nashville. W grudniu 1942 rozpoczął nową serię badań na psach. W roku 1943 wykonał dwieście zespoleń, a w 1944 dalszych sto. Najpierw powodował u zwierząt takie same wady serca, jakie występują w obrazie chorobowym «błękitnych dzieci», wytwarzał więc psie «błękitne dzieci». Gdy mu się to udało, przeszedł do zespolenia tętnicy płucnej z podobojczykową. Na początku roku 1944, pewny już swojej sprawy, pozwolił mi raz lub dwa razy przyglądać się. Aż trudno było uwierzyć, jak zmieniał się stan psa z sinicą o charakterze «blue baby», gdy tylko udało się wytworzyć nowe połączenie naczyniowe. Wynędzniałe dotychczas zwierzę ożywiało się nagle, wstawało, zaczynało się bawić i biegać. Nie mogło być bardziej jednoznacznego dowodu, że jego zaopatrzenie w tlen, chociaż nie stało się jeszcze normalne, jednak ogromnie się poprawiło. Nie usunięto wprawdzie samych wad serca, otworów w przegrodzie międzykomorowej czy zwężenia ujścia tętnicy płucnej. Samego serca nie tknięto. Któż by się wtedy na to odważył! Wystarczyło «zespolenie», aby ponownie umożliwić zwierzęciu doświadczalnemu prawie normalną egzystencję.

Jednakże Blalock, mówiąc ogólnie, był zbyt ostrożnym człowiekiem, aby zadowolić się tymi osiągnięciami. Gdy rozmyślał o «błękitnych dzieciach» z ich ciężkimi zaburzeniami dotyczącymi zaopatrzenia w tlen, lękał się, że mogą nawet nie przeżyć narkozy, która przecież była niezbędna, aby móc dokonać przełożenia naczyń i ich zespolenia. Nie mniejszy niepokój budziła w nim i inna sprawa. Aby dokonać zespolenia tętnicy podobojczykowej z tętnicą płucną, należało na obie założyć zaciski i w ten sposób przerwać przepływ krwi. Gdyby nawet szwy łączące założyć bardzo szybko, to jednak podwiązanie trwa pewien czas. Blalock nie miał pewności, czy «błękitne dzieci» wytrzymają przerwanie krążenia, zwłaszcza w jednej z tętnic płucnych.

W miesiącach letnich i jesiennych roku 1944 Thomas rozpoczął nowe doświadczenia na zwierzętach. Usypiał je i podwiązywał na krótszy lub dłuższy czas tętnicę płucną. Jesienią roku 1944 zapewnił Blalocka, że naprawdę «może się odważyć». Potem obaj wypróbowywali szczegóły techniki operacyjnej na zmarłych dzieciach. Przekonali się przy tym, jak cienkie są naczynia dziecięce i jak trudno będzie wyczuć je w klatce piersiowej i odsłonić. Samo wykonanie szwów dla zespolenia naczyń było i tak sztuką nie lada, zważywszy, że Blalock musiał się wtedy zadowolić prymitywnymi, nieodpowiednimi – z obecnej perspektywy – igłami. Wreszcie Blalock postanowił zaryzykować operację u dziecka.

Nie wiem, kiedy zawiadomił Helen Taussig, iż ma nadzieję, że rozwiązał jej problem i że «wielki dzień» nadejdzie, gdy dostarczy mu odpowiedniego małego pacjenta. Nawet jego pierwszy asystent, doktor William P. Longmire, dowiedział się o tym dopiero pod koniec listopada, gdy Blalock poprosił go nagle po obchodzie oddziału chirurgicznego, by poszedł z nim do Harriet Lane Home. Przy tej okazji ujawnił po raz pierwszy, że chce zbadać jedno «blue baby», na którym zamierza wykonać nową operację. Longmire’a ogarnęły lęk i trwoga [...].

Już kilka dni później, 29 listopada, sprawa posunęła się znacznie naprzód. Helen Taussig wyszukała «błękitne dziecko», na którym Blalock miał po raz pierwszy wypróbować nową metodę. Blalock zaakceptował wybór. Jak zawsze przy takich eksperymentach, wybrano pacjenta, dla którego nie było już szans ratunku i który od tygodni leżał pod namiotem tlenowym. Była to dziewczynka licząca rok i trzy miesiące. Ta drobniutka istotka, ważąca tylko cztery kilogramy, miewała raz po raz ataki sinicy i popadała z jednej śpiączki w drugą”.

EILEEN

Jesienią roku 1944 Dorothy Saxon chodziła prawie codziennie bezlistnymi alejami parku Pettersona w Baltimore. Ta młoda, ładna dwudziestodwuletnia kobieta mieszkała z mężem Francisem w jednym z pospolitych domów czynszowych na South Milton Avenue. Straciła już rachubę, jak często w ostatnich jedenastu miesiącach przebywała paręset metrów parku, a następnie trzykilometrową drogę kończącą się w Johns Hopkins Hospital.

