Ostatni trop Kopernika - Marcin Przewoźniak - ebook + książka

Ostatni trop Kopernika ebook

Marcin Przewoźniak

4,7

Opis

Kto by się spodziewał, że Mikołaj Kopernik, ten gruntownie wykształcony twórca teorii heliocentrycznej, wzgardził gościną na królewskim dworze i zaszył się na prowincji, by… no właśnie. Badać kosmos? Romansować? Spiskować?

Miłosz Erbacher, awanturnik pracujący dla jednego z najpotężniejszych handlarzy dziełami sztuki w Polsce, wyrusza w trasę tropem Kopernika. Towarzyszy mu córka Ewa, zwana Zakałą, piętnastolatka ze smartfonem w dłoni niezwykle pomocna w rozwiązywaniu zagadek.

Frombork, Olsztyn, Kraków, gorąca Hiszpania – czy nasi bohaterowie zdążą odnaleźć cenny artefakt przed konkurencją?

To śledztwo pochłonie cię bez reszty!

Wartka narracja, dynamiczna akcja , cięte, miejscami absurdalne dialogi, żywy język obficie okraszony młodzieżowym żargonem - to cechy tej niezwykłej powieści .

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 292

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (6 ocen)
5
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Vaillant

Nie oderwiesz się od lektury

super
00

Popularność




Karta tytułowa

CZEGO NIE POWIEDZIAŁ MINISTER

Dobry wieczór.

Naprawdę bardzo dobry wieczór.

W głośnikach blues. W szklance to, co lubię. Na koncie w banku też tak, jak lubię. Dobry finał trzech miesięcy pracy. W telewizji wicepremier i minister kultury, dwa w jednym. W warszawskiej galerii Stara Kordegarda puszy się do kamer na tle dwóch obrazów. Jedno dzieło przedstawia most, drugie – jakieś koszmarne bagniska. Jeśli coś łączy te malowidła, to historia. Oba zaginęły podczas drugiej wojny światowej, oba zostały właśnie odnalezione po prawie osiemdziesięciu latach.

– Bez współpracy z partnerami zagranicznymi odzyskiwanie zrabowanych dzieł sztuki nie byłoby możliwe. Naszym przeciwnikiem jest niestety ludzka chciwość – oznajmia minister.

Wręcza pamiątkowy dyplom dyrektorce londyńskiej organizacji Art Loss Register, która prowadzi największą na świecie bazę danych o skradzionych dziełach sztuki. Nie powiem, ładna scena i bardzo wzruszająca. Art Loss Register naprawdę przyłożyło się do tej sprawy. Nie ma co odmawiać im zasług. Ten dyplom im się po prostu należał.

– Czasami dzieła sztuki oddawane są dobrowolnie, innym razem musimy wstępować na drogę prawną. W Stanach Zjednoczonych to się zdarza, po prostu wchodzi do akcji FBI czy inna służba – plecie wicepremier i minister kultury, czyniąc do kamer marsowe miny.

Czasami też wchodzę do akcji ja. Miłosz Erbacher.

Mniej więcej było tak.

Energiczny niemiecki sześćdziesięciolatek wyglądający jak emerytowany oficer wojsk powietrznodesantowych wyszedł niespiesznym krokiem z gospody w małym miasteczku pod Bremen. Wsunął się do wielkiego białego audi z górnej półki. Statecznie, praworządnie, włączając kierunkowskaz, powolutku ruszył z parkingu.

Jakiś nieuważny kierowca z Polski wrzucił w tym samym momencie wsteczny. Z impetem opuścił miejsce parkingowe. Swój niecywilizowany manewr zakończył gwałtownie. Z przytupem lądując na tylnych prawych drzwiach i tylnym błotniku białej limuzyny. Blachy nadwozi odreagowały metalicznym dudnieniem ten abordaż połączony z taranowaniem. Prawe boczne poduszki w audi wystrzeliły do wewnątrz chmurę talkowego pyłu zgodnie z zaprogramowanym pakietem bezpieczeństwa. Potem zrobiło się naprawdę głośno. Niemiec słusznie i sprawiedliwie rugał Polaka, jednocześnie macając się po kieszeniach w poszukiwaniu iPhone’a.

Niestety wychodząc z gospody, pan poszkodowany minął się w szatni ze szczupłym uprzejmym młodym człowiekiem. Nieuważny gapcio potrącił go wtedy niechcący, wypuszczając z rąk trzy elegancko zapakowane prezentowe paczuszki. Niemiec chwycił dwie z nich, wykazując się godnym pochwały refleksem. Nie spostrzegł, że sympatyczny młodzieniec jednocześnie zakosił mu telefon z kieszeni, wykazując się refleksem jeszcze bardziej godnym podziwu. Młodzieniec ów zakończył tym konspiracyjnym występem swój pięciodniowy urlop w Niemczech. Zarobił na tym równowartość dwumiesięcznej pensji dyrektora szkoły. Smartfon herr Niemca przydał się potem… i to jak! Ale już nie policji, tylko jednemu panu z Krakowa.

Teraz herr poszkodowany i okradziony nie mógł oczywiście do nikogo zadzwonić. Przeklinał głupiego polskiego kierowcę od najgorszych. Zakazał mu odjeżdżać. Popędził do gospody w nadziei, że jego iPhone nadal leży na stoliku. Wystarczyło tylko uchylić zmasakrowane moim zderzakiem drzwi białej limuzyny. Szybko umieścić na tylnym siedzeniu małą srebrną ikonkę. Posypać ją szczyptą dziecięcego pudru. Po co ten puder? Skoro poduszki powietrzne sypnęły pyłem, to nieopylony obrazek na opylonym siedzeniu mógłby wzbudzić uzasadnione podejrzenia, nicht war? Pracując w kulturze, nie wolno zapominać o szczegółach.

Obrazek niedawno zginął w Grecji i jego przeznaczeniem było odnaleźć się cudownie na parkingu pod knajpą w małym niemieckim miasteczku.

