Ostatni trop - Mark Bowden - ebook + audiobook + książka

Ostatni trop ebook

Mark Bowden

4,2

Opis

Śledztwo w sprawie jednej z największych zagadek kryminalnych Ameryki.

W kwietniu 1975 roku na przedmieściach Waszyngtonu zaginęły dwie dziewczynki, siostry Lyon. Śledztwo utknęło w miejscu, ciał nie odnaleziono, a zdarzenie uznano za niewyjaśnione. Jednak trzydzieści kilka lat później dzięki niestandardowym metodom i dociekliwości detektywów udało się wyjaśnić zagadkę. Ekipa śledczych odkryła zapomniany protokół z przesłuchania młodego chłopaka, który zeznał, że widział tajemniczego mężczyznę wychodzącego z centrum z dziewczynkami… Rozwikłanie tej sprawy stanowi krok milowy w dziejach amerykańskiej kryminalistyki.

Mark Bowden, amerykański  dziennikarz i pisarz, znany z bestsellerowych książek: „Helikopter w ogniu”, „Zabić Bin Ladena”, „Polowanie na Escobara” i „Hue 1968”. Nominowany do prestiżowej amerykańskiej nagrody National Book Award za „Helikopter w ogniu”, na podstawie której Ridley Scott nakręcił film do dziś cieszący się sławą. Z kolei „Polowanie na Escobara” stało się inspiracją do cenionej i lubianej produkcji serialowej Netflixa „Narcos”.

Arcydzieło narracji w literaturze faktu. Powinno spodobać się nawet tym czytelnikom, którzy zwykle unikają książek true crime.

„Publishers Weekly”

Bowden opowiada poruszającą, trzymającą w napięciu, przemyślaną historię, która w cudowny sposób nie upraszcza szczegółów ani nie gubi się w gąszczu akt sprawy sprzed czterdziestu lat. To przepięknie napisane opowiadanie o kotku i myszce.

„The New York Times”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 515

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (105 ocen)
49
33
16
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Justa1912

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze napisany reportaż, nie upiększa, nie nudzi
00
kini1812

Całkiem niezła

Mnie niestety zmęczyła. Domyślam się, że ciężko inaczej przedstawić śledztwo, z którego długo nic nie wynika, ale bardzo mi się dłużyła, a najciekawszy koniec zamknięty w kilku stronach.
00
Turdus_Pilaris

Dobrze spędzony czas

Książka bardzo trudna w odbiorze, męcząca, frustrujaca - męczyłam ją kilka tygodni. Znakomita robota reporterska, jednak trudny temat oraz osoba Lloyda Welcha oraz jego niekończące się konfabulacje i manipulacje sprawiały, że miałam ochotę książkę odłożyć. 4/5 bo to dobrze napisana i ważna ķsiążka, ale ciężko cieszyć się jej lekturą.
00
gringo24

Nie oderwiesz się od lektury

Nie można się oderwać. Niesamowicie wciągające śledztwo.
00
Maliniankaa

Dobrze spędzony czas

Wstrząsająca.
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

1 KWIETNIA 1975 ROKU[1]

 

Lloyd Welch porządnie się upalił, zanim wrócił do Wheaton Plaza w prima aprilis. Był na takim haju, że nie przejmował się słowami swojej macochy Edny, która ostrzegała go, żeby się do tego nie mieszał.

Zresztą Lloyd był już w to zamieszany na tyle, że wpadł w popłoch. Musiał coś zrobić, nawet jeśli wiązało się to z dużym ryzykiem. Wypalenie marihuany miało mu pomóc się odprężyć i zachować jasność myśli. Taką logiką kierował się jego nastoletni umysł.

Pakowanie się w kłopoty przychodziło mu naturalnie. Był osiemnastolatkiem, który w siódmej klasie rzucił szkołę. Długie, ciemnobrązowe włosy czesał z przedziałkiem pośrodku i przewiązywał opaską. Pod jego nosem majaczył lichy wąsik. Lloyd był chudy, pryszczaty i obdarzony wrednym charakterem; życie obchodziło się z nim surowo i było to po nim widać. Poza tym facet miał gadane. Był urodzonym krętaczem. Słowa wylewały się bezładnie z jego ust, jakby sama ich liczba i natężenie miały skłonić słuchającego, by w nie uwierzył. Jeśli w tym, co mówił, tkwiło jakieś ziarno prawdy, skrywały je podejrzane, ciemne intencje.

Historia, jaką Lloyd zamierzał tego dnia opowiedzieć, dotyczyła dwóch małych dziewczynek – Sheili i Kate Lyon – które tydzień wcześniej zniknęły z Wheaton Plaza. Ich zaginięcie wywołało medialną burzę. Wszystkie gazety oraz stacje telewizyjne i radiowe od Richmond po Baltimore relacjonowały poszukiwania. Rodzice nie wypuszczali dzieci z domów. Ojciec dziewczynek, John Lyon, był lokalną osobowością radiową, co nadało całej sytuacji jeszcze większego rozgłosu. Po tygodniu, kiedy szanse na znalezienie dziewczynek żywych dramatycznie spadły, policja z hrabstwa Montgomery w Maryland była zdesperowana. Ludzie zasypywali ich informacjami, z których żadna nie okazała się pomocna. Dziewczynki zniknęły. Bezpośrednio po zaginięciu obie obchodziły urodziny: Sheila kończyła trzynaście lat, a Kate – w Niedzielę Wielkanocną – jedenaście. Na myśl o tym każdemu rodzicowi ból musiał ściskać serce.

Wheaton Plaza było największym centrum handlowym na rozległych północno-zachodnich przedmieściach Waszyngtonu. Otwarty przed ośmioma laty ogromny budynek w kształcie krzyża mieścił sklepy po obu stronach dwóch częściowo zadaszonych promenad. Na końcach dłuższej z nich znajdowały się domy towarowe Montgomery Ward oraz Woodward & Lothrop. Centrum miało pośrodku otwarty dach i było ozdobione krzewami rosnącymi w ceglanych żardynierach, których boki służyły zarazem jako ławki do siedzenia. W miejscu przecięcia się obu promenad znajdował się plac z fontanną i modernistyczną rzeźbą, przystrojony akurat z okazji świąt Wielkiejnocy. Centrum odznaczało się futurystycznym stylem, pełnym długich, horyzontalnych linii, ostrych kątów i neonowych barw, które artystom i filmowcom kojarzyły się z epoką podboju kosmosu. Było to coś więcej niż tylko miejsce robienia zakupów; był to ośrodek życia społecznego, miejsce, w którym należało bywać. W przeciwieństwie do tradycyjnych małych miasteczek niewiele dzielnic mieszkalnych, które rozrosły się wokół wielkich miast w latach pięćdziesiątych, miało jądro skupiające życie społeczności. Centrum handlowe zatem odpowiadało na potrzeby wykraczające poza same zakupy i podobnie jak inne galerie budowane na przedmieściach w całej Ameryce Wheaton Plaza natychmiast wzbudziło niesłabnącą sensację. Nad olbrzymim parkingiem wznosił się duży czarny znak z nazwą centrum, a nad każdą literą umieszczono świecącą w nocy ogromną pomarańczową kulę. W Wheaton Plaza można było znaleźć sklepy specjalistyczne, trzysalowe kino, drogerię Peoples oraz mnóstwo lokalów gastronomicznych, w tym restaurację Roy Rogers, lodziarnię i popularną pizzerię Orange Bowl. Z powodu przerwy wiosennej w szkołach, zaskakująco ciepłej jak na tę porę roku, i słonecznej pogody centrum przyciągało tłumy ludzi, szczególnie dzieci.

Lloyd wszedł tam sam i zaczął się rozglądać za pracownikiem ochrony. Zamierzał opowiedzieć mu swoją historię i wyjść, ale miał kiepskie wyczucie sytuacji. Każdy, choćby najmniejszy, skrawek informacji o siostrach Lyon był teraz przedmiotem wielkiej wagi. Ochroniarz natychmiast wezwał policję. „No to mam przerąbane – pomyślał Lloyd. – Macocha miała rację”. Błyskawicznie zjawiło się dwóch oficerów z wydziału dochodzeniowo-śledczego, Steve Hargrove i Mike Thilia. Lloyd został zabrany na komisariat i gdy tylko włączono magnetofon, zrobił to, co potrafił najlepiej.

Zeznał, że ma dwadzieścia dwa lata i skończył liceum, a w centrum handlowym był z żoną, Helen. Nic z tego nie było prawdą. Widział dwie małe dziewczynki, które odpowiadały opisowi sióstr Lyon – były w tym samym wieku, miały blond włosy, a starsza (Sheila) nosiła okulary – jak rozmawiały w centrum ze starszym mężczyzną z magnetofonem. Informacje te nie były jednak godne uwagi: zdjęcia dziewczynek były wszędzie, w telewizji, w gazetach, na słupach telefonicznych, a policja rozesłała tysiące ulotek z ich podobiznami. Nieznany nikomu „mężczyzna z magnetofonem” był powszechnie przedstawiany jako główny podejrzany. Lloyd podał zatem szczegółowy rysopis: siwe włosy wokół uszu, za to czarne i gęste na czubku głowy; smagła, nieogolona twarz – „jak u kogoś z mocnym zarostem” – około metra osiemdziesięciu pięciu, metra osiemdziesięciu ośmiu wzrostu; ubrany w brązowy garnitur, białą koszulę i czarny krawat; miał ze sobą brązową teczkę, w której trzymał magnetofon. Lloyd słyszał, jak mężczyzna tłumaczył dziewczynkom, że nagrywa głosy różnych ludzi, a potem puszcza je w radiu. Tę samą historię relacjonowano we wszystkich wiadomościach i znał ją praktycznie każdy w promieniu dwustu mil. Lloyd powiedział też, że widział później, jak obie dziewczynki wychodzą z galerii w towarzystwie mężczyzny, a potem odjeżdżają z nim samochodem.

– W porządku, zanim przejdziemy do sytuacji, w której widziałeś je po raz drugi, pozwól, że zadam ci kilka pytań – powiedział Hargrove. – Dlaczego w ogóle zwróciłeś uwagę na mężczyznę i dwie małe dziewczynki?

– No, dlatego, że starszy mężczyzna rozmawiał z tymi dwiema dziewczynkami, po prostu do nich podszedł i zagadnął je, a dziewczynki nie wiedziały, co mają odpowiedzieć na niektóre jego pytania – wyrzucał z siebie bezładnie słowa. – Dziewczynki wyglądały na dość młode, [jedna] na oko dwanaście, druga dziesięć lat, może nawet trochę młodsza. Nie jestem pewien, w jakim były wieku, bo nie widziałem ich twarzy, ale wszyscy troje zwrócili moją uwagę, gdy on powiedział, że nada ich głosy na antenie, a wyglądał na zbyt starego, żeby rozmawiać z takimi małolatami – wyjaśnił, zupełnie jakby widok dorosłego rozmawiającego z dziećmi był czymś niecodziennym.

– Czy wyglądało na to, że jest sam?

– Tak, był sam.

– Działał zupełnie sam?

– Tak, do czasu, gdy zaczął rozmawiać z tymi dwiema dziewczynkami.

Lloyd zeznał, że widział, jak mężczyzna wyjmuje magnetofon i pokazuje go dziewczynkom, i że sam obserwował ich przez pięć lub dziesięć minut, a więc dość długo, jak na przyglądanie się trójce obcych osób.

– Akurat wtedy siedziałem, bo wcześniej tyle się nachodziłem, że byłem zmęczony, więc usiadłem, no i zobaczyłem, jak ten facet z nimi rozmawia. – Lloyd twierdził, że chodził po centrum handlowym, roznosząc podania o pracę.

– Czy słyszałeś, o co konkretnie mężczyzna pytał te dziewczynki? – indagował go Hargrove.

