Ostrze i krew - Bogusław Kołodziej - ebook

Ostrze i krew ebook

Bogusław Kołodziej

0,0

Opis

Dziewiętnastoletni Tomasz jest przeciętnym młodym człowiekiem, trawiącym wolny czas na snucie sięz kumplami po osiedlu, gadaninę o niczym i popijanie taniego wina. Przypadkowo spotkany dawny znajomy Beniamin, nie mogąc patrzeć, jak jego niegdyś najlepszy kolega marnotrawi swoje życie, podejmuje niezwykłą decyzję: przenosi się wraz z nim do równoległego świata, przypominającego naszą średniowieczną Polskę, który sam niedawno odkrył. Tam Tomasz uczy się rycerskiego fachu, wreszcie zostaje zmuszony do podjęcia pełnej odpowiedzialność za swój los oraz hartuje zarówno ciało, jak i osobowość w ogniu walk między skłóconymi królestwami Enicenii, Walkii i Valkiriany.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 331

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Bogusław Kołodziej
Ostrze i krew
© Copyright by Bogusław Kołodziej 2015Na okładce wykorzystano zdjęcie z freeimages.com, autor: Saint-Ange
ISBN 978-83-7564-498-2
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Jest poranek, 20 lutego 2015 roku. Jestem trochę znudzony, nie mam żadnego zajęcia, a pogoda jest brzydka, gdyż za oknami pada śnieg z deszczem. Typowa środkowoeuropejska plucha. Chociaż jeszcze parę dni temu było całkiem ładnie. Ale nie będę się już o tym rozpisywał, gdyż zła aura nie jest jedyną rzeczą niewygodną dla mnie. Czuję się bardzo dziwnie, choć zapewniam was, że jakiś czas temu przeżyłem niesamowitą przygodę, a świadomość, że nic takiego mnie już nie spotka, jest przygnębiająca. Poza tym wszyscy siedzą w domach, a ja jestem jedynym członkiem rodziny, który czuje potrzebę wychodzenia na zewnątrz. Nie ma zbyt wielu miejsc, które mógłbym odwiedzić, mimo iż wiem, jak trafić na piechotę z Poznania do Wrocławia, z Warszawy do Krakowa i z Zielonej Góry do Berlina. Uwielbiam podróżować, szczególnie rowerem albo motocyklem. Mimo złej pogody zawsze idę za miasto i robię zakupy. Gdy wracam, zawsze wita mnie pustka w mieszkaniu, nieco wypełniona jedynie przez szafę, w której niegdyś znajdowało się więcej ubrań, niż w tej chwili możecie sobie wyobrazić. Znam wielu ludzi, których świat, jego monotonia i przewidywalność dobija. Oczywiście istnieją ludzie „mądrzy i roztropni”, którzy uważają, że tak ma być i na to nic nie można poradzić. W końcu według nich żyjemy po to, żeby umierać, i umieramy po to, żeby inni mogli żyć, a ich największą przygodą w życiu jest wbijanie tyłka w fotel. I ci, którzy próbują nam to wmówić, nic nie wiedzą o naszym świecie, mimo iż myślą, że przed ludźmi XXI wieku nie ma on tajemnic. To samo mówił niejaki pan Korytkowski, do którego jeszcze rok temu zwracałem się „Tomasz”.

BeniaminModrzejewski

 I

Beniamin, jednego z tych zwykłych jesiennych dni, kiedy to świat stał w miejscu, a Polska budziła się do życia jeszcze po dniu wczorajszym, pełnym coraz to gorszych wiadomości, przemierzał wiele wrocławskich ulic w drodze do domu. Wracał wtedy z jednej ze swoich pieszych wędrówek po polskich wsiach. Chodząc tam, rozprawiał się ze swoimi myślami. Głównie dotyczyły one dawnych dni Europy, tych pradawnych dziejów nieskażonych złem i niebezpieczeństwem współczesności. Rozważał o prastarych zwyczajach, mrocznych, lecz pięknych zagadkach historii, a następnie układał rozprawki dotyczące wojen, nacji, epickich poematów i opowieści heroicznych, baśni, czy w końcu sławnych zwycięstw jego wielkiego narodu – Polaków.

Wróciwszy do swojego rodzinnego miasta – Wrocławia, w okolice własnego domu, spotkał dawnych znajomych. Kim byli? Musiałbym wam przybliżyć cały życiorys Beniamina, aby po prostu ich przedstawić. W każdym razie siedzieli na ławce między blokami, coś pili, prawdopodobnie słabe wino. Przebywało tam dokładnie czterech chłopaków i jedna dziewczyna. Byli to znajomi Beniamina, z którymi zadawał się już od czasów szkolnych. Jednym z nich był Tomasz – jego najlepszy kumpel. Choć, jak widać, nasz bohater nie był jedynym druhem Tomasza. Ten zawsze miał przy sobie wiele adoratorek i ogromną liczbę towarzyszy. Czy sam Beniamin kiedyś ich lubił, lub czy chociaż ich akceptował? Nie. Nie byli oni dla niego kimś więcej niż niedojrzałymi ludźmi, młodzikami z dowodami osobistymi. Beniamin miał oficjalnie dziewiętnaście lat, lecz uwierzcie mi, był od nich znacznie dojrzalszy. W ogóle dojrzalszy niż jego przeciętny rówieśnik. Przyczyny tego zjawiska miał niedługo poznać właśnie Tomasz Korytkowski.

Beniamin próbował nie patrzyć na to towarzystwo, lecz oto odezwał się jeden z nich:

– Ej, ty!

– Kto?

– No ty.

– Ach, więc o mnie mowa. Słuchaj, młody, nie takim tonem.

– Ale ty jesteś Beniamin, znajomy Tomka. Chodź do nas! Wypij, zapal, poczujesz się lepiej. Cały dzień chodzisz i nic nie robisz, a mógłbyś czasem przyjść do nas i się zabawić.

Te słowa brzmiały dość głupio, jakby mówiło je dziecko, chcące, aby ktoś się dołączył do jego zabawy, przekonując o rzekomej atrakcyjności jakiegoś zajęcia. Oczywiście ten chłopak wiedział, że Beniamin odmówi i nie będzie chciał dołączyć do owego kręgu, a jedynie miał zamiar w ten sposób go rozdrażnić.

– Tak, tak… zaczął odpowiadać Beniamin. – Chcesz się zabawić, ale ja mam to gdzieś, bo jesteś nic niewartym debilem, nieróżniącym się od nędznego gimnazjalisty, i czujesz się, jakbyś był najważniejszy na świecie! Ale powiem ci coś, czego być może nikt nigdy ci nie powie. Ja jeszcze mam plany na kolejne lata, które z tobą szybko i przyjemnie mi na pewno nie upłyną. Więc o zabawianiu się mi nie mów. Dodam jeszcze, że nikt z was nie jest tak genialny i zabawny, jak wam się wydaje, a jesteście tylko tępymi młodzikami. Rozumiecie to? I mówiąc to, jestem waszym najlepszym przyjacielem. Dlatego też mnie wysłuchajcie, jeśli nie chcecie źle skończyć.

