Ostatni Mohikanin - James Fenimore Cooper - ebook

Ostatni Mohikanin ebook

James Fenimore Cooper

5,0

Opis

Ostatni Mohikanin” to powieść Jamesa Fenimore’a Coopera, amerykańskiego powieściopisarz, jednego z najwybitniejszych twórców powieści rozgrywających się na dzikim zachodzie.

Po poddaniu fortu bronionego przez Brytyjczyków i amerykańskich osadników, dochodzi do masakry jego obrońców przez sprzymierzonych z Francuzami Huronów. Sokole Oko wraz ze swoimi indiańskimi przyjaciółmi – Mohikanami Chingachgookiem i jego synem Unkasem – postanawiają uratować córki angielskiego dowódcy.


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 132

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-251-3
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

Rozdział I

W PUSZCZY

W 1763 roku, w czasie ostatniej wojny, jaką prowadziły ze sobą Anglja i Francja o posiadanie obszarów ciągnących się od źródeł Hudsonu do wielkich jezior, rozegrały się wypadki, które opiszemy w niniejszem opowiadaniu.  Wojna trwała już trzy lata i zwycięstwo zaczęło przechylać się na stronę francuzów. Wódz ich Montcalm wyruszył na czele znacznych sił przeciw anglikom, w rękach których znajdowały się dwie fortece: fort Edward i fort William. W pierwszym z nich stał dowódca wojsk angielskich generał Webb na czele pięciu tysięcy żołnierzy, w drugim stary szkocki weteran pułkownik Munro, mając pod swoim dowództwem zaledwie jeden pułk piechoty.  Gdy do uszu pułkownika Munro doszła wieść, że Montcalm na czele swej armji ciągnie przeciw fortowi William, by zdobyć go i rozbić rozproszonych anglików, wysłał gońca do fortu Edwarda, leżącego w odległości kilku mil, z prośbą o pomoc.  Indianin, którego szkocki pułkownik użył do tej misji, przebył drogę pomiędzy fortami w ciągu dwu godzin, przedzierając się przez gąszcz leśny, lecz dla kolumny wojska, którą Webb wysłał na odsiecz zagrożonemu koledze, zmuszonej do marszu kiepską drogą leśną i obciążonej taborem, droga ta równała się całodziennemu marszowi. W obecności całego garnizonu wyruszył oddział, składający się z tysiąca pięciuset żołnierzy, przy dźwiękach orkiestry z murów forteczki i wkrótce znikł w leśnej gęstwinie.  Przed blokhauzem, w którym mieściła się kwatera głównodowodzącego, zgromadziła się grupka widzów, ciekawie przypatrujących się sześciu wierzchowcom, które stały osiodłane, gotowe do drogi. Trzy z nich były w bogatej uprzęży: jeden należał do oficera sztabowego, dwa inne miały damskie siodła. Pozostałe trzy konie niosły na grzbietach prowianty i były przeznaczone widocznie dla służby.  Z gromady, otaczającej wejście do blokhauzu, wystąpił jakiś człowiek i zbliżył się do służby, która stała przy koniach. Wygląd tego człowieka zwracał ogólną uwagę; jego wielki wzrost i dziwaczne ubranie stanowiły całość, której śmieszność trudno sobie wyobrazić. Olbrzymia głowa osadzona była na cienkiej szyi ponad wąskiemi ramionami. Ręce miał nadzwyczaj długie, chude o niezdarnych małych dłoniach. Wysmukłe nogi zakończone były ogromnemi stopami. Ubiór tej dziwnej postaci składał się z niebieskiego surdutu o krótkich połach i szerokim kołnierzu, z pod którego sterczała cienka szyja, oraz żółtych spodni, sięgających kolan; bawełniane pończochy przymocowane były do łydek za pomocą brudnych białych wstążek. Ciężkie buty dopełniały całości.  