– Nie, kiedy tam byłem, to nie. Nie słyszałem.

– A słyszałeś, żeby dziewczynki coś mówiły?

– Jedna z dziewczynek się zaśmiała. No wie pan, jakby zachichotała.

– Która? Ta wyższa?

– Ta wyższa.

Lloyd był za to prawdziwą skarbnicą wiedzy, jeśli chodzi o okoliczności opuszczenia przez dziewczynki centrum.

– Przeszedłem przez drogerię Peoples, a on tam stał i wszyscy troje szykowali się do przejścia przez ulicę. Ja i moja żona, oboje, bo właśnie się spotkaliśmy, przeszliśmy przez sklep i wsiedliśmy do samochodu, a tamten ruszył przed nami i skierował się na zachód, wjeżdżając w University [Avenue], my też pojechaliśmy na zachód w kierunku Langley Park. Facet wsiadł do czerwonego camaro z białymi fotelami i obiciem, dziewczynki zajęły miejsca z tyłu, on z przodu, samochód miał wgniecenie z tyłu, z prawej strony i zepsute tylne światło.

– Skąd wiedziałeś, że jest zepsute?

– Bo gdy odjeżdżał, nacisnął lekko na hamulec i zapaliło się tylko jedno światło.

– Które światło? Z której strony?

Lloyd odparł, że z lewej, to z prawej było zepsute, po czym zasypał śledczych zdumiewającą ilością dodatkowych szczegółów dotyczących samochodu: potężne amortyzatory, wysokie zawieszenie, szerokie opony, chromowane kołpaki.

– I z obu stron miał paski, czarne, z odstępem około jednego cala, a w prawym rogu szyby był jakiś napis, coś jakby reklama.

– Z przodu.

– Nie, na tylnej szybie. Wyglądało to, jakby było przyklejone od wewnątrz lub na zewnątrz, ciężko powiedzieć, a potem tłumiki samochodu naprawdę głośno zaryczały, jak tłumiki w sportowych samochodach, takie z kwadratową rurą wydechową, i wtedy powiedziałem do mojej żony Helen: „Ale ekstra podrasowany wóz”, na co ona mruknęła tylko „uhm”, bo nie zwracała na to większej uwagi. Była okropnie zmęczona po tym całym chodzeniu w poszukiwaniu pracy, więc nie zwracała na to uwagi. Nie wiem, czy w ogóle zauważyła ten samochód, czy nie. Właśnie odjeżdżaliśmy, a ten gość znajdował się dokładnie przed nami, zatrzymaliśmy się na światłach, po chwili światło zmieniło się na zielone. Gdy staliśmy, wcale nie patrzyłem na samochód, ale gdy zapaliło się zielone i samochód ruszył, znowu na niego spojrzałem, bo usłyszałem jego tłumiki, akurat rozmawiałem z żoną, po czym facet skręcił na zachód. My zaś pojechaliśmy w kierunku Langley Park i wtedy widziałem go po raz ostatni.

– Dlaczego nie zgłosiłeś się od razu z tą informacją, kiedy po raz pierwszy usłyszałeś o tej sprawie?

– Bo nie byłem w stu procentach pewien, że chodzi o tego samego faceta i te same dwie dziewczynki, dlatego przyszedłem dziś do Wheaton Plaza, przyjrzałem się zdjęciom, żeby sprawdzić, czy to te same dziewczynki i ten sam facet, a potem zobaczyłem tego kapitana, znaczy się ochroniarza, a on pamiętał mnie z poprzedniego wtorku, jak byłem tam w brązowej, futrzanej kurtce.

– Miałeś na sobie brązową, futrzaną kurtkę?

– Tak, miałem brązową, futrzaną kurtkę i dziś ten ochroniarz znowu do mnie zagadał. To znaczy, w zeszłym tygodniu ze mną nie rozmawiał, ale teraz mnie zagadnął i opowiedziałem mu, co widziałem. Wtedy właśnie się z wami skontaktował. I dlatego przywieźliście mnie tutaj.

Lloyd dodał, że chyba będzie w stanie rozpoznać obie dziewczynki i mężczyznę, jeśli ich znowu zobaczy. Potrafił też opisać, jaka tamtego popołudnia była pogoda:

– Trochę wiało, ale poza tym słonecznie.

Przypomniał sobie, że camaro miało tablicę rejestracyjną stanu Maryland.

– Dobrze, Lloyd, czy mówisz to wszystko mnie i całej policji z własnej, nieprzymuszonej woli?

– Tak.

– Nikt cię o to nie prosił?

– Nie, zgłosiłem się dobrowolnie, ponieważ martwiłem się o te dziewczynki, chociaż wcale ich nie znam, ale nie mogę po prostu znieść tego, że ktoś skrzywdzi te dwie małe dziewczynki czy w ogóle kogokolwiek.

Hargrove i Thilia ostrzegli go, że składanie fałszywych zeznań policji jest przestępstwem.

– Czy mając tę świadomość, jesteś gotów potwierdzić, że wszystko, co nam powiedziałeś, jest zgodne z prawdą? – zapytał jeden z policjantów.

– Tak, jestem. Mówię prawdę. Nie mogę sobie pozwolić na kłamstwo, ponieważ spodziewamy się z żoną dziecka i muszę się nimi obojgiem zająć, więc nie mogę kłamać w żadnej sprawie.

– Jesteś zdenerwowany?

– Tak, trochę się denerwuję tym, że mnie nagrywacie.

Na zakończenie Lloyd dodał, że mężczyzna, którego widział z dziewczynkami, „lekko utykał”.

Lloyd został następnie poddany badaniu wariografem, które oblał. Wystraszony przyznał, że zmyślił wszystko na temat samochodu i tego, że widział mężczyznę z magnetofonem w towarzystwie dziewczynek na zewnątrz centrum handlowego. Nie powiedział zatem nic, o czym nie mówiono by w wiadomościach, ubarwiając to osobliwą mieszanką zmyślonych szczegółów. Lloyd był pewien, że teraz zostanie aresztowany, ale śledczy – pomimo niewątpliwej irytacji – puścili go wolno.

Policjanci przeoczyli jednak ważną informację dotyczącą Lloyda Welcha. Kilka dni wcześniej Danette Shea – dziewczynka niewiele starsza od Sheili Lyon, którą zresztą widziała tamtego popołudnia w centrum handlowym – opisała mężczyznę, który chodził wówczas za nią i jej koleżankami, bacznie im się przypatrując. Był do tego stopnia nachalny, że jedna z dziewczyn zakpiła z niego: „Może zrobisz nam zdjęcie? Starczy na dłużej”. Danette opisywała natręta jako osiemnasto-, dziewiętnastoletniego mężczyznę mającego około metra osiemdziesięciu wzrostu, z ciemnobrązowymi włosami i postrzępionym wąsikiem. Rysownik policyjny sporządził nawet portret pamięciowy, który trafił do akt szybko się rozrastających. Mężczyzna z portretu bardzo przypominał Lloyda.

Przed opuszczeniem komisariatu Lloyd otrzymał pouczenie o tym, że nie należy kłamać policji. Poczuł ogromną ulgę. Policja hrabstwa Montgomery tonęła już wówczas w zalewie bezużytecznych informacji. Biorąc pod uwagę, jak krytyczna była sytuacja, przesłuchanie chłopaka stanowiło nie tylko zwykły kłopot, ale poważną stratę czasu. Policjanci uznali go niewątpliwie za miejscowego półgłówka, ewidentnie upalonego trawką, który usiłował wkręcić się w poszukiwania, odegrać bohatera, a przy okazji na tym zarobić: stacja radiowa WMAL, w której pracował John Lyon, zwiększyła właśnie nagrodę za udzielenie informacji o dziewczynkach do czternastu tysięcy dolarów, a Stowarzyszenie Sprzedawców z Wheaton Plaza dorzuciło kolejne pięć tysięcy. Lloyd wydawał się głupi, ale nie podejrzany. Zresztą, czy miałoby sens, gdyby ktoś zamieszany w porwanie ściągał na siebie uwagę policji, zgłaszając się jako świadek i opowiadając śledczym tak wymyślne kłamstwo? Zapisany na maszynie sześciostronicowy protokół z przesłuchania Lloyda trafił do segregatora wraz z innymi bezwartościowymi tropami. Dołączono do niego jednostronicowy raport, na którego górze Hargrove zapisał: „KŁAMIE”.

Od tej chwili policja nie poświęciła osobie Lloyda Welcha żadnej uwagi.

Aż przez trzydzieści osiem lat.

 

 

 

[1] Większość dialogów w książce to rozmowy zarejestrowane. Poddano je redakcji jedynie dla większej zwięzłości i klarowności.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

JEDNA SZANSA

 

Wiedzieli, że z Lloydem Welchem będą mieć prawdopodobnie tylko jedną szansę. Dlatego zespół dochodzeniowy do sprawy sióstr Lyon z policji hrabstwa Montgomery przygotowywał się do tego spotkania miesiącami, przez całe lato i jesień 2013 roku. Jego członkowie pojechali nawet do Quantico w Wirginii, aby skonsultować się z behawiorystami z FBI, którzy sporządzili imponujące wykresy i zebrali dane porównawcze, by orzec, że Lloyd jest typowym trudnym przypadkiem. Analitycy przewidywali, że zamknie się w sobie, gdy tylko zrozumie, o co chcą go zapytać.

Wszystko, co do tej pory wiedzieli o Lloydzie Welchu, pochodziło z policyjnych akt. Kartoteka Lloyda zaczęła bowiem gwałtownie pęcznieć po tym, jak w 1975 roku wszedł do Wheaton Plaza ze swoją zmyśloną historyjką – ale obecnie władze nie miały już takiej pewności, czy jego przestępcza działalność nie rozpoczęła się wcześniej.

Przeszłość Lloyda układała się w imponującą listę naruszeń prawa. W Maryland dopuścił się kradzieży (rok 1977), włamania (1981) oraz napaści i pobicia (1982). Na Florydzie – włamania w Orlando (1977) i włamania w Miami (1980). W Iowa – rozboju w Sioux City (1987). Potem przeniósł się do Karoliny Południowej, gdzie zatrzymano go za pijaństwo w miejscu publicznym i kradzież mienia o dużej wartości w Myrtle Beach (1988), włamanie w hrabstwie Horry (1989), napaść na tle seksualnym na dziesięcioletnią dziewczynkę w Lockhart (1992) oraz w tym samym roku jazdę pod wpływem alkoholu w Clover. Następnie były dwie sprawy w Manassas w stanie Wirginia: napaść na tle seksualnym na nieletnią (1996) oraz pobicie (1997). W końcu wylądował w Delaware, gdzie w 1997 roku został aresztowany za napaść na tle seksualnym na nastoletnią dziewczynkę. Na tym lista jego wyczynów się kończyła. Typowy przypadek. Nawet u najbardziej ociężałych umysłowo przestępców w końcu górę bierze rozsądek bądź słabnące hormony i po trzydziestce stopniowo zaczynają unikać kłopotów. Albo też tracą życie lub trafiają do więzienia. W przypadku Welcha zakończyło się tym drugim. Odbywał właśnie trzydziestotrzyletni wyrok za napaść w Delaware i przebywał w Zakładzie Karnym imienia Jamesa T. Vaughna w Smyrnie.

Członków zespołu dochodzeniowego interesowała jednak wyłącznie historia, którą Lloyd opowiedział w 1975 roku jako potencjalny naoczny świadek – aczkolwiek dość podejrzany – uprowadzenia Sheili i Kate Lyon. Choć oblał przeprowadzony wtedy test wariografem, badanie wykazało, że nie skłamał tylko w jednej kwestii: przebywał w Wheaton Plaza w tym samym czasie, kiedy zaginęły dziewczynki, a ta część najbardziej interesowała śledczych. Jeśli widział je z porywaczem, mógł po latach potwierdzić dowody zebrane przeciwko głównemu podejrzanemu, znanemu pedofilowi i mordercy, Rayowi Mileskiemu.