– Nie no, nie zwracaj na niego uwagi – powiedziała jedna dziewczyna, siedząca koło nastolatka, który rozpoczął tę rozmowę.

– No właśnie, więc jak nie chcesz nawet porozmawiać, a mówisz do nas w ten sposób, to idź do tego swojego domku, wsadzać nos w książki.

– Zamkniesz się wreszcie? Słuchaj, załatwię to po bożemu, i pamiętaj: po tym, co zrobię, nie jestem już dla ciebie kolesiem do zabawy. Umowa stoi?

– Ale o co ci chodzi? – zapytał, po czym wstał z ławki.

Wtedy Beniamin napiął mięśnie, zrobił krok do przodu, a potem rzucił się na owego małolata, tak jakby miał go zaraz zabić. Zapamiętał na zawsze ten stan duszy, kiedy nie obchodzi cię nic oprócz tego, żeby patrzeć na wystraszoną twarz osoby, która jeszcze przed minutą uważała cię za totalnego debila.

– Jak masz jakiś problem, powiedz mi to teraz – odezwał się jeszcze raz ów młody mężczyzna.

– Tak, mam.

Wtedy Beniamin rzucił się na chłopaka. Ten upadł. Napastnik zaczął walić go po twarzy, tak że tamten zaczął krwawić.

– Co ty robisz?!

– Może teraz dasz mi już spokój, no, ale w końcu czasem nad złością trzeba niestety panować. Ja tego w zwyczaju nie mam. Im mniej takich jak ty, tym lepiej.

– No to teraz dowaliłeś.

– Pójdźmy na ugodę: ty dajesz mi spokój, a ja daję go tobie. Ja trzymam się z dala od twoich spraw, a ty od moich.

– Niech będzie. Tylko wiesz, co spotyka takich jak ty?

– Śmierć w późnym wieku i święty spokój? No, faktycznie, takiej przyszłości nikomu bym nie życzył – powiedział z ironią.

– Nie za bardzo o to mi chodziło…

Wtedy Tomasz oddalił się z Beniaminem na kilkanaście metrów, pożegnał się z towarzyszami i powiedział, nie mogąc wyjść z podziwu.

– Ty właściwie cały czas sprawiasz wrażenie takiego spokojnego i niewinnego, jednak drzemie w tobie bestia, która tylko czeka, aby ją rozdrażnić.

– A tak właściwie po co mi to podsumowujesz, skoro i tak nikt tego nie weźmie pod uwagę?

– Nie podsumowuję, tylko chcę dać ci do zrozumienia, przyjacielu, że nie mogę wyjść z podziwu, że taki człowiek jak ty postanowił pewnego dnia tak się w sobie zamknąć, i jeszcze się obrazić na najlepszego druha.

– Masz na myśli siebie?

– No, przepraszam, ale ty zbyt wielu przyjaciół raczej nie miałeś.

– Nie, bo nie chciałem.

– A czy mógłbym pójść z tobą do domu? Porozmawiamy jak starzy, dobrzy kumple.

– Niech będzie… ale nie na długo. Mam nadzieję, że ty nie jesteś tacy jak oni.

– Oczywiście.

Podczas marszu do domu trochę rozmawiali. Beniamin poruszył między innymi temat współrozmówcy i jego znajomych:

– Irytuje mnie, że jesteś taki jak oni. Trzymasz z nimi, a przecież to banda prostaków.

– Jak już mówiłeś, lepiej, żebyśmy w swoje sprawy się nie wtrącali, ale jeśli już mamy ich tak specjalnie dla ciebie omijać, to chciałbym cię zapytać o twój wygląd. Masz dziewiętnaście lat, a wyglądasz co najmniej na trzydzieści. Podobnie z twoim głosem. Jak to jest? To od alkoholu, tytoniu, czy czegoś? To mnie bardzo niepokoi – podzielił się swoimi spostrzeżeniami Tomasz, a następnie przez dłuższą chwilę oczekiwał odpowiedzi.

– Nie, nie. To nie ma żadnego związku. Po prostu tak mam z wyglądem, a co do mojego głosu, to jak ma się chociaż trochę przypominać mężczyznę, to nie można mieć głosu jak mysz, która wpadła w pułapkę. Ale dlaczego tak cię to interesuje?

– Nie wiem, ale to jest po prostu jest dziwne.

– Ach… nieważne, po prostu o tym nie gadajmy.

Po drodze Tomasz przyglądał się mu wnikliwie. Być może to dzięki jego oświeconemu umysłowi podejrzliwość dawała się tutaj we znaki. Uważał, że świat dla niego nie powinien mieć żadnych tajemnic. Chociaż wcale nie dawał po sobie poznać, że już coś podejrzewa, ale niestety lepiej jest czasami mówić to, co się przeczuwa.

Dom Beniamina miał bardzo sympatyczny wygląd. Wydawał się duży, lecz w rzeczywistości był niewiele większy od przeciętnego mieszkania. Był otoczony miejscem na ogród, ale Beniamin nic tam nie posadził. Gdy weszli, Tomasz zobaczył skromne pielesze swojego druha. Zastanawiał się, skąd on wziął pieniądze na sam dom, nawet nie uwzględniając kosztów reszty rzeczy. Tomasz nic nie wiedział o jego pracy, lecz prawda była taka, że rodzice Beniamina byli niezwykle bogaci i nie zostawili syna z niczym, gdy ten postanowił się wyprowadzić. Czy się uniezależnił? Można tak powiedzieć, gdyż był świadom, że jest zdany wyłącznie na własny rozsądek. Musiał zdawać sobie sprawę, że w tak młodym wieku nie może szastać pieniędzmi. Wiedział, że musi pracować w miarę ciężko i być sumienny oraz oszczędny.

Gdy weszli, Beniamin zamknął drzwi i powiedział do gościa, iż może się rozejrzeć. Przeszli się po domu i wrócili do przebieralni, aby ściągnąć z siebie odzież, którą nosili w te chłodne, jesienne dni. Beniamin rzekł do przyjaciela:

– Dobra, teraz ściągnij tę kurtkę i…

Gdy nagle Tomasz zaczął sięgać do jednej z szaf, wyciągnął spokojnie rękę i powiedział, żeby tego nie otwierał.

– Dlaczego?

– Bo tak. Trzymam tam prywatne… rzeczy i nie chcę, żebyś tam zaglądał. Powieś kurtkę w korytarzu.

Teraz właśnie sytuacja zaczęła się robić niezręczna dla Beniamina, a przerażająca dla Tomasza. Mimo okropnego zdziwienia Tomasz dopytywał się dalej:

– Dlaczego nie chcesz, żebym tam nawet spojrzał?

– Ech… Dobra, otwórz, ale nie licz na nic zaskakującego – powiedział, zdając sobie sprawę z tego, że jeśli Tomasz chce faktycznie tylko spojrzeć, nie ma ku temu żadnych przeszkód.