Guten Tag! Polizei. Ihre Fahrausweis bitte! Nieprzyjemnie mieć stłuczkę w Niemczech z szanowanym miejscowym obywatelem. Erbacher? Jest pan Polakiem czy Niemcem? Polakiem? No to będzie jazda. Alkomat, stan techniczny wozu. Co tu pan Polak robi i po co? Sprawdzanie w kartotekach. Przekopywanie auta. A kopcie sobie…

Drugi zielono odziany gliniarz metodycznie ocenia straty w uniwersum motoryzacji. Fotografuje. Zagląda do audi. Srebrnej ikony nie może nie zauważyć. Nie może pominąć jej istnienia. „Co to jest? To pana?” „Ależ skąd!” – dławi się z oburzenia praworządny Niemiec. „Ale auto pańskie, tak? Proszę otworzyć bagażnik!” Zonk! Tam jeszcze trzy obrazy. „A skąd one u pana?” „Jestem szanowanym marszandem dzieł sztuki!” „Sprawdzimy”. Sprawdzajcie, o to właśnie chodziło! Ja za pół godziny dyskretnie zatelefonuję do Art Loss Register, że skądinąd znany handlarz dzieł sztuki został właśnie przyłapany z nieco trefnym malarstwem w aucie, więc chyba można wystąpić o rewizję w jego domu. A tymczasem w domu, w klimatyzowanej piwniczce spoczywa sobie w licznym towarzystwie innych malowideł pejzażyk z drezdeńskim mostem. Tak normalnie nie dałoby się do tego dobrać. Cóż za zbieg okoliczności, nieprawdaż?

– No dobrze – spyta ktoś – ale kto to wszystko zorganizował?

Departament Dziedzictwa Kulturowego za Granicą i Strat Wojennych Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego? Departament Restytucji Dóbr Kultury? Polskie służby specjalne? ABW + CBŚP + CBA?

Śmieszny żart. Zorganizował to jeden pan z Krakowa, przypadkowo mój nieformalny szef.

– No dobrze – spyta znowu ktoś – i co, ten pan tak z miłości do Polski, filantropijnie wysyła „tajną agencję Erbacher” na zapewne kosztowną mission impossible? Żeby uratować obraz, który Niemcy zabrali podczas wojny z niemieckiego Breslau i wywieźli diabli wiedzą gdzie? A który teraz tryumfalnie wraca do polskiego Wrocławia? Ma to sens?

Sens można czasami dostrzec. Chodzi jednak o to, że trzeba obserwować zupełnie inne miejsca. Sens jest jak Duch Święty, polatuje, kędy chce.

Nieco później w Warszawie ktoś wstawił do domu aukcyjnego dość przaśny portret kobiecy. Obraz w badziewnych złotych ramach, dodatkowo ozdobionych trójkątnym daszkiem z ptakami. Całość miała chyba kojarzyć się z ozdobnym oknem florenckiej kamienicy.

Dzień później prokuratura w Warszawie otrzymała w prezencie na walentynki dokładne informacje z Krakowa: kiedy i skąd obraz został skradziony podczas drugiej wojny. Jak się wówczas nazywał? Jak zatytułowano go dla zmyłki obecnie? Śledczy odnotowali więc, dzięki poufnym informacjom od pana z Krakowa, kolejny spektakularny sukces. W dodatku bez ruszania tyłków z krzeseł. Wkroczyli z nakazem do domu aukcyjnego i – w tej samej chwili – do mieszkania człowieka, który zaoferował obraz na aukcję. Człowiek został zawieziony na wielogodzinne nieprzyjemne rozmowy do prokuratury. Razem ze śledczymi do mieszkania wszedł niepozorny pan z Krakowa i coś sobie w nagrodę wziął, czego nikt nie zauważył, bo wszyscy przez pięć minut patrzyli w inną stronę.

Czego nie rozumiecie?

CV

Miłosz Erbacher

Lat: 35

Stan cywilny: kawaler (z odzysku)

Zamieszkały: Warszawa

Wykształcenie: wyższe

Licencjat z dziennikarstwa – Szkoła Wyższa Psychologii Społecznej; magisterka z historii sztuki – Uniwersytet Warszawski; podyplomowe dwuletnie studia z kryminalistyki i kryminologii – Wyższa Szkoła Kształcenia Zawodowego.

Doświadczenie zawodowe:

Nauczyciel w liceum ogólnokształcącym

Dziennikarz prasowy

Specjalista PR w muzeum

Autor przewodników po Europie (nikt jeszcze żadnego nie wydał, ale to dobry powód do podróżowania, prawda?)

Ostatnio: freelancer

Języki obce:

Komunikatywny – angielski

Prymitywny – rosyjski i niemiecki

Trzy słowa na krzyż – hiszpański

Umiejętności dodatkowe:

Prawo jazdy A+B+C

Operator dźwigu

Fotografowanie w każdych okolicznościach oświetleniowych

Komputer MS Office, Corel, Photoshop, inne programy

Lewy prosty i prawy uppercut, czyli podbródkowy

Wytrychy

JAKA SIŁA TKWI W CZAKRAMACH?

Kraków znany jest z tego, że tkwi w nim czakram, akurat na Wawelu, żeby nie trzeba było za długo szukać.

Czakram, jak wiadomo, to miejsce mocy. Hindusi wierzą, że na Ziemi jest siedem takich miejsc, siedem centrów ziemskiego magnetyzmu. Inna wersja legendy wiąże się z pradawnym podaniem o hinduskim bogu Sziwie. Miał on rozrzucić siedem magicznych kamieni na siedem stron świata. Jednym z nich akurat przycelował w Kraków.

W efekcie mnóstwo ludzi wierzy w magiczne i uzdrawiające moce snujące się po wawelskim dziedzińcu. Przybywają więc tam, by połączyć się z energią Ziemi i doznać pozytywnych emocji i wibracji. Czakram działa najskuteczniej w okolicy jednej ściany, w której lub pod którą miał być zamurowany przed wiekami.

Jeśli o mnie chodzi – nie mam zastrzeżeń. Każdy szuka pozytywnych wibracji tam, gdzie mu się podoba. Ważne, żeby wierzyć, że zadziałało.

Poza czakramem wawelskim Kraków ma jeszcze Czakrama podwawelskiego. Ten przynajmniej nie jest bytem z legendy. On tam mieszka.

Wieczór był dobry i oto się skończył.

Dostałem esemesa: Weź fona 31.

Wiem, co to znaczy.

Mam wyjść z mieszkania, iść do miejsca, gdzie jest telefon stacjonarny, i zadzwonić pod inny numer stacjonarny zapisany na mojej liście pod pozycją drugą.