Ale obecność samego Welcha w historii dziewczynek dawała śledczym wiele do myślenia. Czy mógł być zamieszany w ich zaginięcie? Czy znał Mileskiego? Welch nie musiał wcale rozmawiać z policją i miał ku temu wszelkie powody. Dla skazanego pedofila najmniejsze powiązanie ze sprawą sióstr Lyon mogło oznaczać poważne kłopoty. Każdy wart zaangażowania adwokat doradziłby mu, żeby zachował milczenie. Z drugiej strony, chęć okazania pomocy przy nierozwiązanym śledztwie mogła zaskarbić mu przychylność komisji stanu Delaware do spraw zwolnień warunkowych. Była to zatem dość delikatna sytuacja. Przygotowując się do spotkania, śledczy rozmawiali z kilkoma członkami rodziny Welcha, z których mało kto dobrze go znał. Ci, którzy go pamiętali, niechętnie przyznawali się do pokrewieństwa i odnosili się do niego z pogardą. Śledczy nie wiedzieli, czego się po nim spodziewać, i nie byli pewni, jak postępować. Na cotygodniowych naradach kapitan ciągle pytał: „Kiedy zamierzacie go przesłuchać?”. Ale mając tylko jedną jedyną szansę, nie chcieli iść na żywioł. Po trzydziestu ośmiu latach od zniknięcia dziewczynek Welch stanowił ostatni niesprawdzony trop. Dwa najważniejsze pytania, na jakie chcieli poznać odpowiedź, brzmiały: czy Welch rozpoznaje Mileskiego i czy ze sobą współdziałali?

Komendę główną policji hrabstwa Montgomery w Gaithersburgu dzielą od Delaware dwie godziny jazdy samochodem. Śledczy minęli Annapolis, przekroczyli długi, wysoki most nad zatoką Chesapeake, po czym wjechali na płaskie, rolnicze, wschodnie wybrzeże Maryland. Pola szeleszczącej, sięgającej na wysokość głowy, brązowej kukurydzy ciągnęły się po obu stronach autostrady numer 301. Prowadzący samochód sierżant Chris Homrock ustalał ostatnie szczegóły strategii z siedzącym obok zastępcą prokuratora stanowego dla hrabstwa Montgomery, Pete’em Feeneyem. Z tyłu siedział detektyw Dave Davis, który miał znaleźć się w pokoju przesłuchań z Welchem. W komendzie policji w Dover w Delaware, dokąd podejrzany został przewieziony tego dnia rano z więzienia, miał jeszcze dołączyć do nich agent FBI.

Przeniesienie Welcha na posterunek policji było częścią planu. Więźniowie nie lubili, gdy widziano ich na rozmowach z policjantami, a w więzieniu o zaostrzonym rygorze nawet ściany miały uszy. Trzeba było użyć perswazji na najwyższych szczeblach, żeby wydział więziennictwa stanu Delaware zgodził się na takie rozwiązanie. Miał to być pierwszy od lat pobyt Welcha poza więziennymi murami. Ale już za dwa lata mógł się ubiegać o możliwość pracy na zewnątrz zakładu karnego i wobec tej majaczącej na horyzoncie odrobiny swobody podróż na południe od Smyrny mogła dać mu posmak wolności i zachęcić go do współpracy. Śledczy wiedzieli, że instynkt każe mu zachować czujność. W świecie osadzonych nieplanowane wezwania ze strony przedstawicieli władz rzadko oznaczały coś dobrego.

Welchowi nie powiedziano, kto chce się z nim widzieć ani z jakiego powodu. Śledczym zależało, by wziąć go z zaskoczenia. Pierwsza reakcja często wiele zdradzała w takich sytuacjach. Czy śledczy będą w stanie skłonić go do współpracy? Lloyd będzie w tym wietrzył jakiś podstęp, więc będą musieli go czymś skusić. Ale czym? Welch znajdował się pod zwierzchnictwem władz Delaware, a śledczy nie mieli żadnego wpływu na tutejszy system więziennictwa ani komisję do spraw zwolnień warunkowych. A skoro nie mieli marchewki, potrzebowali kija, sposobu na przekonanie Welcha, że o wiele groźniejsze od współpracy byłoby dla niego milczenie. Nie mając jednak żadnego narzędzia nacisku, musieli coś wymyślić.

Im dłużej przygotowywali się do tego spotkania, tym mniej prawdopodobne im się wydawało, że cokolwiek osiągną. Ryzyko spłoszenia Lloyda była zaledwie pierwszym na liście ich zmartwień. Jeśli zgodzi się współpracować, jak mają działać dalej? Czy odczytać mu prawa Mirandy, czy też wzbudzi to jego niepokój? Jeśli tego nie zrobią, a on przyzna się do współudziału, nie będą mogli wykorzystać tego w sądzie. Czy powinni mu powiedzieć o Mileskim? O swojej hipotezie na temat sprawy? Jak wiele mogą mu ujawnić? A jeśli będzie się opierał, jak mają go zatrzymać w pokoju przesłuchań?

Gdy sierżant i prokurator podczas jazdy powtarzali pytania, które zamierzali zadać Welchowi, Davis nałożył na uszy słuchawki i przestał zwracać na nich uwagę. Przyglądał się przesuwającemu się za oknem płaskiemu krajobrazowi. Uważał, że jego towarzysze i tak już nic nowego nie wymyślą. Dave był żylastym mężczyzną o chłopięcym wyglądzie i ujmującym, szerokim uśmiechu. Miał krótko obcięte, ciemne włosy, w których zaczynały się pojawiać pasemka siwizny, ale wciąż zaczesywał je z przodu w sterczący czub niczym nastolatek, i zawsze nosił się elegancko, z czego jego koledzy nieraz się naśmiewali. Nawet jeśli był ubrany nieformalnie, co należało do normy, jego spodnie oraz sportowe koszule były nieskazitelnie czyste i idealnie wyprasowane. Dzięki weekendowemu zamiłowaniu do ekstremalnego kolarstwa górskiego był opalony i bardzo wysportowany. Po ukończeniu Florida Southern College z dyplomem z kryminologii pracował w firmie ojca zajmującej się systemami grzewczymi i klimatyzacją, potem zaczął służbę w policji, w dalszym ciągu jednak dorabiając do pensji fuchami w stolarstwie i budownictwie. Lubił pracę w policji, ale w przeciwieństwie do wielu swoich kolegów traktował ją zwyczajnie, nie jak życiową misję. Pytany, z czego się utrzymuje, odpowiadał: „Pracuję dla samorządu lokalnego”, ponieważ gdy mówił, że jest gliną, atmosfera natychmiast robiła się sztywna. Według Dave’a praca określała tylko to, czym się zajmował, a nie to, kim był. Pochodził z rodziny o wojskowych tradycjach i jako nastolatek poważnie zastanawiał się nad wstąpieniem do West Point albo do Akademii Marynarki Wojennej – na jego korzyść przemawiał fakt, że był uzdolnionym sportowcem – ale ostatecznie nie wybrał służby wojskowej, ponieważ uznał, że jest zbyt ograniczająca. Świadomie postanowił pozostać cywilem, „zwykłym facetem”, jak sam to ujął. Miał wielu znajomych policjantów, którzy dorabiali na boku w pokrewnych branżach – na przykład w ochronie albo jako konsultanci do spraw bezpieczeństwa – ale Dave taki nie był. Wolał się od tego oderwać. Poza służbą zresztą bardziej lubił sam siebie. Nie znaczyło to wcale, że pracę w policji traktował mniej serio; w rzeczywistości dzięki takiemu podejściu wykonywał ją znacznie lepiej. Ludzie nie widzieli w nim gliny, tylko serdecznego, otwartego faceta, ale jego pogodna powierzchowność skrywała szybki, analityczny umysł.

Chris uważał Dave’a za najlepszego specjalistę od przesłuchań w wydziale. Ten element policyjnego fachu Dave’owi szczególnie odpowiadał. Podejrzani widzieli przed sobą człowieka, nie jego odznakę, i lubili go, czasami na tyle, by zdradzić zaskakujące i obciążające dla nich samych informacje. Jak ujął to jeden z jego kolegów: „Dave wydaje się bardzo szczery, nawet wtedy, gdy w ogóle nie jest szczery”. Po serii brutalnych, świetnie przygotowanych skoków wydział Dave’a zgarnął gang złodziei napadających na samochody pancerne do przewozu pieniędzy, których łupem każdorazowo padało po kilkaset tysięcy dolarów. Przywódca gangu, człowiek o bogatej przeszłości kryminalnej, obejmującej między innymi morderstwo, pod koniec długiej rozmowy nie tylko przyznał się Dave’owi do winy, ale wyjawił mu także, gdzie ukrył łup. Odkopano go o drugiej w nocy na polu golfowym w hrabstwie Howard, dokładnie w miejscu, które wskazał bandyta. Choć od tego czasu minęło dobrych kilka lat, Chris wciąż nie mógł wyjść ze zdumienia, jak Dave’owi udało się wydobyć tę informację. Wiedział tylko, że gdy spotkają się z Lloydem Welchem, to Dave powinien znaleźć się z nim w pokoju przesłuchań.

Dzięki słuchawkom Dave miał czas, żeby się trochę odprężyć. Denerwował się. Wiedział, że w tym przypadku trudno było opracować precyzyjny plan działania. Nie na tym polegało przesłuchanie. Rozmowa w dużej mierze odbywała się na zasadzie improwizacji. Nigdy nie było wiadomo, czy jakaś rzucona od niechcenia uwaga nie przyniesie poszukiwanej odpowiedzi, czy źle sformułowane pytanie bezpowrotnie nie sprawi, że podejrzany zamknie się w sobie, albo czy drobne przejęzyczenie nie dostarczy ważnej dla śledztwa wskazówki. Chris i Pete mieli siedzieć w sąsiednim pomieszczeniu, wszystkiemu się przyglądając i przysłuchując. Dave będzie mógł konsultować się z nimi w przerwach, ale to, co wydarzy się w pokoju przesłuchań, zależało wyłącznie od niego.

To miało być nie tylko przesłuchanie – ale też rodzaj przedstawienia.

 

 

KAMYK W BUCIE

 

Zaginięcie Sheili i Kate Lyon od lat domagało się sprawiedliwości. To nie była wyłącznie kryminalna zagadka, ale też lokalna trauma. Napełniające nas największym przerażeniem zbrodnie to te, do których dochodzi, gdy wszyscy czujemy się bezpieczni i szczęśliwi. Ta zbrodnia stanowiła cios w samo serce lokalnej społeczności, była wstrząsem dla każdego, kto kochał swoje dziecko lub pamiętał, jak sam był dzieckiem.

Dla Wydziału Policji hrabstwa Montgomery było to również źródło wstydu, plama zarówno na zawodowym, jak i osobistym honorze. Na zawodowym, ponieważ śledztwo pozostawało nierozwiązane i należało do najgłośniejszych tego typu spraw w historii wydziału w ostatnim półwieczu. Na osobistym zaś dlatego, że jeden z dwóch braci dziewczynek, Jay, gdy dorósł, wstąpił do policji. Za sprawą panujących wśród policjantów silnych braterskich więzi zniknięcie sióstr stało się dla nich rodzinną tragedią.

