Oszust za każdym rogiem - Zbigniew Zbikowski - ebook

Oszust za każdym rogiem ebook

Zbigniew Zbikowski

3,8

Opis

Właścicielki Moreny dowiadują się, że otwocka policja zatrzymała pewnego oszusta naciągającego naiwnych klientów na poważne sumy. W dodatku Włocha. Poszlaki wskazują, że jest nim Paolo Vecchi, domniemany członek rodziny Ludwigów, który uciekł z USA przed policją. Informacja załamuje Zuzannę. Tymczasem Wioleta daje Paolowi niepodważalne alibi. Czyżby w Warszawie było dwóch Włochów używających tego samego nazwiska? Jeśli tak, Moreną zainteresowany jest znacznie większy krąg osób sądziły Irmina i Zuzanna.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 468

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (10 ocen)
3
3
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Sposób na Włocha

Sposób na Włocha

Zbigniew Zbikowski

1

Dwa tygodnie, które zmieniły tak wiele! Gdyby przed wylotem do Kanady jakaś wróżka przepowiedziała Zuzannie, że podczas tej podróży jej życie legnie w gruzach, by chwilę później powstać z ruin niczym Warszawa po ostatniej wojnie światowej, roześmiałaby się jej w twarz. Teraz też się uśmiechnęła. Porównanie swego życia do odbudowanej stolicy – tej samej, ale już nie takiej samej – które ni stąd, ni zowąd strzeliło jej do głowy, uznała za żenująco patetyczne. Pomyślała jednak, że lepsze to niż mityczny Feniks, co to odradza się z popiołów.

Zrobiła kwaśną minę do własnych myśli i pokręciła głową.

– O czym tak dumasz? – zaczepiła ją Irmina, dostrzegłszy jej grymas.

Oj, babciu, babciu, przemknęło Zuzannie przez głowę. Kiedy leciałyśmy w tamtą stronę, byłaś dla mnie ciocią, a teraz ta ciocia wydaje się odległą przeszłością. Przyznasz, że jest o czym dumać.

– Miał rację Paolo – powiedziała głośno. – Pamiętasz, co powiedział na lotnisku przed naszym wyjazdem? Że kiedy wrócimy z Kanady, różne sprawy wydadzą się nam o wiele jaśniejsze, bardziej zrozumiałe. Czy coś w tym rodzaju. Może inaczej to ujął, dobrze nie pamiętam. W każdym razie jest dokładnie tak, jak przepowiedział. Sądzę, że on wie dużo więcej, niż nam się wydaje, tylko z jakiegoś powodu tego nie mówi. Nawet o nas samych, co jest najbardziej zastanawiające. Ale skąd to wie? Od kogo?

– Nie mam pojęcia, Zuziu – odrzekła Irmina. – Powtarzam ci tylko przy byle okazji, że każda prawda kiedyś wychodzi na jaw. Czy nie tak? Pewnie się już z tego mojego powiedzonka podśmiewasz po kątach.

– Noo… – mruknęła Zuzanna z ociąganiem. – To prawda, wychodzi na jaw. Tylko dlaczego zawsze na koniec okazuje się, że jest to prawda niepełna?

Wracały do Warszawy prosto z lotniska w Toronto, bez żadnej przesiadki. Zuzannie spodobał się pomysł Carol, aby w ostatnich dniach pobytu w Kanadzie, zaraz po powrocie z wycieczki w Góry Laurentyńskie, spakować się i wyruszyć w piątkę, czyli z nią i jej rodzicami, do Toronto przez Ottawę. Po krótkim pobycie w stolicy Kanady (Bo co tam zwiedzać? Chyba tylko Parlament – zauważyła złośliwie Carol), zatrzymać się na noc w hotelu w Toronto, następnego dnia rzucić okiem na miasto (Carol: Amerykańskie w stylu, nie ma porównania z Montrealem) i odwiedzić wodospad Niagara, a stamtąd wrócić prosto na lotnisko Pearsona, by zdążyć na nocny lot do Warszawy. Liczyła, że nadmiar wrażeń nie pozwoli Irminie pogrążyć się w jałowych rozmyślaniach i ciągłym roztrząsaniu tego, co się zdarzyło, a nie wróci. Siostra Antoniego bowiem wciąż nie mogła otrząsnąć się po śmierci i pogrzebie brata. Zwłaszcza kremacja wywarła na niej przygnębiające wrażenie.

– I co po nim zostało? Garstka popiołu – powtarzała co kilka godzin. – I parę na krzyż wspomnień.

– Nie parę – próbowała prostować jej myśli Zuzanna. – Mnóstwo. Całe życie przecież.

– Jakie znowu życie? – zaoponowała w końcu Irmina. – Pęknięte na pół, roztrzaskane. Oni tu nic nie wiedzą, co się z nim działo w Polsce, ja praktycznie nic nie wiem o jego życiu tutaj, bo to, co on do nas pisał, to… – powiedziała, nie znalazła jednak odpowiedniego słowa na nazwanie obrazów, jakie Antoni roztaczał w listach do rodziny. – O rzeczach nieważnych pisał, te najważniejsze pomijał. A jego pobyt we Włoszech, zaraz po ucieczce z Polski, zanim przybył do Ameryki? O tym okresie właściwie nikt nic pewnego nie wie. Nie ma go. Jakby to jego życie od razu przeszło ze stanu stałego w lotny. Sublimacja.

– Ładnie powiedziane, ale cóż nam po bon motach, babciu? – rzuciła Zuza po kolejnej sesji westchnień i żalów, jaka nastąpiła po powrocie z górskiej wycieczki, i aż się wystraszyła, że Irma może poczuć się jej słowami dotknięta. – Zaraz po powrocie trzeba podjąć stanowcze działanie – dodała szybko. – Posklejać to życie wujka w jedną całość. Czy nie takie było jego życzenie?

Irmina popatrzyła smętnie.

– Nie myślał o sobie. Chodziło mu o rodzinę – oznajmiła. – Żeby prawda wyszła na jaw.

– No i udało mu się! – Zuzanna spróbowała na okrągło zamknąć temat.

– Prawie – skwitowała Irma.

– Faktycznie – zgodziła się Zuza tym samym zgaszonym tonem. – Parę sekretów jednak nam zostawił. Jak choćby ten o Paolu. Kim on jest naprawdę? Ale to już zadanie dla nas. Ja w każdym razie wiem, co robić. A tymczasem, być w Ameryce i nie zobaczyć Niagary? – rzekła z ożywieniem. – Tego sobie nie wyobrażam!

Nie zdołała zarazić Irminy swoim entuzjazmem. Sprawiła tylko, że ta spojrzała na nią uważniej. Coś szczególnego w jej twarzy dostrzegła, bo nagle zrozumiała, że wnuczce bardzo na tej wycieczce zależy.

– Jeśli o mnie chodzi, mogę to sobie wyobrazić. Ale ty? W żadnym wypadku! – Jej wykrzyknik zabrzmiał nieco sztucznie, choć był szczery. – Pakujemy się. Przecież i tak musimy jakoś dostać się do Toronto. A jeśli można połączyć przyjemne z pożytecznym, dlaczego nie? – Ożywienie jej szybko jednak przygasło. – Mimo wszystko, choć Antosia nie ma już z nami, jakoś żal mi opuszczać to miejsce. Gdy pomyślę, że już na zawsze, to coś mnie ściska. Dziś nie wiem, jak to zrobić, ale kiedyś… – Chwyciła dłoń Zuzanny. – Obiecaj mi, Zuziu.

– Co, babciu?

– Że spełnimy życzenie mojego brata i sprowadzimy jego prochy do Polski. Jeśli ja nie zdążę, to przynajmniej ty sama. Bob na pewno pomoże.

– No nie wiem, przecież to jego ojciec! Carol też była z nim związana. Są tam jacyś jego znajomi, dalsza rodzina. A u nas? Tylko my dwie. Żeby już nie wspominać jego największego wroga.

– To znaczy?

– Starego Biernata, kogo by innego?

W oczach Irminy pojawił się zły błysk.

– On się nie liczy – warknęła. Argumentacja Zuzy nie przekonała jej. – Ale Tosiek tak pragnął wrócić, choćby po śmierci.

– Babciu – rzekła Zuzanna łagodnie. – Za trzy dni będziemy w Polsce, w domu. Zastanowimy się wtedy spokojnie, co trzeba, co należy, a co zostawić własnemu losowi. Zgoda?

Irmina nic nie odrzekła, tylko zabrała się do składania swoich rzeczy. Po minucie przerwała pakowanie i oznajmiła:

– Zabiorę z sobą do Moreny parę pamiątek po bracie. Jakieś drobiazgi. Nie powinni mieć nic przeciwko temu. Nie sądzisz?

– Sądzę, że nie powinni. Ale nie wiadomo, kto tu teraz rządzi.

– Tym bardziej powinno się udać.

Wiozła teraz te kilka rzeczy – zwykły długopis, jakiś stary szklany przycisk do papieru, zestaw starych fotografii, listy z Polski, używaną koszulę – zgarnięte w pośpiechu z biurka i z szafy, zamknięte w walizce w luku bagażowym. Trwający prawie osiem godzin lot miał się ku końcowi. Mimo że samolot tylko kilka godzin znajdował się w powietrzu, lądowanie na lotnisku Chopina nastąpić miało według czasu warszawskiego prawie w południe.

– Myślisz, że będzie czekał na lotnisku? – rzuciła Irmina pytanie po głębokim wdechu i wstrzymaniu na moment powietrza, gdy samolot wyraźnie obniżył pułap.

– Kto taki?

– Nie udawaj. Paolo oczywiście.

– Skąd miałby wiedzieć, którym lotem wracamy? – Zuzanna zdobyła się na obojętność. – Przez dwa tygodnie nie mieliśmy z nim żadnego kontaktu. Nie był łaskaw zapytać, a ja do niego pisać nie będę.

– Ma swoje sposoby – stwierdziła Irma z przekąsem. – O wylocie podobno też go nie informowałaś, a wszystko wiedział.