Dorothy i Francis pobrali się przed trzema laty, w listopadzie roku 1941, i nigdy nie mieli za wiele czasu dla siebie. Francis pracował jako blacharz w zakładach lotniczych Gleen L. Martina, gdzie wytwarzano bomby lotnicze. Podróż poślubna, o której Dorothy niegdyś marzyła, ograniczyła się z powodu wojny do spędzenia weekendu w Nowym Jorku. Francis wracał z fabryki do domu rzadko przed dziewiątą wieczorem. Tym bardziej więc pragnęła mieć dziecko. Urodziła je wreszcie o siedem tygodni za wcześnie po trzech latach małżeństwa. Była to dziewczynka. Dorothy i Francis dali jej imię Eileen.

Odtąd Dorothy myślała niekiedy, że nie należy sobie czegoś zbyt gorąco życzyć ani z niczego zbyt wcześnie się cieszyć, aby nie wywołać niełaski losu, który jej nie oszczędził. Nigdy nie mogła przejść przez park, nie spotykając innych matek, które swoje śmiejące się czy płaczące, krzyczące lub wrzeszczące gniewnie, ale żywe, różowe i zdrowe dzieci niosły, popychały przed sobą w wózkach bądź po prostu pozwalały im obok siebie biegać. Każde takie spotkanie zmuszało Dorothy, czy chciała, czy nie, do porównania z Eileen, która urodziła się taka maleńka, że matka przez cztery miesiące mogła ją oglądać tylko przez szybę w inkubatorze, lecz nigdy dotknąć, pocałować lub przytulić do piersi.

Upłynęło osiem ponurych miesięcy od chwili, gdy po raz pierwszy dowiedziała się w Harriet Lane Home, że Eileen nigdy nie będzie zdrową dziewczynką i nie osiągnie wieku, w którym mogłaby zaręczyć się i – jak marzyła Dorothy – włożyć biały strój panny młodej. Wtedy jeszcze myślała, że najgorsze już minęło, ponieważ pozwolono jej zabrać córeczkę do domu. Przypuszczalnie była taka sama jak wiele innych matek, które kochały bardziej swoje chore dzieci niż zdrowe. Pojechała po raz pierwszy z Eileen przez park do Harriet Lane, ponieważ lekarze zalecili jej regularne badanie dziecka. Był to jedyny czas, kiedy czuła się jak inne kobiety mijające ją ze swoimi dziećmi. Francis wcześniej od niej spostrzegł, że Eileen sinieje, gdy dostaje butelkę. Spostrzegł również, że nie rośnie i porusza się z trudem, podczas gdy Dorothy cieszyła się paluszkami Eileen, które były tak delikatne i tak pięknie ukształtowane, że wierzyła całkowicie, iż Eileen będzie kiedyś pięknością. Sny te rozwiały się, gdy Eileen pewnego dnia straciła przytomność, a jej ręce, nogi, wargi stały się ciemnoniebieskie, tak że Dorothy ze strachu pojechała taksówką do Harriet Lane tak szybko, jak się dało.

Dorothy Saxon wspomina, rok 1970:

„Usłyszałam to zupełnie przypadkowo. Jeden z lekarzy powiedział do lekarki w czasie badania Eileen te słowa: «blue baby». Nie chciałam tego usłyszeć. Skoro jednak określenie już padło, zażądałam, aby lekarze powiedzieli mi prawdę, co to jest «błękitne dziecko». Wyjaśnił mi. Zrozumiałam wtedy tylko coś niecoś o dwudziestu czterech godzinach, w czasie których zamyka się serce noworodka, że przedtem było otwarte i powinno się zamknąć, co u Eileen nie nastąpiło. Był to dla mnie straszliwy wstrząs. Opowiedziałam to Francisowi wieczorem i rozmyślaliśmy odtąd przez wiele nocy, co stanie się z Eileen. Ale ja nie mogłam przestać wierzyć”.

Większą część czerwca i lipca roku 1944 Eileen spędziła pod namiotem tlenowym w Harriet Lane Home. W tym czasie jej ciałko, ważące zaledwie cztery kilogramy, po wyjęciu spod namiotu stawało się natychmiast błękitne. W ciągu wielu tygodni przybrała na wadze tylko dwieście gramów. W lipcu ponownie odesłano ją do domu, ponieważ żadne leczenie nie dawało już poprawy. Od października leżała znowu pod namiotem tlenowym na South Milton Avenue, bo bez tego zmarłaby w ciągu kilku godzin lub najwyżej dni. Nie docierały do niej żadne głosy. Jej żyły były tak przepełnione gęstą, ciemną krwią, że całe ciałko nabrzmiało. Była zbyt słaba, aby pić. Igłami punkcyjnymi upuszczano jej krew i płyn mózgowo-rdzeniowy z jamy czaszki. Teraz Dorothy już wiedziała, że Eileen musi umrzeć.

Codziennie, kiedy całą godzinę wędrowała do Johns Hopkins, lękała się, że nie zastanie już Eileen w łóżeczku. Na początku listopada wydawało się jej niekiedy, że śmierć byłaby najlepszym wyjściem dla dziecka. W tym czasie Francis dowiedział się, że zostanie powołany do wojska. Nie czekając na wezwanie, sam jako ochotnik zgłosił się do marynarki, ponieważ to dawało mu przywilej wyboru rodzaju służby. Odkomenderowano go do Norfolk w Wirginii. Dorothy ponownie została sama z Eileen, dla niej najbliższą istotą, chociaż o tym, że kołacze się w niej resztka życia, świadczyła tylko trzymana w drobnej, sinej rączce kolorowa grzechotka. Dorothy za każdym razem odczuwała ulgę, kiedy zbliżała się do namiotu okrywającego łóżeczko i widziała, że rączka trzyma jeszcze grzechotkę.