Śledztwo to było niczym kamyk w bucie dla całego wydziału. Kolejne pokolenia policjantów przychodziły i odchodziły, i wielu próbowało rozwikłać tę zagadkę. Co jakiś czas powoływano nową grupę do nierozwiązanych spraw, która zaczynała całe dochodzenie od nowa, przekopując się przez kolejne pudła żółknących akt w nadziei na odnalezienie jakiegoś przeoczonego szczegółu. Przebywający obecnie na emeryturze Ed Golian wracał co jakiś czas do sprawy sióstr Lyon przez całą swoją karierę, począwszy od czasów, zanim w ogóle otrzymał odznakę. Kiedy dziewczynki zaginęły, Ed uczył się w akademii policyjnej. Cały jego rocznik został zaangażowany w poszukiwania: kadeci ustawieni w długich szeregach, w odstępach na odległość ramienia, kroczyli przez podmokłe wiosenne pola i łąki w rytm jednostajnego warkotu krążącego po niebie helikoptera, który przeczesywał okolicę reflektorami. Później Golian wraz z kolegami przesiadywał do późna w nocy wzdłuż długich stołów konferencyjnych, szukając jakichś wskazówek w zalewie zgłoszeń i zeznań świadków. Mieli też za zadanie sporządzić listę wszystkich znanych w okolicy przestępców seksualnych, tworząc coś, co nazywano bazą danych. Golian wówczas nie był jeszcze pewien, co to dokładnie znaczy.

Pierwsze, zupełnie bezpodstawne podejrzenia padły na ojca dziewczynek, Johna Lyona, wyłącznie z powodu statystyk – większości przestępstw na dzieciach dopuszczają się ich najbliżsi – oraz z czystej desperacji. Jednak Lyonowie byli szczęśliwą rodziną. Ich zdjęcia – czworo pogodnych dzieci pozujących na plaży lub w najlepszych niedzielnych ubraniach na podwórku przed domem bądź też zerkających radośnie przez tylną szybę rodzinnego kombi – przedstawiały ideał współczesnego, podmiejskiego życia. Sheila, w okularach i z jasnoblond warkoczykami, wyróżniała się na wszystkich fotografiach, od wczesnego dzieciństwa po zdjęcie z dnia jej pierwszej komunii, na którym ubrana cała na biało, z długimi, szczupłymi nogami, stała na tle jakiegoś krzewu. Kate z wyglądu przypominała bardziej chłopczycę, miała jeszcze nawet jaśniejsze i krótsze niż siostra włosy, a jej nos usiany był piegami. Rysunki, kartki i zapiski, jakie zostały po dziewczynkach w ich sypialniach, były rozbrajająco niewinne i pełne radości. John i Mary byli kochającymi rodzicami, winnymi co najwyżej tego, że pozwolili córkom pójść bez opieki do pobliskiego centrum handlowego na pizzę. Oboje czuli się zdruzgotani.

Tyle przynajmniej było oczywiste dla każdego, kto widział ich w tych pierwszych dniach, tak jak ja, gdy pracowałem nad tą historią jako młody reporter gazety „Baltimore News-American”. Zdając sobie sprawę, że wszelkie zainteresowanie może się okazać pomocne, Lyonowie otworzyli swój mały, otynkowany i pomalowany na biało dom na rogu ulicy przed każdym: rodziną, znajomymi, a nawet dziennikarzami. Dla gości mieli piwo w puszkach i kawę. Mary wydawała się niezwykle jak na te okoliczności opanowana – jej dieta składała się ze środków uspokajających – ale jej twarz była zaczerwieniona i wymizerowana. John zdawał się umiejętnie skrywać ogarniającą go panikę, był typem faceta o autoironicznym poczuciu humoru, wyluzowanego gościa, który nagle znalazł się w sytuacji niepozwalającej na swobodne zachowanie. Pamiętam, jak siedział ze mną na osłoniętym bocznym ganku swego domu i z nieobecnym wyrazem twarzy brzdąkał na gitarze, usiłując cierpliwie odpowiadać na moje w niczym nieprzydatne pytania.

Lyonowie tworzyli ładną parę: John – silnie zbudowany, modnie ubrany; Mary – atrakcyjna, drobna i szczupła, z krótkimi, ciemnymi włosami. Oboje byli po trzydziestce. Poznali się na Xavier University w Cincinnati, gdzie John uczył się na studiach dziennych, a Mary – na zaocznych. On pochodził z Chicago, ona z niedalekiego Erlanger w Kentucky. Pobrali się w jej rodzinnym mieście i tam też urodził się im pierwszy syn, Jay. Wkrótce po tym przeprowadzili się do Chicago i zamieszkali z rodzicami Johna do czasu, aż zdobył dyplom na studiach wieczorowych w Columbia College. W ciągu dnia John pracował w domu towarowym Sears w dzielnicy Loop. Po ukończeniu studiów dostał pracę w stacji radiowej w Ohio, tam też na świat przyszła Sheila, a potem w Streator w Illinois, gdzie z kolei urodziła się Kate, by w końcu otrzymać jeszcze lepszą posadę w Peorii – „w wielkim mieście!”, jak żartowała Mary – gdzie pracował zarówno w radiu, jak i w telewizji. Pojawiał się w programach dla dzieci, zapowiadając filmy z gitarą i banjo. Razem z Mary występowali też z kapelą folkową i w tym okresie urodził się ich najmłodszy syn, Joe. Praca w WMAL była dużym krokiem naprzód. Była to najpopularniejsza stacja radiowa w Waszyngtonie, a John należał już do doświadczonych prezenterów radiowych. Nosił długie, ciemne włosy, w których prześwitywały pierwsze pasemka siwizny, a także opadające wąsy, i mówił głębokim, melodyjnym tonem profesjonalnego radiowca. Pracował na zastępstwie jako dyskdżokej, niekiedy czytał też serwisy informacyjne i w dalszym ciągu grał w lokalnej kapeli o nazwie Gross National Product. John i Mary byli czarujący, dowcipni i pełni radości, nawykli do przebywania w centrum uwagi, co pozwalało wyjaśnić ich zadziwiające opanowanie w tej okropnej sytuacji. Tragedia jawiła się jako coś zupełnie obcego w ich domu i przypominała o jednej z najbardziej banalnych prawd: możesz absolutnie wszystko zrobić właściwie, a i tak los potraktuje cię z wyjątkowym okrucieństwem.

W pierwszych dniach towarzyszyły im niedowierzanie i nadzieja. Może to tylko nieporozumienie i dziewczynki się pojawią. Dzień po ich zniknięciu John wystąpił na antenie WMAL, przemawiając spokojnym, opanowanym głosem:

– Jestem pewien, że kiedyś będzie nam z tego powodu głupio. Prawdopodobnie dziewczynki powiedziały nam, że idą nocować do koleżanki, a my o tym zapomnieliśmy. Jeśli ktokolwiek wie, gdzie się znajdują, proszę, niech odeśle je do domu.

Kensington, gdzie mieszkali Lyonowie, leżało na północ od Waszyngtonu, poza otaczającą stolicę obwodnicą, i graniczyło z dynamicznie rozwijającym się Silver Spring. Do końca dziewiętnastego wieku znajdowały się tu grunty rolne, aż firma deweloperska Anglophile DC wykupiła miejscowe tereny i zbudowała na nich osadę w wiktoriańskim stylu, która nadała urokliwy, staroświecki charakter wyrastającym wokół podmiejskim domom. Najpierw miejsce to cieszyło się popularnością jako schronienie przed letnimi upałami nękającymi pokrytą bagnami okolicę, po drugiej wojnie światowej zaś ogarnął je typowy dla amerykańskich przedmieść w tym okresie gwałtowny rozwój. W latach siedemdziesiątych Kensington stało się czymś na kształt sypialnianej dzielnicy dla dojeżdżających do pracy w Waszyngtonie, głównie dla urzędników administracji rządowej, w zdecydowanej większości białych, i w dalszym ciągu służyło jako rodzaj oazy, pozwalającej schronić się nie tyle przed klimatem amerykańskiej stolicy, ile przed jej zatłoczonym, zamieszkanym w coraz większym stopniu przez czarnoskórą ludność, niespokojnym i targanym konfliktami centrum. W Kensington i większym od niego sąsiednim Wheaton mieszkało razem pięćdziesiąt tysięcy osób, głównie przedstawicieli klasy średniej i wyższej. Miejscowości te wyglądały identycznie jak tysiące innych przedmieść otaczających amerykańskie miasta, stanowiły azyl dla białych uciekających przed miejską falą migracyjną czarnych, szukających komfortu w rasowo i demograficznie jednorodnych społecznościach. W dużej mierze nowe, pełne zieleni, czyste i zamożne Kensington uważano za raj dla rodzin z małymi dziećmi.

W epoce sprzed internetu i nadających na okrągło kanałów informacyjnych zaginięcia dzieci były zazwyczaj lokalnymi tragediami i nie przyciągały automatycznie silnego zainteresowania mediów. W dużych miastach, jak Waszyngton czy Baltimore, głównym źródłem informacji były gazety, które przebyły długą drogę od swych brukowo-sensacyjnych korzeni. Dziennikarstwo było teraz zawodem pracowników umysłowych. Reporterzy dużych i ważnych tytułów postrzegali swą pracę jako służbę publiczną: redakcja „Washington Post” święciła niedawno triumf w związku z ujawnieniem afery Watergate. W Baltimore za najbardziej szanowaną gazetę uchodziło „Baltimore Sun”, nowoczesny dziennik dający na pierwszą stronę te artykuły, które jego redaktorzy uważali za szczególnie istotne: wiadomość o poprawce w prawie podatkowym w Annapolis dostawała bardziej eksponowane miejsce niż historia makabrycznej, lokalnej zbrodni. Z nowo otwartymi biurami w całym kraju i na świecie „Sun” zajmował się zarówno informowaniem, jak i edukowaniem swych czytelników. Moja redakcja, „Baltimore News-American”, była z kolei reliktem dawnej epoki. Należała do imperium medialnego Hearsta. Nie dysponowała środkami (ani talentami), jakie mieli konkurenci, traktowała się mniej poważnie, a także na dobre i złe wciąż ukazywała swe tkwiące w żółtej prasie korzenie[2]. Przyświecało jej motto: „Zrobimy wszystko, żeby zwiększyć sprzedaż”. Aby temu sprostać, zjawiałem się w redakcji o czwartej rano i obdzwaniałem komisariaty policji w całym stanie, pytając, czy w nocy wydarzyło się coś interesującego. Było to dość ogłupiające zadanie i zwykle nic z niego nie wynikało, ale gdy rankiem 26 marca 1975 roku oficer dyżurny z Wheaton powiedział mi o zaginionych dzieciach, natychmiast udałem się na miejsce. Nasza gazeta była popołudniówką, więc gdyby historia z Wheaton okazała się interesująca – a na taką bez wątpienia wyglądała – a ja uwinąłbym się dostatecznie szybko z artykułem, jeszcze tego samego dnia mogłaby trafić na pierwszą stronę. Było pewne, że wzbudzi duże zainteresowanie. Miliony rodzin w tym regionie mieszkały na przedmieściach podobnych do Kensington i rankiem wyganiały dzieci za drzwi, by spotykać się z nimi tylko podczas posiłków, nie martwiąc się specjalnie tym, gdzie podziewają się ich pociechy, ponieważ każdy dom w okolicy zamieszkiwała podobna do nich rodzina. Ta historia uderzała zaś w samą ideę podmiejskich dzielnic.

Pierwszy z moich artykułów ukazał się w czwartek, dwa dni po zniknięciu dziewczynek, i miał nagłówek Sto osób szuka w lesie dwóch zaginionych dziewczynek. Opatrzono go zdjęciami Sheili (z warkoczykami i w okularach) oraz Kate (z włosami zgrabnie obciętymi na pazia). Na drugi dzień rano, w Wielki Piątek, do akcji włączyły się FBI oraz policja z Waszyngtonu, a na stronach lokalnych „Washington Post” ukazał się tekst pod tytułem Policja kontynuuje poszukiwania zaginionych dziewczynek. W miarę jak kolejne dni nie przynosiły żadnych dobrych wieści, atmosfera robiła się coraz bardziej ponura. Nikt nie chciał sobie nawet wyobrażać, jaki los spotkał dziewczynki. Pod koniec tygodnia moja gazeta wciąż informowała o sprawie na pierwszej stronie: Maleją nadzieje na znalezienie zaginionych dziewczynek. Prawie każda stacja radiowa i telewizyjna rozpoczynała wiadomości od doniesień o poszukiwaniach, co spotykało się z olbrzymim odzewem społecznym. Tylko w ciągu pierwszych trzech dni na policję zadzwoniło ponad trzysta osób, twierdząc, że widzieli dziewczynki, i każdą taką informację należało sprawdzić. Pod adresem Lyonów słowa otuchy kierowali wszyscy, którzy ich choć trochę znali.