Pociągając za drzwi, czuł, jakby zaraz miał zobaczyć kosmiczny statek. I choć nie zobaczył nic aż tak fascynującego, ani nawet przykuwającego jego uwagę, to jeszcze bardziej wciągnął się w tę zagadkę.

– Prywatne rzeczy, tak? Wiesz co, ty po prostu jesteś wariatem.

– Ale o co ci teraz chodzi? To, że nic tam nie ma, powinno wyłącznie ciebie uspokoić, więc dlaczego się tak awanturujesz?

– Ponieważ nic mnie nie uspokoiło. Wchodzę tam…

– Nie, czekaj!

– O co ci znowu chodzi. Sam przyznałeś, że tam nic nie ma.

– To skoro też tak uważasz, to dlaczego chcesz tam wchodzić?

– Może dlatego, że zachowujesz się jak wariat. A twoja szafa? Dlaczego jest taka głęboka? Nie widać dna, mimo że tuż za nią jest ściana! Może coś tam dalej się znajduje. Coś takiego, czego nie chciałbyś pokazać nie tylko mnie – mówił, jeszcze bardziej denerwując Beniamina swoją wścibskością.

– Zamknij się. Gadasz głupoty. To ty zachowujesz się jak wariat! – mówił, po czym zapadła głucha cisza, a on się zastanawiał. Następnie odezwał się ponownie: – Dobra. Możesz wejść… ale chcę, żebyś wszedł tam razem ze mną.

– Jasne, tylko chcę dojść do końca.

– To wchodzimy.

– Ale…

– Nie gadaj, tylko wchodź!

Weszli równym krokiem, choć ich wędrówka nie trwała długo.

Obudzili się w jakimś lochu, cali nadzy. Cały brud na skórze, paprochy, a nawet kolczyk, który miał w uchu Tomasz, zniknęły z ich ciał. Natomiast obok nich, na jednym z regałów znajdujących się w owym pomieszczeniu, leżały dwie zbroje. Jedna z nich była cała zrobiona z kolczugi i pokryta jedwabną koszulką z trzema czarnymi lwami, oddzielonymi poziomo grubymi, czarnymi liniami. Koszula była wykonana była w bardzo starym stylu, zdawała się gruba, miała kolor szaroniebieski. Druga zasłonięta była połyskującą, zieloną szatą, z krótkim materiałem przypominającym spódnicę, sięgającym do góry kolan. Zbroja była wielką płytą szlachetnego metalu. Obydwaj ubrali się w te pancerze. Właściwie tylko Beniamin wyglądał na wiedzącego, co robi. Tomasz dalej był w szoku, a tylko naśladował czyny druha. Założył, podobnie jak on, hełm, nagolenniki i naramienniki. Oczywiście obok nich leżała broń, którą Beniamin wziął do rąk bez wahania. Tomasz ociekał potem. Ściana wsunęła się do góry. Obydwaj wyszli na jakąś arenę. Wtedy Beniamin zaczął krzyczeć do ludzi zebranych w tamtym dziwnym miejscu, jakby wiedział o wszystkim, co miało się wydarzyć. Trzymał w rękach dwa średniej długości miecze, mówiąc nagle w ten oto sposób:

– Dzisiaj pokonam na tej arenie człowieka, który nigdy mnie nie szanował, choć próbował mnie zwodzić swoimi marnymi słowami, i pokażę mu, że jednak jestem wart więcej, niż mu się zdawało, a na dodatek uświadomię mu, że jestem dziesięć razy mocniejszy od niego.

Wtedy obrócił się w stronę tego, o którym mówił, a następnie, napinając mięśnie i rzuciwszy bronią, przebił mu udo mieczem w nieuzbrojonym miejscu. Wtedy Tomasz upadł się na ziemię i zaczął wołać o pomoc. On podszedł do niego, uniósł swoją broń i kazał mu wstać. (Wiadomo było, że Beniamin zna to miejsce i kiedyś tutaj był, wnioskując po jego pewności siebie). Wtedy z niesamowitą furią roztrzaskał mu tarczę i ugodził go w rękę. Potem trzymał ostrze przy jego szyi, ale po chwili rzucił miecz w stronę widowni. Oręż wbił się sztywno w grubą drewnianą ścianę, oddzielającą arenę od trybun, tuż pod stanowiskiem – jak można było wywnioskować po ubiorze i miejscu na trybunach – króla. Był to wysoki mężczyzna z siwą brodą, w czerwonym aksamitnym ubraniu i w klasycznie wyglądającej koronie, takiej jak na portrecie na przykład Bolesława Chrobrego autorstwa Jana Matejki. Ogólnie całe otoczenie przypominało to z różnych wizji średniowiecza.

Widać było, że dwór zebrał się tutaj, aby zobaczyć zmagania rycerzy podczas jakiegoś uroczystego dnia. Beniamin uznał, że nie mógł to być przypadek, przez co uczynił coś takiego. Król jednak sprzeciwił się takiemu zachowaniu i oznajmił:

– Dość! Na Heniqeza, co się tutaj wyrabia?

– Nic. Chciałbym, aby ten człowiek wstąpił do służby twojemu królestwu i aby trafił do mojego wojska, walcząc i umierając za wolność naszego kraju. Aby przyjął godną karę. Proszę cię, abyś zgodził się na to, królu Henryku! – mówił Beniamin tonem uniżonego sługi, którym jako lord miasta Vareal (może to się wydawać dziwne, lecz historia Beniamina zostanie wyjaśniona przez niego samego, gdy opowie ją Tomaszowi) był wobec króla Henryka.

Król próbował odpowiedzieć wściekłemu mężczyźnie:

– Ale… Czy masz zgo… – mówił, po czym przerwał mu wzburzony Beniamin:

– Żadnej zgody. To więzień. Mój więzień, z którym mogę zrobić, co chcę, a póki mam stanowisko lorda Enicenii, które jest ważne ze względu na to, iż ty mnie nim mianowałeś, panie, i do tego zapotrzebowanie na piechotę, chcę, aby ten człowiek poznał smak chwały i prawdziwego celu naszego życia, którym jest służba ojczyźnie i swoim rodakom – mówił patetycznie Beniamin, nie zdając sobie sprawy, że ten styl zażenował Tomasza. Król za to zwrócił się, zgadzając się ze swoim wasalem.

– Dobrze. Niech tak będzie.

Król kazał opuścić widownię, a potem podszedł do naszego bohatera i zaczął mu mówić o swoich planach. Obok nich kroczył ze zranioną ręką przyjaciel Beniamina.

– Za jakiś czas wypowiemy wojnę Walkii, atakując miasto Bänqlue i plądrując tamtejszą wioskę. Chciałbym, żebyś ty poprowadził pierwszy atak.

– To dla mnie wielki zaszczyt.

– Ej, zaraz! – wtrącił się Tomasz. – Ale o co tu chodzi? Ja nawet nie wiem, gdzie jestem. Co robiły tu te pajace w piżamach i jak się tu znalazłem… Przecież… Aaa… – powiedział, zaciskając zęby z bólu, który ponownie go naszedł.

– Przecież i tak się nie dowiesz.

– Ale to nie ma sensu.