Dorothy Saxon wspomina, rok 1970:

„Stało się to, jak sobie przypominam, pewnego listopadowego popołudnia, gdy przyszłam ponownie do Harriet Lane. Powiedziano mi, że doktor Taussig chce sama ze mną mówić. Wiedziałam, że jest ordynatorem oddziału kardiologicznego. Przedtem już ją często widywałam z daleka. Przeraziłam się. Od lekarza rzadko się czegoś dowiadujemy. Jeśli sama chciała ze mną mówić, to musiało to być coś bardzo ważnego. Być może chciała mi ostatecznie powiedzieć, że zbliża się koniec życia Eileen. Byli przy tej rozmowie również inni lekarze. Powiedzieli mi, co zresztą wiedziałam dobrze sama, że wszelkie próby udzielenia pomocy memu dziecku były daremne. Być może udałoby się jeszcze jej pomóc przez operację. Była to jednak operacja, jakiej nie wykonał jeszcze żaden lekarz, a oni mogliby jej dokonać tylko wtedy, gdyby uzyskali moją i Francisa zgodę... Wzięli kawałek papieru, narysowali coś w rodzaju drzewa z wielu gałęziami i powiedzieli, że to jest serce, a to naczynia wychodzące z serca. Wyjaśnili mi także, jaką wadę serca ma Eileen. Potem powiedzieli, w jaki sposób chcą tę wadę naprawić, aby zniknęła niebieska krew [...]. Zadali sobie wiele trudu. Ale jak młoda kobieta może zrozumieć to wszystko, co samym lekarzom sprawia trudność? Powiedziałam, że musiałabym zawiadomić Francisa i zapytać go o zdanie. Zgodzili się, ale dodali jeszcze, że nie powinnam zbyt długo zwlekać. Dla Eileen nie ma żadnej innej nadziei”.

W ostatnich miesiącach Dorothy Saxon opuszczała Harriet Lane Home pełna niepokoju i wątpliwości. Rzadko przedtem była tak wzburzona, a zarazem w takiej rozterce jak w tym momencie. A więc istniała, jak powiedzieli, możliwość uratowania Eileen, ale dziecko mogło przy tym umrzeć. Być może, jeśli zabieg się nie uda, to umrze wcześniej, niż umarłaby, leżąc przynajmniej w swoim łóżeczku z kolorową grzechotką w rączce. Przepełniona nadzieją i równocześnie lękiem, Dorothy pojechała do biura Czerwonego Krzyża. Oświadczyła tam, że Francis powinien dostać urlop, ponieważ muszą wspólnie podjąć decyzję. Nie od razu ją zrozumiano i zasięgnięto informacji w Harriet Lane. Kilka dni później do Baltimore przybył pełen niepokoju Francis. Oboje pojechali do Harriet Lane. Zaprowadzono ich do doktor Helen Taussig. Spotkali u niej lekarza niskiego wzrostu, o przyjaznej twarzy, w okularach.

Dorothy Saxon wspomina, rok 1970:

„Doktor Taussig powiedziała, że chce nas przedstawić doktorowi Blalockowi, który ma przeprowadzić operację Eileen, gdybyśmy wyrazili zgodę. Doktor Blalock palił. Miał miękkie, ale duże ręce, tak że pytałam sama siebie, jak mogą takie duże ręce operować taką małą dziewczynkę jak Eileen. Był jednak bardzo cierpliwy i powiedział, że jest to duże ryzyko i że on nikogo nie może namawiać. Powiedział też, iż jest to dla Eileen jedyna szansa. Mój Boże, rozważaliśmy ją na wszystkie strony. Zastanawialiśmy się wciąż na nowo. Nie mieliśmy jednak wyboru i wobec tego powiedzieliśmy «tak». Operację ustalono na 29 listopada. Do tego czasu Francis musiał wrócić do Norfolk. Pojechałam bardzo wcześnie do szpitala, aby na wszelki wypadek jeszcze raz zobaczyć Eileen. Była taka drobniutka, że trudno to nawet opisać. Pozwolili mi iść obok wózka aż do drzwi sali operacyjnej, potem posłali mnie do małego pokoiku o jedno lub dwa piętra niżej, z kratami w oknie i ławką. Tam czekałam przez wiele godzin. Ile było tych godzin, nie pamiętam. Nikt do mnie nie przychodził. To były najcięższe dla mnie chwile, gdyż w samotności dopiero uświadomiłam sobie, że próbują czegoś nowego. Doktor Blalock był kimś w rodzaju owego lekarza z Południowej Afryki: myślę o lekarzu od przeszczepionych serc. Próbował czegoś nowego i Eileen była pierwszą pacjentką”.