– No, może. Diabli wiedzą, jakie on ma kontakty – bąknęła Zuzanna półgłosem. Siedzący obok pasażerowie nie wyglądali na osoby rozumiejące język polski, ale ci z przodu i z tyłu mogli się przysłuchiwać. – Tak czy tak, będzie czy nie, damy sobie radę.

Irmina zapatrzyła się w okno.

– Widać tam coś? – zapytała Zuzanna.

– Co mówisz? – Irma ocknęła się. – Nie, tylko chmury pod nami. Tak sobie myślę, czy my dobrze zrobiłyśmy, decydując się na ten remont. Antosia już nie ma, ja też pewnie niedługo pociągnę.

– Babciu!

– Nie obruszaj się, mam swoje lata. A ty, młoda, świat taki wielki, czy warto przywiązywać się do jednego miejsca? To był pomysł głównie Antosia, żeby Morenę utrzymać i wyremontować. I żebyś ty tam była panią.

– No i dlatego trzeba postąpić według jego woli – oznajmiła Zuza zdecydowanie. – Coś cię martwi, babciu?

Irmina westchnęła.

– Do czego my wrócimy tak naprawdę? To już nie będzie ta sama Morena, co przedtem.

– Ależ oczywiście, że ta sama.

– Ale nie taka sama.

Zuzanna uśmiechnęła się gorzko. To tak, jak z jej życiem.

– Na pewno ci się spodoba. Koniec ze skrzypiącymi podłogami, krzywymi tynkami, nieszczelnymi oknami, boazeriami, które wchłonęły wszystkie zapachy świata, bulgotem w rurach. Co tam jeszcze? Dymiącym piecem.

– Kiedy właśnie to wszystko… Jak ci to wyjaśnić? Tego wszystkiego będzie mi brakować, obawiam się.

– E tam. Pamiętam, tak samo było z pralką automatyczną, zmywarką, nową kuchnią, piekarnikiem. Trzy dni kwękania, a potem trudno sobie życie bez tych rzeczy wyobrazić. Nie jesteś, babciu, tak staroświecka, jaką próbujesz udawać. Pamiętasz, co sama kiedyś lubiłaś powtarzać, jak ci ktoś przygadywał, że nie nadążasz? Że seks, dżins i rock'n'roll wymyślono już za waszej młodości.

Zrozumiała, że zaczyna mówić znacznie głośniej, bo pasażer z przedniego fotela uniósł dłoń ponad zagłówek i pokazał uniesiony kciuk, po czym dobiegło do nich krótkie „Brawo!”.

– Ale komputery znacznie później – spuentowała Irmina. – Dlatego z nimi sobie nie radzę – dodała pod nosem.

Z komunikatu, jaki zaskrzeczał w głośnikach wynikało, że przelecieli właśnie nad Wyspami Brytyjskimi i nadlatują nad Danię.

– To już prawie jak w domu – zauważyła Zuza.

Obserwowała, jak z każdym kwadransem Irmina staje się coraz bardziej niespokojna. Także i ona sama coraz wyraźniej uświadamiała sobie, że za dwie godziny znajdą się w znanej im przecież rzeczywistości, w której jednak będą musiały na nowo się odnaleźć.

W ostatnich dniach Zuzanna nawet nie próbowała zaznajamiać żyjącej przez całe dwa tygodnie jakby w innym wymiarze Irminy z napływającymi do niej drogą elektroniczną informacjami. Nie powiedziała ani o wizytach pod Moreną Marka i Janusza Biernata, ani o odkrytym na ścianie jednego z pokoi malowidle, ani też o innym osobniku, który nie uszedł uwadze Weroniki. Podjechał pod wieczór pod bramę Moreny, wyszedł ze swojego wielkiego samochodu na warszawskiej rejestracji, podszedł do płotu, popatrzył na teren i nim pan Kajetan zdążył zapytać go, czego tu szuka, wdał się w rozmowę ze stróżem z sąsiedniej posesji. W tej sytuacji Kajetan wycofał się na bezpieczną odległość i tylko obserwował z daleka rozmawiających mężczyzn. Zuzannę mocno zdziwiło to, że opisany przez Weronikę osobnik najbardziej pasował jej do Paola. Nie zastanawiała się jednak, czy obaj panowie znali się wcześniej, czy też wywiązała się między nimi tylko przypadkowa rozmowa, bo strażnik willi Gargamela akurat znalazł się w pobliżu. Paolo dostarczył jej już dość zagadek, jedna więcej niczego nie zmieniała w ambiwalentnej ocenie tego tajemniczego Włocha. Czy naprawdę jest synem Michaela Vecchiego, a tym samym jej dalekim kuzynem, czy też jakimś oszustem, którego – na swe nieszczęście – obdarzyła zaufaniem?

Czy każdy facet, któremu ufam, musi w końcu dać się poznać jako podstępny łgarz? – zastanowiła się. Wywołała z pamięci tylko tych, z którymi aktualnie miała kontakty. Najpierw Marek. Zachowuje się ostatnio mocno podejrzanie. Zaufanie mocno nadszarpnięte. Paolo. Same niewiadome, chociaż uwierzyła w jego zapewnienia, że to nie on podpalił restaurację Biernatów. Filip. Erudyta, przy tym uprzejmy i sympatyczny, nie można powiedzieć, ale jednak cynik. Zrobić, zarobić, ewentualnie zaliczyć. Janusz Biernat. No, ten przynajmniej nie pozostawia jej cienia wątpliwości co do swoich zamiarów. Komisarz Makuła. Dlaczego akurat on? Aha, ściga Paola. Zaufała mu niejako służbowo, nic osobistego. Ale czy on odpłaca się jej tym samym? Może tylko prowadzi z nią grę, która ma go doprowadzić do poszukiwanego rzekomego lub prawdziwego przestępcy? Gdyby do tego przebiegłym graczem, pająkiem, zwodzącym muszkę, jak go opisuje Aga, okazał się jeszcze Marcin Pyszny, to świat stałby się straszny, niewart okazywanego mu serca.

Siedziała z przymkniętymi oczami, jakby spała. Stewardesy pchały wózek z napojami. Ostatnia okazja, żeby przed lądowaniem czegoś jeszcze się napić. Nie miała ochoty, lecz pomyślała, że to dobra okazja, żeby zdobyć drobny prezent dla Kajetana. Oryginalny syrop klonowy, którego kilka butelek wiozły w bagażach, nie ucieszyłby go na pewno tak, jak sprzedawany w samolocie alkohol. Na przykład nie za duża buteleczka whisky. Dlaczego nie? Otworzyła oczy i poprosiła o jedną.

– A to co? – zareagowała na jej prośbę Irmina.

– Nic takiego, na prezent – uspokoiła ją Zuzanna.

– Aby przypadkiem nie dla tego alkoholika, co nam domu pilnuje? – Irma od razu przejrzała jej myśli.

– Nie zaszkodzi mu – stwierdziła Zuza i zapłaciła stewardesie, po czym wsunęła butelkę do swojej torby. – A babcia, widzę, w tym temacie nie zmieniła się ani o jotę. Od razu poczułam się jak w domu – zażartowała. – Biedny Kajetan.

– Mam nadzieję, że będziemy miały na czym się przespać po podróży – burknęła Irmina. – Nie zapomniał, że dziś wracamy.

– Na pewno nie zapomniał, choć ustawianie kanap i łóżek to nie jego sprawa.

– Ale mógłby dopilnować – upierała się Irma.

Zuza zerknęła ku niej z ukosa. Wspomnienie Kajetana przywróciło jej na chwilę dawny wigor, jaki towarzyszył jej stale w Morenie. W Kanadzie wydawała się jakby inna, przygaszona, czasami wręcz nieobecna, być może z powodu dręczących ją wyrzutów, że nie wyjawiła wnuczce na czas sekretu jej pochodzenia, mimo że brat prosił ją o to jeszcze przed wyjazdem, być może w związku z powolnym odchodzeniem Antoniego. Teraz z każdym kilometrem w przestworzach zdawała się wracać do dawnej skóry, w której było jej tak do twarzy. Taką właśnie – ułożoną, logiczną, stanowczą, nie rzucającą słów na wiatr, ale nie upartą niepotrzebnie Irminę – Zuza ceniła i lubiła najbardziej. W takiej bowiem, gdy sama wydawała się sobie chwiejna i lękliwa, znajdowała psychiczne oparcie. Czy kiedy dziś przejdą przez furtkę przy Morenie ich dawna relacja powróci na sto procent? Zuzannie nie wydawało się to już możliwe. Zapewne przyjdzie im budować ją na nowo.

Pozostało czekać na lądowanie. Odkąd samolot wszedł w polską przestrzeń powietrzną, lot miał potrwać jeszcze niecałą godzinę. Wystarczająco długo, by oswoić się z czasem środkowoeuropejskim i mimo wrażenia, że właśnie wstaje poranek, przyjąć do wiadomości, że zbliża się południe.

Na lotnisku nikt na nie nie czekał.

Irmina wydawała się zawiedziona, Zuzanna nie omieszkała okazać złośliwej satysfakcji.

– Mówiłam – oświadczyła, pchając wózek z walizami. – Faceci. Jak potrzebni, to ich nie ma.

– Przecież nie wiedział. Mieliśmy bilety powrotne open. Dobrze mówię?

– Dobrze, ale ja nie o Paolu.

– A o kim? Chyba nie o Kajetanie?

– Nieważne – odrzekła Zuza. Żart z Kajetanem wydał się jej zbędną złośliwością. – Po prostu.

Nie chciała się przyznać, że liczyła na obecność Marcina Pysznego. W piątek, kiedy dojeżdżali do Toronto, odebrała maila, w którym Pysio informował ją, że chyba już wie, kim jest nierozpoznany mężczyzna z sumiastym wąsem na fotografii z otwarcia Moreny. Zuza odpisała mu, że nie chce teraz dyskutować, bo w niedzielę przed południem lądują w Warszawie i wtedy będzie czas na rozmowy. Pysio miał się reszty domyślić. Najwidoczniej nie domyślił się, choć to do niego niepodobne. Może poczuł się urażony, że Zuzanna, zamiast od razu wyrazić uznanie dla jego dociekliwości i dopytać o szczegóły, zlekceważyła go, przekładając zaspokojenie ciekawości na później?