– Życie nie ma sensu, a jeżeli chcesz się w nim ogarnąć, i tak dojdziesz do tego samego.

Ich rozmowę przerwał król.

– Pójdź z nim do koszar, tam mu wszystko wyjaśnisz. A co do ataku na to miasto, to pomoże ci lord Farqäl. Zaczniecie od rozbicia obozu z dwóch stron zamku. Poczekacie, aż lord zacznie się wami interesować, potem powiecie mu, o co wam chodzi. Jeżeli wybuchnie panika, poprowadź łuczników do ataku, a potem zobaczymy, jak oblężenie się potoczy.

– Dobrze, wszystko mu przekażę – mówił do króla. – A teraz chodź ze mną, wszystko ci wyjaśnię – zwrócił się do Tomasza.

Gdy Beniamin doszedł do koszar, podtrzymując rannego na ramieniu, czekała tam na niego wielka armia, gotowa do wymarszu, jakby mieli ruszyć za minutę.

– Elrich talaranabia! – krzyknął Falach w pradawnym języku Enicenii.

– Panie, jesteśmy gotowi na rozkazy.

– A więc dobrze. Przekażcie lordowi Faräqalowi, że król każe mu zebrać armię do piątego dnia tygodnia, aby zdążyć przed siódmym. Ma być gotowa do ataku i zebrać się w dolinie Relin. Tam rozbijemy obóz.

– Tak, panie.

Obaj weszli, będąc w całkowitym porządku i opanowaniu, krok po kroku ze względu na krwawiącą do tej pory ranę.

Beniamin rozglądał się dookoła, jakby sprawdzał, czy dookoła nie kręci się nikt podejrzany. Ludzie nieposiadający wiedzy, którą chciał przekazać Filipowi, nie mogliby o niczym się dowiedzieć. W końcu rozmowa się rozpoczęła.

– A więc to było tak – zaczął Beniamin. – Trzy lata temu wprowadziłem się do naszej dzielnicy. Chciałem znaleźć mały, jednoosobowy dom niedaleko centrum. Na początku było fajnie, trochę przemeblowałem, udekorowałem. Do czasu gdy znalazłem to.

I obrócił dłonie, wskazując dookoła. Po chwili wahania Tomasz zapytał:

– Co?

– To, co cię otacza, to, czym, oddychasz, to, co masz na sobie. – Kucnął, oglądając się w jedną stronę. – Okazało się, że w tym miejscu, w którym stał mój dom, jest coś w rodzaju portalu. Oczywiście ty mi nie uwierzysz, bo nie chcesz uwierzyć nawet w to, co cię otacza, i w to, co widzisz. Z całego wszechświata był akurat pod moim nosem. Gdy się o tym dowiedziałem, postawiłem w to miejsce szafę, w której, jak się zarzekałem, trzymałem prywatne rzeczy. Zrobiłem to, żeby nikt nic nie podejrzewał. Takie przejścia istnieją w obu światach, więc mogłem z nich zawsze korzystać. Czas, który mijał tutaj, nie miał żadnego odzwierciedlenia w naszym świecie, który zastawałem takim, jakim go opuściłem. Po pewnym czasie przechodzenie z jednego wymiaru do drugiego spodobało mi się, więc zadomowiłem się tu na dobre. Zdobyłem szacunek ludu, który mówił, odkąd pamiętam, w języku polskim, lub bardzo podobnym do niego. Najpewniej inni Polacy przedostali się do tego świata właśnie przez ten portal. Następnie wiele działałem w służbie króla, byłem niezwykle zaufanym człowiekiem i dobrze radziłem sobie z mieczem w ręku. Brałem udział w bitwach, zostałem rycerzem, wiele razy stawałem się bohaterem bitew w wojnach z wieloma podbitymi już państwami, aż w końcu dostałem własne lenno w jednym z tych krajów, a nazywało się Vareal. Po pewnym czasie zrozumiałem, że jednak w tym zdarzeniu zaistniał jeden istotny haczyk. Żaden przedmiot, który nie jest ciałem żywym, nie może się tutaj przedostać. Nie licząc wiedzy, niczym nie mogłem się podzielić z tym światem. Ludzkość tutaj jest na naturalnym etapie rozwoju, więc miejsce to przypomina średniowieczną Europę, ale tylko dlatego, że jak głoszą filozofowie: ludzie mają podobny tok myślenia. Każdy sławny wynalazca mógłby znaleźć swój odpowiednik w tym świecie. Mogę dodać jeszcze, że wiedza o tych przejściach nie jest tajemna, ale mało kto zaprząta sobie głowę czymś takim. Jednak ostrzegam cię przed jednym: jak mnie uczono, portal ma pewne ograniczenia. Niegdyś portal stąd do naszego świata był w miejscu, w którym się znaleźliśmy, jednak przez moją nieodpowiedzialność… Oczywiście można znaleźć w tym świecie portal podobny do tego, lecz to by zajęło wiele czasu…

– Powiedz mi wreszcie, co to za ograniczenie.

– To, że przeciąży się, gdy przejdzie nim więcej niż jedna osoba. I… po prostu się zniszczy.

– To dlaczego nalegałeś, abym ja też przeszedł?

– Chciałem ci dać nauczkę za twoją zuchwałość i pychę, którą okazywałeś całe życie – mówił, nawiązując do dawnych zwad. – Nie zastanawiałem się nad tym zbyt długo, ponieważ nie miałem czasu. Poza tym mógłbym tu spędzić resztę życia. Uznałem, że taka kara dla ciebie byłaby odpowiednia. Wierz lub nie ale ten „portal” nie jest powiązany z nauką, czy też nie da się go logicznie wytłumaczyć. Nasza wiedza na jego temat jest niezwykle abstrakcyjna i głosząca metafizyczne wytłumaczenia tego zjawiska.

– A więc jaki mamy plan? Ja w każdym razie nie mam żadnego – mówił Tomasz, zmęczony tą sytuacją.

– W związku z twoją nogą, bitwą czy tym, co będzie dalej?

– Co będzie dalej.

– Będziemy musieli tutaj pozostać. Później opowiem ci o niepewnym wytłumaczeniu powrotu do domu, które głoszą zakonnicy.

– Zakonnicy? Chyba faktycznie wolę o tym usłyszeć po bitwie, kiedy najprawdopodobniej już będę zabity.

Nie było wiele czasu na posiłek i ogarnięcie sytuacji. Wrócili do zamku, by zaszyć nogę towarzysza. Po krótkiej rehabilitacji Tomasz, podskakując i wywołując u siebie zawroty głowy, próbował upewnić się, że nie jest we śnie. Następnie odbył się krótki trening, niedaleko poza murami zamku. Tomasz wziął do ręki miecz i wymachując nim, czekał na rozkaz Beniamina.

– Widzisz te kukły za tym płotem? Wypatrosz je.

– Ale przecież to strachy na wróble.

– Jesteś nieludzko spostrzegawczy, przyjacielu. A więc są to strachy na wróble, a ja ci każę je wypatroszyć, jakby były mną. Zaprezentuję ci!