Był wczesny ranek. Blalock odznaczał się niezwykłą punktualnością. Operacja zaczęła się o godzinie ósmej. Oprócz jego pierwszego asystenta, doktora Longmire’a, byli tam obecni doktor Harmel, anestezjolog, i Vivien Thomas. Helen Taussig stała obok stołu operacyjnego, aby obserwować przebieg pierwszego zabiegu, którego od tak dawna pragnęła. Na widok leżącego na stole operacyjnym dziecka, które było tak małe, wychudzone, ważące zaledwie cztery kilogramy, z siniczo zabarwioną skórą i szklistym spojrzeniem, doktor Longmire nie mógł opędzić się od niemiłego uczucia. Także doktor Harmel obawiał się niespodzianek, gdy pomyślał, że ta malutka istotka ze swoim chorym sercem ma przetrzymać narkozę i operację naczyniową na tak drobniutkiej klatce piersiowej. Nie dysponował sprzętem wystarczająco małym, aby przeprowadzić u dziecka stosowaną dziś narkozę zamkniętą. Musiał więc wykonać otwarte uśpienie eterem, a to nie przyczyniało się do zmniejszenia kłopotów. Najspokojniejszy okazał się sam doktor Blalock, chociaż ci, którzy go dobrze znali, mogli z jego twarzy wyczytać, jak bardzo był świadom, że wdał się w nader niezwykłą przygodę.

Zapoczątkowana narkoza eterowo-tlenowa przebiegła bez powikłań. Blalock wykonał z zimną krwią cięcie przez lewą pierś aż po pachy i otworzył niewiele większą od pięści klatkę piersiową między trzecim i czwartym żebrem. Gdy odsłonił pierwsze naczynia, wypełnione zastraszająco gęstą, lepką krwią, doktora Longmire’a ponownie opadła fala wątpliwości. Blalock kazał podejść bliżej Vivienowi Thomasowi, swojemu „drugiemu ja”. Zaczął teraz mniej lub więcej na ślepo szukać lewej tętnicy płucnej. Po pokonaniu pewnych trudności odsłonił ją. Nie dotykając serca, poszukiwał następnie wzdłuż pnia ramienno-głowowego. Ponownie wsunął rękę do jamy śródpiersia, rozdzielił palcem wskazującym tkanki i wydobył na światło dzienne – zawdzięczając to szczęściu lub instynktownej pewności – tętnicę podobojczykową.

Krążenie Eileen Saxon wytrzymywało jak dotąd narkozę i zabieg. Widok tętnicy podobojczykowej zgotował jednak Blalockowi niemiłą niespodziankę – tętnica była niezwykle delikatna i cienka. Dopiero po podwiązaniu i przecięciu kilku mniejszych tętniczek, które stały na przeszkodzie, udało mu się ją odsłonić na wystarczająco dużym odcinku. Wtedy podwiązał ją, a następnie przeciął tętnicę podobojczykową. Udało mu się także ściągnąć dolny przecięty koniec aż do tętnicy płucnej. Operacja trwała już czterdzieści lub czterdzieści pięć minut. Rozpoczynał się następny rozstrzygający akt podwójnego podwiązania lewej tętnicy płucnej powyżej i poniżej miejsca, w którym miała być wszczepiona tętnica podobojczykowa.

Doktor Blalock założył zaciski i obserwował z widocznym napięciem kolor skóry dziecka. Chociaż Vivien Thomas często stwierdzał u swoich zwierząt, że przez dłuższy czas przeżywają podwiązanie jednej gałęzi tętnicy płucnej – na widok dziecka ogarnęło Blalocka zwątpienie... Ale nieoczekiwanie dla niego i Harmla sinica pogłębiła się tylko nieznacznie. Szybko wykonał nacięcie tętnicy w miejscu pozbawionym krwi, między zaciskami, wszczepił koniec tętnicy podobojczykowej i zaczął zakładać szwy. Upłynęło dziesięć minut. Pytał Thomasa: „Czy wkłucia są wystarczająco gęste?”. Obydwaj wiedzieli aż za dobrze, że jedno fałszywe wkłucie może spowodować bezużyteczność całego szwu. Vivien Thomas skinął głową. Upłynęło jeszcze dwadzieścia pięć minut, zanim Blalock zbliżył się do końca. Wydawało się niewiarygodne, że wciąż nie dochodziło do pogłębienia sinicy. Wszyscy odetchnęli z ulgą, gdy dokładnie po trzydziestu minutach od ostatniego szwu zdjął zaciski, a przez szew nie przesączała się krew. Rozstrzygająca część operacji była skończona, a dziecko nadal żyło.

Kilka sekund później Blalocka zaczęły dręczyć nowe wątpliwości. Oczekiwał z całą pewnością, że dodatkowa krew z tętnicy podobojczykowej, dopływająca do tętnicy płucnej, wywoła wyczuwalne zwiększenie przepływu krwi. Ale gdy położył palec na tętnicy płucnej, nie mógł niczego takiego stwierdzić. Nagle opanował go strach, że mógł się wytworzyć skrzep, który zamknął przeszczepioną tętnicę podobojczykową i zniweczył cały wysiłek, albo że tętnica podobojczykowa, której słabość go zaniepokoiła, okazała się tak cienka, iż nie może zapewnić płucom zwiększonego dopływu krwi, od czego zależało powodzenie operacji.