Czakram ma paranoję na punkcie podsłuchów. Skoro jednak przeżył zamach na życie, a na co dzień dokonuje zadziwiających transakcji na rynku dóbr kultury, trudno się dziwić, że jest trochę za bardzo zapobiegliwy. Podsłuchy i inne programy typu Pegasus zakłada się wybranym ludziom w telefonach komórkowych, ale raczej nie w telefonie stacjonarnym w sklepie mięsnym czy w bibliotece publicznej. Telefony stacjonarne. Kto by przypuszczał, że się jeszcze mogą przydać?

O tej porze została mi już tylko kawiarnia przy głównej ulicy. Szatniarz lubi, kiedy dzwonię, bo zawsze dostaje do ręki miły abonament. Nie, jednak nie. Ostatnio dzwoniłem od niego dwa razy. Na razie wystarczy. Spróbuję w szpitalu. Raz się już udało.

– Przepraszam panią najmocniej, ukradli mi telefon. Czy mógłbym zadzwonić od państwa? Rozmowa krajowa, pokryję koszty, to dosłownie trzy minuty… macie państwo jakiś telefon, który akurat nie służy do ratowania życia?

Dyżurująca pielęgniarka była diabelnie zmęczona, a jednak na jej twarzy pojawił się szczery uśmiech. Rozczochrany, lekko przemoczony deszczem młody człowiek w wielkich okularach zwiastujących lekko odklejonego od rzeczywistości inteligenta… jednocześnie taki gość, z którym można by się bez wstydu umówić do klubu. Tak, to ja, Miłosz Erbacher w wersji „jesienny safanduła z dobrego domu”.

– Proszę skorzystać z aparatu za tymi drzwiami. Ma pan dwie minuty. Potem nadejdzie moja szefowa i oboje nas wyrzuci. Pana z pokoju, a mnie z pracy.

– Przysięgam. Dwie minuty – kładę rękę na sercu i nurkuję w czymś w rodzaju zapasowej dyżurki. Tu się zapewne przysypia na nocnych dyżurach. Banał. Służba zdrowia, metalowe meble, wspólny bałagan na krawędzi chaosu.

Dzwonię.

– Cześć. Mam dwie minuty. Klar na fonie.

– Co wiesz o Mikołaju Koperniku? – pytanie bez zbędnych wstępów. Znaczy się, spieszymy się obaj.

– Tyle, co wszyscy. Wstrzymał Słońce, ruszył Ziemię, bronił, odkrył… przewidział… w sumie dużo wiem. Ze siedem książek o nim przeczytałem.

– Trzeba znaleźć, co Mikołaj zostawił.

– Tak? Super. Wiesz co? Zostawił coś pięćset pięćdziesiąt lat temu. To kawał czasu w kraju najeżdżanym z regularnością faz Księżyca przez ruskich, Szwedów, Niemców, Francuzów, a niekiedy też Węgrów i czasami przez własne wojska, które musiały się jakoś wyżywić… Naprawdę myślisz, że zostawił i to dalej tam leży?

– Leży, bo się nie znalazło przez pięćset lat.

– To akurat można powiedzieć o stu tysiącach rzeczy.

– Ale to się znajdzie, bo mam wskazówki. Jest robota dla ciebie. Piszesz się?

– Nie.

– Dwa razy tyle co ostatnio.

– Ustatkowałem się ostatnio. Jedenaście godzin na niemieckiej komendzie to nie był czas rozrywki.

– Trzy razy tyle plus wydatki. Na koniec premia ekstra.

– No dobrze. Może aż tak bardzo się nie ustatkowałem. Jaka to ma być robota?

– Jutro o dziesiątej rano weź fona 72. I spakuj się do drogi.

No i proszę. Wyszło mniej niż półtorej minuty.

Podziękowałem sympatycznej pielęgniarce. Wracam do domu. Trzeba się spakować, a jutro wykręcić numer piąty z listy. Zadzwonię ze spożywczaka, jeśli będzie mieć akurat zmianę ta starsza kierowniczka, która uwielbia zagadywać ludzi na śmierć. Ostatecznie szybka kawa i pół godziny wysłuchiwania zakręconych opowieści rodzinnych to nie wyrok. To koszty uboczne współpracy z Czakramem podwawelskim.

Wyobraźcie sobie pana około sześćdziesiątki. Wygląda jak własny portret pamięciowy. Ubiera się w szmateksach. Jeździ kilkunastoletnim autem w kolorze beżowosrebrnym, zawsze przykurzonym i strasznie zaniedbanym w środku. Gdybyście w ogóle zauważyli jego istnienie, zwłaszcza gdy wraca z warzywniaka z wymiętą torbą z logo popularnej sieci handlowej, wasz mózg dokonałby błyskawicznej oceny: emerytowany nauczyciel. Albo: pracownik techniczno-konserwacyjny w Instytucie Badań Niepotrzebnych i Zaniechanych. W ostateczności: szatniarz w bibliotece wojewódzkiej.

Gdybyście natomiast odwiedzili jego mieszkanie… lub mieszkania. Lub podmiejski magazyn, zwany oficjalnie „budynkiem gospodarczym murowanym”… Zaczęlibyście podejrzewać, że wasz mózg was oszukał. Pan Czakram podwawelski może wygląda jak cieć i może jada kiełbasę podwawelską, nie tracąc czasu na jej pokrojenie w plasterki. Z całą jednak pewnością był, jest i pozostanie największym macherem na rynku antyków i tu, i w wielu miejscach skromnie oznaczonych jako „tam”. Czakram ma wtyczki wszędzie. Jestem jedną z wtyczek. Jestem siódmym ramieniem w osiemnastoramiennej ośmiornicy. Dobrze z tego żyję. Nie wstydzę się. Robię w kulturze.

Dlatego czasem muszę dzwonić ze spożywczaka albo ze szpitala. Normalni ludzie nie używają szyfrowanych telefonów satelitarnych. Takie rzeczy tylko u Toma Cruise’a.

CZEGO NIE WPISAŁEM DO CV

O dziesiątej byłem już bogaty w kasę i wiedzę. Kasa na wydatki czekała w skrytce pocztowej. Wiedza szalała właśnie jak wicher pod sklepieniem czaszki. I nie chodziło o najnowsze ploteczki z życia freakowej rodziny kierowniczki spożywczaka.