Bez wahania rozciął przedmiot, po czym dołączył do niego towarzysz.

Tak oto zaczęły się przygody Tomasza w tym niebezpiecznym świecie.

 II

Lord wstał nazajutrz o poranku, a następnie zażywał świeżego powietrza w stroju nocnym. Nagle dobiegł go posłaniec, widziany przez Beniamina i Tomasza zeszłego dnia.

– Mój panie! Lord Faruqäl odmówił towarzyszenia nam podczas ataku.

Na te słowa Beniamin oburzył się.

– Wetknijcie jego głowę na włócznię i postawcie przed pałacem króla, a jego wnętrzności roześlijcie po wszystkich lennach młodych lordów, aby widzieli, jak kończą zdrajcy – mówił, czym wystraszył posłańca, który uznał, że skoro ta wiadomość tak rozzłościła lorda, to strach pomyśleć, co zrobi, gdy usłyszy następną nowinę:

– Mało tego. Jest w Bänqlue, lecz sam nie zamierza atakować. Być może przyłączył do lorda Aqüeda i chce zdradzić nasze plany, a przy okazji znalazł u niego schronienie.

– Nędzna gnida. Niech się smaży w piekle. Jedź z żołnierzami do wioski najbliższej od Bänqlue, i spal ją, ale nie zabijaj mieszkańców, wygnaj ich. W końcu powinni niedługo znaleźć się w swojej wiosce z powrotem. Tym razem będzie ona należeć do nas – powiedział, po czym klepnął konia zwiadowcy i kontynuował: – Ja zajmę się Faruqälem i miastem.

– Tak, panie.

Beniamin rozsznurował szlafrok i czerwony ze złości, poszedł w stronę komnaty, gdy nagle się zatrzymał i pełen niepokoju i czarnych myśli spojrzał w stronę wschodzącego słońca, po czym rozgłosił wieść o zdradzie, a jego wojska bez zwlekania wyruszyły ku zamkowi. Wojownicy byli ubrani w lekkie zbroje, pokryte jedwabnymi materiałami, z herbem na przodzie. Ich wierzchowce były silnymi końmi bojowymi, zdolnymi unieść dwóch dorosłych mężczyzn w średnim uzbrojeniu. Za oręż posłużyły długie włócznie – nie takie używane w krótkiej potyczce, podczas której kawał drewna się rozłamywał, lecz długie, grube, ciężkie belki z metalowymi zakończeniami, podobnymi do grotu strzały (choć zakończenia te były większe, miażdżące, a nie tylko przebijające kości i mięśnie).

Wyruszyli desperacko razem z królem i jego wasalami. Oni również byli na koniach, a nawet na silniejszych i szybszych niż te, których dosiadali rycerze. Tomasz był nieszczęśliwy, gdyż nie mógł się pogodzić ze swoim niewyspaniem i roztargnieniem, podobnie jak reszta piechoty, która musiała długo maszerować przez następne godziny.

Na miejscu zobaczyli ogromny zamek, opasany rzeką, otoczony wzgórzami, mostami i lasem, którym nie musieli przechodzić, gdyż król ruszył drugą stroną. Zdawało się, że nikt w zamku nie interesował się eniceńską armią, choć w środku wszyscy sposobili się do bitwy. Prawdopodobnie Faruqäl bał się sromotnej porażki, a co gorsza – śmierci. Chociaż wielu uważało, że już dawno całkowicie okrył się hańbą.

Z początku zarządzono ostrzał grodu, lecz okazał się nieskuteczny. Nie był możliwy żaden bezpośredni atak, a lordowie wzywani do negocjacji nie odzywali się. Rozbito obóz.

Oto pojawiły się wątpliwości, pytania oraz została wyjawiona Tomaszowi tęsknota za domem u zwerbowanych żołnierzy.

– Ja niegdyś byłem walkijskim krawcem – mówił jeden z żołnierzy – a niedługo będę służył pod dowództwem lorda Falacha w moim rodzinnym mieście.

– Lord Falach to inaczej Beniamin. Ty go tak nazywasz. A jak ciebie będziemy nazywać? – mówił jeden do Tomasza.

– Nadałem mu imię Filip. U nas to królewskie imię – odrzekł przysłuchujący się rozmowie Falach.

– Ja natomiast jestem z Akh-Ram, inaczej nazywanego Rameńskim Akh. Nazwa ta oznacza w naszym języku „kraj walecznych”. Nigdy nie zapomnę tych pięknych chwil spędzonych wśród natury i kontemplowania o filozofii przodków. Nie zapomnę też zwierząt, roślin, wzgórz, jezior. Nie widziałem nigdy w tamtych okolicach żadnych kopalni ani fabryk trucizn – mówił, a jego wywód szczególnie zrozumieli Falach i Filip, znający świat, w którym ten piękny krajobraz jest rzadkością, a „fabryki trucizn” są na porządku dziennym.

Mężczyźni w rozmowie z Falachem i Filipem posługiwali się w miarę czysto językiem polskim, gdyż wiedzieli, że był to rodzimy język lorda dowódcy.

– Ja zaś jestem stąd, z Enicenii. Ale byłem podróżnikiem. Miałem gęstą brodę i kędzierzawe włosy, opadające na ramiona. Zapamiętałem głównie wzgórza, drzewa, potoki, zwierzęta. Chcę przed śmiercią znaleźć się nad valkirańskim morzem. Zapamiętałem je z obrazów, które ojciec, również podróżnik, przynosił mi zawsze ze swoich wypraw: woda zielononiebieska od flory tamtych stron połyskiwała w blasku zachodzącego słońca. W pobliżu była tylko półpustynia i kawałek stepów, wychodzących z sąsiednich krajów północy: Rameńskiego Akh i Welerii. Mimo to jest stamtąd widok na zamki i wioski kraju. Kiedy się tam znajdujesz (mimo że jesteś sam), czujesz pierwotną obecność czegoś. Być może są to tylko zwierzęta tamtych stron. To w sumie tyle, co chciałem powiedzieć.

– To musi być naprawdę piękne miejsce – przyznał Filip. – Ale czemu jesteście tutaj, skoro nie chcecie należeć do naszego wojska?

– To niewolnicy z podbitych terenów. Niedługo staniemy się mocarstwem, Filipie, a gdy wszystkie sąsiednie kraje będą nasze, wszystkie ludy tego świata padną na kolana przed nami.

– Nie mówiłeś, że jesteście w tak dobrej sytuacji.

– Nie musiałem, gdyż powinieneś to widzieć od początku. Ale mniejsza. Może chcielibyście usłyszeć historię z moich stron?

– Z twoich stron? – spytał Filip. – Masz na myśli Wrocław?

– Tak.

Wszyscy uczestnicy rozmowy z entuzjazmem zaczęli słuchać.