Blalock nie znalazł żadnego wyjaśnienia braku reakcji w tętnicy płucnej. Nie pozostawało mu nic innego, jak operację zakończyć i czekać, co się stanie. Gdyby sinica w najbliższych dniach zmniejszyła się lub zniknęła, to wielki cel byłby osiągnięty. Jeżeli natomiast sinica utrzymałaby się, co było najprawdopodobniejsze, świadczyłoby to, że mały przekrój tętnicy podobojczykowej rzeczywiście nie wystarczał do przepuszczenia dostatecznej ilości krwi. W tym przypadku pozostały mu dwie możliwości: w nadziei, że prawa tętnica podobojczykowa dziecka jest silniejsza i szersza, powinien spróbować powtórzyć operację po stronie prawej albo zaniechać wszelkiej myśli o pomyślnym wyniku zabiegu u tak małych dzieci jak Eileen, a nowej próby dokonać na starszym dziecku. Krótko przed godziną 9.30 Blalock wsypał proszek sulfonamidowy do rany, a następnie zamknął ściankę klatki piersiowej.

Dorothy Saxon czekała prawie do godziny 10.00 w tym samym małym, mrocznym pomieszczeniu z zakratowanymi oknami, gdy wreszcie pielęgniarka otworzyła drzwi i zawołała do niej: „Już po operacji. Zwożą ją na dół”. Dorothy pobiegła do drzwi. Nie odezwała się ani słowem. Co więcej, zaczęła płakać, gdy z dala zobaczyła wózek, na którym wieziono Eileen. Nagle usłyszawszy krzyk Eileen, zrozumiała, że dziecko istotnie przeżyło operację, i powiedziała sobie: „Jeżeli mała tak głośno krzyczy, to znaczy, że chce żyć... i będzie żyła, na pewno będzie żyła!”.

Dorothy nie wiedziała w tym momencie nic o wątpliwościach doktora Blalocka. Zbliżył się do niej młody lekarz i zapewnił, że operacja przebiegła dobrze. W najbliższych dniach będzie wiadomo, czy dała oczekiwany wynik. Musi uzbroić się w cierpliwość i iść do domu. Na pewno zostanie zawiadomiona, kiedy będzie mogła zobaczyć Eileen po raz pierwszy.

Poszła więc do domu. Nie mogła tam jednak długo wytrzymać. Codziennie odwiedzała Johns Hopkins, aby się czegoś więcej dowiedzieć o Eileen. Raz zdołała dotrzeć aż do pokoju, w którym Eileen, oddzielona parawanem, leżała z innymi dziećmi. Ale zobaczywszy tylu lekarzy, nie odważyła się wejść dalej. Nie dowiedziała się więc, że Eileen w ciągu dwóch tygodni przechodziła jeden kryzys po drugim i że nie tylko Blalock i Helen Taussig, ale także kilku innych lekarzy – doktor Kay, doktor Whitemore i doktor Gilger – zmieniali się przy jej łóżeczku, aby utrzymać ją przy życiu.

U dziecka nieoczekiwanie wystąpiły silne napady wywołane odmą opłucnową. Do jamy opłucnowej dostawało się powietrze, które uciskało malutkie, a i tak już przeciążone płuca. Było to niesamowite: sinica skóry jakby się zmniejszała. Lewa rączka, która wskutek przeszczepu tętnicy podobojczykowej straciła tak ważne naczynie krwionośne, stała się wprawdzie nieco chłodniejsza niż prawa, ale jej zdolność ruchowa nie uległa zaburzeniu. Było to dowodem, że sama operacja stanowiła osiągnięcie. Jednakże do odmy opłucnowej dołączyły się zakażenie i gorączka. Nie było innej możliwości niż wprowadzenie zgłębnika do lewej jamy opłucnowej dla stałego odsysania powietrza.

Niepokój Dorothy wzrastał z każdym dniem oczekiwania. Ale około 15 grudnia, po prawie dwóch tygodniach, odma opłucnowa nagle się cofnęła. Sondę można było usunąć. Zakażenie i gorączka zniknęły. Eileen pozostawała nadal pod namiotem tlenowym. Kilka dni później można ją było jednak wyjąć spod namiotu bez obawy, że pojawi się niebieskie zabarwienie, które przed operacją z reguły występowało. Doktor Blalock i Helen Taussig zjawiali się przy łóżku Eileen wielokrotnie w ciągu dnia, ponieważ zmiana wydawała się im zbyt pomyślna – tak pomyślna, że można było się lękać, iż ulegają złudzeniu. Tymczasem Eileen po raz pierwszy wykazała zainteresowanie otaczającym ją światem, próbowała podnieść główkę i poruszała grzechotką, którą zawsze trzymała w zaciśniętej rączce.

Nie można zaprzeczyć, że operacja zespoleniowa doktora Blalocka nadaje się co najmniej do łagodzenia nieszczęsnych następstw zaburzeń rozwojowych serca „błękitnych dzieci”.