Trudno. Pozostało wezwać taksówkę. Nie było z tym kłopotu, bo wśród pasażerów opuszczających odprawę od razu pojawiali się osobnicy półgębkiem oferujący usługi transportowe. Zuza jednak zwlekała. Irminę poinformowała, że woli wziąć taksówkę z parkingu, niż polegać na przygodnych kierowcach. Poprosiła ją, żeby pozostała chwilę przy bagażach, a ona się rozejrzy.

Przy drzwiach wejściowych prawie zderzyła się z Marcinem Pysznym.

– Zuza! – wrzasnął na cały hol i uśmiechnięty rozłożył ręce.

Miała mu wpaść w ramiona? Niedoczekanie jego.

– Marcin? – zdziwiła się i wyciągnęła dłoń, pozwalając zaledwie na rytualny pocałunek na powitanie. – Skąd ty tu? Wiedziałeś?

– Różnie o mnie mówią, ale prorokiem, niestety, nie jestem. Sama napisałaś, kiedy wracacie.

– No tak, wspomniałam, dość niekonkretnie – kręciła. – I nie po to, żebyś zaraz przyjeżdżał.

Co ja gadam? – przemknęło jej przez myśl. Przecież o to chodziło. Zaraz się obrazi i odjedzie.

– Pff – prychnął. – A więc pomyłka?

– Nie, nie! – zaprzeczyła gorąco. – Świetnie, że jesteś. To znaczy cieszę się.

– Dobra, szkoda czasu – stwierdził i zapytał: – Gdzie bagaże?

– Babcia przy nich została.

– Babcia? – zdziwił się Pysio. – Przyleciałaś z Kanady z babcią? A co z ciocią? Została?

– To znaczy z ciocią. – Teraz to słowo wydało się Zuzannie obce i niestrawne. – Irminą. Tą samą. Później ci to wytłumaczę.

– No, ja myślę, że później, bo Gabi czeka w samochodzie na postoju dziesięciominutowym.

– Gabi? Z tobą? Co tu się stało, kiedy mnie nie było?

– Później! Przyjechaliśmy samochodem jej ojca, bo pewnie macie dużo bagaży.

– E tam, tylko cztery walizy. – Zuzanna wzruszyła ramionami i ruszyła ku Irminie. – Tylko pamiętaj – oznajmiła w marszu. – Pochowaliśmy w Montrealu jej brata, więc nie pytaj, dlaczego jest na czarno i w ogóle nie mów na ten temat, okej? Gabi też to przekaż, niech się nie dopytuje.

Pysio przytaknął na zgodę i ruszyli do poczekalni.

– Wyobraź sobie, babciu, że spotkałam kolegę – powiedziała do Irminy, gdy już do niej doszli. – Marcin, mąż Gabrysi, którą już znasz – przedstawiła go. – Mogę chyba tak powiedzieć? – zwróciła się do Pysia, który strzelił gniewnie oczami. – Tak się składa, że mogą nas oboje podrzucić do Kornelina. Wspaniale, prawda?

Pysio przywitał się sztywno i zaraz zabrał się do bagaży.

– Widać Kanada ludzi odmienia – mruknął, pchając wózek.

– Co masz na myśli? – zapytała rozbawiona Zuzanna.

– Nic szczególnego – odparł. – Wyleciała gąską, wróciła orlicą.

Miała ochotę dać mu kuksańca. Zatrzymała się jednak, by towarzyszyć nie nadążającej za nimi Irminie. Pysio tylko pokazał, gdzie stoi ich wóz i pospieszył pierwszy.

– Mówiłaś zdaje się, że oni się rozwodzą? – przypomniała sobie Irma.

– Bo tak było! Może doszli do porozumienia? Może się pogodzili? A może nie wiem co. Może tylko robią to dla nas, dla mnie właściwie, po koleżeńsku.

Gdy doszli do samochodu, Pysio już pakował walizy do bagażnika. Zuzanna uściskała się z Gabrysią, powiedziały sobie nawzajem, jak świetnie wyglądają, po czym Gabi uprzejmie przywitała Irminę i pomogła jej zająć miejsce na przednim siedzeniu samochodu. Zuza wrzuciła z Pysiem ostatnią, największą walizkę.

– Uprzedziłem ją, jak chciałaś – szepnął Pyszny.

– Widzę – odrzekła Zuza.

– Odstawię wózek i ruszamy.

Zuzanna z Gabrielą zajęły miejsca z tyłu.

– A Aga co? – rzuciła Zuza. – Nie chciała przyjechać?

– Uznała, że byłoby nam za ciasno – wyjaśniła Gabi wymijająco. – Wiesz, jak to ona.

– Uff, bo już myślałam, że i tu zaszła jakaś zmiana – powiedziała Zuzanna dwuznacznie.

– W sensie że co? – zaniepokoiła się Gabi.

– No wiesz. – Zuza szukała słów, żeby nie powiedzieć wprost tego, co sądzi. – Ostatnio raczej nie widywało się was razem. Ciebie i Marcina.

– Ach, to masz na myśli! Nie, tu nic się nie zmieniło. Dalej nie jesteśmy razem. Jednakże, jak to się mówi, zostaliśmy przyjaciółmi.

– Gadanie! – skwitowała Zuza, bo Pysio już biegł do samochodu, żeby być szybszy od nadchodzącego od drugiej strony strażnika.

Wpadł do wozu, dał nieokreślony znak ręką strażnikowi i uruchomił silnik, po czym natychmiast odjechał.

– Jak tam podróż? – zagadnęła Gabriela, gdy zjechali na trasę, która miała ich zaprowadzić na most Siekierkowski. – Pewnie dużo by opowiadać?

– Za dużo – stwierdziła Zuzanna. – Lepiej powiedz, co w Morenie, byłaś tam przecież. Co z tym malowidłem?

– Moim zdaniem to autentyk – orzekła Gabi. – Na pewno Berezyński przyłożył rękę do jego powstania. To nie może być przypadek, że ten sam motyw pojawia się później na jego płótnie, tym, co to wiesz, wisi u was.

Irmina obróciła głowę i zaczęła się przysłuchiwać.

– Tam jest jakiś motyw? – zdziwiła się Zuza.

– Oczywiście!

– Ja chyba o czymś nie wiem – stwierdziła Irmina.

– Ach, nic – oznajmiła Zuza. – Podczas remontu odkryli u nas na ścianie malowidło Berezyńskiego. Przepraszam, nie mówiłam, bo w Montrealu mieliśmy inne sprawy na głowie.

– Wiesz, na czym polega jego oryginalność? – włączyła się Gabriela. Zuzanna, usłyszawszy pytanie, tylko uniosła brwi. – W tamtych czasach tworzyło już paru malarzy abstrakcjonistów, czy ja wiem, Kandinsky, Malewicz, ale oni skupiali się przede wszystkim na kompozycji, barwie, geometrii, a Berezyński… – Pysio rzucił w tył niepokojące spojrzenie. – Berezyński chciał w swoich obrazach zamknąć abstrakcyjne pojęcia. Nie w formie alegorii, lecz linii, plam. Rozumiesz?

– Gabi – powstrzymała ją Zuzanna. – Kiedyś mi to wytłumaczysz w spokoju. Teraz tylko mi poradź, co zrobić z tymi plamami na ścianie.

– No wiesz! Plamami? Ja bym je zachowała, ale przecież nie ja tam będę mieszkać. Gdyby w Morenie miało kiedyś powstać muzeum Berezyńskiego, to co innego. A tak, konserwacja, odświeżenie, nowe koszty, nie wiem, czy jesteś na to gotowa. Na razie zrobić porządną dokumentację i zabezpieczyć. A może inaczej? Założyli wam wszędzie od wewnątrz ocieplenie i nowe tynki, tylko ta jedna ściana została nieotynkowana. W sumie fajna dekoracja. Sama zobaczysz.

– Co się tyczy samej Moreny, to jest sensacja – odezwał się Pysio znad kierownicy. – Na pewno panie nie słyszały, bo za granicą ani w samolocie o tym nie mówili. W kraju zresztą też jeszcze tego nie rozgłaszają, ale jutro pewnie gazety napiszą, przynajmniej jedna, bo słyszałem w redakcji.

– Pysio! Mówisz dużo i niekonkretnie. Znowu zostałeś dziennikarzem? – wyrwało się Zuzannie. – Czemu ja nic nie wiem?

– Właściwie nie, ale trochę współpracuję. No więc słuchajcie. Policja zatrzymała wczoraj tu, w waszej okolicy, bodaj w Otwocku, jakiegoś Włocha, który podawał, że nazywa się Franco Moreno. Rozumiecie? Jak usłyszałem, od razu mi się skojarzyło. – Zuzanna, tknięta złym przeczuciem, zaniemówiła, czekając na ciąg dalszy. Gabi też sprawiała wrażenie, że słyszy o incydencie po raz pierwszy. – No i co? Oszust – oznajmił Pyszny. – Udawał poważnego włoskiego handlowca i naciągał ludzi na sporą kasę. A że naiwnych u nas nie brak, to, sami wiecie, interes kwitł.

Na moment zapadła cisza.

– Prawdziwy Włoch, czy tylko udawał? – zapytała Irmina.

– Podobno prawdziwy – odparł Pysio. – Znacie kogoś takiego? – zapytał, akcentując tonem niedowierzanie.

– Ja nie – bąknęła Zuza niepewnie.

– Ani ja – przyznała Irmina. – Moreno. Też mi nazwisko. I co z nim?

– Nie mam pojęcia. Pewnie trzymają go w komendzie pod kluczem, bo podobno już od dłuższego czasu był poszukiwany.