– Odebraliśmy setki telefonów od życzliwych nam osób – opowiadał mi John dwa dni po zniknięciu dziewczynek. – W większości od kompletnych nieznajomych. Pytali, w jaki sposób mogą nam pomóc. Sam chciałbym to wiedzieć.

Sprawdzono każdą kępę drzew i zarośli. Przeszukano wszystkie kanały burzowe i opuszczone domy w promieniu wielu mil. Przesłuchano po kolei wszystkich pensjonariuszy pobliskiego domu spokojnej starości. Płetwonurkowie spenetrowali muliste dna okolicznych stawów. John stał w pewne chłodne popołudnie na terenie Domu Opieki w Kensington i drżał z zimna z rękami wepchniętymi głęboko w kieszenie białych levisów, gdy nurkowie zanurzali się w wodach niewielkiego jeziora. John czekał z zakłopotaniem… ale na co? Jak można rozpaczliwie czegoś pragnąć i jednocześnie panicznie się tego bać? Nie znaleziono niczego. Pomimo chwilowych widoków na przełom w śledztwie działania policji nie przyniosły żadnych efektów. Trzynaście dni po zaginięciu dziewczynek, 7 kwietnia – długo po tym, jak stracono nadzieję, że odnajdą się żywe – odebrano telefon od pracownika IBM, który w drodze do pracy w Manassas w Wirginii zatrzymał się na czerwonym świetle za fordem kombi i ku swemu zdumieniu ujrzał z tyłu samochodu blondwłosą głowę związanego i zakneblowanego dziecka. Zanotował numer rejestracyjny z wyjątkiem ostatniej cyfry, której nie mógł dojrzeć, ponieważ tablica była zgięta. Kierowca kombi, najwyraźniej zauważywszy, że ktoś obserwuje go z tyłu, ruszył nagle i przemknął przez skrzyżowanie na czerwonym świetle. Nie było wówczas telefonów komórkowych, więc mężczyzna zadzwonił na policję dopiero, gdy dotarł do biura, i jeszcze tego samego dnia został przesłuchany, a także poddany badaniu wariografem. Nie miał pewności, czy numer rejestracyjny wozu był z Maryland, czy z Karoliny Północnej – nowe tablice wydane z okazji dwusetlecia Stanów Zjednoczonych w obu stanach wyglądały podobnie – ale jego opowieść brzmiała wiarygodnie. Sporządzono listę wszystkich samochodów z obu stanów z tablicami rejestracyjnymi pasującymi do opisu i próbowano namierzyć ten widziany przez świadka. Bez skutku.

Tymczasem cały ten koszmar rozgrywał się na tle ogarniających cały kraj niepokojów. Spod trwałych instytucji amerykańskiego życia społecznego gwałtownie usuwał się grunt, a z optymizmu, który tak dynamicznie napędzał kraj w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, zostały jedynie zawiedzione nadzieje. Brakowało pracy, natomiast wysokość wynagrodzeń stała w miejscu – zjawisko to zyskało miano stagflacji. Amerykanie przestali inwestować w akcje giełdowe – stracili wiarę w lepszą przyszłość. Wojna w Wietnamie, po tym, jak na ponad dekadę zdominowała nagłówki gazet, zmierzała nieuchronnie do upokarzającej klęski. Prezydent Nixon podał się do dymisji w atmosferze skandalu, a w każdym tygodniu kolejni czołowi urzędnicy jego administracji trafiali do więzienia. Do tego dochodziły rewelacje o działalności szpiegowskiej na terenie kraju oraz kontrowersyjne zaangażowanie Ameryki w zamachy stanu i mordy polityczne za granicą, co wydawało się zarówno absurdalne, jak i zatrważające. Rząd zaczął się jawić nie tylko jako niegodny zaufania, ale też nieudolny. Liczba brutalnych przestępstw w pobliskim Waszyngtonie w ciągu ostatnich pięciu lat wzrosła blisko dwukrotnie. Lato miłości zamieniło się w narkotykową plagę i pełen przemocy radykalizm. Rozmaite podejrzane ugrupowania podkładały bomby i uprowadzały ludzi: psy tropiące wykorzystane w sprawie sióstr Lyon rok wcześniej brały udział w poszukiwaniach porwanej dziedziczki wielkiej fortuny, Patty Hearst. Jedną z najbardziej popularnych postaci w telewizji był Archie Bunker, główny bohater serialu All in Family (Wszystko w rodzinie), pracownik fizyczny w średnim wieku, który w komediowej tonacji pomstuje na upadek popieranego przez siebie porządku społecznego.

Dzień zaginięcia Sheili i Kate stanowił pierwszą zapowiedź wiosny. W marcu dwa razy spadł śnieg, ale w tygodniu przed Wielkanocą zrobiło się ciepło i parno. O szóstej rano we wtorek John skończył dyżur w radiu, który pełnił od północy, po czym wrócił do domu i położył się spać. Obudził się o pierwszej po południu w pustym domu. Mające wiosenną przerwę w szkole Sheila i Kate poszły do centrum handlowego. Miały do spółki niecałe dwa dolary i narzekały, że ostatnio w Orange Bowl kawałek pizzy podrożał o pięć centów. Przez jakiś czas Sheila nie przepadała za towarzystwem młodszej siostry, lecz w ostatnich miesiącach Mary miała wrażenie, że obie dziewczynki znów zaczęły dobrze się ze sobą bawić. Mary poszła na kręgle, a chłopcy do kolegów z sąsiedztwa. Mary i Joe wrócili do domu tuż po tym, jak przebudził się John, a gdy znów położył się na popołudniową drzemkę, Mary wzięła grabie, by na podwórku za domem zrobić porządek z liśćmi, które jeszcze przed kilkoma tygodniami leżały przykryte śniegiem. O zmierzchu zwróciła uwagę, że dziewczynek wciąż nie ma. Sądziła jednak, że są z koleżankami. Zwykle wracały punktualnie na kolację, a jeśli miały się spóźnić, Sheila zazwyczaj dzwoniła. Tym razem jednak nie zadzwoniła. John i Mary zjedli kolację z chłopcami, ale dwa puste krzesła przy stole zaczęły niepokoić Mary. Kiedy po kolacji wciąż nie było żadnych wieści od dziewczynek, zabrali się za obdzwanianie wszystkich ich znajomych. Nic. Z narastającym z wolna lękiem objechali samochodem całą okolicę. W końcu zatelefonowali na policję.

Wielu nastolatków, a nawet dzieci, znikało z domów: w hrabstwie Montgomery tylko w samym 1974 roku zgłoszono 1800 przypadków zaginięć, lecz w większości dotyczyły one starszych dzieci i prawie wszystkie udawało się szybko odnaleźć. Błyskawicznie stało się jasne, że ten przypadek jest inny, a gdy dziewczynki nie odnalazły się do rana, przeistoczył się on w prawdziwy kryzys. Według Johna i Mary zniknięcie kompletnie nie pasowało do charakteru dziewczynek. Obie były posłuszne. Należały do wyróżniających się uczennic. Kate była towarzyska, wysportowana, bardziej skłonna do głupstw. Chodziła do piątej klasy szkoły podstawowej 11 Terrace, a w sypialni miała plakat duetu piosenkarzy pop Loggins and Messina. Matka pozwoliła jej niedawno przekłuć uszy. Sheila była bardziej marzycielska i spokojniejsza od siostry, typ domatorki. Na ścianie w jej pokoju wisiał plakat wykonawcy romantycznych ballad folkowych Johna Denvera. Zaczęła pomagać matce przy gotowaniu, malować oczy cieniem do powiek, a ostatnio nawet pracować jako opiekunka do dzieci. Jako siódmoklasistka w gimnazjum w Newport miała nadzieję dostać się do szkolnej reprezentacji cheerleaderek. Żadna z dziewczynek nie wzięła pieniędzy ze skarbonki ani zapasowych ubrań, co mogłoby wskazywać na ucieczkę.

– Nie – oświadczył mi John pewnym, rzeczowym tonem. – Nie uciekły. Ale naprawdę chciałbym, byśmy mieli powód wierzyć, że uciekły.

Jako nieopierzony, dwudziestotrzyletni reporter próbowałem w sprawie Lyonów widzieć wyłącznie materiał, moją pierwszą szansę na artykuł na pierwszą stronę. Ludzie, o których zwykle pisałem, byli dla mnie jedynie tematem, a tragedia czymś, co przydarzało się tylko innym. Ale do Lyonów czułem sympatię, nawet ich podziwiałem. Nie mogłem przyglądać się obojętnie ich cierpieniu.

Spośród tysięcy zgłaszanych każdego roku przypadków zaginięć dzieci te dotyczące uprowadzeń przez nieznajomego stanowiły zaledwie jedną setną procenta, czyli średnio było to sto przypadków w ciągu roku w całych Stanach Zjednoczonych, a liczba ta nie zmieniła się jakoś bardzo, odkąd prowadzone są tego typu statystyki. Niemal wszystkie zaginione dzieci szybko udaje się odnaleźć. A sytuacja, żeby naraz zniknęła dwójka dzieci i wszelki ślad po nich zaginął, jest tak rzadka, że śmiało można powiedzieć, iż praktycznie nigdy się nie zdarza: są to tak nieliczne przypadki, że nie stanowią żadnego znaczącego odsetka w ogólnej liczbie porwań. Nie trzeba dodawać, że mało kogo taka zbrodnia dotyka osobiście, ale dzisiejsze wszechobecne tabloidowe dziennikarstwo oraz media społecznościowe do tego stopnia wyolbrzymiają każdy taki przypadek, że wywołuje to u ludzi lęk niewspółmierny do zagrożenia. Amerykańskie dzieci wiodą w dwudziestym pierwszym wieku o wiele bardziej bezpieczne, nadzorowane przez dorosłych życie niż dzieci w dawniejszych czasach. Zaledwie trzynaście procent z nich samo chodzi do szkoły. Rodzice, którzy nawet na krótki czas pozostawiają swe dziecko bez opieki, mogą zostać zgłoszeni na policję. Choć dzisiaj też wszyscy z łatwością potrafimy wyobrazić sobie zaginięcie dziecka, w roku 1975 wywołało to wstrząs, tym większy, że chodziło o dwoje dzieci. Ludzie nie mogli zrozumieć, jak do tego doszło. Konieczność opanowania dwójki przerażonych dzieci w tym wieku wskazywała na udział dwóch porywaczy, co z kolei prowadziło do pytania: Dlaczego? Jakimi motywami kierowało się tych dwóch ludzi bądź grupa osób? Może stała za tym szajka handlarzy żywym towarem? Albo siatka pedofilów? Rozważania o możliwych scenariuszach sprawiały, że robiło się wstyd na samą myśl o tym, do czego zdolni mogą być ludzie.