Frombork. Szpital Świętego Ducha. Jeden z nielicznych w tym malutkim miasteczku obiektów, który od czasów Kopernika nie został zmieciony z powierzchni ziemi. Czakram uważa, że jego informator uważa, że w piwnicy pod najstarszą częścią szpitala jest miejsce, które mogłoby być potencjalną skrytką. Czyli mam się zapewne przebrać za ekipę remontową i poprosić o otwarcie piwnicy… a może mam tam założyć czujkę dymu? To się zdecyduje na miejscu.

Druga część komunikatu brzmiała lepiej.

Dostać się do Sądu Rejonowego w Braniewie. To niedaleko, chyba z dziesięć kilometrów za Fromborkiem. Prawie pod ruską granicą. Znaleźć asesora Roberta albo urzędnika kancelarii Macieja. Dotrzeć do wydziału depozytów, czarując wszystkich po drodze legitymacją rzeczoznawcy. Rzeczy tam złożone rzeczoznawczo przejrzeć i raportować Czakramowi. W ostateczności rzeczoznawczo zagubić wskazany dokument w podwójnym dnie mojej rzeczoznawczej teczki. W sumie – bułka z masłem.

W samo południe bułka straciła masło i zrobiła się czerstwa, a nawet niestrawna. W progu mego mieszkania stanęła ta, której nie wpisałem w CV. Czemu nie wyruszyłem wcześniej? Już by mnie teraz nie było w domu i…

– Cześć, Ded!

– Słuchaj, Miłosz, nie mam czasu na wstępy ani w ogóle nie mam na nic czasu! Oto twoja córka. Oto jej rzeczy!

– To jakiś żart?

– Muszę wyjechać na jakiś tydzień. Moi rodzice są w sanatorium, a tobie nie odebrano praw rodzicielskich. Więc przypomnij sobie łaskawie, że masz córkę. Tu stoi, pamiętasz ją…?

– Chwilę! Halo! Proszę! – usiłowałem przerwać słowotok wylewający się z ust wysokiej, ciemnowłosej, wciąż bardzo atrakcyjnej Weroniki Walo. Jeszcze dwanaście lat temu przedstawiała się jako „Weronika Erbacher”, ale to już historia, która na szczęście nie ma szansy na powtórkę.

– …że masz córkę, którą zaniedbujesz, więc teraz sobie o niej przypomnisz. Bo ja wyjeżdżam!

– Ale ja też wyjeżdżam i nie mam jej…

– Nie słuchasz mnie. To ja nie mam jej z kim zostawić!

– Właśnie o tym mówię! Wpadasz tu jak dron kamikadze i co? Mam teraz odwołać wszystkie plany, bo…?

– Bo masz córkę. Przypomnij sobie o tym!

– Takie rzeczy się uzgadnia, wiesz?

– Właśnie uzgodniłam.

– Nie możesz tak po prostu…

– Pa, Ewciu! Na razie zamieszkasz z tatusiem! Zaistniej w jego nędznym życiu. Tylko nie prasuj mu koszul. Nie warto.

– Do jasnej…

– Nie mam czasu! Pa! Pa! Pa!

Weronika Walo wykonała taneczny półobrót i dosłownie zwiało ją z progu mieszkania i w ogóle ze schodów.

– Nic się nie zmienia. Rozmawiacie krótko, głośno i bez sensu – powiedziała osoba, której tymczasem nie zwiało z progu i która nie wylądowała na parterze klatki schodowej w imponującym telemarku jak przed chwilką jej matka.

Wzięła plecak zwalony u stóp i bardziej stwierdziła niż spytała:

– Mogę wejść, no nie?

– Ewa? – Chciałem ją przytulić, ostatecznie tylko czule chwycić za ramię, ale piętnastoletnia dziewczyna z czarnymi i wiśniowymi włosami z pomarańczowym pasemkiem i kolczykiem w nosie zręcznie mnie wyminęła i weszła do mieszkania.

– Coś się nie cieszysz, Ded, z mojej wizyty? Pół roku nawet nie zadzwoniłeś.

– Po pierwsze, jestem deko zaskoczony. Po drugie, przestań mówić do mnie „ded”. Wciąż żyję.

– Widzę, Ded. Gdzie mogę spać?

Nie odwracając się, poszła do pokoju, zwanego salonem, i umościła się w moim fotelu.

– Ja naprawdę muszę wyjechać! – westchnąłem.

– Powiedz to mamie – wzruszyła ramionami niespodziewana przybyszka.

– Dzięki za radę! – żachnąłem się i w złości wywróciłem taboret. – W ogóle dzięki!

No bo co? Tak, mam córkę, piętnastoletnią, właśnie siedzi w moim fotelu i nastawia muzę w smartfonie. To jednak nie znaczy, że prowadzę hostel dla nastolatek, z którymi chwilowo nie ma co zrobić!

Ewa Zakała Walo. Mamusia zmieniła jej nazwisko z mojego na swoje w ramach odwetu za rozwód. Dlaczego Zakała? Bo tak ją nazywam. Dlaczego tak ją nazywam? Muszę teraz sięgnąć do mojego ulubionego autora Antoniego Słonimskiego i jego felietonów pisanych do gazet w latach dwudziestych dwudziestego wieku. Tak, dokładnie, sto lat temu, konkretnie. A jakież to aktualne…

Dzieci są zakałą ludzkości. Jest to klasa nieprodukująca, pasożytnicza, uprzywilejowana, chorowita, samolubna, pozbawiona wychowania i wykształcenia, niegrzeczna i brudna. Małe nawet dziecko pozwala sobie na takie rzeczy w towarzystwie, przed którymi cofamy się nawet na ulicy. Dla dziecka skłamać lub ukraść to tyle co zapalić papierosa lub gwizdnąć. Wszystkie nasze drobne wady wyolbrzymiają się w naszych potomkach. Nie znam ludzi tak łakomych i tak samolubnych jak dzieci… i tak dalej jeszcze przez trzy strony, za to bez jednego fałszywego osądu.