Na Trasie Siekierkowskiej usłyszeli z daleka sygnał wozu uprzywilejowanego.

– Pogotowie albo policja – powiedziała Zuzanna. – Widocznie znowu komuś za bardzo się spieszyło.

2

Dom z zewnątrz wydawał się na pozór taki sam, jakim go zostawiły. Ta sama, nienaruszona bryła i stare drewniane elewacje. Ten sam wytarty ganek i mocno wyrobione drzwi wejściowe. Jedynie nowe okna dodawały ścianom elegancji i blasku. Lecz wystarczyło nieco podnieść głowę, by dostrzec nowe poszycie dachu, które elegancję i blask wzmacniały poczuciem stabilności. Wtedy też widziało się lepiej spływające od dachu proste krechy miedziano-barwnych rynien.

Irmina, wyszedłszy z samochodu, stanęła przy parkanie i popatrzyła na nową Morenę z zachwytem.

– Jak za mego dzieciństwa – wyznała żywiołowo. – Jest nawet ładniejsza. Tylko pomalować i podziwiać.

Usłyszeli za ogrodzeniem szczekanie psa. Zza domu wybiegł nieznany im kundel, zaraz za nim pojawił się Kajetan. Ujrzawszy Irminę i samochód, przywołał psa, który jednak niewiele sobie robił z jego wołania, dopóki nie dobiegł do furtki. Wtedy zawrócił.

– Pani Irmina! Panna Zuzanna! – zawołał Kajetan. – Nareszcie! Już myślałem, że coś się stało, bo wczoraj się spodziewałem. – Przesunął swój kaszkiet na tył głowy. Otworzył furtkę. – Proszę, proszę!

– Bramę lepiej by pan otworzył! – zakrzyknęła Irmina. – Jak wjedziemy?

– A co to za towarzysz? – zapytała Zuzanna, pokazując psa, który po przekroczeniu linii furtki zaczął się łasić do obcych.

– A wziąłem go, żeby szczekał na obcych, bo tu taka ciekawość, że hej! Ale niegroźne toto, nic nie zrobi – odrzekł Kajetan, zdejmując kłódkę i biorąc się do przesuwania skrzydła bramy.

– Aha, bo pewnie pies pilnuje, a on sam tam, w gospodarczym, albo z kolegami, wiadomo.

– No teraz to już wiem na pewno, że pani Irmina wróciła zdrowa i cała – skomentował kwaśno Kajetan, odsuwając drugie skrzydło. – Ot, sprawiedliwość dziejowa. Bury, poszedł! – przegonił psa kręcącego mu się pod nogami.

Pysio, który nie wysiadł, lekko wycofał samochód, skręcił koła i wjechał na podwórze. Gabrysia, też siedząca w środku, przejeżdżając obok, na powitanie pomachała Kajetanowi ręką.

– No i jak? – zapytała zaraz po wyjściu z wozu. – Poznajecie swój dom?

– Wygląda rewelacyjnie – orzekła Zuzanna, a Irmina skwapliwie przytaknęła.

– To ja już oddam klucze paniom, bo nic tu po mnie – rzekł Kajetan, uścisnąwszy wcześniej dłoń Pysznego. – Tylko swoje rzeczy pozbieram i znikam. – Wyciągnął rękę z pęczkiem kluczy.

– Powoli, panie Kajetanie – powstrzymała go Zuzanna. – Gdzie panu tak spieszno?

– Wiadomo, gdzie – wtrąciła pod nosem Irmina, a głośniej poleciła: – Zechce pan łaskawie otworzyć?

Kajetan posłusznie cofnął rękę i podszedł do drzwi wejściowych. Bury natychmiast podążył za nim, lecz ten go odpędził. Pies przysiadł kilka metrów dalej.

– Przepraszam, ale ja tu wcale nie zaglądał – oznajmił Kajetan po otwarciu. – Wszystko, co potrzebne, mam u siebie, w gospodarczym.

– Ale teraz może pan wejść, prawda? – zachęciła go pospiesznie Zuzanna, żeby nie pozwolić na uszczypliwy komentarz Irminy. – Proszę.

– A nie, ja na końcu – oznajmił Kajetan i wycofał się, przepuszczając wszystkich po kolei.

Irmina weszła pierwsza. Zuza przepuściła przed sobą Gabrysię, a Pysio wszedł czwarty.

– Jestem pod wrażeniem – szepnął za plecami Zuzanny, gdy już się rozejrzał. – Ciekawe jednak, co by na to powiedział Andriolli.

– Daj spokój – odpowiedziała półgłosem Zuza. – Czy to jego dom?

– No, fakt – przyznał Pysio. – Tylko styl jego. Dom wasz.

Zaczęli rozchodzić się po wszystkich pomieszczeniach, zaczynając od stołowego i kuchni. Wyglądały one niby tak samo, jak przed remontem, tyle że ściany były teraz równe i czyste, podłogi idealnie poziome, w części pokryte panelami, w części ceramiką, w stołowym zaś odtworzono starą podłogę z oryginalnych desek, teraz wyszlifowanych i zabezpieczonych olejem.

– Co tu się działo! – wetknął Kajetan swoje trzy grosze między ochy i achy. – Ludzi do roboty było jak mrówków, jedni odchodzili, drudzy przychodzili, czasem do późna w noc robili, nawet w sobotę, ja tu tylko na noc zajęcie z Burym miał. Jedną przerwę mieli, na Wniebowzięcie. No i, ma się rozumieć, w niedziele, jak dziś. Takich robotnych pracowników to ja na oczy w życiu nie widział. Tylko jedno mnie się nie podoba.

– Co, panie Kajetanie? – rzuciła w przelocie Zuzanna.

– Bo tak. Stare okna zostawili. Stare deski, co się nie nadawały, wyrzucili i musiałem je za garaż pochować. Stare rynny też tam leżą. Nie wiem, co z nimi będzie.

– Odda pan na złom i parę groszy wpadnie – odezwał się Pysio, ale zaraz zastrzegł: – O, przepraszam, nie moja sprawa.

– E tam, panie – odparł Kajetan. – Ja bym je wziął, jak niepotrzebne, rynny znaczy, i u siebie założył, bo te moje… – Uniósł rękę i strząsnął ją na dół, żeby pokazać, jaki złom odprowadza u niego wodę z dachu.

– A niech pan bierze – zgodziła się Zuzanna. – Prawda? – zwróciła się do Irminy.

– Tylko żeby mi nie sprzedał i wódki za to nie kupił – ostrzegła Irma.

– No niechby mi ta ręka uschła, jak ja – zaczął przysięgać Kajetan, ale nie dokończył. – A okna? Co z nimi będzie?

– Też by pan chciał? – zapytała Zuzanna, lecz nie była zainteresowana odpowiedzią, bo Gabrysia właśnie powoli otwierała podwójne drzwi zamkniętego pokoju ze ściennym malowidłem.

– Czemu nie – mruknął Kajetan, a spojrzawszy tam, gdzie podążył wzrok pozostałych, zdziwił się: – A to co? Nie może być! Fuszerka, czy materiału zbrakło?

Gabriela roześmiała się.

– To jest bardzo cenne malowidło, panie Kajetanie – oznajmiła Zuzanna.

– Panno święta! Cenne? Toż ja by sam albo z Piotrem, takie coś nabazgrolił.

– Zwłaszcza po paru głębszych – przycięła mu Irmina.

– No choćby – zgodził się Kajetan. – I dużo to warte? Warto wiedzieć.

– Tego dziś nikt nie wie – oznajmiła Gabriela. – Przypuszczam jednak, że dobry samochód pan by kupił.

– Matko święta! Samochód! Ale na co mnie on, jak ja prawka nie mam? – odparował Kajetan. – No ale żeby samochód? Panna kpi sobie ze mnie?

– Pani – sprostowała Zuza. – Ten pan jest jej mężem. – Wskazała na Pysia, przyglądającego się malunkowi z bardzo bliska.

– Oj, to przepraszam. Ja głupi, na takich rzeczach, jak to tutaj, się nie znam. Jak pani mówi, widać tak jest. – Przyłożył dłoń do daszka i wycofał się do sieni, a potem na ganek.

– I co myślicie z tym zrobić? – zapytała Gabriela.

– Też radzę zostawić – odezwał się Pysio. – Jak Berezyński wejdzie do kanonu sztuki, zaczną tu ciągnąć pielgrzymki.

Irmina chwyciła się za głowę.

– Tylko tego nam brakowało.

– Gabi, daj nam się zastanowić – poprosiła Zuza. – Jeszcze się nie rozpakowałyśmy, a ty już z takimi pytaniami.

– Normalne – burknął Pysio. – Sztuka nade wszystko.

– To może jakaś kawa? – zaproponowała szybko Zuzanna, żeby zdusić iskrę mogącą doprowadzić do kłótni. – Przy okazji sprawdzimy, czy kuchnia działa.

– Może być – zgodził się Pysio. – A ja przyniosę wasze bagaże – zaproponował.

– W takim razie idę z tobą – zaoferowała Zuza.

– To ja zrobię kawę – oznajmiła Irmina. – Z panią Gabrysią.

Obie z Zuzanną, kierując się tylko intuicją, usiłowały rozdzielić skonfliktowaną parę. Zuza miała przy tym dodatkowy cel. Chciała na moment zostać z Marcinem sam na sam.

– Kogo tam dokładnie odkryłeś, na tym zdjęciu? – zapytała po chwili, wystawiając z bagażnika mniejszą walizkę.

– Już chcesz o tym mówić? – zdziwił się Pysio, stękając przy unoszeniu bagażu i stawianiu go obok samochodu. – Spokojnie, dziewczyno, pogadamy jutro czy pojutrze, na lunchu u Chińczyka…

– Ale coś chyba możesz powiedzieć?

Ruszyli powoli, rozmawiając.

– To był taki tutejszy artysta stolarz. Wytwarzał różne ozdobne zawijasy, początkowo według projektów Andriollego, później dokładał swoje własne elementy. Przypuszczam, że większość ozdóbek przy Morenie to jego robota.