Kiedy na kontynencie zwanym Europą żyli jeszcze poganie, wśródnich był pewien książę zapomnianego już słowiańskiego królestwa. Żyłon samotnie, gdyż błąkał się po dzikich lasach, z nadzieją, żewłasnoręcznie upoluje jakieś zwierzę. Pragnął tego dokonać,aby udowodnić, iż jest utalentowanym wojownikiem oraz że jestgotowy do nauczenia się rzemiosła wojennego. Jednak, ku jegonieszczęściu, nie udało mu się pozbawić życia żadnego dzikiegozwierzęcia przez wiele, wiele lat. Za to jego zajęciem było pisanie przykażdym drzewie swoich inicjałów oraz przydomka, które wyglądałytak – Falach nakreślił palcem na piasku napis: „G. V. MieczuSławny”.

W końcu zaprzestał tych bezskutecznych łowów. Jednak pewnegodnia, kolejny raz obracając swoją głowę w stronę drzew, ujrzał młodegotura z krwawiącym tułowiem. Książę podbiegł zdesperowany do rannegostworzenia i zaniósł go do osady.

– Gardomirze! Kogo ty trzymasz na rękach? – zakrzyknął król,ojciec młodzieńca.

– Znalazłem go krwawiącego w lesie. Myślałem, że żyje –oświadczył.

– I też myślałeś dobrze, lecz powinieneś był go dobić. Musimy gozanieść do uzdrowiciela!

Gdy lekarz zajmował się rannym zwierzęciem, Gardomir chciał siędowiedzieć, co stało się z tym nieszczęsnym stworzeniem. Okazało się,że pozostało przy życiu, ale Gardomir nie wiedział, co ma dalej z nimzrobić. Gdy zwierzę zostało zaniesione przez młodzieńca do lasu, zakażdym razem biegło w stronę człowieka, któremu zawdzięczało życie.Gardomir postanowił w końcu go zatrzymać. Jednak nieszczęsny turzdechł po kilku miesiącach w zagrodzie, gdzie mieściło się zdrowebydło.

Jednak po pewnym czasie Gardomir poznał o sześć lat młodszegochłopaka, który stał się jego towarzyszem. Osobą tą był niejaki Falimir.Pochodził on, żeby nie urazić nikogo, wyrażę się: z prostej rodziny.Za każdym razem wprowadzał on Gardomira w niebezpiecznągrę z życiem, biegając po budynkach i murach osady, co bardzodenerwowało jej mieszkańców. Natomiast na dachach mieszkań cimłodzi ludzie ćwiczyli szermierkę. A gdy ojciec i dowódca osady zmarł,jego syn rozkazał najlepszemu kowalowi w mieście wykuć miecz, którybyłby w stanie siekać przeciwnika obiema stronami ostrza. Gardomirmusiał poświęcić największe rodzinne bogactwa, aby miecz ten lśniłw słońcu niczym boski grom. Między innymi dlatego oręż ten nosiłnazwę podobną do imienia ojca Gardomira, Gromisława. Miecz tenzostał okrzyknięty Gromem.

Za to jednego ze zwykłych dni szesnastoletni syn księcia Gardomira– Drogowit, biegając po lasach z dorosłym już Falimirem, ujrzał pewnądrogę. Nie była to z pewnością droga stworzona przez znanych muludzi, gdyż wiodła do nieznanych nikomu miejsc, w głąb lasu, gdziewidać było tylko ciemność.

– Falimirze, idziemy! – nalegał młodzieniec, ujrzawszy tęniebezpieczną ścieżkę.

– Jesteś pewien, że chcesz iść właśnie w tamtą stronę? – zapytałmężczyzna z cynicznym uśmiechem na twarzy.

– Tak, na pewno tam pójdę – zapewnił swego opiekuna. – Takdobrze znam tę okolicę, że miejsce, w którym nie byłem, nie powinnoistnieć.

– Podobno tak samo sądzą duchy – zauważył.

– Dlaczego akurat duchy?

– Podobno duchy wędrują w ciągu nieskończonych dni pośmiertnegożycia w miejsca, w które nikt się nie zapuścił, i mogą łamać prawalogiki. Tak przynajmniej ja słyszałem.

– Duchy to nie królowie. Ja niegdyś zostanę królem, dlategouważam, że powinienem znać każdy zakamarek tego kraju.

– Mówisz, że duchy to nie królowie. A właśnie tu nie masz racji.To zawsze najpotężniejsi władcy nie mogą dostać się do krainy bogów,a ich dusze błąkają się po naszym świecie.

– Ale dlaczego tak jest? – spytał przerażony młodzieniec.

– Z czasem to zrozumiesz. Jeśli jest coś, co bez względu nawszystko prędzej czy później uderzy do głowy, to na pewno jest towładza.

– Ale ja też kiedyś będę rządził – mówił Drogowit głosem, którywskazywał na jego lęk i oburzenie. – Chyba nie sądzisz, że będę złymwładcą.

– To się oka…

W tym momencie przerwał Falimirowi głos z oddali, którymówił:

– Stooop!

– Co tym razem się stało? – spytał podirytowany Falimir.

– Nie możecie tam iść!

– W takim razie musimy biec – powiedział do Gardomira.

W tym momencie rozpoczął się pościg. Ani Drogowit, aniFalimir nie wiedzieli, kto się do nich odezwał, jednak jeśli ktośby wiedział, jaką reputację posiadał Falimir, domyśliłby się, żektoś, kto wzywał go takim głosem, nie mógł mieć neutralnychzamiarów wobec niego. Towarzysze, których przeraził ten odgłos,poczęli biec w głąb owej ciemnej ścieżki. Jedyne, czego moglibyć pewni, to tego, że mieli kłopoty. Warto dodać, że ciemneszaty Falimira stapiały się z tłem pni drzew, które stawały sięcoraz bardziej czarne. Dwóch druhów przyspieszyło kroku, gdyżgłosy ludzi goniących ich brzmiały coraz bardziej nienawistniei stawały się coraz lepiej słyszalne. Właśnie wtedy, gdy Drogowitzaczął biec najszybciej, jak mógł, potknął się o zwalony pieńspróchniałego drzewa. Właśnie tam uciekający ujrzeli stary kurhan.Drogowit uniósł głowę i wtedy ujrzał siedem postaci, odzianychw czarne togi. Miały blade lica, siwe włosy oraz przekrwione oczyi trzymały stare, pokryte rdzą na całym ostrzu miecze. Miecze tebyły wyjątkowo dziwne, gdyż nie miały żadnych wgłębień aniozdób.

– Czekaj, czekaj – przerwał Filip. – Dość sporo posiadasz informacji, jak na rzecz, która działa się tak dawno temu.

– Cicho! Taką wersję ja słyszałem.

– Więc sporo pamiętasz.

– Zamknij się!

Te tajemnicze stwory zbliżały się do naszych bohaterów, mającw rękach wysunięte miecze i wymachując nimi szaleńczo przed twarząDrogowita, ruszyły się o kilka kroków wprzód. Falimir wyciągnął swój,niestety zniszczony miecz i odbijał nimi ciosy tych kreatur. Wtedymłodzieniec wbił swoją broń w brzuch jednej z tych dziwnych postaci.Potem został porażony jakąś nieznaną siłą, która parzyła jak ogień, alepojedynczo, w różnych miejscach ciała. Następnie odrzucił swójoręż, tarzając się z bólu po ziemi. Falimir postanowił walczyć naodległość i począł rzucać kamieniami w potwory. Te uciekłyz krzykiem na swoich bladych ustach. W tej oto chwili dogonili ichludzie, którzy prowadzili przed momentem pościg, a mianowiciesynowie brata Gardomira. Gosław, Izbor oraz Kanimir i spytali sięz przejęciem:

– Co się stało?