Zakała po raz pierwszy została Zakałą, gdy jako trzylatka podpaliła kanapę. Trzy lata później zaopiekowała się na krótko papugą mojej ciotki. Papuga była nałogowcem – pasjami uwielbiała ziarna kawy i kardamonu oraz brandy. Ponieważ to wszystko jej szkodziło, ciotka częstowała swoją pupilkę homeopatycznymi, minimalnymi dawkami przysmaków, wyłącznie w niedziele. Zakała była pełna szczerych chęci dogodzenia ptaszysku domagającemu się: „Jeszcze raz! Jeszcze raz!”. Zadbała o komplet przysmaków i urządziła mu ucztę życia. Wiekowy ptaszor nie przetrwał festiwalu rozkoszy kulinarnych i ku rozpaczy ciotki odszedł do ptasiego raju, nie odzyskawszy przytomności. Od tej pory Ewa została Zakałą – przynajmniej dla mnie oraz nieutulonej w żalu ciotki staruszki.

Tymczasem jednak należało jakoś poskładać ten niespodziewanie rozbity na kawałeczki plan działania.

– Zakała, czy ty musisz być w szkole przez najbliższy tydzień?

– Co? – Ponieważ córka dostrzegła ruch moich ust, wyjęła z ucha jedną bezprzewodową słuchawkę.

– Pytałem, czy musisz być w szkole przez najbliższy tydzień?

– Muszę, ale nie chcę.

– To odpal Librusa, napiszę ci usprawiedliwienie.

– A co, nie znasz hasła do konta dla rodziców? – Pogardliwy grymas.

– Zapomniałem.

– Masz! – podała mi swój smartfon. – To nawet fajnie, Ded, bo mam pojutrze sprawdzian z histy i słabo ogarniam.

– Dam ci korki po drodze – odpowiedziałem, pląsając palcami po klawiaturze. „Uprzejmie proszę o usprawiedliwienie… nieobecności… Ewy Walo… tratata… tururu. Miłosz Erbacher, ojciec”.

Ojciec Erbacher. Gdybym poszedł do zakonu, jak jeden mój kolega ze studiów, tak by do mnie teraz mówiono. I nie podrzucano by mi nastolatek do domu.

– Zakała, nie rozpakowuj się. Jeśli chcesz jeść albo pić, to wiesz, gdzie jest kuchnia. Za dwie godziny jedziemy w Polskę.

– Super! – uniosła kciuk do góry. – Będziemy spać w hotelach i jadać w Makach?

– Mniej więcej tak.

– Baza! Tylko jeden warunek. Nie wychowuj mnie! Okej?

– Nie dawaj mi powodów do wychowywania cię, to nie będę. Okej?

DLACZEGO CZASEM TRUDNO SIĘ DOGADAĆ

Miałeś dzwona, Ded?

Zakała wskazała palcem lekko wgnieciony tył mojego auta, zderzak załatany srebrną taśmą i wprawiony nowy klosz tylnej lewej lampy, który okazał się nie do końca symetryczny ze starym, prawym kloszem.

– Zdarza się. Ktoś mi wjechał w kufer – skłamałem.

– Obciachowy ten twój samochód, Ded.

Wiem, że obciachowy. Za to szybki. W dodatku nie rzuca się w oczy. Rejestracja też raczej nie do zapamiętania. Żadna cyfra się nie powtarza, w dodatku zaraz za piątką pojawia się litera „S”. Mało spostrzegawczym zlewa się w drugą piątkę. Lepszą kombinacją jest tylko „I” koło jedynki. Niestety, tablic z literą „I” akurat nie wydawali w urzędzie komunikacji.

Trzepnąłem klapą bagażnika, która od czasu bliskiego kontaktu z herr uczciwym handlarzem antykami domykała się nieco opornie.

Ruszyliśmy.

W sumie trochę głupio jechać nagle z córką tak sam na sam. Z córką, której się praktycznie nie zna. O której się niewiele wie. Nie zna się jej przyjaciół, jej najlepszej kumpeli, jej ulubionych miejsc. Kilkanaście lat sztucznych, rzadkich, niespontanicznych kontaktów. Nie twierdzę, że to tylko moja wina. Ale że w większości moja, to fakt.

– Co tam w szkole? Do przodu? – musiałem jakoś zacząć rozmowę.

– Kto pytał?

– No ja pytam. Ja pytam przecież… – Aha, no jasne, kumam, zgred tata nie zna aktualnej Wspólnej Mowy. – Czy odpowiedziałaś mi właśnie, że nikogo to nie interesuje?

– Baza.

To chyba oznacza zgodę.

– Nie mogę już zapytać, jak ci leci w szkole?

– Właśnie mnie z niej zwolniłeś. Znaczy teraz leci całkiem nieźle.

– Słuchaj, Zakało…

– Tak, Ded? Sorki, bo życie dzwoni…

Kolejne czterdzieści kilometrów przebyliśmy jakby osobno. Ja – skupiony za kierownicą. Zakała – aktywna na wszystkich możliwych kanałach komunikacyjnych, przeskakująca z rozmowy telefonicznej na TikToka, memy w mailach, Messengera, Twittera i fejsa. Zachwyty nad kolesiem Laury. Nienawiść do Laury, że ma takiego fajnego kolesia. Zbiorowa żałobna histeria w związku ze zdechnięciem… o, pardon, Zakała i jej koleżanki używały słów „zmarła” i „odeszła”, ale nadal w związku ze zdechnięciem białej myszki Karoliny. Następnie rozlała się furiosa magna na tle jakichś cymbałów z VIIIe. Na koniec powrót do radosnej ekscytacji na tle nadchodzącej domówki u Marysi. Tyle przynajmniej zrozumiałem z życia Zakały.

Syn? A gdybym miał syna? Rąbalibyśmy razem drwa, brodzilibyśmy po nadwiślańskich łęgach w kaloszach do samego tyłka, z aparatami i lornetkami. Nocowalibyśmy w namiocie, pływali kajakiem… Tak, na pewno. Syn teraz też nawalałby w ekranik smartfona. Mógłbym być naprawdę dobrym ojcem, ale pod warunkiem, że tak ze czterdzieści, pięćdziesiąt lat temu, prawda? Zanim sztuczna inteligencja zaklęta w internecie wystawiła rodziców na słomiankę. Tak. Człowiek zawsze sobie wszystko wytłumaczy.