– Artysta, powiadasz? Artysta by do tego grona pasował.

– Rzemieślnik, artystyczny wyrobnik, nazwij jak chcesz. Zwykły stolarz czy też cieśla to nie był. Ktoś więcej. – Pysio dźwigał walizę, mocno pochylony na bok. – Co, jakieś skały przywiozłyście z tej Kanady? – Przystanął przed gankiem. – Właściciele najwidoczniej uznali, że wniósł ważny wkład w ostateczny kształt willi. Dlatego znalazł się na tym zdjęciu. Taka jest moja hipoteza.

– A jego nazwisko?

– Zabij mnie, dziś ci nie powiem.

– To ja ci powiem. – Zuza, która także przystanęła, ruszyła dalej, bo już biegł do niej Kajetan, dając znaki, żeby zaczekała. – Biernat.

– No czemu panna Zuzanna dźwiga, przecież pomogę! – zawołał Kajetan, ale Zuza była już za drzwiami wejściowymi. – To ja następną – oświadczył i wrócił do otwartego bagażnika.

– To przypuszczenie czy pewnik? – zapytał Pysio w sieni.

– Niemal pewnik – oznajmiła Zuza.

– Coś z tego wynika dla ciebie?

– Nie wyobrażasz sobie, jak wiele.

– Opowiesz mi?

– Później. Kiedyś. O ile potwierdzisz na sto procent to nazwisko.

– To da się zrobić. Ale wymaga czasu.

– Nie pali się.

Zamilkli, bo znaleźli się w stołowym, gdzie natknęli się na Gabrysię.

– Podobno gdzieś tu stoją filiżanki – powiedziała Gabi, rozglądająca się bezradnie. – Tak twierdzi twoja ciocia.

Zuzanna uświadomiła sobie, że teraz na każdym kroku czekają ją takie niespodzianki. Uznała, że najlepiej przeciąć ten węzeł od razu.

– Nie ma ich tu. Są spakowane – poinformowała. – A co do cioci, muszę wam obojgu coś powiedzieć. Chodźmy do kuchni.

W kuchni Irmina nalewała wodę do ekspresu przelewowego.

– Wszystko działa. Woda, gaz. Jestem zaskoczona – oznajmiła. – I rzeczy na swoich miejscach. Jak oni to zrobili? I nowy piec centralnego ogrzewania wstawili!

– Fachowcy – orzekła Zuza krótko. – Ale filiżanki nierozpakowane. Weźmy zwykłe – zaproponowała i przeszła do rzeczy: – Czy zanim wypijemy kawę, możemy wyjaśnić moim przyjaciołom, co zaszło w Kanadzie? Mam na myśli to między nami. – Irma odwróciła ku niej głowę. – Że ciocia i tak dalej.

Irmina wykonała gest ręką oznaczający „twój ruch, dziecko” i wróciła do przygotowywania kawy. Zuzanna popatrzyła na Gabrielę i Marcina. W ich twarzach dostrzegła pełne napięcia oczekiwanie.

– Nie ma już cioci Irminy – oznajmiła i przerwała, bawiąc się ich zdumieniem. – Jest babcia Irma – dokończyła.

– Znaczy, że wy, ty i pani… – Pysio utknął. Gabi milczała, stojąc nieruchomo. – Mam rozumieć, że co?

– Macie rozumieć, że jesteśmy dla siebie babcią i wnuczką. Jesteście pierwszymi osobami w Polsce, które to słyszą.

– I żadnych pytań? – upewnił się Pysio.

– Najwyżej jedno – zgodziła się Zuza.

– Po mieczu czy po kądzieli?

– Głupek – odezwała się Gabriela.

Było to pierwsze słowo, jakie od spotkania na lotnisku skierowała w obecności Zuzanny do męża.

– Dziękuję – odrzekł Pysio.

– Gabi, przestań – skarciła Zuza koleżankę. – Człowiek jest ciekawy. Po prostu. Moja mama to, jak się okazuje, córka babci. I tyle.

– Chodzi o to, że – zaczęła tłumaczyć się Gabriela. – Czasem lepiej milczeć, niż mówić bzdury. Ja wiem. Powiedziałaś to zwyczajnie, spokojnie, prawie bez emocji, a przecież za takimi wyznaniami kryją się, ja to wiem, rodzinne i zwyczajnie ludzkie dramaty. Nie wszystko jest na sprzedaż, ot tak. A ten tu wyskakuje: po mieczu czy po kądzieli?

Irmina, nie patrząc na nikogo, udała się bez słowa do stołowego.

– Fakt, swoje przeszłam – przyznała Zuzanna, zagryzając wargę. – Obie przeszłyśmy. Nie do opowiadania przy pierwszej kawie. Tak że wybaczcie.

– Nie mówiłam? – Gabriela podkreśliła, jak bardzo jest pewna swego. – Wiem coś o tym.

– Okej, nic nie mówię – zgodził się Pysio. – Jestem niedobry.

– Masz, i jeszcze się zgrywa – dorzuciła Gabrysia.

– Czy wy na pewno złapaliście jakieś porozumienie? – zapytała Zuza. – Bo tak jakoś iskrzy między wami. Czy tylko mi się wydaje?

Gabriela wzruszyła ramionami. Pysio, nienawykły do sytuacji, kiedy to nie on ma rację, a jego maska cynika staje się przezroczysta i nie może się za nią skryć, wydał się Zuzannie przez sekundę bezradny. Rozłożył ręce.

– Umówmy się. Taki mamy styl bycia – powiedział. – Od zawsze.

Gabrysia spojrzała na niego bystro.

– Przynajmniej jedno mamy wspólne – stwierdziła.

Kawa spływająca do dzbanka pozwoliła Zuzannie przerwać rozmowę. Wyłączyła ekspres i zajrzała do lodówki.

– Nie ma mleka – zauważyła. – W ogóle nic nie ma do jedzenia. Sorry.

– Wypiję czarną – zgodziła się Gabriela. – I zaraz uciekamy. Chyba że jakieś zakupy wam zrobić.

Wróciła Irmina.

– Nie pamiętam, gdzie te filiżanki – oznajmiła.

– W kartonie, w garażu u pana Kajetana – przypomniała sobie Zuzanna. – Pójdę tam, może Kajetan ma mleko u siebie?

– O, już! – burknęła Irma. – Gdybyś pół litra potrzebowała, to prędzej.

Zuza wyszła do ogrodu przez werandę i wywołała głośno Kajetana. Ten wychylił się zza garażu i zaraz podszedł kilka kroków.

– Ma pan mleko u siebie? – zapytała go, nim się zbliżył.

– Oj, nie, panno Zuzanno – odrzekł stropiony. – Ale jak potrzeba, od siostry przyniosę. Ona zawsze ma. A może coś jeszcze potrzeba? Ja nie pomyślał, że panie nic do jedzenia nie mają – mówił, zbliżając się wespół z poszczekującym psem i drapiąc się pod kaszkietem. Zatrzymał się nagle, jego pies także. – Chwileczkę, coś się poradzi – oznajmił.

Nie doszedłszy do werandy, zrobił w tył zwrot i chwycił swój rower oparty o drzewo. Złożył obietnicę, że zaraz wróci, i szybko odjechał. Bury popędził za nim.

Goście jednak nie chcieli czekać na jego powrót. Pysio stwierdził, że on i tak zawsze pija czarną, więc to nie jest problem. Zuza miała wrażenie, że kolega chciałby jak najszybciej zakończyć niewygodną sytuację i odjechać. Wypili więc kawę niemal duszkiem, wymieniając kolejne pochwały pod adresem wykonawców remontu, podziękowania, że państwo Pyszni zechcieli przyjechać na lotnisko, oraz zapewnienia, że niebawem muszą spotkać się raz jeszcze, żeby „na spokojnie” porozmawiać.

Kiedy Marcin i Gabriela wyjeżdżali z bramy, minęli się z powracającym Kajetanem. Przez kierownicę jego roweru przewieszona była płócienna torba. Po zatrzymaniu się przed gankiem, Kajetan zdjął ją i podał Zuzannie.

– Tu siostra daje paniom, bo pewnie głodne – powiedział. Zuzanna wyjęła z torby starą kankę do mleka. – Ogórkowa – poinformował Kajetan. Jeszcze ciepła. Donnerwetter! – zaklął nagle. – Ja mleko zostawił!

– Nie trzeba już, panie Kajetanie – uspokoiła go Zuzanna. – Zaraz polecę do naszego sklepu. Chyba jeszcze otwarty. A pańskiej siostrze dziękujemy. I panu także.

Irmina potakiwała, dając znać, że przyłącza się do podziękowań.

– Ja tylko tak, pomóc chciał.

– A Burego gdzie pan zgubił? – zapytała Zuza.

– A, uwiązałem go – odrzekł. – Naszej chałupy teraz pilnuje.

Widać było, że coś jeszcze go gryzie.

– Proszę wejść – zaprosiła go Zuza do środka.

– No, na chwileczkę – zgodził się.

Weszli do środka.

– Jest jeszcze taka rzecz – powiedział zaraz w sieni, miętosząc czapkę w dłoniach. – Nie chciałem przy gościach, ale teraz, jak odjechali, już mogę.

– No niechże pan mówi – ponagliła go Irmina, widząc, że Kajetan zamilkł i utkwił wzrok w podłodze.

– Byli rano z policji. Pytali o pannę Zuzannę.

– O mnie?! – wykrzyknęła Zuza, wystraszona pierwszą swoją myślą, że najście może mieć związek z zatrzymanym Włochem. – Ale po co?

– Też ja zapytał, ale ten komisarz nie tłumaczył. – Kajetan podniósł głowę. – Kazał tylko powiedzieć, żeby panna Zuzanna, jak przyjedzie, jak najszybciej się z nim skontaktowała.

Panie weszły do kuchni, Kajetan podążył za nimi. Zatrzymał się w progu.