Z kieszeni żółtej jedwabnej kamizelki, bardzo już zniszczonej, wystawał instrument, który łatwo można było wziąć za jakąś śmiercionośną broń. Z pod wąskiego stosowanego kapelusza wyglądała poczciwa twarz i para pozbawionych wszelkiego wyrazu oczu.  Głosem melodyjnym zaczął ów dziwak wymieniać wiek i zalety koni, zwracając się do stojącego obok sługi, zbytnio tem nie przejmując się, że nikt go nie słucha. Dopiero, gdy nie otrzymał odpowiedzi na kilka pytań, spostrzegł ze zdziwieniem, że ów domniemany sługa jest indjaninem, który jako łącznik pułkownika Munro przybył do fortu Edwarda. Wygląd czerwonoskórego mógł nastraszyć nawet człowieka obytego z dzikimi. Wzrok jego wyrażał dzikość i zaciętość; kolory wojennego rysunku, jakiemi było pokryte jego ciało, mieszały się z sobą, czyniąc jego twarz jeszcze straszniejszą. Ubiór miał zniszczony, co należało przypisać trudom poprzedniego dnia; za pasem tkwił nóż i tomahawk.  W ciągu krótkiej chwili jego zimne spojrzenie spoczęło na twarzy dziwaka, poczem odwrócił się do niego plecami i zapatrzył w dal.  W tej chwili drzwi blokhauzu otworzyły się i na dziedziniec wyszły dwie damy w towarzystwie generała i młodego oficera. Oficer pomógł swym towarzyszkom dosiąść koni. Młodsza z nich zarzuciła wualkę na rondo swego podróżnego kapelusza, odsłaniając twarz pełną słodyczy i wdzięku, otoczoną złotemi lokami. Widzowie mogli zauważyć, jak podziękowała młodemu oficerowi miłym uśmiechem za okazaną pomoc. Twarz drugiej ukryta była gęstą wualką, ale postać jej zdradzała, że była o kilka lat starsza.  Wszyscy troje dosiedli koni, pożegnali grzecznie generała i mała karawana ruszyła w drogę. W tej chwili obok pań przemknęła jak cień postać indjanina, który wysuwał się na czoło pochodu, aby prowadzić go poprzez gąszcze leśne. To nagłe pojawienie się przewodnika wywołało ze strony młodszej damy lekki okrzyk strachu. Starsza zachowała milczenie ale uniosła nieco wualki i spojrzała na czerwonoskórego swemi ciemnemi oczami, w których odbijał się jednocześnie lęk i zaciekawienie. Chwila ta wystarczyła, aby móc zauważyć jej piękne oblicze, ocienione gęstemi, czarnemi warkoczami.  Młode damy były córkami pułkownika Munro i udawały się pod opieką majora Dunkana Haywarda, który był narzeczonym młodszej, do domu ojca w forcie Williama. Narzeczona majora miała na imię Alicja, starsza z sióstr — Kora.  — Czy w puszczy można zobaczyć wiele takich postaci, czy też sprowadził pan tego upiora wyłącznie dla naszej rozrywki? — spytała Alicja żartobliwym tonem, w którym można było jednak wyczuć strach.  — Indjanin jest gońcem i należy do naszej armii — odpowiedział oficer. — Zna on wszystkie ścieżki w puszczy i zaofiarował się doprowadzić nas najkrótszą drogą do fortu, przez co zaoszczędzimy wiele czasu i przybędziemy przed kolumną wysłaną przez generała Webba.  — Nie podoba mi się ten dziki — odpowiedziała Alicja. — Czy znasz go, Dunkanie i czy jesteś pewien, że można mu zaufać?  — Znam go — odpowiedział major — inaczej nie powierzyłbym mu pań. Jest to kanadyjczyk, który przeszedł na naszą stronę. Ojciec pań zna go również; jeśli się nie mylę, miał on z nim jakiś zatarg. Pułkownik ukarał go nawet zbyt surowo i traktuje niechętnie.  — Wobec tego, jeszcze mniej podoba mi się — wykrzyknęła dziewczyna. — Przemów do niego, gdyż jak wiesz, oceniam ludzi według dźwięku ich głosu.  — Trudno go będzie zmusić do mówienia, Alicjo. Zna zapewne nieco angielski, ale jak wszyscy czerwoni nie lubi posługiwać się naszym językiem i będzie udawał, że nic nie rozumie. Właśnie przystanął i czeka na nas. Widocznie tutaj zbacza nasza droga z traktu.  Istotnie, gdy zbliżyli się do indjanina, ten wskazał podróżnym ścieżkę leśną, która ginęła w gęstwinie i była tak wąska, że szerokość jej wystarczała zaledwie na jednego jeźdźca.  — Więc to jest nasza droga — powiedział do sióstr major. — Proszę nie okazywać braku zaufania, gdyż mogłoby to źle wpłynąć na dzikiego.  — Czy nie sądzisz, Koro, — spytała Alicja — że lepiejby było pozostać na trakcie i udać się razem z oddziałem, chociaż droga byłaby przez to dłuższa i mniej wygodna?  — Dlaczego nie ufasz temu człowiekowi? spytała spokojnie Kora. — Jeśli jego skóra ma inny kolor niż nasza, nie znaczy to przecież, aby nie był uczciwy.  Alicja nie sprzeciwiała się więcej i uderzywszy swego konia szpicrutą, pierwsza ruszyła wąską ścieżką, wślad za indjaniniem. Dunkan i Kora pośpieszyli za nią, służba zaś, która prowadziła juczne konie, pozostała na trakcie, podążając za pułkiem. Podział ten nastąpił za radą przewodnika, który tłomaczył, że tym sposobem uniknie się zbyt wielu śladów.  Około dziesięciu minut musieli podróżni przebijać się przez gęstwinę, jadąc gęsiego, poczem poszycie zaczęło się przerzedzać, pozwalając na szybsze ruchy i jazdę parami. Dunkan miał właśnie rozpocząć rozmowę z Korą, gdy nagle do uszu jego dobiegł odgłos kopyt końskich, zmuszając go do zatrzymania się i obejrzenia. W ślady majora poszły obie panie, zatrzymując swoje wierzchowce.  Po chwili na ścieżce, którą właśnie opuścili, ukazał się dziwaczny jeździec na chudej szkapie. Major poznał natychmiast owego dziwaka, który był obecny przy odjeździe z fortu; Alicja nie była w stanie powstrzymać wybuchu wesołości na widok śmiesznej figury, która potrafiła wywołać uśmiech nawet na poważnych i pięknych ustach Kory.  — Czy pan tu kogoś szuka? — spytał nowoprzybyłego Heyward, gdy ten zbliżył się do towarzystwa. — Nie przynosi pan żadnych złych wiadomości, mam nadzieję?  — Oczywiście — odpowiedział zagadnięty, zdejmując trójgraniasty kapelusz, niewiadomo czy dla ukłonu, czy też aby ochłodzić się po szybkiej jeździe. — Słyszałem, — dodał — że udajecie się państwo do fortu Williama, i pomyślałem sobie, że dobre towarzystwo w podróży w tych niespokojnych czasach jest rzeczą wcale nie do pogardzenia.  — Jeśli dąży pan do fortu — odpowiedział oficer, mało zachwycony propozycją dziwaka — to lepiejby pan zrobił, jadąc traktem.  — Oczywiście; w forcie Edwarda poinformowałem się dokładnie o drodze. Ale człowiekowi mego zawodu nie wypada zbliżać się do tych, których nauczycielem ma zostać niebawem. Dlatego też wybrałem pańskie szanowne towarzystwo, będąc zresztą pewien, że człowiek na takiem jak pan stanowisku zna doskonale drogę.  — Jest nam niezmiernie miło, że raczył pan wybrać nasze towarzystwo — odpowiedział major. — Ale jakież jest pańskie stanowisko i zawód, o których pan mówił przed chwilą? Czy nie jest pan przypadkiem fechtmistrzem lub kartografem?  — Nie, panie — odpowiedział uroczyście nieznajomy — nie znam się na żadnej innej sztuce, poza spiewem bożym. Składam modły dziękczynne w formie pięknych psalmów u stóp Najwyższego.  — Człowiek ten zaczyna mi się podobać — powiedziała Alicja. — Nie patrz nań ponuro, Dunkanie, biorę go pod swoją opiekę, gdyż muzyka i wszystko, co do niej należy, znajdzie we mnie zawsze protektora.  Major nie mógł odmówić prośbie swej narzeczonej i dawszy koniowi ostrogi, podjechał do Kory, która, nie czekając na ukończenie rozmowy, ruszyła w dalszą drogę, podczas gdy Alicja rozpoczęła pogawędkę ze śpiewakiem.  — Cieszę się — powiedziała młoda dziewczyna — że odnalazł nas pan. Sama cenię szlachetną sztukę śpiewu i uprawiam ją z przyjemnością. Myślę, że skrócimy sobie pieśnią czas i uprzyjemnimy drogę.  — Nie znam niczego, coby więcej odświeżało ciało i duszę, niż pieśń — odpowiedział śpiewak, wyciągając jednocześnie z kieszeni książeczkę z psalmami. Poczem nałożył na nos okulary, wydobył z kamizelki tajemniczy instrument, który opisaliśmy na początku naszej znajomości, przyłożył go do ust, wydobył z niego ostry ton i zaczął śpiewać jeden z psalmów głosem pięknym i pełnym. Śpiewowi towarzyszyły płynne ruchy rąk, które widocznie nabył podczas swej wieloletniej pracy pedagogicznej.  Gdy indjanin, idący na czele, usłyszał niespodziewany koncert, zbliżył się szybko do majora i w łamanej angielszczyźnie powiedział mu kilka słów, wskazując na śpiewaka.  — Bardzo mi przykro — odezwał się Dunkan do swej narzeczonej, gdy ta wraz z dziwakiem zbliżyła się do niego — ale muszę przerwać ci zabawę. Zwykła ostrożność wymaga, abyśmy możliwie jaknajciszej odbywali swą podróż przez puszczę, choć w tej chwili nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo. Muszę więc stanowczo poprosić naszego mistrza, aby zechciał przerwać swój popis. Przy bardziej sprzyjających okolicznościach skorzystamy, oczywiście, z jego talentu i chętnie posłuchamy pięknego śpiewu.  Podczas, gdy to mówił, wydało mu się, że z gęstwiny pobliskiego krzewu patrzy na niego para błyszczących oczu indjanina. Gdy jednak spojrzał na przewodnika i przekonał się, że ten podąża spokojnie dalej, uspokoił się natychmiast, tłomacząc sobie, że to, co wziął za oko dzikiego, było jedynie jakąś jagodą.  A przecież spojrzenie nie myliło go. Ledwie mała karawana odaliła się nieco, gdy zpomiędzy krzewów wyszedł na ścieżkę indjanin, twarz którego zdobił okropny rysunek wojenny i z triumfalnym uśmiechem spojrzał na oddalających się jeźdźców.