– Co ci się stało? – powtórzył za nimi Falimir.

– Aaa… Moja ręka! – krzyczał. – Czuję się, jakbym płonął.

– Nic ci nie jest – zapewniał. – To tylko chwilowy ból, któryzostanie uśmierzony z czasem.

– Kim oni byli? – spytał Drogowit.

– Otóż były to duchy kurhanów. Dawni królowie. Wiedziałem,dokąd prowadzi droga. Pewnie spytasz: „dlaczego nie zabroniłeś mi tamiść”. Otóż odpowiadam ci: moim zamiarem było nauczyć cięwalczyć oraz znosić ból. No i może nauczyć się trochę historiinaszego narodu. Królowie, którzy przemienili się w te stwory, byliokrutni lub nie cenili ludzkiego życia. To dobra przestroga dlamłodego władcy. Wstań, Drogowicie. Oto jest miecz twojegoojca, Gardomira. Miały być na nim wyryte imiona wszystkichludzi, którzy go dzierżyli go w swych dłoniach. Teraz czas naciebie.

Po tych słowach Falimir wyciągnął miecz owinięty w jakiśszlachetny materiał. Drogowit ściągnął to płótno, aby ujrzećGrom.

– Skąd go masz?

– Dał mi go twój ojciec tuż przed śmiercią. Powiedział, że pókikrew jego i tym samym krew jego potomków będzie spływać po ostrzutego miecza, nasz ród nie wyginie. Dlatego musisz się zmierzyć z tymiduchami. Te zjawy prawdopodobnie udają się teraz do miasta, a pókisą w stanie przybrać fizyczną postać, nie ma dla nas innej nadzieiniż ty. To nie tylko test. To pewna zasługa twojego ojca, którąjest jakaś nauka, przekazywana tobie, nawet po jego śmierci, zapomocą tego miecza, który znajduje się w tej chwili w twoichrękach.

– A więc na co czekamy? – spytał Drogowit, który zdawałsię już wracać do siebie. – Gosław, Izbor, Kanimir, idziecie nazwiady. Ja i Falimir spróbujemy załatwić sprawę tych poczwarpodstępem.

Trzej bracia podjęli wyzwanie dane im przez Drogowita, a więcruszyli. Biegli bardzo krętą drogą – od pól i łąk po niewielkie wzgórza.Nagle natrafili na ruiny rzymskiej budowli, postawionej przez pewnegozdolnego architekta, który pochodził najprawdopodobniej ze stolicyZachodniego Imperium. Mimo że obiekt wybudowany w tym miejscubył już zniszczony, dalej zachowywał swoje romańskie piękno. Wszyscytrzej wpatrywali się z zachwytem w ową budowlę, jednak bylipodejrzliwi co do tak egzotycznej dla tego miejsca, budowli. Jednakpodeszli bliżej. Gosław wystawił swój łuk i nałożył na niego strzałę, poczym zaczął celować w stronę wieży, na której zauważył ciemną postać.Ze strachu rozluźnił ręce, przez co strzała została wystrzelona wprostw twarz potwora. W tej właśnie chwili wbiegł Drogowit, wystawiającswój Grom i stając na progu podstawy zburzonego muru. Wtedyspostrzegł sześć dokładnie takich samych stworów jak w starymkurhanie. Zawahał się, czy uczynić to, co chciał, ale po krótkimnamyśle postanowił to zrobić. Krzyknął zatem z nienawiścią w głosiew stronę poczwar:

– Odeślę was z powrotem na tamten świat.

Po wypowiedzeniu tych słów rzucił się na jedną z istot i zacząłsiekać ich ciemne szaty. A gdy spostrzegł nieobecność Falimira, jedenz upiorów uciął Drogowitowi jeden palec, na którym chłopak nosiłswój rodowy pierścień. Wśród okrzyków bólu można było jednakusłyszeć świst strzały wystrzelonej zza pleców zjawy. Strzała taugodziła upiora w głowę. Falimir stojący przy oknie na wieżystrażniczej, ze śmiechem wskoczył na mur, a następnie pobiegł,jednocześnie strzelając. Biały budynek, mimo że niestabilny,nie walił się pod ciężarem mężczyzny. Falimir, jakby szaleńczopląsając, likwidował kolejne upiory. Natomiast Drogowit, mająckrwawiącą rękę i wymalowaną złość na twarzy, odciął głowęostatniej postaci. Pokonani byli oczywiście tylko duchami, któredostały się z powrotem do krain wiecznego spokoju. Pod ubraniami,które nosiły na sobie, nikogo nie było, więc Drogowit i Falimirmogli z czystym sumieniem zapomnieć o incydencie. Jednak potym, jak odetchnęli chwilę, pojawiła się wielka, czerwona postać,przypominająca diabła ze świątynnych malowideł., a która dzierżyław prawym ręku wielki morgensztern. W drugiej dłoni trzymała karkprzestraszonego Kanimira i równocześnie uniosła swoją broń naDrogowita.

– Zostaw go! – krzyknął nienawistnie Drogowit, unosząc orężi uderzając nim w zjawę. Ta zniknęła, a miecz Drogowita wyleciałz jego ręki i wbił się w ziemię. Diabelski potwór zniknął sprzed ichoczu, co przyniosło ulgę naszym bohaterom.

– Ten miecz mógł jeszcze napisać tak wspaniałą historię rodu –odrzekł Falimir.

W tej historii ich losy rozłączyły się ze względu na to, że władca tejkrainy nie mógł mieć znajomych wśród swych poddanych. Po upadkukrólestwa tam, gdzie wbiło się ostrze Gromu, wyrosło drzewo.Natomiast w miejscu drzewa został zbudowany Wrocław przezczeskiego księcia Wratysława, dawnego i dalekiego potomka Drogowita,ale również spokrewnionego z Falimirem. Owo miejsce nazwanoOstrowem Tumskim, a w miejscu tamtej fortecy wybudowano katedręoraz klasztor, gdzie znajduje się muzeum opowiadające o wielkichczynach wrocławian.

– Ekhm. Sam wymyśliłeś tą historię – powiedział Filip Falachowi na ucho, gdy ten ukończył opowieść.

– Spokojnie – odpowiedział po cichu, lekko zirytowany. – Nie psuj atmosfery.

– Cóż – mówił jeden ze słuchaczy. – Ty pochodzisz z miasta Wrocław. Ale czy jesteś potomkiem Drogowita?

– Yyy… Cóż… Nie do końca. Ale to nieważne.

– Ależ tak, tak! – mówił Filip. – Falach jest z książęcego, prasłowiańskiego rodu.

– Dlaczego sam nie chce się do tego przyznać?