Kilka tygodni po zniknięciu sióstr, jakby dla zwiększenia okrucieństwa całej sytuacji, zaczęły się pojawiać osoby żerujące na nieszczęściu. Byli więc jasnowidze, którzy twierdzili, że „widzieli”, gdzie są dziewczynki. Byli też szantażyści. Pewien mężczyzna zadzwonił do domu Lyonów i oznajmił, że zwróci Sheilę i Kate w zamian za dziesięć tysięcy dolarów. John pojechał w umówione miejsce, dworzec autobusowy w Annapolis, z teczką, w której znajdowało się jedynie sto jeden dolarów, czyli dokładnie tyle, żeby móc zakwalifikować przestępstwo jako ciężkie. Nieznajomy zadzwonił do Johna na numer automatu telefonicznego i poinstruował go, żeby przeszedł na drugą stronę ulicy do budynku sądu okręgowego i włożył teczkę do kubła na śmieci w męskiej toalecie na parterze. Mężczyzna obiecał odstawić dziewczynki pod gmach sądu. Przy asyście obserwujących wszystko z oddali policjantów John zrobił, jak mu kazano. Następnie wyczekiwał przed budynkiem sądu przez kilka godzin, przyglądając się z nadzieją każdemu przejeżdżającemu samochodowi. Wraz z policyjną obstawą zrezygnowali dopiero wówczas, gdy na koniec dnia budynek sądu został zamknięty. Odzyskali teczkę z pieniędzmi i wrócili do domu. John był straszliwie zawiedziony i wściekły. Nazajutrz rano znów zadzwonił ten sam nieznajomy i wyjaśnił, że nie zdecydował się zrealizować planu, ponieważ dokoła kręciło się zbyt wielu gliniarzy. John zauważył, że skoro chciał uniknąć policji, to wybór sądu na przekazanie okupu był czystą głupotą. Powiedział mężczyźnie, by nie dzwonił więcej, chyba że da jedną z dziewczynek do telefonu. Facet już nigdy się nie odezwał.

Zdarzały się też inne, jeszcze mniej finezyjne próby wymuszenia okupu. Jeden dzwoniący kazał Johnowi i Mary zostawić sześć tysięcy dolarów w otworze odpowietrzającym na zewnątrz remizy Ochotniczej Straży Pożarnej w Kensington, inny zaś poinstruował ich, by czekali z odliczoną dokładnie kwotą tysięca pięćdziesięciu dolarów przed pizzerią Orange Bowl w Wheaton Plaza. Dwa miesiące po zniknięciu dziewczynek stu pięćdziesięciu policjantów i żołnierzy Gwardii Narodowej przez cały dzień przeszukiwało pobliski Rock Creek Park, sprawdzając trop pochodzący od holenderskiego jasnowidza, który twierdził, że pomógł rozwiązać sprawę dusiciela z Bostonu. Nic nie znaleźli. John i Mary stopniowo zamykali się na kontakty z tego rodzaju osobami, przestali udzielać wywiadów i starali się nie dać bez reszty pochłonąć rozgoryczeniu. Utrata dziecka jest traumatycznym przeżyciem dla każdej rodziny. Przed Lyonami – Johnem, Mary, Jayem i Joem – stało ciężkie zadanie, by ocalić to, co im zostało.

Dla mnie historia ta była przygnębiająca i niemożliwa do zrozumienia. Jak wszyscy czekałem, aż policja znajdzie rozwiązanie zagadki. Z czasem sprawa zeszła z pierwszych stron gazet, w końcu media, zajęte nowymi zbrodniami, w ogóle przestały o niej informować. Mijały kolejne lata, a ja pisałem o tysiącach innych spraw, większych i mniejszych. Wychowałem pięcioro własnych dzieci. Doświadczyłem w swoim życiu tragedii i utraty bliskich. Wreszcie zostałem dziadkiem – tak się składa, że dwóch blondwłosych dziewczynek. Mało która historia dręczyła mnie jednak tak bardzo jak ta.

Kiedy Ed Golian, który jako kadet przed trzydziestu laty dołączył do poszukiwań dziewczynek, zbliżał się w 2011 roku do emerytury, został przydzielony do zespołu do spraw nierozwiązanych, co stanowiło typowy ostatni przystanek przed złożeniem odznaki. Podobnie jak wielu śledczych przed nim, otworzył na nowo akta sióstr Lyon, kończąc swą karierę tą sprawą, od której się ona zaczęła.

Obecnie policja dysponuje nowymi narzędziami do rozwiązywania dawnych zbrodni. Badania DNA dają niezwykłe efekty nawet przy sprawach sprzed kilku dekad, o ile tylko udało się zachować fizyczne dowody. Ale w tym przypadku, wobec braku ciał i miejsca przestępstwa, takich z pozoru cudownych metod nie można było zastosować. Pewną nadzieję dawały analizy komputerowe. Choć nie należały już do nowinek technologicznych, potrafiły zarzucić o wiele szerszą i gęstszą sieć niż ogromna liczba ludzi zaangażowanych w poszukiwania Sheili i Kate w pierwszych tygodniach. Komputery w nieoceniony sposób ułatwiały Edowi skompletowanie list dawnych przestępców seksualnych, sporządzenie linii czasowych oraz zweryfikowanie rozmaitych osób przebywających w Wheaton Plaza w 1975 roku. Dawna lista numerów rejestracyjnych samochodów odpowiadających opisowi pracownika IBM została poszerzona i sprawdzona na nowo. Po ponad trzech dekadach Ed ustalił, że większość tych wozów oczywiście dawno wylądowała na złomowiskach. Wielu ich właścicieli już nie żyło. Pomimo tego zbadano wszystkie tropy, nie przyniosło to jednak nic nowego.

Ale tym właśnie zajmowali się członkowie zespołów do spraw nierozwiązanych. To była żmudna, monotonna robota. Zaglądali pod każdy kamień, bez większych nadziei, że zdołają natrafić na coś konkretnego. Iście syzyfowa praca. Śledztwo ze swej natury polega na tym, że nieustannie pojawiają się w nim nowe tropy, wydłużając zarówno jego trwanie, jak i rosnącą frustrację. Akta sprawy sióstr Lyon mieściły się w trzydziestu pudłach. Golian pracował z czterema innymi śledczymi: Chrisem Homrockiem, który w wieku czterdziestu jeden lat miał dwadzieścia lat doświadczenia w wydziale, a także trzema funkcjonariuszami, którzy podobnie jak Ed zbliżali się do emerytury, Joem Mudano, Bobbym Nicholsem i Kennym Penrodem.

Zamiast jednak dodawać do akt nowe dokumenty, postanowili je najpierw przetrzebić. Śledczy zaczęli weryfikować wszystkich wiarygodnych podejrzanych i przeprowadzać wobec każdego nowe dochodzenie, aby go albo wyeliminować, albo pozostawić w kręgu podejrzanych. Ta praca zajęła im dwa lata. Wszyscy śledczy pracowali jednocześnie nad innymi sprawami – Chris kierował zespołem do spraw napadów rabunkowych, a Kenny wydziałem zabójstw – ale tajemnica zniknięcia sióstr Lyon była dla nich tak zajmującym wyzwaniem, że stale o niej rozmyślali. Wśród podejrzanych znajdował się niejaki Fred Coffey z Karoliny Południowej (faworyt Kenny’ego); podejrzany osobnik Arthur Goode oraz głośny sadysta seksualny i seryjny morderca James Mitchell „Mike” DeBardeleben. Wszyscy mieli potencjalne powiązania ze sprawą sióstr Lyon. Żadnego z nich nie można było całkowicie wyeliminować.

Ale jeden z podejrzanych wyróżniał się szczególnie: zmarły w 2004 roku w więzieniu Ray Mileski.

 

 

MILESKI

 

W 2013 roku w zespole zajmującym się sprawą sióstr Lyon został jedynie Chris Homrock. Ed Golian, Joe Mudano, Bobby Nichols i Kenny Penrod jeden po drugim odeszli na emeryturę. Chris miał obsesję na punkcie tego śledztwa. Ciągle rozmawiał o nim ze swoją żoną Amy, także funkcjonariuszką policji, która zresztą mocno go wspierała. Uznała bowiem, że jeśli ktokolwiek jest w stanie rozwikłać tę zagadkę, to właśnie Chris. Miał wrodzony talent. Zawsze wiedział, jakie pytanie należy zadać, i myślał szybciej niż jakikolwiek znany jej człowiek. Bez względu na to, jak długo i ciężko przyszłoby mu nad tym pracować, bez względu na to, jak nieuchwytna była prawda, którą starał się ustalić, Amy byłaby ostatnią osobą, która powiedziałaby mu, żeby odpuścił. Zaledwie kilka lat młodsza od Sheili i Kate, wychowana w nieodległym Potomac w stanie Maryland, Amy dobrze pamiętała zaginięcie dziewczynek. Jej rodzice określali tę sprawę jako „definitywny koniec niewinności”. Teraz oboje z Chrisem mieli dwie córki, które były mniej więcej w wieku Sheili i Kate w chwili ich zaginięcia. Mogli sobie tylko wyobrażać, co wówczas przeżywali Mary i John. Amy wspierała więc Chrisa z całego serca, nawet jeśli oznaczało to, że pracował do późna, niewiele spał i źle jadał. Od czasu do czasu starała się jednak nieco go pohamować, przypominając, że zaginione dziewczynki nie czekają raczej przywiązane do drzewa na ratunek. Zadanie Chrisa polegało na wyjaśnieniu, co się wydarzyło, ustaleniu, kto porwał siostry, odtworzeniu ich losu aż do ostatnich straszliwych dni i być może zwróceniu nareszcie ich szczątków rodzinie.

Jednak wczesnym latem 2013 roku Chris był bliski rezygnacji. Czuł się przytłoczony zarówno ciążącą mu odpowiedzialnością, jak i daremnością działań. Pomimo wieloletnich wysiłków trop zdawał się urywać. Jedynym śladem, który nie dawał mu spokoju, był Mileski.

Drobny przestępca, zabójca i zuchwały pedofil, Mileski sam wplątał swoją osobę w śledztwo. W 1975 roku dwukrotnie zatelefonował do komendy policji hrabstwa Montgomery: najpierw z sugestią, że należy zaoferować immunitet porywaczowi dziewczynek, jeśli tylko je uwolni, a potem, dwa tygodnie po zniknięciu sióstr, z informacją. Powiedział, że widział podejrzanego, o którym wszędzie głośno mówiono, siwowłosego mężczyznę z magnetofonem, jak kilka tygodni przed zniknięciem sióstr Lyon próbował zwabić dzieci do swojego samochodu w innej galerii handlowej. Przekazał policji szczegółowy opis całego zdarzenia. Dwa lata później ten sam Ray Mileski zastrzelił swoją żonę i jednego z synów. Odsiadując karę więzienia za tę zbrodnię, wiele opowiadał o siostrach Lyon, zwierzał się współosadzonym, że zna miejsce, w którym zakopane są ich zwłoki. Policja sprawdziła te rewelacje w 1982 roku, przekopując częściowo podwórko za starym domem Mileskiego i piwnicę. Nic jednak nie znaleziono.

To przyhamowało czynności dochodzeniowe wobec Mileskiego, ale kiedy w 2011 roku zespół ponownie bacznie mu się przyjrzał, zainteresowanie jego osobą zdecydowanie się wzmogło. Przeglądając dawne zeznania świadków zebrane po tym, jak Mileski został aresztowany za morderstwo, śledczy odkryli, że jednym z możliwych motywów zabicia żony i syna była próba powstrzymania ich przed ujawnieniem jego związku ze sprawą Lyonów. W noc morderstwa policja znalazła na stoliku przy jego łóżku kartkę z zapisanym numerem telefonu Johna Lyona.

Im bardziej Chris szukał, tym więcej odkrywał. Kolejni świadkowie twierdzili, że Mileski znany był z tego, iż podrywał młodych chłopców i młode dziewczyny, by uprawiać z nimi seks. Jedna z osób zeznała, że raz wyszukiwał swe ofiary w Wheaton Plaza. Inny świadek utrzymywał, że widział w piwnicy Mileskiego dwie małe blondynki. Pewna kobieta powiedziała, że Mileski zgwałcił ją dwukrotnie przy różnych okazjach, gdy była nastolatką, a w swoim domu na przedmieściach urządzał orgie. Część mężczyzn, po dociekliwym przesłuchaniu, przyznała się, że jako chłopcy byli przez niego zmuszani do udziału w aktach seksualnych. Chris ustalił, że Mileski należał do grupy mężczyzn, którzy angażowali się w tego rodzaju aktywność, niekiedy zaś urządzali przyjęcia, aby dzielić się między sobą młodocianymi ofiarami.