Spróbowałem wykorzystać nagłą przerwę na łączach u mojej ukochanej córeczki.

– Zakało, nie każ mi się biczować. Tak, wiem, rzadko bywałem, rzadko dzwoniłem, pół roku się nie widzieliśmy…

– Dokładnie to osiem miesięcy. Jakbym była w ciąży, tobyś akurat może trafił na rozwiązanie – odszczeknęła się z jadowitym uśmieszkiem.

– A twój facet chociaż sensowny? Jakbyś wiesz, no, tego, była w ciąży? Musiałbym go zabić czy dałby się polubić?

Oho, jeden zero dla mnie. Zdziwienie zagościło na jej młodziutkiej twarzyczce bezlitośnie zaszpachlowanej podkładem, pudrem, fluidem, tuszem i innymi świństwami. Jak jej to powiedzieć, że akurat teraz ma najpiękniejszą cerę? Że wygląda świeżo i naturalnie i nie, niepotrzebnie przemalowuje się na trzydziestoletnią modelkę?

– Chwilowo nie mam chłopaka. Był nawet fajny, ale okazał się palantem. Krindżu mi tylko narobił, dupek.

– Ale, Zakała, no wiesz… jeśli coś było nie halo, to… tatuś może wezwać znajomych bandziorów. Jeśli cię skrzywdził, oczywiście…

– Pewnie, że skrzywdził. Wszystkim nagadał, że był ze mną, a tak naprawdę nic nie… zresztą, kurde, Ded, to nie twój biznes! Wyluzuj! Nie chcę o tym gadać, OKEJ???!!!

Okej. Nie mój biznes, to nie mój biznes.

– To dlaczego przez osiem miesięcy nie obchodziło cię, czy w ogóle żyję?

W życiu trafiamy czasem na pytania, na które nie ma prostych odpowiedzi. Właśnie na takie trafiłem.

– Wyjeżdżałem z kraju, wiesz? Byłem jakiś czas w Wiedniu. A potem miałem mnóstwo pracy i…

– Robi wrażenie.

– Co proszę?

– Nie ściemniaj, Ded. Osiem miesięcy! Nawet nie zadzwoniłeś.

– Ty też nie – odpowiedziałem najgłupiej, jak się dało.

Kolejne czterdzieści pięć kilometrów przebyliśmy w doskonałej izolacji. Zakała słuchała muzyki lub esemesowała z koleżankami.

Miłoszu Erbacher, jesteś głupkiem. Nie umiesz rozmawiać z własną córką. Nie umiesz być ojcem i nigdy tego nie umiałeś… co proszę?

– Nie umiesz być ojcem i nigdy tego nie umiałeś – powiedziała nagle Zakała i już sam nie wiedziałem, czy usłyszałem swoje myśli, czy jej głos. – Zawsze miałam wrażenie, że ci przeszkadzam w twoich ważnych sprawach. Zabierałeś mnie na weekend i bez przerwy ktoś do ciebie dzwonił albo ty do kogoś. Teraz też, prawda? Przeszkadzam ci.

Gorzko. Oj, gorzko…

– Masz rację, Zakało. Zawsze miałem sprawy ważniejsze od ciebie. Może pora to zmienić. Pomożesz mi w moich ważnych sprawach? Potem pozwól mi udowodnić, że należysz do najważniejszych spraw mojego życia. Zróbmy reset tego, co mi średnio wychodziło? Okej?

– I co? Nagle staniesz się wzorowym tatusiem?

– Nie wiem. Ale może stanę się przynajmniej twoim dobrym kumplem?

Nic nie odpowiedziała, patrzyła przed siebie. Odniosłem wrażenie, że przyjęła ofertę.

– Więc dokąd jedziemy, Ded?

– Do miasta kobiet – zażartowałem.

– Wkręcasz mnie?

– Nie. Jest takie miasto, Frombork. Może słyszałaś?

– Chyba nie, a powinnam?

– Mikołaj Kopernik. Wstrzymał Słońce, ruszył Ziemię… polskie go wydało plemię… Było coś takiego w szkole?

– Okej. Jasne, pamiętam z histy. On w tym Fromborku mieszkał i patrzył w gwiazdy – przypomniała sobie Zakała. – A, wiem, Matejko go namalował, jak siedzi i patrzy. To tam właśnie jedziemy? Dlaczego mówisz, że to miasto kobiet?

– Po niemiecku Frombork nazywał się Frauenburg, czyli Miasto Pani. Ale to był taki skrócik z łacińskiej nazwy, która brzmiała Gród Naszej Pani, a chodziło oczywiście o Matkę Boską. A także, podobno, o pobożną wdowę, która w trzynastym wieku podarowała swoją ziemię biskupowi warmińskiemu, akurat ten kawałek, gdzie wybudowano Frombork. Kopernik czasami dla żartu podpisywał swoje listy po grecku, że wysyła je z Gynopoli, czyli z kobiecego miasta.

– Miasto Kobiet! – parsknęła śmiechem Zakała. – A Kopernik i cała reszta tych, no… kanoników tak? Kopernik był kanonikiem? Widzisz, pamiętam! To oni wszyscy byli księdzami, nie?

– Księżmi, Zakała, księżmi – poprawiłem moją osobistą zakałę ludzkości.

– No, to Kopernik i ta cała reszta sobie tęskniła i marzyła, że mieszka w Mieście Kobiet…

– Niektórzy nie tylko marzyli – mruknąłem pod nosem.

– Jak na razie nuda! – Zakała wpakowała słuchawki w uszy. Uznałem, że rozmowa utknęła w martwym punkcie.

– No i co tam będziemy robić? – usłyszałem jednak kolejne pytanie.

– Będę zbierać materiały do artykułu o Mikołaju Koperniku – odpowiedziałem poważnie. – Na tym polega moja praca.

– Jeeezu! To jeszcze gorsza nuda! Będziesz chodził do muzeum i rozmawiał ze starymi naukowcami, tak? – W oczach Zakały pojawił się ogromny zawód. – To ja chyba wolę szkołę. Ale ja nie muszę przy tym być, prawda? Mogę sobie pójść na zakupy?