Dorothy Saxon wspomina, rok 1970:

„Gdy pozwolono mi po raz pierwszy zobaczyć Eileen, było to jak wielki cud [...]. Nigdy nie widziałam Eileen tak różowej jak inne dzieci. Wciąż jeszcze siniała, ale tylko gdy tupała nóżkami. Poza tym wyglądała jak zupełnie normalne dziecko. Byłam po prostu szczęśliwa. Doktor Taussig, a może jakiś inny lekarz powiedzieli mi, że byłoby dobrze, gdybym codziennie przychodziła do Eileen, ponieważ przy matce najszybciej będzie wracać do sił. Mogłam teraz przychodzić o każdej porze, otrzymałam też biały kitel jak lekarze. Mogłam sama karmić Eileen, bawić się z nią. Wydawało mi się, że codziennie robi jakieś postępy. Po raz pierwszy chciała jeść i zjadła. Nie mogła jeszcze mówić, ale piała z zadowolenia tak samo jak inne dzieci. Oczy jej, które tak długo patrzyły tępo, teraz błyszczały. Można by przypuszczać, że ma makijaż. Ręce straciły niebieskie zabarwienie. Wierciła się na wszystkie strony, jakby sama chciała pokazać, że się zmieniła i należy ją podziwiać. Dla lekarzy i pielęgniarek stała się małą księżniczką, gdyż stanowiła dowód, że nowa operacja była osiągnięciem [...].

25 stycznia 1945 roku mogłam już zabrać Eileen do domu. Gdy niosłam ją z Harriet Lane Home, miałam po raz pierwszy przeświadczenie, że będzie całkowicie zdrowa i wyrośnie na dużą dziewczynkę. Całkowitej pewności nabrałam później w domu, gdy Eileen stanęła w kojcu i wymówiła pierwsze słowa”.

Notatki ówczesnego asystenta z Johns Hopkins Hospital:

„Ostatnie tygodnie grudnia 1944 roku, w których u pierwszej pacjentki Blalocka nastąpił zwrot od stanu śmiertelnego do nowego życia, miały istotne, decydujące znaczenie. Dostarczyły Blalockowi potwierdzenia, że jego założenia były poprawne – chociaż podobnie jak przedtem nie mógł rozwikłać pewnych wątpliwości. Miał w ręku zbyt słabą tętnicę podobojczykową dziecka, i tego nie zapomniał. Obawiał się nawrotu choroby i przygotował się emocjonalnie do operowania po drugiej stronie klatki piersiowej dziewczynki.

Nie zmieniało to jego przeświadczenia, że znajduje się na właściwej drodze. Blalock postanowił wybierać następnych pacjentów spośród starszych dzieci z silniejszymi tętnicami, aby móc na nich ostatecznie udowodnić wartość operacji. Gdyby natomiast jeszcze raz miał natrafić na tak cienką tętnicę podobojczykową, rozważał możliwość zastąpienia jej pniem ramienno-głowowym. Problem polegał jedynie na tym, że z pnia ramienno-głowowego wychodziła nie tylko tętnica podobojczykowa, ale także prawa tętnica szyjna. Nie wiedział jednak, czy przecięcie prawej tętnicy szyjnej wywrze taki sam niewielki wpływ na krążenie w mózgu jak wyłączenie lewej tętnicy podobojczykowej na zaopatrzenie w krew lewej ręki. Na początku roku 1945, po serii dalszych eksperymentów, razem z Vivienem Thomasem doszli do wniosku, że tak jest istotnie i że w razie konieczności można wykorzystać pień ramienno-głowowy.

Tak przygotowani, Blalock i Helen Taussig wybrali w styczniu następnych dwóch pacjentów: jedenastoletnią dziewczynkę B.R. i siedmioletniego chłopczyka M.M. Dziewczynkę obserwowała Helen Taussig już od roku. Chłopczyka znała od kilku lat. Ponieważ jego rodzice wyjechali do Kalifornii, zniknął on jej na dłuższy czas z pola widzenia i uważany był za zmarłego. W rzeczywistości jego rodzice utrzymali go przy życiu bądź to własnym poświęceniem, bądź też cudem. Teraz przywieźli go do Baltimore, jeśli tak można powiedzieć, w najstosowniejszej chwili”.

BARBARA

Gdy Leonhard i Shirley Rosenthalowie przybyli 5 stycznia 1945 roku z Buffalo do Baltimore, była to druga podróż, jaką podjęli do doktor Helen Taussig i do Harriet Lane. Położone nad jeziorem Erie w górnej części stanu Nowy Jork, posiadające doki, stalownie, młyny, fabryki farb i tapet, Buffalo było miastem bogatym, a Leonhard Rosenthal dorobił się majątku na handlu biżuterią i jubilerstwie. Jednakże tylko kilku przyjaciół i sąsiadów wiedziało, że on i jego żona Shirley nie tylko są bogaci, ale również dźwigają ciężkie brzemię losu.

Ich córka Barbara, urodzona w roku 1933, cierpiała od najmłodszych lat na sinicę lub – jak wyrażał się doktor Dexter Levy, lekarz domowy – na cyjanozę. Barbara była szczególnie mądrym i wrażliwym dzieckiem. Dlatego odkąd zaczęła myśleć, tym bardziej cierpiała z tego powodu, że nie może się swobodnie poruszać, bawić z innymi dziećmi i chodzić do normalnej szkoły.