Wszystko zdawało się pasować. Mileski był pedofilem współdziałającym z innymi pedofilami, którzy wymieniali się dziecięcą pornografią, a także zwabianymi przez siebie ofiarami. Z czasem Chris zaczął wierzyć, że to człowiek, którego szukają, ale cała sprawa opierała się na poszlakach. Poprosił młode małżeństwo, które kupiło dawny dom Mileskiego, żeby pozwolili mu zerwać wykładzinę w piwnicy i zbadać wybetonowaną posadzkę. Nic tam jednak nie znalazł (musiał za to zapłacić za nową wykładzinę). W pewnym momencie Chris dowiedział się, że Mileski zakupił leżącą odłogiem ziemię w hrabstwie Lancaster w Wirginii. Policjant spędził tam następnie kilka tygodni, mieszkając w motelu i nadzorując przekopywanie całej działki w daremnej próbie odszukania szczątków dziewczynek. Po powrocie do domu wyznał Amy, że czuł, iż jest już bardzo bliski rozwiązania sprawy, że niemal słyszał, jak obie siostry wołały do niego ze swych grobów. Ale i tym razem nic nie znalazł. Teraz chciał wrócić do piwnicy w dawnym domu Mileskiego i rozkuć betonową posadzkę, ale żaden sędzia nie zamierzał na to zezwolić bez solidnego uzasadnienia. Przeczucie starego policyjnego wygi nic tu nie znaczyło.

Chrisowi wyczerpały się możliwości. Przeglądając nieustannie akta, miał poczucie, jakby podążał utartymi koleinami na mocno już rozjeżdżonej drodze. Wszystkie tropy zostały sprawdzone, każdy świadek przesłuchany. Sytuacja ta rozzłościła go i mocno ubodła jego dumę. Uważał się za zawodowca, a tymczasem zaliczył porażkę. W pewien wieczór wczesnym latem siedział przy biurku, przeglądając dokumenty, które znał tak dobrze, że niemal mógł recytować ich treść z pamięci, kiedy coś do niego dotarło. To koniec. Zrobił wszystko, co tylko mógł. Nie należał do ludzi, którzy łatwo się poddają, ale teraz zabrnął w ślepy zaułek. Świadomość ta była dla niego zaskoczeniem. Poszedł do toalety i ochlapał twarz wodą. Nie tyle podjął decyzję, ile po prostu pogodził się z losem. Nie pozostało już nic, co mógłby zrobić. Poczuł głębokie rozczarowanie, ale zarazem ulgę. Jakby zrzucił z barków wielki ciężar. Jeśli Sheila i Kate wciąż żyły, obie byłyby w średnim wieku, znacznie starsze niż John i Mary w 1975 roku. Podobnie jak wszyscy jego poprzednicy, Chris także zawiódł. Przynajmniej mógł z czystym sumieniem powiedzieć Lyonom, że zrobił wszystko, co w jego mocy.

Gdy jednak wrócił do biurka, ze stosu dawnych, dobrze mu znanych akt spoglądał na niego dokument, którego w ogóle sobie nie przypominał: sześciostronicowy protokół z przesłuchania Lloyda Welcha z 1 kwietnia 1975 roku. Najpierw Chris zdziwił się, że jakimś cudem go przeoczył. Ale jak to możliwe? I jak to się stało, że nagle znalazł się na wierzchu leżących na jego biurku papierów? Czy ktoś go tu położył? W pobliżu nikogo nie było. Najwyraźniej protokół pochodził z jego własnego zbioru akt. Czytał ten dokument po raz pierwszy, z niejakim zdumieniem, a gdy dotarł do końca, coś nim wstrząsnęło. Świadek powiedział przesłuchującym, że człowiek, który wyszedł z dziewczynkami z centrum handlowego, „lekko utykał”.

To musiał być Mileski! Podczas swych licznych zatargów z prawem Mileski został przyłapany raz na próbie włamania i postrzelony w nogę przez policję, wskutek czego utykał.

Chris nie mógł uwierzyć, że nigdy wcześniej nie czytał tych zeznań. Oto świadek, facet o nazwisku Lloyd Welch, który mógł widzieć Mileskiego w centrum handlowym razem z dziewczynkami! Jeśli okazałoby się to prawdą – naoczny świadek! – mógłby to być prawdziwy przełom.

Z trudem skrywając ekscytację, Chris pokazał stare zeznanie Welcha dwójce pracujących dla niego policjantów z wydziału rabunkowego, Dave’owi Davisowi i Kari Widup.

– Widzicie ten fragment, w którym mowa, że facet kuleje? – spytał. – Przecież to opis Raya Mileskiego!

Oboje śledczy zgodzili się, że to dość intrygujące, ale żadne z nich nie znało na tyle dobrze sprawy sióstr Lyon, by podzielać entuzjazm Chrisa. Dave, wytrawny specjalista od przesłuchań, zauważył, że zeznania świadka wydają się podejrzanie szczegółowe. Z jego doświadczenia wynikało, że relacja ta dalece wykraczała poza to, co miałby do opowiedzenia przeciętny nastolatek. Większość z nich nawet nie zwróciłaby uwagi na dwie małe dziewczynki. Pomimo tego dostrzegał jednak znaczenie potencjalnego żyjącego świadka.

– Teraz byłby pewnie po pięćdziesiątce – stwierdził Dave, co znaczyło, że istniała spora szansa, że Welch jeszcze żyje.

Oblany przez Welcha test na wariografie nie miał dla Dave’a większego znaczenia; niezbyt wysoko cenił badanie tym urządzeniem. Oznajmił Chrisowi, że jego zdaniem to dobry trop. Spiesząc się na spotkanie, Chris poprosił go, by zabawił się w internetowego detektywa i sprawdził, czy da się odnaleźć Welcha.

Szybkie przeszukanie stanowego rejestru skazanych ujawniło kilka zatargów Welcha z władzami hrabstwa Montgomery. Do kartoteki dołączono zdjęcie z aresztowania w 1977 roku, na którym Welch wpatruje się z posępną miną w obiektyw aparatu. Wyglądał na starszego niż w rzeczywistości: sponiewierany, ale i twardy, z bliznami na szerokiej twarzy i dużym, zakrzywionym nosem. Gęste brązowe włosy były rozdzielone pośrodku przedziałkiem, a podtrzymywała je brudna opaska w kolorach tęczy.

Dave uzyskał potwierdzenie, że Welch wciąż żyje, dzwoniąc do członków jego rodziny, z których część była wymieniona w jego kartotece policyjnej. Zatelefonował na stary numer Welcha w Tennessee i odebrała znajdująca się już w podeszłym wieku jego macocha, Edna. Dave przedstawił się.

– Prowadzimy dochodzenie – wyjaśnił. – Dotyczy sprawy sprzed wielu lat.

Edna wydawała się zdezorientowana i twierdziła, że nie słyszy go zbyt dobrze – Dave podejrzewał, że próbowała go spławić. W końcu poradziła mu, by zadzwonił do jej syna Roya, młodszego przyrodniego brata Lloyda.

– Wiem, że jest w więzieniu – powiedział Roy, jakby tłumiąc chichot. Czy policjant sam nie powinien tego wiedzieć? – Siedzi w Delaware za coś związanego z małymi dziećmi.

Te słowa zaalarmowały Dave’a. Roy nie wiedział nic więcej, ale Dave zarzucił teraz szerszą sieć poszukiwań w internecie. Korzystając z krajowej policyjnej bazy danych, znalazł wszystkie przypadki aresztowań Welcha oraz niepokojącą historię przestępstw seksualnych, jakich dopuścił się on wobec nieletnich. Welch pracował w wędrownym wesołym miasteczku, co tłumaczyło duży geograficzny rozrzut jego kryminalnych czynów. Ostatnie zdjęcie, zrobione w więzieniu, przedstawiało tę samą twarz, tylko starszą, bardziej zarośniętą, uśmiechającą się szyderczo do aparatu. Lloyd stracił włosy, młodość oraz wolność. Miał za to siwe wąsy i kozią bródkę.

Kiedy Chris nie odbierał telefonu, Dave wysłał mu wiadomość: „Namierzyliśmy go. Facet ma problemy w związku z kontaktami seksualnymi z dziećmi. Obecnie siedzi w więzieniu”.

To natychmiast wyciągnęło Chrisa ze spotkania. Kiedy Dave pokazał mu dawne zdjęcie policyjne Welcha, Chris pobladł na twarzy. Zabrał Dave’a na piętro i odszukał stary portret pamięciowy sporządzony na podstawie rysopisu podanego przez trzynastoletnią Danette Shea, która feralnego dnia widziała mężczyznę przypatrującego się małym dziewczynkom w Wheaton Plaza. Oba wizerunki były niemal identyczne. Jak to mogło ujść uwadze policji?

Dotąd postrzegali Welcha jako potencjalnego świadka. Teraz jednak jego osoba jeszcze bardziej ich zaintrygowała. Chris wiedział, że Mileski sposobił swe młodociane ofiary, by pomagały mu wabić inne dzieci. Czy on i Welch mogli ze sobą współpracować? Dwie małe dziewczynki ze znacznie większym prawdopodobieństwem poszłyby za nastoletnim chłopakiem niż za mężczyzną w średnim wieku. Zarówno Welch, jak i Mileski sami zgłosili się wówczas z informacjami na temat zaginionych sióstr – czy to mógł być przypadek?

Odkrycie to ożywiło śledztwo. W kolejnych miesiącach Dave zaczął pracować przy nim z Chrisem. Zabrali się na nowo za przeglądanie stosów akt w poszukiwaniu związków między Mileskim i Welchem. Welch w żadnym razie nie pasował tak dobrze do profilu porywacza dzieci jak Mileski. W jego kartotece znajdowały się trzy przypadki seksualnego napastowania nieletnich, wszystkie dotyczyły młodych dziewczyn, ale wszystkie ofiary dobrze znał – były to córki jego partnerek – a do molestowania dochodziło w ich domach. Wprawdzie zachowania te były złe moralnie, ale wiele im brakowało do uprowadzenia dwóch nieznajomych dziewczynek z miejsca publicznego oraz przypuszczalnego ich zamordowania. Niewątpliwie jednak Welch był mężczyzną, którego pociągały seksualnie małe dziewczynki. Jeśli działał razem z Mileskim, mogło to wyjaśniać, dlaczego zaangażował się w bardziej ekstremalne czyny.

Chris i Dave zrobili jednak coś jeszcze. FBI pomogło im skonstruować chronologię działań Lloyda Welcha, sprawdzając jego podróże w kontekście nierozwiązanych spraw dotyczących zaginionych dzieci w całym kraju. Dało to kilka ciekawych trafień. Jeden z przypadków niepokojąco przypominał sprawę sióstr Lyon. Wesołe miasteczko, w którym pracował Welch, co roku w zimie odbywało trasę przez Teksas, a w grudniu 1974 roku w Fort Worth w Teksasie z centrum handlowego zaginęły trzy nastoletnie dziewczyny i nigdy ich nie odnaleziono.

Czy mogły natknąć się na seryjnego mordercę? FBI uważało, że to niewykluczone. Następnie Chris i Dave spędzili kilka miesięcy na próbie zrozumienia osoby Welcha. Rozmawiali z pozostałymi członkami jego rodziny, tworzącymi galerię osobliwych postaci z Maryland i Wirginii, którzy przez pokolenia zachowali swój prowincjonalny akcent i wrogie nastawienie do prawa.