No właśnie, trzeba jakoś opracować logistykę obecności Zakały w mojej pracy. W sumie, jakby się zastanowić, to rzeczoznawca z córką albo z młodziutką asystentką może wzbudzać większe zaufanie. Zakała mogłaby się też przydać, gdyby na przykład trzeba było zawracać komuś głowę, podczas gdy ja…

– Zakała! To wcale nie musi być nudne. Jest wiele sposobów zdobywania informacji.

– Najlepszy z nich to Wikipedia – wzruszyła ramionami.

– Nieprawda, to tylko najłatwiejszy sposób. Zdziwiłabyś się, ile tam jest kłamstw i bredni. Ludzie publikują na Wiki głupoty, jakich świat nie oglądał – powiedziałem.

– I to jest legalne? – zdziwiła się.

– No chyba! Jeśli ktoś wykryje błędne informacje, oczywiście może to zgłosić lub samemu edytować, ale wiesz, nie sposób sprawdzać wszystkiego – wyjaśniłem.

Cisza przez pół piosenki.

– W każdym razie trochę w tym Fromborku pomyszkujemy, a ty mi pomożesz. Tylko pamiętaj, Zakała, jest jedna zasada. W pracy ja jestem szefem.

Popatrzyła na mnie najbardziej bezczelnym, ironicznym spojrzeniem, jakie tylko potrafi wyczarować nastolatka.

– Że niby mam się słuchać taty? Tak?

– Tak.

– Będziesz jednak mnie wychowywać? A to niespodzianka!

– Różnie może być. Kiedy mówię, że milczymy, to milczymy. Kiedy mówię, że biegniemy, to biegniemy, rozumiesz? A gdy powiem: „Zwiewaj!”, to zwiewasz i nie oglądasz się na mnie, jasne?

– Nie wiedziałam, że dziennikarze piszący o martwych postaciach historycznych biegają i zwiewają – znów wzruszyła ramionami. – Często tak masz?

– Zdarza się. Dobry dziennikarz czasem musi wejść tam, gdzie nie wolno.

– To super! Czyli nie będzie nudno? Ci starzy naukowcy będą nas ganiać dookoła kościoła?

– Lepsi naukowcy niż ochroniarz z wilczurem, Zakało – uniosłem w górę palec wskazujący. – Więc wyświadcz mi przysługę i raz czy dwa stań się na rozkaz rozsądna.

– Raz czy dwa – wzruszyła ramionami po raz kolejny. – Wkręcasz mnie, przecież widzę. Dobra, odklejam się, muszę pogadać z dziewczynami.

Po chwili Zakała z powrotem utonęła w tiktokach i instagramach.

Czytałem gdzieś, że statystyczny dorosły Amerykanin korzysta ze smartfona przez trzy godziny i kwadrans dziennie. Sięga po niego trzysta pięćdziesiąt dwa razy na dobę. Nastolatek potrafi dotknąć smartfona dwa i pół tysiąca razy na dobę. Czyli, jeśli odliczyć uczciwe osiem godzin snu, sięga po to diabelstwo co jakieś dwadzieścia pięć sekund! Ciekawe, czy Zakała zawyża, czy zaniża te statystyki?

– Po drodze będzie Maczek? – spytała po chwili.

– Jasne, że będzie.

– To na razie, Ded. Jedź ostrożnie. Żebym bez błędów trafiała w klawisze.

Naprawdę, jasna cholera, mogłem wyjechać godzinę wcześniej! Nie prowadziłbym teraz w aucie tych wszystkich kretyńskich rozmówek! Skupiłbym się na zadaniu. Tak jak należy. Zakała narodu normalnie…

PO CO NAM W OGÓLE KOPERNIK?

Po co ci właściwie ten Kopernik, Ded? Nie napisali już o nim wszystkiego, co się dało?

Zakała pochłonęła powiększony zestaw i z entuzjazmem brała się do lodów. Byliśmy w połowie drogi do Fromborka. Przez prawie cały czas Zakała zajmowała się aktywnością towarzyską w sieci, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Po pierwszej irytacji zachowaniem Zakały już mi to nie przeszkadzało. Lubię jechać w milczeniu i słuchać swojej muzy.

– Najfajniejsze w Koperniku jest to, że wciąż niewiele o nim wiemy – wyjaśniłem pomiędzy przedostatnią a ostatnią frytką.

– Śmieszny żart. Przecież wiadomo, co odkrył i dlaczego to było takie ważne, że pochodził z Torunia, że był tym tam, kanonikiem, i że potem jego książka była zakazana przez Kościół, bo odkrycie naukowe nie zgadzało się z Biblią – pochwaliła się swoją wiedzą pannica z ósmej klasy z kolczykiem w nosie.

Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji

CO MNIE MOŻE ZASKOCZYĆ NA RODZINNYM WYJEŹDZIE

Rozdział dostępny w pełnej wersji

CO MOŻNA ZNALEŹĆ NA ZADUPIU

Rozdział dostępny w pełnej wersji

CZY KOPERNIK PRACOWAŁ W KORPORACJI?

Rozdział dostępny w pełnej wersji

DLACZEGO CIĄGLE MÓWIMY O PIENIĄDZACH

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ZWIEDZANIE NA SPOSÓB ROSYJSKI

Rozdział dostępny w pełnej wersji

DLACZEGO ŚWIAT PRZYSPIESZA, AKURAT GDY SIĘ SPÓŹNIASZ?

Rozdział dostępny w pełnej wersji

JAK SIĘ ZDOBYWA I ZMYŚLA INFORMACJE

Rozdział dostępny w pełnej wersji

CZYŻBYM NIE WSPOMINAŁ O MERCEDESACH?

Rozdział dostępny w pełnej wersji

DLACZEGO GOŚĆ W KOLORATCE MUSIAŁ DOSTAĆ W ZĘBY

Rozdział dostępny w pełnej wersji

O KORZYŚCIACH NIENOCOWANIA W OLSZTYNIE

Rozdział dostępny w pełnej wersji

CZEGO NIE POWIEDZIAŁEM CZAKRAMOWI

Rozdział dostępny w pełnej wersji

CO MA KOPERNIK DO BEJSBOLA

Rozdział dostępny w pełnej wersji

DLACZEGO NIE MÓGŁBYM ZOSTAĆ NICOLASEM CAGE’EM ANI TOMEM HANKSEM

Rozdział dostępny w pełnej wersji

CZY RYBKA WSKAZUJE, GDZIE BYSTRA WODA UCHODZI?