Mniej więcej dwa lata wcześniej, na początku lutego 1943 roku, doktor Levy zalecił po raz pierwszy Leonhardowi i Shirley Rosenthalom skontaktowanie się z doktor Helen Taussig. Zdecydowali się więc pojechać do Baltimore z Barbarą, ponieważ stan dziecka był tak ciężki, że już po przejściu dwudziestu metrów nie mogło złapać oddechu. Jej ręce i nogi, wargi, buzia, nawet spojówki oczu były zabarwione na niebiesko, a smukłe paluszki z powodu braku tlenu tak zniekształcone, że wyglądały jak pałeczki dobosza.

13 lutego 1943 roku i w dniach następnych Helen Taussig obserwowała Barbarę. Chociaż przedtem zetknęła się z wieloma nieszczęśliwymi dziećmi, z trudem mogła ukryć zakłopotanie. Gdy Barbara weszła po kilku stopniach na piętro, na którym znajdował się jej pokój, ostatnie metry korytarza przebyła, pędzona brakiem tchu, w pozycji mocno zgiętej do przodu i padła z podkurczonymi nogami na łóżko. Tam, dysząc, walczyła z brakiem tchu przez pół godziny, zanim mogła wymówić choć słowo. Badania obudziły podejrzenie, że tętnica płucna Barbary jest prawie całkowicie zamknięta i tylko tętnice oboczne, jakie wytworzyły się z biegiem lat, dostarczają nieco krwi do płuc. Liczba czerwonych krwinek podwoiła się w rozpaczliwym wysiłku organizmu, który żądał więcej tlenu.

Rosenthalowie po kilku dniach powrócili do Buffalo i jak inni rodzice nie przywieźli do domu nic innego poza dokładnym rozpoznaniem choroby. Odtąd stan zdrowia Barbary mimo wszelkich wysiłków doktora Levy’ego zaczął się powoli, ale niepowstrzymanie pogarszać. W końcu grudnia roku 1944 nie miała już sił, by przejść od fotela na kółkach do łóżka bez silnej zadyszki. W tych dniach doktor Levy, który nie widział żadnej możliwości ulżenia dziewczynce, doradzał nowe odwiedziny w Baltimore. Jego propozycja wynikała raczej z poczucia bezsilności niż z nadziei, że w Baltimore odkryto tymczasem jakąś metodę leczenia. Gdy Leonhard i Shirley zgodzili się, doktor Levy przygotował telefonicznie podróż do Baltimore i rozmawiał z doktor Helen Taussig. Dowiedział się wówczas ku swemu wielkiemu zdumieniu o operacji przeprowadzonej na Eileen Saxon. Helen Taussig zaproponowała, aby rodzice przybyli z dzieckiem na nowe badania do Harriet Lane Home dla ustalenia, czy doktor Blalock będzie uważał operację za możliwą.

Leonhard i Shirley Rosenthalowie natychmiast wybrali się z Barbarą w drogę. Nie mieli pojęcia, o jaką operację chodzi, ale po raz pierwszy zaświtał im promyk nadziei. Tak więc 6 stycznia 1945 roku przybyli do Harriet Lane i wieźli Barbarę w wózku przez korytarze prowadzące do pomieszczeń badawczych Helen Taussig. Przy następnych próbach Barbara nie mogła wspiąć się na stół do badań bez męczącej zadyszki. Jej wargi i buzia stawały się wtedy atramentowe. Leonhard i Shirley Rosenthalowie chcieli jak najszybciej omówić operację. Helen Taussig pokazała im na schematach, jak według dotychczasowych doświadczeń byłby przeprowadzony zabieg i na jakich przesłankach się opiera. Nie wymagało to wielu słów. Rosenthalowie wyznali, że od tygodni drżeli ze strachu, iż nagle znajdą Barbarę martwą w jej pokoju. Zdawali sobie sprawę, że nie mogą niczego więcej oczekiwać. Skoro Barbara miałaby żyć jeszcze kilka miesięcy, to i tak nie byłyby to szczęśliwe, lecz uciążliwe miesiące. Zanim się jednak ostatecznie zdecydują, chcieli jeszcze porozmawiać z Barbarą.

Powróciwszy, zakomunikowali, że Barbara wie, co ją czeka, i chce się poddać operacji, ale przedtem chciałaby jeszcze raz odwiedzić Nowy Jork. Może spełnienie jej życzenia nie sprawiałoby większych trudności i okazałoby się pożyteczne, dając Barbarze okazję do wypoczynku. Ponieważ Blalock miał 7 lutego wyjechać na kilka dni, ustalono dzień operacji na 3 lutego; Rosenthalowie przyrzekli przybyć ponownie do Baltimore 29 stycznia.

Zgłosili się dokładnie w wyznaczonym dniu. Wśród pierwszych wiadomości była ta, że Eileen Saxon odesłano do domu, do matki.