Rozdział II

ZDRAJCA

Wieczorem tegoż dnia mniej więcej o godzinę drogi od fortu Edwarda, nad brzegiem niewielkiej ale wartkiej rzeki, odpoczywali dwaj mężczyźni, prowadząc ożywioną rozmowę i oczekując widocznie na przybycie kogoś. Gałęzie drzew zwisały nisko nad ciemną wodą, czyniąc ją jeszcze ciemniejszą. Upał zmniejszał się już potrosze i chłodne opary, niby zwiewne smugi, kołysały się nad bagnami, rzeczkami i lasami. Głęboką ciszę puszczy przerywała jedynie cicha rozmowa obu mężczyzn i szum wody.  Jednym z nich był indjanin, który w pełnym ubarwieniu wojennem siedział na pniu powalonego przez wicher drzewa; ciało jego pomalowane było czarną i białą farbą tak dziwacznie, że przypominało szkielet, budząc grozę swoim wyglądem. Głowa czerwonoskórnego była zupełnie ogolona i jedynie na czubku widniał kosmyk włosów, zwany skalpowym, w który wetknięte było wspaniałe orle pióro, zwisające ku lewemu ramieniu. U pasa wisiał tomahawk i nóż do skalpowania; krótka strzelba leżała na jego kolanach. Szeroka pierś, wspaniale rozwinięte muskuły całego ciała i stanowczość w rysach twarzy, dawały całokształt człowieka w kwiecie wieku, który w najmniejszej mierze nie odczuwa jeszcze utraty sił młodzieńczych.  Towarzyszem jego był człowiek biały, ale ze smagłej i opalonej przez słońce, wiatr i deszcz twarzy nie można było tego wywnioskować. Chuda i mizerna jego postać zdradzała jednakże ową rzadką siłę fizyczną, jaką zdobywa się dzięki stałemu przebywaniu na łonie przyrody i bezustannej walce z przeszkodami i wszelkiemi przeciwieństwami. Miał on na sobie długi zielony kaftan myśliwski z żółtym szlakiem i skórzane krótkie spodnie. Do pasa miał przytroczony nóż, ale nie było przy nim tomahawka, który zastępowała ładownica i róg z prochem. Myśliwy obuty był w mokasyny, a na nogach jego znajdowało się coś w rodzaju sznurowanych cholewek, wyrobionych ze skóry dzikiego zwierzęcia i przytwierdzonych do kolan cienkiemi żyłami jelenia. Za nakrycie głowy służyła mu futrzana czapka. O pobliskie drzewo wsparta była strzelba niezwykłej długości. Oczy strzelca były ruchliwe, ostre i małe; nawet wówczas, gdy mówił, wzrokiem bezustannie badał całą okolicę, jak zwykli to czynić ludzie, którzy obawiają się zbliżenia  — Mówicie o Unkasie — odezwał się nagle miękki, piękny głos. — Czego chcecie od Unkasa?  Po krótkiej chwili z krzewów wyłonił się bez szelestu młody wojownik, przeszedł obok rozmawiających i usadowił się nad brzegiem rzeki. Ani indjanin ani biały strzelec nie okazali najmniejszego zdziwienia. Czingaszguk zwrócił się po chwili do swego syna.  — Mów, Unkasie, co wykryły twoje oczy? — zapytał.  — Odnalazłem ślady irokezów — odpowiedział młodzieniec. — Liczba ich jest liczbą palców na moich rękach, ale ukrywają się tchórzliwie w swych norach.  — Łotry wyszli, aby skalpować i rabować — rzekł Sokole Oko. — Generał Montcalm wyśle swoich szpiegów aż do naszego obozu.  — Zostaną przegnani — rzekł wódz, rzucając spojrzenie na zachodzące słońce — ze swych kryjówek jak dzikie zwierzęta. Przyrządź, Unkasie, wieczerzę, a jutro pokażemy huronom, że jesteśmy mężami.  — Gotów jestem na jedno i na drugie — odpowiedział biały myśliwy — ale aby móc walczyć z irokezami, trzeba ich naprzód wytropić, aby zaś móc jeść, trzeba znaleźć dzicz i... Ba, o wilku mowa, a wilk tuż. Oto najwspanialsze pieczyste, jakie widziałem tego lata, poruszyło się w krzakach. Słuchaj, Unkasie — mówił szeptem, zwracając się do młodego indjanina — założę się, że trafię tego jelenia między oczy, nieco bliżej prawego oka.  Unkas zarwał się na równe nogi i zawołał:  — To niemożliwe! Przecież widać zaledwie końce rogów!  — Tak mówi młody chłopiec — odpowiedział strzelec, potrząsając głową i uśmiechając się do ojca Unkasa. — Czyż myślisz, że gdy widzę choćby tylko kawałek stworzenia, to nie wiem, gdzie znajduje się reszta?  Mówiąc to, podniósł swoją długą strzelbę, przygotowując się do strzału, gdy nagle wódz podbił mu broń.  — Sokole Oko — rzekł Czingaszguk — czy chcesz sprowadzić nam na kark mingów?  — Masz rację, przyjacielu — odpowiedział strzelec — nie pomyślałem o tem. Pozostawiam jelenia twemu łukowi, Unkasie — rzekł do młodzieńca — gdyż w razie przeciwnym irokezi chcieliby niezawodnie wieczerzać razem z nami.  Młody wojownik nie dał sobie tego dwa razy powtarzać i rzuciwszy się w trawę popełzł w krzaki niby wąż. Wkrótce potem usłyszeli obaj myśliwi furkot strzały, wypuszczonej z jego łuku. Raniony jeleń rzucił się z wściekłością na młodzieńca, ale ten uchylił się zręcznie przed grożącym mu ciosem rogów i szybkim ruchem przeciął biegnącemu zwierzęciu gardło. Rzęrząc, upadło szlachetne zwierzę nad brzegiem rzeki, krwią swoją zabarwiając jej wody.  — To było prawdziwie mistrzowskie uderzenie — powiedział wesoło Sokole Oko. — Teraz chcielibyśmy...  — Pst! — przerwał mu ostrzegawczo Czingaszguk, przypadłszy do ziemi. — Słyszę czyjeś kroki.  — To pewnie idą inne jelenie, lub wilki dążące ich śladem — rzekł strzelec.  — Nie — odpowiedział powstając wódz — to nadchodzą konie bladych twarzy. — Rzekłszy to, czerwonoskóry usadowił się spokojnie na pniu drzewa, dodając: Blade twarze są twoimi braćmi, Sokole Oko, przeto rozmawiaj ty z niemi.  — Dobrze, będę z nimi mówił — brzmiała odpowiedź — ale nie widzę nikogo, ani człowieka, ani zwierzęcia... A jednak... Oto trzasnęła gałązka... a tam poruszają się krzaki. Tak, to biali, widzę ich. Daj Boże, aby uszli rąk mingosów.  Na ścieżce, wydeptanej przez dzikie zwierzęta, ukazała się postać pierwszego jeźdźca. Sokole Oko ze strzelbą w ręku wyszedł na spotkanie nadciągającym podróżnym.  — Kto przybywa? — zapytał po angielsku strzelec.  — Dobrzy chrześcijanie i przyjaciele króla — brzmiała odpowiedź. — Zbłądziliśmy w lesie i prosimy, abyście nam zechcieli powiedzieć, jak daleko jesteśmy od fortu Williama?  — Fort Williama — odpowiedział, śmiejąc się, strzelec — jest bardzo daleko. Jeśli jesteście przyjaciółmi króla, to zrobicie daleko lepiej, udając się z biegiem rzeki do fortu Edwarda, w którym bezczynnie siedzi generał Webb, zamiast zabrać się do przepędzenia zuchwałych Francuzów za jezioro Champlain.  — Jak daleko jesteśmy od fortu Edwarda? — spytał jeździec. — Dzisiaj rano wyjechaliśmy stamtąd, aby dotrzeć do fortu Williama. Nasz indjanin, który służył nam za przewodnika, zabłądził przy wskazywaniu najkrótszej drogi leśnej i teraz nie wiemy, gdzie jesteśmy.  — Indjanin