Rozdział dostępny w pełnej wersji

KRÓTKI KURS POLSKOŚCI

Rozdział dostępny w pełnej wersji

DLACZEGO NA KONIEC NIE WZIĄŁEM FONA

Rozdział dostępny w pełnej wersji

JAK DOSZEDŁEM DO TEGO, ŻE MAM CÓRKĘ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

MIASTO POETÓW I BANDYTÓW

Rozdział dostępny w pełnej wersji

JAK POWIEDZIEĆ PO HISZPAŃSKU „ŁAPY PRZY SOBIE”?

Rozdział dostępny w pełnej wersji

CO MOŻNA KUPIĆ ZA DWA FRANKI

Rozdział dostępny w pełnej wersji

KOMU BIJE DZWON

Rozdział dostępny w pełnej wersji

PAMIĄTKA Z RONDY

Rozdział dostępny w pełnej wersji

CO KRYŁA OKŁADKA PODRĘCZNIKA CHIRURGII DLA LEKARZY SS

Rozdział dostępny w pełnej wersji

CZY KOPERNIK BYŁ, NO WIESZ…?

Rozdział dostępny w pełnej wersji

CO MAM WSPÓLNEGO Z WIEDŹMINEM

Rozdział dostępny w pełnej wersji

JAKA JEST CENA ZAUFANIA

Rozdział dostępny w pełnej wersji

SKĄD KOPERNIK WZIĄŁ KOKOSA?

Rozdział dostępny w pełnej wersji

PRZYNAJMNIEJ KWESTIĘ TOMASZA MAMY WYJAŚNIONĄ…

Rozdział dostępny w pełnej wersji

DLACZEGO NIE POLECIELIŚMY DO LONDYNU

Rozdział dostępny w pełnej wersji

DLACZEGO JEDNAK WARTO POSZUKAĆ INNYCH LUDZI

Rozdział dostępny w pełnej wersji

CO MIKOŁAJ SKRYWAŁ PRZED BISKUPEM

Rozdział dostępny w pełnej wersji

POŁUDNIKIEM JAK W PYSK STRZELIŁ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

W CZYM CELTOWIE POMOGLI MIKOŁAJOWI

Rozdział dostępny w pełnej wersji

BURZYMURKI, FIGURA I LUDOJAD

Rozdział dostępny w pełnej wersji

CZY KOPERNIK MÓGŁ BYĆ SEXY?

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ILE JEST WARTA LATARNIA MEGO SERCA

Rozdział dostępny w pełnej wersji

CO DWAJ CYNICZNI FACECI MOGĄ ZROBIĆ Z BEZBRONNĄ KOBIETĄ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

CO KRYJE KŁADKA OJCA BERNATKA

Rozdział dostępny w pełnej wersji

DLACZEGO NIE POJECHAŁEM PO ZAKAŁĘ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

KRÓTKI ROZDZIAŁ O EMOCJACH

Rozdział dostępny w pełnej wersji

JAK ROZKOPAĆ PLAC SŁOWIAŃSKI

Rozdział dostępny w pełnej wersji

CZEGO BRAKOWAŁO W TEJ PRZYGODZIE? PENDOLINO!

Rozdział dostępny w pełnej wersji

JAK TO MOGŁO WYGLĄDAĆ?

Rozdział dostępny w pełnej wersji

TRZY SKARBY KOPERNIKA

Rozdział dostępny w pełnej wersji

DLACZEGO KOPERNIK NIE ZOSTAŁ PASTOREM

Rozdział dostępny w pełnej wersji

PO CO ODNAWIAĆ ODNOWIONY ZABYTEK?

Rozdział dostępny w pełnej wersji

CO MUSIAŁA PRZEMYŚLEĆ ZAKAŁA

Rozdział dostępny w pełnej wersji

CO TRZEBA UMIEĆ, PRACUJĄC W KULTURZE

Rozdział dostępny w pełnej wersji

NA CO CIERPIAŁA PACJENTKA WALENTYNA

Rozdział dostępny w pełnej wersji

CIAŁO OBCE W JELITACH

Rozdział dostępny w pełnej wersji

CO KOT W BUTACH MIAŁ W BUTACH

Rozdział dostępny w pełnej wersji

CZY TO OZNACZA, ŻE…?

Rozdział dostępny w pełnej wersji

BYŁO MNIEJ WIĘCEJ TAK

Rozdział dostępny w pełnej wersji

PAN ERBACHER?

Rozdział dostępny w pełnej wersji

OD AUTORA

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Akcja książki pędzi błyskawicznie. Detektywistyczne zacięcie dziecięcych bohaterów sprawia, że czytelnik truchta ich tropem i z chwili na chwilę staje się coraz bardziej zaskoczony. (...) Tak sprawnie napisana intryga, tak przemyślane i niebanalnie poprowadzone wątki, tak wiele mylnych tropów to rzadkość w powieściach detektywistycznych kierowanych do dorosłych czytelników.

zrecenzji Granice.pl

POWIEŚCI SENSACYJNE DLA CZYTELNIKÓW ŻĄDNYCH PRZYGÓD!

Akcja książki pędzi błyskawicznie. Detektywistyczne zacięcie dziecięcych bohaterów sprawia, że czytelnik truchta ich tropem i z chwili na chwilę staje się coraz bardziej zaskoczony. (...) Tak sprawnie napisana intryga, tak przemyślane i niebanalnie poprowadzone wątki, tak wiele mylnych tropów to rzadkość w powieściach detektywistycznych kierowanych do dorosłych czytelników

z recenzji Granice.pl

Tomek wyjeżdża na wakacje do babci. Jest nieco niepewny, ale ciepłe przyjęcie ze strony babci dodaje mu otuchy. Mieszkając u niej, Tomek odkrywa wiele tajemnic, tych najważniejszych, czyli rodzinnych, ale również tych związanych z miejscowością, w której mieszka babcia. Akcja rozwija się w niesamowitym tempie, chłopak nie ma chwili na odpoczynek. Na swojej drodze spotyka dobrych i złych ludzi, z jedynymi się zaprzyjaźnia, innym chciałby utrzeć nosa.

z recenzji Tosimama.pl

WWW.WYDAWNICTWOLITERATURA.PL

Rozdział dostępny w pełnej wersji