Wszystko to śledczy analizowali podczas wspólnych narad. Pomimo innych intrygujących tropów Welch przedstawiał dla nich dużą wagę, przede wszystkim jako świadek, który mógł zidentyfikować Mileskiego jako „lekko utykającego” mężczyznę. Bez względu na to, czy jego zeznanie z 1975 roku było zgodne z prawdą i jakimi intencjami się kierował, kiedy je składał, Welch bez wątpienia był wtedy obecny w Wheaton Plaza. Potwierdzały to zeznania Danette Shea oraz portret pamięciowy. Ale wiązały się z tym jeszcze inne możliwości. Czy obaj mężczyźni znali się ze sobą? Bo jeśli nastoletni Welch znał Mileskiego, to jakie istniało prawdopodobieństwo, że obaj przypadkiem znaleźli się w jednym centrum handlowym dokładnie w tym samym czasie, gdy zaginęły siostry Lyon?

Jedyny sposób, żeby się tego dowiedzieć, to zapytać o to samego Lloyda Welcha. Obaj śledczy uważali, że będzie on znacznie bardziej skłonny przyznać się do powiązań z Mileskim, jeśli nie będzie wiedział, że prowadzą dochodzenie w sprawie sióstr Lyon, dlatego Dave miał zacząć rozmowę od próby ustalenia relacji między oboma mężczyznami. Dopiero potem miał zapytać o stare zeznanie Welcha i rzecz kluczową, czyli zidentyfikowanie Mileskiego.

Taki przynajmniej był plan.

 

 

 

[2] Żółta prasa lub żółte dziennikarstwo – określenie sensacyjnych, tabloidowych praktyk w prasie amerykańskiej z przełomu XIX i XX wieku, których prekursorami byli tacy wydawcy jak Joseph Pulitzer i William Randolph Hearst (przyp. tłum.).

 

 

 

 

 

 

 

 

 

16 PAŹDZIERNIKA 2013 ROKU

 

Plan nie przetrwał nawet pierwszych trzydziestu sekund. Dave spotkał Lloyda Welcha na korytarzu na piętrze komendy głównej policji w Dover. Przed nim stał blady, łysy, starszy mężczyzna z dużym brzuchem, w obszernym białym kombinezonie więziennym, ze skutymi rękami i nogami. Miał dużą twarz, potężne czoło, bystre, jasnoniebieskie oczy i szeroki nos, który został złamany i zrósł się nienastawiony. Biła od niego budząca niepokój pewność siebie. Bez wątpienia był to człowiek ze starego zdjęcia policyjnego, tylko ogromnie rozrośnięty przez minione przeszło trzy dekady, szczególnie w pasie. Na jego widok Dave’owi przyszło do głowy określenie „stwardniały”, niczym pancerz, zahartowany przez długie lata więzienia. Welch natychmiast wytrącił śledczego z równowagi.

– Wiem, po co tu jesteście – odezwał się z przebiegłym uśmieszkiem. – Przyjechaliście w sprawie dwójki zaginionych dzieciaków.

To tyle, jeśli chodzi o element zaskoczenia i próbę zbadania pierwszej reakcji Lloyda. Jeśli zamierzał zdenerwować Dave’a, z pewnością mu się to udało. Skąd mógł to wiedzieć? – gorączkowo zastanawiał się śledczy. Musiał mu donieść ktoś z rodziny, choć policjanci pilnowali się, by nie zdradzać, z jakiego dokładnie powodu szukają Lloyda. Mówili co najwyżej, że mógł być świadkiem popełnionego dawno temu przestępstwa. Policja oczywiście nie prowadziła czynnych śledztw w sprawie drobnych przestępstw, a sprawa sióstr Lyon była bardzo głośna, ale nawet wówczas trafność tego przypuszczenia wydawała się dość podejrzana. Co oznaczał fakt, że Lloyd został uprzedzony o celu wizyty śledczych?

Po chwili Dave zrozumiał, że częściowo to on ponosi za to odpowiedzialność. Tego ranka włożył bowiem bez zastanowienia ciemnoniebieską koszulkę polo ze złotym napisem „Policja hrabstwa Montgomery/Wydział do spraw ciężkich przestępstw”.

Zaprowadzono ich do pustego pokoju przesłuchań, małego, pozbawionego okien pomieszczenia z szarymi ścianami, oliwkową wykładziną dywanową z czarnymi brzegami, stołem i dwoma krzesłami. Lloyd był wyraźnie rozczarowany. Kiedy obudzono go tego dnia wcześnie rano, liczył na to, że rozmowa będzie dotyczyć wniosku o ułaskawienie, który niedawno złożył. Ale emblemat na koszulce Dave’a rozwiał te nadzieje.

Dave zapytał go, jak wygląda życie w więzieniu.

– Do dupy – odparł Lloyd. – Do dupy.

– Ile ci jeszcze zostało?

– Czekam na rekomendację w sprawie skrócenia kary, ale obecnie zostało mi około dziewięciu, dziewięciu i pół roku. – Lloyd prosił, by ostatnie pięć lat wyroku darowano mu w zamian za dobre zachowanie, co według zawiłej więziennej matematyki oznaczało, że już za dwa lata mógłby się ubiegać o zwolnienie do pracy na zewnątrz zakładu karnego. Dave postanowił pociągnąć ten temat.

– Twoim zdaniem więzienie daje możliwość resocjalizacji, o której tyle się mówi, czy też po odsiadce wrócisz do tego, co robiłeś wcześniej?

Lloyd odpowiedział, że po wyjściu na wolność zamierza wrócić do Tennessee, „na wieś”, w okolice, w których mieszkała jego macocha Edna.

Lloyd w niczym nie przypominał człowieka, którego sylwetkę nakreślili Dave’owi analitycy FBI. Zdawał się czerpać przyjemność z samej możliwości rozmowy i choć wiedział, że Dave pracuje przy sprawie sióstr Lyon, sprawiał wrażenie, jakby nie przejmował się grożącym mu niebezpieczeństwem. Mówił niczym człowiek uzależniony od rozmawiania, przeskakiwał z tematu na temat, a Dave, który tak długo się martwił, jak skłonić go, żeby się otworzył, tylko siedział i słuchał. Rozprawiając szczegółowo o życiu w więzieniu, Lloyd zaczął porównywać warunki panujące w Delaware i w Maryland, gdzie odsiadywał poprzedni wyrok. Jego zdaniem w rodzinnym stanie Dave’a było „dziesięć razy lepiej”.

– Znaczy się, personel jest o wiele lepszy, jedzenie jest o wiele lepsze i płaca jest o wiele lepsza [w Delaware dostawał 18 centów za godzinę za pracę w więziennej kuchni]. Tam bardziej troszczą się o resocjalizację więźniów. Tutaj tak nie jest.

Następnie zaczął wylewać żale, jakie policjanci słyszą od osadzonych tak często, że już niemal znają je na pamięć. Skarżył się na to, jak okropne miał życie, na to, że okoliczności zmusiły go do zejścia na drogę przestępstwa, ale dostał już nauczkę, całkowicie się zmienił, odnalazł Boga i stał się pożytecznym obywatelem, którego miejsce z pewnością nie jest za kratkami. Dave potakiwał życzliwie głową.

– Mam pięćdziesiąt sześć lat – mówił Lloyd. – Wiele straciłem, bo miałem spieprzone życie. No wiesz, miałem porąbanego ojca. Prawdziwej matki nigdy nie znałem. Więc jeśli będę mógł wyjść w wieku pięćdziesięciu sześciu lat, będę pewnie w stanie wiele dać społeczeństwu. Chciałbym pomagać organom ścigania w znajdowaniu tych wszystkich sukinsynów i handlarzy narkotykami.

Lloyd był niczym pęknięta tama. Słowa wylewały się z niego strumieniami. Zupełnie nieproszony sam zaczął mówić o przestępstwie, za które na tyle lat trafił do więzienia. Co za niesprawiedliwość! Dave powinien wiedzieć, że ma przed sobą dobrego człowieka, którego spotkała zdecydowanie zbyt surowa kara. „Przestępstwo”, jakiego się dopuścił, było zwykłym nieporozumieniem. Nie był wcale molestującym dzieci pedofilem. Ofiarą była córka jego ówczesnej dziewczyny, dziecko, o które dbał i którego nigdy by nie skrzywdził. Czyn, jaki popełnił, był w najgorszym razie jednorazową pomyłką.

– Upiłem się. Byłem też na haju. No wiesz, dziewczyna miała do mnie pełne zaufanie i w ogóle. Postąpiłem głupio. Przyznaję. Miałem olbrzymie wyrzuty sumienia w związku z tym, co zrobiłem tej dziewczynce, wiesz? Miała zostać moją pasierbicą, rozumiesz? Dziękuję Bogu, że nie poszedłem z nią wtedy na całość. Chociaż mówią, że doszło do penetracji, ale w Delaware wystarczy, że wsuniesz tam mały palec albo język, żeby od razu uznali to za penetrację.

Dave przełknął podchodzącą mu do gardła żółć. Sam miał dzieci. Jego córka skończyła dziewięć lat. A przed nim siedział mężczyzna, który przekonywał, że stosunek seksualny, jaki odbył z dziesięciolatką, to w gruncie rzeczy błahostka. Dave udał zdziwienie.

– Naprawdę, uznają to za penetrację?

– Dokładnie. Nigdy nie wsunąłem w nią penisa. Wciąż była dziewicą, ponieważ się powstrzymałem, rozumiesz? A po wszystkim było mi naprawdę przykro.

– Ile miałeś wtedy lat?

– Czterdzieści.

Dave pokręcił głową.

– Tak, wiem – rzekł Lloyd. – Zachowałem się strasznie głupio.

– Uhm.

– Rozumiesz, co mam na myśli? – spytał Lloyd.

Dave skinął głową, po czym przeszedł do rzeczy.

– Wierz mi lub nie, ale chcielibyśmy porozmawiać z tobą o czymś w tym samym rodzaju, to znaczy o twoim wychowaniu i rodzinie, oprócz tej części o seksie.

– Dobra.

Dave powiedział Lloydowi, że w każdej chwili może poprosić o przerwę, a jeśli zechce, mogą zamówić coś do jedzenia, co dla każdego osadzonego stanowiło nie lada gratkę.

– Możemy to załatwić. Wszystko jest kompletnie nieoficjalne.

Chociaż rozmawiali jak kumple, nie zmieniało to faktu, że Dave był policjantem, a Lloyd więźniem, dlatego zanim przeszli do sedna, pewne formalności były jednak nieodzowne. Lloyd musiał udzielić pisemnej zgody na rozmowę. Pomimo obaw, jakie mogło to u niego wzbudzić, zastępca prokuratora stanowego Pete Feeney uparł się przy tym. Dave położył oświadczenie na stole.

– Odczytam ci je, potem je podpiszemy, odłożymy i w końcu będziemy mogli trochę sobie pogadać – powiedział. – Jak już mówiłem, mamy do dyspozycji cały dzień.

Dave zaczął czytać:

– Masz prawo zachować milczenie. Cokolwiek powiesz, może zostać użyte przeciwko tobie. Przysługuje ci prawo do adwokata przed przesłuchaniem lub w jego trakcie. Jeśli nie stać cię na adwokata, zostanie ci przydzielony z urzędu.

Dave zapewnił go, że to tylko formalność i jest przesłuchiwany wyłącznie w charakterze świadka. Nie grożą mu żadne zarzuty. Lloyd słuchał, kiwał głową i przyglądał mu się sceptycznie. Dave i jego koledzy obserwujący wszystko na monitorze w sąsiednim pomieszczeniu czekali nerwowo.

– O ile tylko nie zostanę o nic oskarżony – odezwał się wreszcie Lloyd, po czym ku uldze wszystkich podpisał oświadczenie.