– Dlatego iż… moje pochodzenie nie jest pewne. Inni mówią, że jestem królewskiej krwi, inni, że nie.

– Ależ to nieważne, czy jesteś królewskiej krwi czy nie. Najważniejszy jest twój królewski charakter i godność, a to sprawia, że możesz być moim królem, jeśli tylko będziesz chciał.

– Nie mów tak. To niemożliwe, a poza tym nieuczciwe wobec króla tak mówić – mówił Falach, choć sam był dumny ze swojej królewskiej charyzmy i obiecał sobie kiedyś wykorzystać swoje monarsze predyspozycje.

Po skończeniu rozmowy Falach udał się do króla, najprawdopodobniej po to, aby omówić strategię.

Nazajutrz, od razu gdy wstało słońce, wszyscy atakujący powstali, a łucznicy podpalili swoje strzały. Żołnierze szybko oblali bramę olejem i wódką, przygotowaną wcześniej przez samego króla i przyniesioną z rozbitego obozu przez mężczyznę o funkcji dostarczania potrzebnych materiałów do bitwy. Następnie strzelili w nią płonącymi grotami. Zanim furta całkowicie się spaliła, łucznicy w grodzie wychylili się zza blanek i zaczęli strzelać we wrogą armię pod bramą. Mieli również zamiar wylać na nich jakąś wrzącą ciecz, ale nie posiadali takowej, a przygotowanie czegoś równie skutecznie odstraszającego wroga było zbyt czasochłonne, zwłaszcza że wystarczyło Falachowi kilka minut, aby przejść przez żarzącą się bramę. Lord dowódca, aby lepiej ochronić się przed lecącymi ze wszystkich stron pociskami, zarządził szyk podobny do znanego nam „żółwia”. Było to możliwe dzięki wcześniej przygotowanym prostokątnym tarczom. Zabicie kogoś znajdującego się w takim szyku było praktycznie niemożliwe.

Stali w miejscu, aż Falach nie wyskoczył spośród tarcz, prosto w deszcz strzał, omijając sprytnie amunicję przeciwnika, a następnie wyważył zwęgloną już bramę wściekłym kopnięciem. Dał sygnał towarzyszom. Tamci wbiegli do miasta, zabijając wojowników i strażników świątyni, a Falach zgładził kilku lordów. Nie było to zwyczajne zamieszanie, gdyż widoczna była z daleka precyzja i umiejętności walczących ludzi. W tym czasie synowie króla udali się do sal lordowskich. Powiedzieli, że to miejsce należy do nich i nikt ma się nie ruszać, jeśli chcą przeżyć. Faruqäl od razu został poinformowany o wyroku (mianowicie za zdradę stanu), czyli o tym, że zostanie zamknięty w więzieniu dla wrogów politycznych, a następnie powieszony. Jednak zabito właściwie każdego, kto miał odwagę sięgnąć po broń. Faruqäl uchwycił ozdobny miecz, by zabić Falacha, którego już wcześniej nienawidził. Jednak ten drugi był szybszy i krew lorda zdrajcy znalazła się na klindze. Przebił mu czaszkę, a krew rozbryznęła się na wszystkie strony, tworząc okropne wzory na ścianach. Falach nie wahał się, a mimo wszystko nie były to bezsensowne ciosy psychopaty, tylko jedyna słuszna ostateczność. Żony lordów zaczęły krzyczeć i piszczeć, a Falach uciszył je, pokazując im ostrze zatopione we krwi. Na zewnątrz trwał ostrzał ludzi Falacha, odparty cichym i zręcznym atakiem na kolumny, balkony i schody, na których stali strzelcy. Ludność miasta okazała się liczniejsza, a mimo to Enicenianie byli obdarzeni wyczuciem wojennym i ruszyli na odsiecz. Bandery lordów i unoszony przez nich oręż lśnił w blasku południowego słońca. Przebijali na wylot wrogów lancami, włóczniami i kopiami rycerskimi.

– Witaj, Falach. Chcieliśmy tylko zobaczyć finał waszego pewnego zwycięstwa, ale nie wiedziałem, że wasza sytuacja jest aż tak opłakana – przyznał jeden z lordów.

– To jeszcze nic. Czeka nas odwrót. Zostawiliśmy konie w dolinie. Powinniśmy zawrócić.

Ruszyli, lecz drogę blokował tłum żołnierzy walkijskich. Nie było praktycznie wyjścia, dlatego trzeba było pozostać w mieście i walczyć dalej. Rozkazano eniceńskiej piechocie odwrót, lecz Filip znalazł się między młotem a kowadłem, ponieważ stał wtedy na stanowiskach łuczników, którzy wcześniej strzelali w stojących pod miastem rycerzy. Otoczyli go i gdyby nie jego brak spostrzegawczości, bitwa zostałaby przegrana. Nie zauważył kierunku ani nie dowiedział się, jaki był sposób ucieczki wojsk eniceńskich, a był nim skok z górnych stanowisk. Stanowiska te były bardzo wysoko, a mimo to zamortyzowałyby ten skok dachy niższych mieszkań. Filip zauważył jednak widoczny słaby punkt w uzbrojeniu Walkijczyków. Rozciął gardło jednemu z nich i biegł dalej po stanowisku.

W tym czasie Falach toczył krwawy i zacięty bój pod bramą, lecz poza zamkiem. Blokowano się tam prostokątnymi tarczami, przypominającymi raczej te starożytne aniżeli średniowieczne. Kopie bez dużej prędkości nie stanowiły zagrożenia i w zwartym ataku byłyby wręcz niepotrzebne, więc je odrzucono. Jednak odziały Falacha miały lepszą pozycję, a włóczni (nie kopii, jak oddziały, które przybyły w czasie bitwy) użyli jak oszczepów – rzucali nimi. Wojownicy dzięki temu, iż mieli wolne stawy (zbroje rycerzy zostały zniszczone), mogli osiągnąć wystarczającą do zabicia przeciwnika prędkość rzutu i dobry kąt padania. Jednak włócznie były wielkie i ciężkie, a rzucanie nimi zdawało się być wyrazem desperacji. Potem jednak żołnierze Falacha wyciągnęli miecze, podbiegli do zwartej potyczki i zadawali ciężkie oraz precyzyjne ciosy. Krew znalazła się zbrojach szybciej niż w jakimkolwiek zaplanowanym ataku. Było bardzo możliwe, że momentami zabijali oni własnych żołnierzy, lub nawet szlachetnych sług króla – rycerzy; mniej prawdopodobne, że lordowie ginęli z rąk sojuszników, gdyż ich śmierć byłaby na pewno bardziej przewidywana i chronione byłoby ich życie. Jednak walka przebiegała tak chaotycznie, że trudno było cokolwiek dostrzec, a po skończeniu bitwy – zliczyć straty. Nie można było zarządzić odwrotu, gdyż na pewno by ich po chwili zabito, zaatakowawszy od tyłu.

Dochodziło późne popołudnie, słońce i niebo zdawały się być krwistoczerwone, a w zamku Bänqlue dalej toczono walkę.