– Skąd pan wie, że komisarz? – zaciekawiła się Irmina, nie kryjąc się z podejrzliwością. – Zna się pan na dystynkcjach?

Wystawiła nieduży garnek, by przelać do niego zupę.

– Jak by trzeba, to by się znał – stwierdził Kajetan zaczepnym tonem, odbierając od Irminy pustą torbę. – Ale po co mnie się znać, jak on był w cywilu. Wóz też bez koguta, i dobrze, nikt z sąsiadów nie zwrócił uwagi. Ot, znowu ktoś przyjechał. Ostatnio ciągle ktoś nowy przyjeżdża. Wiem, że komisarz, bo się przedstawił. Mazguła, czy jakoś.

– Makuła! – zgadła Zuzanna.

– No, może tak. To panna też go zna? A to i lepiej, bo może afery żadnej nie ma, tylko tak coś…

– Jakiej znowu afery? – ofuknęła go Irmina.

– A mnie skąd wiedzieć? Jak policja pyta, to nigdy nie wiesz, człowiecze, o co się rozchodzi. Miał ja przekazać, to przekazał. Reszta nie moja sprawa. Jedno powiem. Rozglądał się tu mocno i kręcił głową.

Irmina szykowała się już do nowego ataku na Kajetana, lecz Zuza ją uprzedziła.

– Bardzo dobrze, że mnie pan poinformował – powiedziała. – Zaraz zadzwonię do komisarza. To mój znajomy z komendy w Otwocku.

– No, chyba że tak – mruknął Kajetan. – Mógł od razu powiedzieć, że znajomy.

– Na razie dziękujemy za wszystko – rzekła dalej Zuzanna. – Jutro, przy poniedziałku, jak pan wpadnie do nas, to się do końca policzymy, dobrze?

– Ma się rozumieć – przytaknął bez entuzjazmu.

– Ale tak pod wieczór, po moim powrocie z Warszawy. A dziś… – Zuzanna podeszła do swojej torby, by coś z niej wyjąć. – Taki mały prezent dla pana. – Wyciągnęła ku niemu rękę z kupioną w samolocie whisky.

– Oj, a co to jest? – wykrzyknął spłoszony Kajetan, a na policzki wypłynął mu rumieniec. – Dla mnie?

– Oryginalna szkocka whisky – oznajmiła Zuza. – Poczęstuje pan kolegów. Proszę.

– Ha, a gdzie by! – odrzekł, biorąc ostrożnie butelkę. – Siostrze pokażę. Toż to jest… – Przyjrzał się etykiecie. – Łyski? Zagraniczna. Nawet przeczytać nie umiem. – Podniósł roziskrzony wzrok. – Tylko że ona, siostra znaczy, dobra kobieta, ale… – Zamiast powtarzać oczywistość, przewrócił oczami. – Zarekwirować może. Jak by tak panna jej szepnęła, że to prezent, z Kanady, co, panno Zuzanno? To by pokazał. Bo inaczej to nie.

– Przy okazji – obiecała Zuza. – Jak spotkam.

– To ja zostawiam i jadę – oznajmił Kajetan i położył na stole pęk kluczy.

– Tylko prosto do domu! – upomniała go Irma.

– A pani Irmina jak zawsze, żeby tylko szpilę wbić człowiekowi – odpowiedział Kajetan. – A gdzie ja by miał jechać? Na mszę chyba tylko, bo dziś jeszcze nie był. Do widzenia.

Założył kaszkiet, wsunął butelkę do torby i skierował się ku drzwiom.

– A kankę jutro oddamy! – zawołała za nim Irmina.

Tylko machnął ręką, jakby to była rzecz bez znaczenia.

Gdy zamknął za sobą drzwi, Irma westchnęła.

– Nareszcie w domu – powiedziała, rozglądając się po raz kolejny. – Nie wiadomo, od czego zacząć.

– Może od ogórkowej? – zaproponowała Zuza.

– Dobra kobieta, pewnie jutrzejszy obiad oddała – oceniła Irmina. – Ale odmówisz, będzie obrażona. Postawię garnek na ogień.

– Aha, a ja zadzwonię zaraz do komisarza Makuły, bo to mi się coraz mniej podoba. Zajechał w niedzielę? Osobiście? Jak nic, chodzi o Paola.

– Ładne powitanie – oceniła złośliwie Irmina.

Zuzanna weszła na górę. W jej pokoju, który także otrzymał nowe okno, warstwę ocieplenia na zewnętrznych ścianach i świeży, wymalowany na biało tynk, nic się poza tym nie zmieniło. Nawet podłoga pozostała ta sama. Wystarczyło dosunąć do ścian przesunięte na środek pokoju meble i można było zacząć mieszkać po staremu.

Zwinęła ochronną folię i usiadła na łóżku. Niepewnie wybrała ze spisu telefonów numer Makuły. Komisarz odezwał się po czterech dzwonkach. Zuzanna się przedstawiła.

– Dowiedziałam się, że był pan rano u nas – powiedziała. – A my obie dopiero co przyjechałyśmy. Coś się stało?

– I jak udała się podróż? – zapytał Makuła.

– Panie komisarzu – odrzekła Zuza, nieskora w tym momencie do pogaduszek. – Na pewno nie po to odwiedził nas pan w niedzielę, żeby spytać o wrażenia z podróży. Mam rację? Dlatego proszę walić prosto z mostu.

– Czyli konkretnie? Konkretnie to mam dylemat. Zaledwie pani wylądowała, pełna wrażeń i tak dalej, a tu, jak to mówią, z deszczu pod rynnę.

– Czyli? – Serce Zuzanny biło coraz mocniej.

– Czyli mamy tego pani Włocha.

– Mojego Włocha? – Zuza niemal krzyknęła z oburzenia.

– No tego, którego my poszukujemy, a pani zapewniała o jego niewinności i ja nawet pani uwierzyłem. Jakże on się nazywa?

– Paolo Vecchi – odrzekła Zuza odruchowo. – A wy kogo macie?

– I tu jest problem. Człowiek ma przy sobie paszport na takie właśnie nazwisko oraz plik wizytówek, według których nazywa się Franco Moreno. Tak się przedstawiał ludziom, których… Pani Zuzanno, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy, choć nie jest ona przyjemna. Których oszukiwał, trzeba powiedzieć. Na grube tysiące.

Gdyby Zuza nie siedziała, ugięłyby się pod nią nogi. A tak jedynie pobladła.

– Jest pan pewien, że to on?

– Pani Zuzanno, człowiek niewinny, obcokrajowiec, poprosiłby od razu o konsula, przynajmniej o adwokata, prawda? A ten nic. Odmawia zeznań i czeka pewnie, aż minie czterdzieści osiem godzin i będziemy musieli go wypuścić.

– To macie coś na niego czy nie?

– Mamy, niestety. Został przyłapany niemal na gorącym uczynku.

– W czym więc problem? Nie można mu postawić zarzutu?

– Rzecz jest bardziej skomplikowana. Zechce pani wpaść do mnie, do komendy jutro przed południem? Powiedzmy o dziewiątej. Wiem, że to niekomfortowa sytuacja, tak zaraz po powrocie, ale sprawa jest pilna. Mogę wystawić formalne wezwanie, jeśli pani chce.

– Nie trzeba, będę – zgodziła się natychmiast Zuzanna. – Proszę tylko powiedzieć, co on robił? W jaki sposób oszukiwał? Jestem w szoku, rozumie pan. – Nie chciała zdradzić, że już coś wie na ten temat od Pysia.

– Jeśli to ktoś bliski, choć utrzymuje pani, że nie, to naprawdę współczuję. Słyszała pani o metodzie „na Włocha”?

– Szczerze mówiąc…

– Nie? To proszę sobie wyguglać temat. Proceder kwitnie od dawna, wielu poszkodowanych zgłaszało temat policji. Ale gość był bardzo sprytny, nie dawał się złapać. Aż w temat włączyła się prasa, konkretnie jedna redakcja. I namierzyli faceta. Przepraszam, za dużo mówię. Proszę na pewno być jutro u mnie.

– Powiedziałam, że będę.

– Domek bardzo ładnie odnowiony – rzekł nagle, zamiast się pożegnać. – Taki remont musi kupę pieniędzy kosztować. A podobno to jeszcze nie koniec robót. Jeszcze elewacja będzie odnawiana. Tak słyszałem.

– Ciekawi pana, ile to kosztuje? – Zuzannę zirytowała ta uwaga.

– Tyle o ile. Bo to, co robicie, jest nietypowe. Z tego, co wiem, właściciele starych świdermajerów w okolicy dużo częściej zgłaszali pożar, niż chęć remontu, bo taniej wychodzi postawić nowy dom, niż wyremontować stary. A tu, proszę! Podziwiam.

– O tych pożarach już kiedyś pan wspominał. Pamięta pan? A jeśli chodzi o koszty, wszystkie rachunki będą do wglądu, jeśli zajdzie potrzeba – oznajmiła Zuza nieprzyjemnym tonem.

– Ależ, pani Zuzanno! Źle mnie pani zrozumiała. Nie zamierzam was kontrolować. – Roześmiał się głośno. – Rzuciłem tylko luźną uwagę.

– Zatem do zobaczenia. Muszę, niestety, kończyć – oznajmiła Zuza i się rozłączyła.

Irmina wołała z dołu na zupę.

3

– Mamy problem – oznajmiła Zuzanna.

Prawą ręką grzebała łyżką w zupie, lewą stukała w ekran smartfona.

– Zostaw ten telefon i jedz, bo ci całkiem wystygnie – ponagliła ją Irmina, pochylona nad swoim talerzem. – Jaki problem?

– Z naszym Paolem. Jeśli to naprawdę on. A na razie wszystko wskazuje na niego.

Irmina przerwała jedzenie.

– Nie sądzisz, że to może być pomyłka? – zapytała z nadzieją.