3 lutego o godzinie 8.45 Blalock rozpoczął swoją drugą operację. Barbara leżała spokojnie na plecach z cichą rezygnacją ludzi wcześnie przyzwyczajonych do cierpienia. Lewa strona ciała była lekko uniesiona. O 9.10 Blalock wykonał pierwsze łukowate cięcie. Helen Taussig przygotowała go wprawdzie na to, że w piersiach Barbary znajdzie gmatwaninę chorobowo zmienionych naczyń, ale rozmiar rzeczywistego stanu zmian przestraszył go: tętnica międzyżebrowa była niezwykle gruba, tętnice oskrzelowe utrudniały dostęp. Blalock napotkał wielorakie trudności, aż wreszcie znaleźli z doktorem Longmire’em pień ramienno-głowowy. Do tego momentu operacji upłynęła z górą godzina. Blalock postanowił nie tracić czasu na odsłonięcie tętnicy podobojczykowej, ale zespolić pień ramienno-głowowy z tętnicą płucną. Mógł się cieszyć, że w ostatnich tygodniach tyle myśli poświęcił pniowi ramienno-głowowemu. W operowanym właśnie przypadku miał on co najmniej 1,3 centymetra grubości i jego połączenie nie stanowiło dla niego szczególnego problemu. Gdy skończył szew zespoleniowy i zdjął zaciski, jego badające palce znalazły tym razem to, czego na próżno szukały u Eileen Saxon: tętnica płucna rozszerzyła się. Blalock czuł, jak tętni w niej wzmożony strumień krwi.

Piętnaście minut później jego druga operacja była zakończona. Tym razem trwała dwie godziny i czterdzieści minut. Barbara Rosenthal obudziła się prawie bezpośrednio po zabiegu. Mówiła oraz poruszała rękami i nogami, poza tym brak było jakichkolwiek objawów zaburzeń ukrwienia mózgu. Blalock zapisał w protokole: „Stan pacjentki po operacji: bardzo dobry!”.

Nie przesadził. Barbara pozostawała jeszcze kilka dni pod namiotem tlenowym. Ale już trzy dni po operacji spadła podwyższona liczba czerwonych krwinek. Był to najoczywistszy objaw, że poprawiło się zaopatrzenie w tlen. W następnych dniach z godziny na godzinę zmniejszało się sine zabarwienie warg, rąk i stóp. Leonhard Rosenthal, który tymczasem musiał na krótko powrócić do Buffalo, wracał z tak silnym uczuciem ulgi, jakiego nie doznał nigdy w życiu. 20 lutego Barbara wstała i zaczęła chodzić. Gdy ojciec przyjechał 26 lutego do Baltimore, wyszła mu na spotkanie na korytarz i przeszła dwadzieścia metrów bez zadyszki. Oboje się uściskali.

Dwa tygodnie później, 13 marca, doktor Blalock, Helen Taussig i wszystkie pielęgniarki odprowadzili Barbarę do drzwi Harriet Lane. Tam powitali ją rodzice. Przyrzekli najpóźniej za rok z nią powrócić. Teraz pojechali do domu, do Buffalo.

Rzeczywiście, 12 lutego 1946 roku zjawili się w Baltimore, aby ponownie pokazać Barbarę. Helen Taussig zanotowała wtedy: „Barbara Rosenthal przybyła na kontrolę. Wygląda znakomicie. Ma pięknie wybarwione wargi i zachowuje to zabarwienie, płacząc w czasie nakłucia tętnicy. Krew, którą pobraliśmy, była cudownie jasna [...]. Barbara jest bardzo ruchliwa; jestem zachwycona jej stanem”.

MARVIN

Od powrotu w październiku do Baltimore Ruth przeżyła kilka ciężkich miesięcy. Przyzwyczaiła się bardzo do tego, że ma przy sobie Lewisa, który razem z nią troszczył się o Marvina, toteż początkowo było jej ciężko i nie mogła sobie dać bez niego rady. Wprawdzie zamieszkała ponownie u matki na Garrison Road, ale matka nie mogła jej zastąpić Lewisa. Troski Ruth wzrosły, gdy władze Baltimore zawiadomiły ją, że Marvin, ukończywszy sześć lat, powinien iść do szkoły. Równocześnie uświadomiła sobie, jak nikła była zapomoga, którą otrzymywała jako żona żołnierza. Musiała pomyśleć o dorobieniu paru dolarów.

Stanąwszy przed licznymi problemami, straciła na chwilę odwagę, jaką wykazywała przez tyle lat. Lęk, że nie będzie mogła dzień i noc troszczyć się o Marvina, pozwolił jej zapomnieć o przyrzeczeniu złożonym wtedy, gdy z Lewisem przybyli do Kalifornii, a jej kuzyni zażądali oddania dziecka do żłobka. Była tak zniechęcona, że wsadziła Marvina do wózeczka i po raz pierwszy po czterech latach pojechała do Harriet Lane Home. Nie wierzyła, aby tam go uzdrowiono. Niemniej spodziewała się, że pomogą jej może w umieszczeniu go w jakimś domu, jak na przykład Happy Hills Hospital, gdzie na pewno zaopiekowano by się nim w godzinach jej pracy.

Czekała jak