– Powtórzę. Wszystko przemawia przeciwko niemu – stwierdziła Zuza. – Poczynając od tego, że od dwóch tygodni nie dał znaku życia, a kończąc na innych przesłankach. Jednego tylko nie rozumiem. Po co on tu w ogóle się zjawił? W jakim celu wszedł z nami w kontakt? Do czego byłyśmy mu potrzebne? Chciał nas na koniec okraść, czy co? Nie mam pojęcia z czego. Z obrazów Berezyńskiego? Myślał, że nie znamy ich wartości? To jego nazwisko, Vecchi, od początku wydało mi się podejrzane, odkąd wiem, że tak nazywał się jeden z tych dżentelmenów na starym zdjęciu. A występując jako Franco Moreno, całkiem się pogrążył. To nie może być przypadek. Babciu, czemu nas takie rzeczy spotykają? – zakończyła dramatycznie.

– Ale ja ciągle nie mam pewności, czy to jest na pewno ten Paolo Vecchi, syn Michaela Vecchiego. Ten, który zostawił ojca w Rochester i uciekł do Europy. Bo jeśli tak… – Irmina pokręciła głową i zacisnęła usta. – Jeśli Tosiek zdążył poznać go od nieciekawej strony już w Ameryce, wtedy nic dziwnego, że nie został umieszczony w jego testamencie, mimo że wnuk, jak by nie było. Może po prostu zbiegł do Europy, by się skryć przed amerykańskim wymiarem sprawiedliwości? I tu, w Polsce, dalej uprawia swój proceder.

– I może faktycznie podpalił gospodę Biernata, co? Teraz nagle jest tak, jakbym ujrzała wszystko w innym świetle.

– O Boże, Boże! – Irma wzniosła oczy ku niebu, znowu przerywając jedzenie. – Najgorsze, że my tu, w Polsce, jesteśmy jego najbliższymi krewnymi.

– Posłuchaj, babciu. – Zuzanna podniosła smartfon, żeby lepiej widzieć drobną czcionkę. – Znalazłam w Internecie przynajmniej pięciu oszukanych tą samą metodą. Pięciu, którzy się przyznali i ogłosili to w Internecie, a także zgłosili oszustwo policji. Naprawdę oszukanych jest na pewno dużo, dużo więcej, tylko siedzą cicho. A tutaj jeden napisał, że szuka tego Włocha od dawna i ustalił, że gość podający się za Franka Moreno mieszka z jakąś Polką w Warszawie na ekskluzywnym osiedlu. To by mogła być Wioleta. Jeśli to ona, zostałyśmy oszukane podwójnie. Albo nawet do potęgi. Jakaż to misterna akcja! Aż nie chce mi się wierzyć. Może nawet sam Biernat jest w nią zamieszany.

– Albo odwrotnie. On też jest jego ofiarą. Tak też może być – powiedziała Irmina. Skończyła jeść i teraz grzebała w pamięci, szukając podobnej sytuacji w przeczytanych kryminałach. – Słyszałyśmy przecież, że i od niego chciał wyciągnąć jakieś pieniądze. Potem ten pożar.

– To jest ich wersja. Teraz już niczemu, co nam opowiadali, nie można wierzyć.

Irmina wstała od stołu, zabierając swój talerz.

– Twoja zupa ostygła. Może ci odgrzeję? – zaproponowała.

Zuzanna szybko opróżniła talerz do dna.

– Posłuchaj, babciu – powiedziała, odłożywszy łyżkę. – Tylko spekuluję, ale wyobrażam sobie teraz najgorsze. A jeśli on sobie planuje, że jako spadkobierca wuja Antoniego wystąpi z roszczeniami do Moreny, licząc, że gdy coś wywalczy, odsprzeda potem swoją część Biernatowi? Może rzeczywiście obaj nie są w konflikcie, tylko w zmowie? Nie mam pojęcia, jak by mogło do niej dojść, lecz tacy cwaniacy zawsze na siebie trafią. Przypuśćmy, że Vecchi w restauracji zażądał zaliczki na konto tego interesu, a oni mu jej pod jakimś pretekstem nie dali. Głupiutka Wioleta była świadkiem tej sceny i może czegoś jeszcze, toteż należało ją zneutralizować, żeby w razie czego nie zeznawała. Dlatego wrobili ją w narkotyki. I dlatego Vecchi ją omotał, po czym umieścił pod kontrolą w jakiejś dziupli, niby u znajomych, a ta kobieta, z którą mieszka, to ktoś zupełnie inny. Jego wizyta u nas i wszystkie te jego piękne gadki były po to, żeby zamydlić nam oczy.

– Czyli Wioleta byłaby niewinna? – wyraziła kolejną nadzieję Irmina. Obmywała talerze pod bieżącą wodą. – Popatrz, jak szybko ciepła teraz leci z kranu – zauważyła.

Zuza intensywnie myślała.

– Winna czy nie, na pewno nieświadoma, w co się wplątała – powiedziała do siebie. Dalej manipulowała przy smartfonie. – Ciekawi mnie, na czym wpadł. Niczego konkretnego nie mogę znaleźć. – Przeczytała fragment kolejnego tekstu, który ją zainteresował. – Posłuchaj, w czym się wyspecjalizował. Udawał włoskiego handlowca, który po jakiejś rzekomej wystawie w Polsce właśnie wraca samolotem do Rzymu. Zostało mu po tej imprezie parę niesprzedanych maszyn czy urządzeń, których nie opłaca mu się zabierać z powrotem do Włoch, bo wysokie opłaty za przewóz i tak dalej. Tu ktoś pisze, że dał się przekonać, że ten niby Franco jako przedstawiciel włoskiej firmy wystawiał coś na targach w Poznaniu. Przekonywał go, że za cztery godziny odlatuje i gotów jest zostawić markowy sprzęt za symboliczną rekompensatę, zaledwie za dwadzieścia procent wartości. Jest nawet opis gościa. Czarne włosy, typowy południowiec, metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, mówi po polsku z silnym włoskim akcentem. Paolo, jak ulał. No i udało mu się dokonać oszustwa. Wziął pieniądze i szybko odjechał.

Irmina zastanowiła się.

– I gdzie tu to wielkie oszustwo? – zapytała retorycznie. – Rozumiem, że sprzedał coś na lewo, bez podatku i tak dalej. Rozumiem, że kłamał, podawał fałszywą tożsamość, żeby dodać sobie wiarygodności udawał nie wiadomo kogo, choć nie wiem, po co właściwie. Ale nikogo nie zmuszał do kupna, nie napadł, nie okradł.

– Ach, bo nie doszłam do tego, co najistotniejsze! Markowy sprzęt po uruchomieniu okazał się chińską podróbką, niewartą nawet tej ceny, którą nieszczęśnik zapłacił.

Irmina złożyła dłonie jak do modlitwy.

– To przykre – orzekła. – Naprawdę. Nieszczęśnik mógł jednak wykazać się większą ostrożnością. Naiwny i chciwy dwa razy traci.

– O, widzę, że oszust znalazł w babci obrońcę – skomentowała Zuza kwaśno.

– To nie tak, moja droga. Nie bronię go. On nie postępuje uczciwie, bez dwóch zdań. Mówię tylko, że wykorzystuje ludzi, którym wydaje się, że i oni w jakimś sensie ominą legalną drogę zakupu.

– Pamiętam, że kiedy zjawił się u nas, w Morenie, po raz pierwszy, od razu wydał mi się podejrzany. A ty, babciu, wybacz, tak było, z miejsca obdarzyłaś go zaufaniem. Że przypomina ci Giulia, że wywołał wspomnienia itepe.

Irma posmutniała. Rozmowa stawała się nieprzyjemna.

– Oszust tak działa. Najpierw wzbudza zaufanie – stwierdziła w zamyśleniu, po czym energicznie klasnęła w dłonie. – Najważniejsze, że więcej nas nie oszuka.

– Mam nadzieję – odrzekła Zuzanna, wstając od stołu. – Czuję jednak, że to nie koniec niespodzianek. Ten komisarz Makuła, wydawałoby się bystry facet. – Zastanowiła się nad tym, co powiedziała. – No tak, okazał się w sumie nawet przebiegły – stwierdziła. – Czynił jakieś niewyraźne aluzje. Że ten remont naszego domu dużo kosztuje, jakby chciał zasugerować, że Paolo miał jakiś udział w finansowaniu. Otwarcie oczywiście tego nie powiedział, a nawet zaprzeczył, gdy wprost zapytałam, ale tak to odebrałam i ziarno niepewności, że tak powiem, zostało zasiane. Nie wiem, co o tym myśleć.

– Podejrzewa nas, że jesteśmy w jednej szajce? – zapytała Irmina z niedowierzaniem i ekscytacją właściwą czytelniczkom kryminałów. – Niesamowite.

– Oj, babciu, nie chce mi się dziś już o tym myśleć. – Zuza splotła ramiona i stanęła przy oknie. – Nie mam siły. Myśli mi się plączą. Tyle mamy do zrobienia w najbliższych dniach, ja zwłaszcza, a tu taki pasztet. Odechciewa się wszystkiego.

– Grunt to się nie załamywać – stwierdziła Irma. – Prawda i tak w końcu wyjdzie na jaw.

Zaczęła przeglądać zawartość szafek i szuflad, jakby sprawdzała, czy nic nie zginęło.

– Też bym tak chciała – mruknęła Zuzanna. – Żyć jedną budującą maksymą. – Odeszła od okna i przeszła do stołowego. Irmina poszła w ślad za nią. – Czas się rozpakować. Nikt za nas tego nie zrobi – oznajmiła. – Witamy w domu.

– Jeśli pozwolisz, najpierw przejdę się po ogrodzie – odrzekła Irmina uprzejmym tonem. – Wszystko pewnie zarosło.

– Dobrze, babciu – przytaknęła Zuza. – Nikt nas nie goni. Zdążymy. A ta zupa ogórkowa… Bardzo dobra, nie sądzisz?

– Zgadzam się. W ogóle ta kobieta dobrze gotuje. Po domowemu.

– Skąd wiesz?

– Kiedyś, po śmierci mojej mamy, jak zostałam sama, a ty tu jeszcze nie mieszkałaś, Kajetan nie raz przyjeżdżał na rowerze z tą kanką. Broniłam się, ale gdzie tam.

– Dobrzy z nich ludzie. Sami nie mają, a innym pomogą.

Wyszły przez werandę do ogrodu.

Zuzanna zauważyła przede wszystkim równo przyciętą trawę, Irmina zaś skierowała się prosto ku swoim rabatom.

– Jak mówiłam – stwierdziła. – Podlewane, ale nie pielone. Kto tak robi? Turki ledwo widać, róże nie ogławiane. A tu? Popatrz. Marchew zachwaszczona, ogórki żółte.

– Babciu, pan Kajetan nie miał być ogrodnikiem, tylko stróżem – powiedziała Zuzanna. – Za wiele nie wymagajmy. Trawa skoszona. Dla niego to najważniejsze.

– Tak, do tego się nadaje – burknęła Irma.

– I teren uporządkowany, nie walają się żadne resztki, wszystko poukładane za garażem.

– Ma w tym swój interes. Słyszałaś.

– I lata swoje też ma.

– Aha, i zainteresowania. – Irmina nie dopuszczała obrończyni Kajetana do głosu. – Niezdrowe.

Przedzierając się przez zarośnięte ścieżki, dotarły do parkanu. Wtedy usłyszały znane już im dyszenie i wezwanie psa do spokoju. Ponad płotem ujrzały głowę strażnika.

– Uszanowanie! – odezwał się. Irmina słyszała go po raz pierwszy w życiu. – To już z powrotem?

– Dzień dobry – odpowiedziała Zuzanna. – Mówiłam, że dwa tygodnie.

– Szybko zleciało – skomentował osiłek za płotem. – Ależ robota tu odchodziła! Na okrągło, prawie na trzy zmiany.

Jak na gbura, wydawał się wyjątkowo rozmowny.

– Dziękujemy, że zechciał pan rzucić czasem okiem na posesję – wyraziła Zuza wdzięczność na wyrost.

– E, spokój, nic się nie działo – podsumował strażnik z psem.

Zuzanna znalazła powód do zaczepki.

– Czyżby? – zdziwiła się. – Gapiów podobno nie brakowało.

– No tak, ale to… – Spojrzał w bok, szukając odpowiedniego określenia. – Niegroźne – stwierdził. – Zwykła ludzka ciekawość.

– Czyli nie był pan zmuszony do interwencji? – Zuza roześmiała się, żeby zamaskować ewidentną prowokację w pytaniu. – Nic pana nie zdziwiło?

– Mnie? Mnie już w życiu nic nie zdziwi, proszę pani.

– Burzliwa przeszłość? – Zuzanna zaszarżowała z kolejnym pytaniem, aż Irmina spojrzała na nią z niepokojem.

– Proszę pani!

Osobnik położył oddzielny akcent na każdym ze słów, co miało oznaczać, że mógłby wiele powiedzieć, ale nie ma o czym gadać. Zamiast potwierdzić lub zaprzeczyć, poklepał psa po karku.

– W każdym razie zaproszenie na kawę ciągle aktualne – przypomniała Zuza. – Może nie dziś, bo, rozumie pan, dopiero wróciłyśmy i trzeba się trochę ogarnąć. Ale innego dnia zawsze, jeśli tylko jestem w domu.

– Będę pamiętał – odrzekł niezobowiązująco i uniósł dłoń, ni to na znak przyrzeczenia, ni pożegnania.

Burknął coś do psa i obaj poszli dalej wzdłuż ogrodzenia. Panie wycofały się na trawnik przed domem.

– Dziwna postać – rzekła Irmina. – Groźna. Aż mnie ciarki przeszły, kiedy ty z nim tak odważnie zaczęłaś.

– Zamknę bramę – oznajmiła Zuzanna i zadowolona pomaszerowała przed siebie.

Gdy przesunęła jedno skrzydło bramy, zauważyła, że za furtką po drugiej stronie drogi stoi ktoś znajomy i przygląda się jej. Była to Weronika. Zuza przywołała ją ręką.

– Zapraszam! – zawołała, żeby nie było wątpliwości co do jej intencji.

Zdawało się, że Weronika tylko na to czeka, bo otworzyła furtkę i przebiegła przez jezdnię.

– Nie chciałabym przeszkadzać – powiedziała, gdy już się uściskały na powitanie.

– Ależ nie, nie przeszkadzasz – zapewniła Zuzanna. – Nic wprawdzie nie mamy, nawet mleka do kawy, mimo to proszę do środka.

– To ja przyniosę – zaproponowała Weronika i nie czekając na nic, pobiegła z powrotem.

Zuza przesunęła drugie skrzydło, założyła kłódkę, po czym otworzyła furtkę. Stała w niej dłuższą chwilę. Weronika zjawiła się po dwóch minutach, taszcząc karton z mlekiem i plastikowe pudełko.

– Co to? – zapytała Zuza.

– Ach, drobiazg.

W kuchni, po przywitaniu się z Irminą, wyjęła z pudełka kawałek ciasta.

– Sernik mojej mamy – oznajmiła. – Na powitanie sąsiadek.

– Dlaczego mama sama nie przyjdzie? – zdziwiła się Irma. – Tak mało się znamy, a przecież tak blisko mieszkamy.

– Nie, nie – odrzekła Weronika. – Nie tym razem, pani Irmino. Została z Zoltanem. Synek trochę biegał i właśnie zasnął.

– To co, jeszcze jedna kawa? – zaproponowała Zuzanna.

– Proszę bardzo, pijcie, ale beze mnie – odpowiedziała Irma. – Ja poproszę herbatkę. Z melisy.

– To wstawmy wodę. – Zuza na moment podstawiła pod otwarty kran mały czajnik, po czym postawiła go na gazie. – Chcesz zobaczyć, co nam tu porobili w środku, gdy nas nie było? – zwróciła się do koleżanki.

Weronika przystała na propozycję z nieskrywanym zadowoleniem. Ciekawość wprost malowała się na jej twarzy.

– Ale teraz tu ładnie! – zawołała po wspólnej wycieczce po kilku najbliższych pomieszczeniach.

– Aha, to znaczy, że przedtem było brzydko? Dziękuję za szczerość – zażartowała Zuza.

– No nie! – zaprzeczyła speszona Weronika. – Ale teraz jest tak bardziej nowocześnie.

– Trochę surowo – stwierdziła Irmina. – Jutro powiesimy czyste firanki i zasłony, przykryjemy podłogi, będzie przytulniej.

– Jutro? – zaciekawiła się Zuza. Wystawiła z szafki talerzyki i czyste filiżanki. – Chyba że wieczorem. Przecież ja pracuję! A w pojedynkę robić tego nie wolno, nie ma mowy. – W otwartej szafce zauważyła ekspres do mokki i w pierwszej chwili zapragnęła go użyć, lecz ledwie go dotknęła, cofnęła rękę. Przecież to prezent od Paola, tego oszusta! – Tak że zajmie nam to przynajmniej tydzień – dokończyła.

– A gdybym pomogła? – włączyła się Weronika.

– Wtedy siedem dni – rzuciła żartem Zuzanna. – Ale bardzo proszę – dodała. – Będzie nam weselej we trzy. Prawda, babciu?

Irmina przytaknęła, a Weronika spojrzała dziwnie na Zuzę, jakby chciała zapytać, dlaczego ciocię nazywa babcią.

– No tak. – Zuzanna zorientowała się, w czym rzecz. – Może trzeba wywiesić ogłoszenie na ganku? Żeby każdy, kto tu wchodzi, wiedział od progu, że obecnie mieszka tu babcia z wnuczką, obie z rodu Ludwigów. I żebym nie musiała każdemu od początku tłumaczyć, że tu zaszła zmiana.

– To znaczy, że… – Weronika wyglądała na zdezorientowaną. – Dobrze, nie pytam. Chociaż, proszę się nie gniewać, pani Irmino, ale mama mówiła mi coś, co słyszała od swoich rodziców, że pani pierwszym mężem, bardzo krótko, był jakiś Włoch. To możliwe? Bo z tym drugim mężem, którego pamiętam z dawnych lat, pani dzieci nie miała, prawda?

Irma, zamiast odpowiedzieć, spojrzała prosząco na wnuczkę.

– Ja ci to wyjaśnię – rzekła Zuzanna, rozstawiając talerzyki i łyżeczki. – Tylko podziel sernik, a ja zrobię coś do picia. – Do dwóch filiżanek wlała ekstrakt kawy z urządzenia przelewowego, do trzeciej wrzuciła torebkę z suszoną melisą. – Giulio Pavone, mój dziadek, wyjechał z Polski, zanim moja mama przyszła na świat. A jak już przyszła, to jej wychowaniem zajęła się cioteczna siostra babci Irminy. Potem tralalalala, długa i skomplikowana historia, i mamy to, co mamy. Jasne?

– Nie bardzo – przyznała niepewnie Weronika. – Ten twój włoski dziadek, co z nim? Przepraszam, że pytam, ale skoro już o nim mówimy…

– O, i tu będzie nam potrzebna twoja pomoc – oznajmiła niespodziewanie Zuza.

– Proszę? – Weronika nie zrozumiała.

– Znasz język węgierski?

– Co ma jedno do drugiego? – zapytała, ale nie doczekała się odpowiedzi. – Owszem, mieszkając na Węgrzech, z teściami, przez dwa lata siłą rzeczy czegoś tam się nauczyłam.

– To tak, jak ja z włoskim – wtrąciła się Irmina. – Dogaduję się jako tako. Teraz już dużo zapomniałam, za to kiedyś, ho, ho!

– Potrzebujemy kogoś, kto mówi po węgiersku. – Zuzanna nie dała jej dokończyć. Usiadła naprzeciw Weroniki i wbiła w nią wzrok. – I może pojechać z nami do Budapesztu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki