Ostatni mieszkaniec równin - Zane Grey - ebook

Ostatni mieszkaniec równin ebook

Zane Grey

0,0

Opis

Zane Grey to amerykański pisarz żyjący na przełomie XIX/XX w., jeden z twórców klasyki westernu. W swojej powieści Ostatni mieszkaniec równin wprowadza czytelnika w niezwykły świat Dzikiego Zachodu – w rozległe prerie, kaniony i skaliste wąwozy.  Grupa łowców bizonów pod wodzą mormońskiego przewodnika Jima Emmetta i jego przy-jaciela Buffalo Jonesa, rozpoczynając wędrówkę od pustynnych terenów Arizony, wyrusza w niebezpieczną, pełną przygód drogę.  Wszystko się rozpoczyna od intrygującej sceny spotkania z Indianami Nawaho, przed któ-rymi Jones przechwala się, że chwyci kuguara na lasso. Śmiałą zapowiedzią schwytania tak zwinnego i groźnego drapieżnika budzi zdumienie i niedowierzanie Indian, odznaczających się przecież odwagą, siłą i sprytem. Na kolejnych kartach powieści Jones okaże się ciekawą, silną osobowością, ale też złożoną psychologicznie postacią.  Książkę Greya można by nazwać „powieścią drogi”, bo cała jej akcja to ekscytująca, choć trudna i wyczerpująca wędrówka – często w ekstremalnych warunkach. Istotną kwestią jest tu ścisła relacja człowieka i przyrody – niebezpiecznej, ale i fascynującej. Drastyczne opisy jaskiń zamieszkałych przez budzące strach i odrazę wije, tarantule, stonogi, grzechotniki i skorpiony – dla równowagi przeplatają się z malowniczymi widokami, urzekającymi swoim pięknem. Raz jest to rozgwieżdżone niebo, niekiedy nawet zorza polarna, innym razem pokryte śnie-giem rozległe przestrzenie, po których przebiegają stada zwinnych jeleni i reniferów.  Opisy przyrody stanowią bardzo ważny element powieści. Czytelnika oczarowują zarówno różowe klify Utah, jak też zapierający dech widok Wielkiego Kanionu Kolorado, czerwone skały i strome urwiska, a także pełne wdzięku cedry, świerki i jodły. Trwogę pomieszaną z podziwem budzi występujące na pustyni zjawisko mirażu, które przytrafia się wędrującym łowcom. Choć bohaterowie powieści są poddawani nieustannie ciężkim próbom, niekiedy sytuacjom skrajnym, na granicy życia i śmierci, nie opuszcza ich poczucie humoru i skłonność do żartów.  Łowy tu występują w podwójnym znaczeniu – dosłownym, ale i przenośnym. Istniała już wówczas fotografia i niemałym osiągnięciem było sfotografowanie pędzących mustangów, co było wielkim pragnieniem jednego z bohaterów. Czy wspomnianemu na początku Jonesowi udało się schwytać kuguara na lasso? Czytelnik musi uzbroić się w cierpliwość i sam się tego dowiedzieć...

Seria wydawnicza Wydawnictwa JAMAKASZ „Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody” to seria, w której publikowane są tłumaczenia powieści należące do szeroko pojętej literatury przygodowej, głównie pisarzy francuskich z XIX i początków XX wieku, takich jak Louis-Henri Boussenard, Paul d’Ivoi, Gustave Aimard, Arnould Galopin, Aleksander Dumas ojciec czy Michel Zévaco, a także pisarzy angielskich z tego okresu, jak choćby Zane Grey czy Charles Seltzer lub niemieckich, jak Karol May. Celem serii jest popularyzacja nieznanej lub mało znanej w Polsce twórczości bardzo poczytnych w swoim czasie autorów, przeznaczonej głównie dla młodzieży. Seria ukazuje się od 2015 roku. Wszystkie egzemplarze są numerowane i opatrzone podpisem twórcy i redaktora serii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 349

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zane Grey

 

 

Ostatni mieszkaniec równin

 

 

Przełożyła i przypisami opatrzyła Joanna Hacking

Sześćdziesiąta dziewiąta publikacja elektroniczna wydawnictwa JAMAKASZ

 

Dwudziesty ósmy tom serii: „Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody”

 

Tytuł oryginału angielskiego: The Last of the Plainsmen

 

© Copyright for the Polish translation by Joanna Hacking, 2020

 

17 kolorowych ilustracji: Dariusz Kocurek

© Copyright for the cover and inside illustrations by Dariusz Kocurek, 2020

 

Redaktor serii: Andrzej Zydorczak

 

Redakcja: Elżbieta Rogucka

Korekta: Andrzej Zydorczak

Projekt okładki: Barbara Linda

 

Konwersja do formatów cyfrowych: Mateusz Nizianty

 

 

Wydanie I 

© Wydawnictwo JAMAKASZ, Ruda Śląska 2020

 

ISSN 2449-9137

ISBN 978-83-66268-26-5

 

Pearl Zane Grey urodził się 31 stycznia 1872 roku w Zanesville w stanie Ohio – w mieście, którego współzałożycielami byli jego przodkowie ze strony matki, a zmarł w Altadena, w Kalifornii, 23 października 1939 roku.

Był jednym z najpopularniejszych i najwyżej ocenianych autorów powieści o Dzikim Zachodzie, współtwórcą gatunku literackiego zwanego dziś westernem. Jego dorobek twórczy ocenia się na około 90 książek (głównie powieści), z których ponad dwie trzecie to westerny. Pozostawił po sobie wiele książek dla młodzieży, w tym biografię młodego Jerzego Waszyngtona, publikacje poświęcone swoim wielkim pasjom: bejsbolowi – w który grywał w czasie studiów, a później przez pewien czas półzawodowo – oraz wędkarstwu, a także liczne zbiory opowiadań.

Miłośnik dzieł J.F. Coopera i D. Defoe, a także zeszytowych powieści przygodowych, studiował stomatologię, ale głównie po to, by uzyskać stypendium sportowe. Praktykę dentystyczną porzucił potem na rzecz pisarstwa, podobnie imię Pearl. Debiutował wydaną w 1903 roku powieścią historyczno-przygodową Betty Zane, otwierającą trylogię o jego przodkach z początków Stanów Zjednoczonych. Wydał ją własnymi siłami po odrzuceniu przez wydawnictwo Harper & Brothers.

Przełom w jego twórczości nastąpił dopiero w 1912 roku, gdy to samo wydawnictwo opublikowało, nie bez oporów redaktora naczelnego, Jeźdźców purpurowego stepu. Powieść okazała się bestsellerem i po dziś dzień należy do najpopularniejszych dzieł Greya. Harper wydał też wcześniejsze jego książki, w tym Ostatni człowiek z prerii, a kariera Greya nabrała niepohamowanego rozpędu. Dziś uchodzi za jednego z pierwszych amerykańskich pisarzy milionerów. Doceniono nie tylko umiejętność snucia fascynujących opowieści, ale i dbałość o realia, wiążącą się z jego częstymi podróżami w poszukiwaniu inspiracji.

Jego westerny doczekały się 46 pełnometrażowych ekranizacji i 31 krótszych. Nie był to jedyny związek Zane’a Greya z filmem. W roku 1919 powołał własną wytwórnię filmową. Sprzedana jakiś czas potem, stała się częścią podwalin wielkiego Paramountu.

W Polsce w latach międzywojennych i tuż po wojnie ukazało się w sumie kilkanaście przekładów powieści Zane’a Greya, głównie nakładem wydawnictwa M. Arct. W 1951 roku jego książki zostały objęte zapisem cenzury, nakazującym także niezwłoczne wycofanie ich z bibliotek. Powracać tam i do księgarń zaczęły dopiero w 1989 roku, w postaci publikacji opartych na wydaniach przedwojennych. Dotyczyło to jednak tylko kilku tytułów, i to niekoniecznie tych najciekawszych lub najlepszych.

Rozdział I

Pustynia Arizony

 

Pewnego popołudnia rozbiliśmy obóz na odległym, spieczonym od słońca pustkowiu stepu w pobliżu kępy uschniętych drzew piniowych1. Zimny, pustynny wiatr nadciągnął wraz z nadchodzącym szybko zmrokiem. Nawet mormoni2, którzy pomagali odnaleźć nam szlak poprzez dryfujące piaski, o zmierzchu zapomnieli o śpiewie i modlitwie. Nasza wyczerpana i cicha grupka zgromadziła się wokół ogniska. Kiedy z samotnej i melancholijnej ciemności mroku wyłoniło się jak cienie kilku wędrujących Indian Nawaho3, powitaliśmy ich nadejście z radością. Byli dobrze usposobionymi Indianami, chętnymi do wymiany koca lub bransolety, a jeden z nich, wysoki i wychudzony człowiek, wyglądający na wodza, znał trochę angielski.

– How4 – powiedział głębokim, piersiowym głosem.

– Hello, Noodlecoddy – powitał go Jim Emmett, mormoński przewodnik.

– Ugh!5 – mruknął Indianin.

– Wielka blada twarz – Buffalo Jones, wielki wódz – człowiek-bizon6 – przedstawił Jonesa Emmett.

– How – odpowiedział z godnością Nawaho, wyciągając dłoń w przyjacielskim geście powitania.

– Jones – wielki biały wódz – chwyta bizony – wiąże je mocno – ciągnął Emmett, wykonując ruchy ramieniem, jakby kręcił lassem.

– Nieduże… kupa małe bizony – powiedział Indianin, robiąc dłonią gest na wysokości kolan i uśmiechając się szeroko.

Jones podniósł się. Dobrze zbudowany, krzepki, stał w pełnym świetle ogniska. Miał ciemną, opaloną i nieprzeniknioną twarz, surowe usta i kwadratową szczękę, bystre oczy, półprzymknięte od wieloletniego przeszukiwania rozległych równin i głębokie bruzdy marszczącego jego policzki. Dziwny spokój spowijał jego osobę, spokój wypracowany długim, pełnym przygód życiem.

Podniósł obie muskularne ręce w stronę Nawaho, i rozcapierzył palce.

– Chwytam bizony – dużo dużych bizonów – w jedno słońce.

Indianin wyprostował się, ale nadal uśmiechał się przyjacielsko.

– Ja wielki wódz – zwrócił się do Jonesa. – Ja iść daleko na północ – Kraina Małych Patyków – Naza!7 Naza! Związywać piżmowoły8; związywać Białego Manitou9 z Wielkiego Jeziora Niewolniczego10! Naza! Naza!

– Naza! – odpowiedzieli Nawaho, wskazując Gwiazdę Polarną. – Nie, nie.

– Tak, ja Blada Twarz – ja przebywać długą drogę w kierunku zachodzącego słońca – przekraczać Wielką Wodę – przekraczać Buckskin11 – Siwash12 – polować na kuguary13.

Kuguar, inaczej puma, jest uznawany przez plemię Nawaho za boga i traktują go oni z takim samym szacunkiem i bojaźnią, z jaką Indianie znad Wielkiego Jeziora Niewolniczego otaczają woła piżmowego.

– Nie zabijać kuguara – kontynuował Jones, podczas gdy twarze Indian spoważniały. – Gonić kuguara na koniu – gonić bardzo długo – psy ścigać kuguara bardzo długo – zagonić go na drzewo! Ja wielki wódz – ja wspinać się na drzewo – wspinać się wysoko – łapać kuguara na lasso – związać kuguara mocno.

Napięte rysy twarzy Nawaho odprężyły się.

– Biały człowiek zabawny. Nie.

– Tak! – zawołał Jones, rozpościerając swoje szerokie ramiona. – Ja silny. Ja schwytać kuguara. Ja związać kuguara. Wracać z wigwam14, nie zabić kuguara.

– Nie! – odparł gwałtownie dziki.

– Tak – zaprotestował Jones, poważnie kiwając głową.

– Nie! – odpowiedział głośniej Nawaho, podnosząc swoją ciemną głowę.

– Tak! – krzyknął Jones.

– WIELKIE KŁAMSTWO! – zagrzmiał Indianin.

Wybuchli śmiechem, a Jones dołączył się do ogółu. Indianin dosadnie wyraził ten sam sceptycyzm, z którym ja spotkałem się już w Nowym Jorku, tylko delikatniej sugerowanym i wyjątkowo rzadko, ale który w miarę posuwania się na zachód, gdy napotykaliśmy na farmerów, poszukiwaczy i kowbojów, przybierał na sile. Jednak te kilka osób, które miałem szczęście spotkać, osób, które naprawdę znały Jonesa, rozwiało zasiane w nim wątpliwości i złagodziło poczucie ośmieszenia. Przypomniałem sobie okaleczonego starego weterana z równin, który przemawiał do mnie z właściwą na Zachodzie bezpośredniością.

– Słuchaj młody przyjacielu, doszły mię słuchy, żeś nie mógł przedostać się przez kanion z powodu śniegu na północnej krawędzi. Szczęściarz z ciebie. Teraz wal na Nowy Jork, i nie zatrzymuj się! Nigdy nie zmagaj się z pustynią, a już na pewno nie z mormonami. Oni mają wodę zamiast mózgu, gorsi od tej swojej religii. Z Flagstaff15 do farmy Jonesa będzie z dwieście pięćdziesiąt mil16, i tylko dwa wodopoje po drodze. Znam tego faceta – Buffalo Jonesa. Poznałem go dawno temu, w latach siedemdziesiątych, kiedy to robił te swoje popisy z łapaniem na lasso i przez nie stał się sławnym poszukiwaczem bizonów. Słyszałem o tej jego szaleńczej wyprawie na Jałowe Ziemie17 w poszukiwaniu wołów piżmowych. Mogę się tylko domyślać, co on będzie wyprawiał w Siwash. Będzie ganiał za kuguarami – o pewno, że będzie – i patrzył jak skaczą. Jones złapałby na lasso i związał samego diabła, gdyby tylko lina wytrzymała i nie spłonęła. Och! On jest piekielnie dobry w chwytaniu na lasso, a jeszcze większe piekło zgotuje ludziom, koniom i psom.

To wszystko, co słusznie zasugerował mój przyjaciel, spowodowało jedynie, że jeszcze bardziej chciałem wybrać Jonesa. O ile kiedyś byłem zainteresowany starym łowcą bizonów, to obecnie wzbudzał moją fascynację. A teraz byłem z nim na pustyni, i widziałem go takim, jakim był, prostym i cichym człowiekiem, który wpasowywał się idealnie w góry, ciszę i długie dystanse podróży.

– Trudno w to wszystko uwierzyć, w te historie o Jonesie – zauważył Judd, jeden z ludzi Emmetta. – Jak człowiek mógłby mieć taką siłę i nerwy? A czy to nie okrutne, żeby trzymać dzikie zwierzęta w niewoli? Czy to nie jest przeciwko Bożemu Słowu?

Szybko, jak tylko był w stanie mówić, Jones zacytował: Potem rzekł Bóg: Uczyńmy człowieka naobraz nasz, podobnego do nas i niech panuje nad rybami morskimi i nad ptactwem niebios, i nad bydłem, i nad całą ziemią, i nad wszelkim płazem pełzającym po ziemi18.

– Niech panuje nad bydłem i nad całą ziemią! – powtórzył Jones, a jego donośny głos poniósł się w dal. Zacisnął swoje ogromne pięści i szeroko rozpostarł swoje długie ramiona. – Niech panuje! Tak mówi Słowo Boże!

Czuło się od niego moc i siłę. Nagle rozluźnił się, opuścił ramiona, i znów ogarnął go spokój, ale przecież pokazał im blask tej wielkiej, dziwnej i pochłaniającej jego życie pasji.

Raz opowiedział mi, jak będąc chłopcem, naraził na niebezpieczeństwo swoje kończyny i szyję, aby złapać wiewiórkę czarną19, jak trzymał kurczowo to małe, złośliwe zwierzątko, choć gryzło go w rękę, jak nigdy nie doświadczył zabaw wieku chłopięcego. Podczas gdy młodzieńcy z małej wioski w Illinois20 grali i bawili się, on włóczył się po preriach, albo po leśnych wzgórzach, albo obserwował norkę susła. Ten ówczesny mały chłopiec był jakby ojcem tego obecnego, dorosłego. Na sześćdziesiąt długich lat zawładnęła nim nieprzemijająca pasja, aby panować nad dzikimi zwierzętami i zamieniła jego życie w niekończącą się gonitwę.

Nasi goście, Nawahowie, opuścili nas wcześnie i zniknęli cicho w mrokach pustyni. Tymczasem my zanurzyliśmy się ponownie w ciszę, przerywaną jedynie cichym, monotonnym śpiewem modlącego się mormona. Nagle psy gończe zjeżyły się, a stary Moze, kąśliwy i agresywny pies, podniósł się i zaczął szczekać na realnego lub urojonego pustynnego włóczęgę, czy może drapieżnika. Ostra komenda wydana przez Jonesa spowodowała, że Moze przykucnął, a reszta psów skupiła się razem.

– Lepiej uwiąż psy – zasugerował Jones. – Kojoty21 zbiegają się tu ze wzgórz.

Ogary były moim oczkiem w głowie, lecz Jones odnosił się do nich z niemałą pogardą. Nie było w tym nic dziwnego, bo ten kwintet długouchych psów wyprowadziłyby z równowagi i świętego. Stary Moze był psem gończym z Missouri22, którego Jones nabył w stanie budzącym wiele wątpliwości, i pies zestarzał się, tropiąc szopy23. Był czarno-biały, posiwiały i z bliznami od walk. I jeśli kiedykolwiek jakikolwiek pies mógłby mieć złe spojrzenie, to właśnie Moze. Machał ogonem w taki szczególny sposób: nieokreślony, dwuznaczny, jakby zdawał sobie sprawę ze swojej brzydoty i wiedział, że miał małe szanse na pozyskanie przyjaciół, ale wciąż miał nadzieję i był chętny. Jeśli o mnie chodzi, to pierwszy raz, gdy zobaczyłem ten przejaw dobrego serca pod jego szorstką powłoką, zdobył mnie na zawsze.

Gdyby chcieć opowiedzieć o zaniedbaniu i opuszczeniu, jakiego doświadczył Moze aż do chwili obecnej, zajęłoby to więcej czasu, niż historia całej wyprawy. Ale wszystkie te zdarzenia ukształtowały jego charakter, i faktem jest, że nawet jeśli jego przodkowie nigdy nie zdobyli żadnych nagród, to przynajmniej przekazali mu w genach walkę. W Flagstaff przywiązaliśmy go łańcuchem na podwórzu stajni. Następnego ranka znaleźliśmy go wiszącego po drugiej stronie prawie ośmiostopowego płotu. Zdjęliśmy go, pewni, że będziemy mieli przykry obowiązek pochowania go, ale Moze otrząsnął się tylko, zamachał ogonem i rzucił się na psa stajennego. Właściwie to walka była jego mocną stroną. Pokonał wszystkie psy w Flagstaff, a kiedy zajadłe i żądne krwi ogary przybyły z dalekiej Kalifornii24, trzy z nich od razu położył na łopatki, i podporządkował sobie szczeniaka jednym wściekłym warknięciem. Jego koronne osiągnięcie spowodowało, że nawet niewzruszony zwykle Jones otworzył usta ze zdumienia. Zabraliśmy ze sobą Moza do El Tovar25 nad Wielkim Kanionem26, a ponieważ niemożliwym było przedostanie się na Północną Krawędź27, zostawiliśmy go z jednym z ludzi Jonesa, imieniem Rust, który pracował na szlaku Kanionu. Rust miał odczekać dwa tygodnie, po czym przywieźć Moza do Flagstaff. Przywiózł go trochę przed czasem i odetchnął z ulgą, że pozbył się ciężaru. A potem opowiadał różne dziwne historie, z których najbardziej uderzającą była ta, jak Moze zerwał się z łańcucha, rzucił się do wzburzonej, rozszalałej rzeki Kolorado28, i próbował płynąć tuż powyżej straszliwych Bystrzy Sockdolager29. Rust i jego współpracownicy patrzyli, jak pies, walcząc o życie, znika w wzburzonym wirze żółtej wody, i słyszeli jego skowyt w huczącym ryku wodospadów. Jedynie ryba mogłaby przeżyć w tych wodach; jedynie ptak mógłby wdrapać się po tych prostopadłych, gładkich ścianach. Ale tej nocy, kiedy mężczyźni dotarli kolejką linową, Moze już czekał na nich i witał merdaniem ogona. Przepłynął rzekę i wrócił!

Co do reszty czterech podpalanych, postawnych psów gończych, nazwałem ich: Don, Tige, Jude i Ranger. Z pomocą perswazji udało mi się ustanowić pewien rodzaj rodzinnej relacji pomiędzy nimi a Mozem. Tej nocy uwiązałem psy, ale najpierw obmyłem i posmarowałem maścią ich poranione łapy. Moza puściłem wolno, bo stawał się nerwowy i drażliwy, gdy się go ograniczało.

Mormoni, ciemne postacie przykryte kocami, leżeli na piasku. Jones wpełznął pod swój koc, a ja oddaliłem się nieznacznie od dogasającego ogniska, i zwróciłem się ku północy, gdzie rozciągała się pustynia, tajemnicza i nieskończona. Jakże była podniosła i nieruchoma! Wciągnąłem do płuc haust zimnego powietrza i nagle zadrżałem, bo doznałem bliżej nieokreślonego uczucia. Coś tam było, daleko na północy. To coś wołało do mnie z ciemności i mroku. Miałem się z tym wkrótce spotkać.

Położyłem się spać, mając rozpościerającą się przed oczami wielką niebiańską przestrzeń. Gwiazdy były ogromne i cudownie świeciły, jednakże wydawały się bardziej odległe niż kiedykolwiek. Wiatr delikatnie przesypywał piasek. Słyszałem brzęki dzwonków na szyjach spętanych koni. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętałem, był stary Moze skradający się blisko mego boku, szukający ciepła mojego ciała.

Kiedy się obudziłem, długa, blada kreska wyłaniała się z burych chmur na wschodzie. Wolno rozciągnęła się i zabarwiła na czerwono. W końcu poranek wstał, a śnieg na zboczach San Francisco Peaks30 znajdujących się za nami, nabrał różowego odcienia. Mormoni już byli na nogach od samego świtu. To byli rośli i krzepcy mężczyźni, raczej cisi, i sami robotnicy. Ciekawym było obserwowanie ich codziennych przygotowań do wędrówki. Podróżowali z wozami i mułami, w najbardziej prymitywny sposób z możliwych. Jones zapewniał mnie, że dokładnie w taki sam sposób podróżowali pięćdziesiąt lat temu ich ojcowie, przeprawiając się przez równiny do Utah31.

Czas mieliśmy dobry, ale im głębiej wchodziliśmy w pustynię, tym powietrze stawało się cieplejsze, drzewa cedrowe coraz mniejsze, a kępy szałwii coraz rzadsze. Odwracałem się często, żeby popatrzeć jeszcze na szczyty San Francisco. Pokryte śniegiem wierzchołki lśniły, wydawały się jeszcze wyższe i jawiły się wyraźnie. Ktoś kiedyś powiedział, że są one widoczne z pustyni na odległość dwustu mil, że stały się punktem orientacyjnym i budziły fascynację wszystkich tam podróżujących.

Ile razy spoglądałem na północ, zaczynałem szybciej oddychać, i wstrząsał mną dreszcz z zachwytu, podziwu, szacunku, i z oszołomienia dla tego cudu pustyni. Ziemia nierówna, spękana i czerwonawa zaczęła stopniowo opadać. Nagie czerwone pagórki, jak fale, odpływały na północ. Czarne kopce wznosiły swoje płaskie głowy, długie wstęgi piasku przelewały się między nimi jak strumienie, a wszystko to chyliło się, aby zanurzyć się razem w szarym, cienistym zapomnieniu, w dzikiej i opustoszałej, sennej i mglistej nicości.

– Czy widzisz te białe piaszczyste wydmy tam, bardziej na lewo? – zapytał Emmett. – Tam płynie Małe Kolorado32. Jak myślisz, jak to daleko stąd?

– Może ze trzydzieści mil – odpowiedziałem, dodając szacunkowo dziesięć mil.

– Siedemdziesiąt pięć. Dojedziemy tam pojutrze. Jeśli śnieg w górach zaczął topnieć, będziemy mieć czas na przejście.

Tego popołudnia gorący wiatr wiał mi w twarz, niósł ze sobą drobny piasek, który ciął i oślepiał. Wypełniał mi gardło do tego stopnia, że musiałem bez przerwy, co napełniało mnie wstydem, sięgać po menażkę z wodą. Tej nocy, kiedy padłem wyczerpany na posłanie, spałem jak zabity. Następnego dnia było jeszcze goręcej, wiatr wiał silniej, piasek kłuł dotkliwiej.

Około południa konie zarżały, a muły ocknęły się ze swojego opieszałego marszu.

– Poczuły zapach wody – powiedział Emmett. – Ja również wyczuwam ten zapach, pomimo upału i piasku w moich nozdrzach.

Psy, biedne czworonożne zdrożone stworzenia, dreptały na przedzie. Kilka następnych mil gorącego piasku, żwiru i czerwonych kamieni wokół niewysokiego płaskowyżu doprowadziło nas do Małego Kolorado.

Był to szeroki strumień wartko płynącej, czerwonej i zamulonej wody. W kanale, poprzecinanym przez powodzie, drobne strumyczki sączyły i wiły się na wszystkie strony. Główna część rzeki przepływała koło brzegu, na którym się znajdowaliśmy. Psy zaczęły tarzać się w wodzie. Konie i muły chciały wbiec, ale je zatrzymaliśmy; ludzie pili wodę i obmywali twarze. Zgodnie ze słowami mojego przewodnika z Flagstaff, to było pierwsze z dwóch źródeł wody pitnej na szlaku, dlatego też nie żałowałem sobie. Woda była pełna piachu, ale była również przyjemnie zimna i doskonale gasiła pragnienie.

Małe Kolorado wyglądało mi na nie więcej niż płytki potok. Nie słyszałem niczego posępnego, ponurego ani groźnego w jego melodyjnym biegu.

– Nie wygląda na niebezpieczną, co? – zapytał Emmett, jakby czytał w moich myślach. – Zdziwiłbyś się ilu białych, Indian, koni, owiec i wozów jest pogrzebanych w tym grząskim gruncie.

Prawda wyszła na jaw i przestałem się już zastanawiać. Natychmiast strumień i mokre łachy piasku przybrały inny kolor. Zdjąłem buty i przedostałem się do małej łachy. Piasek wyglądał na ubity, ale woda wyciekała mi wokół stóp, a kiedy uczyniłem krok, cała łacha zaczęła trząść się jak galareta. Nacisnąłem stopą powierzchnię. Zimny, mokry piach pochwycił mnie i próbował wciągnąć.

– Jak masz zamiar przeprawić się przez rzekę z końmi? – spytałem Emmetta.

– Musimy spróbować – odpowiedział. – Uwiążemy po dwa zaprzęgi do jednego wozu i przeprawimy je przez rzekę. Robiłem to już w gorszych warunkach. Raz zaprzęg utknął i musiałem go zostawić. Innym razem stan wody był tak wysoki, że zmyło mnie w dół rzeki.

Emmett wysłał najpierw do rzeki swego syna na mule. Jeździec smagnął zwierzę batem, zanurzył się i rozpryskując wodę, przekroczył rzekę w tempie zbliżonym do galopu. Powrócił w podobny sposób i zameldował o jednym niebezpiecznym miejscu w pobliżu drugiego brzegu.

Jones i ja wdrapaliśmy się na pierwszy wóz. Próbowaliśmy wziąć ze sobą psy, ale nie chciały iść z nami. Emmett musiał uderzyć batem zaprzęgnięte do wozu cztery konie, aby ruszyły. Pozostali mormoni jechali wzdłuż wozu, krzyczeli na nie i również używali swych biczy. Wóz wtoczył się do wody z ogromnym pluskiem. Zanim ujechaliśmy dwadzieścia stóp33, byliśmy już kompletnie przemoczeni. Zanurzające się konie zniknęły w żółtym rozbryzgu. Rwący strumień pędził pomiędzy kołami wozu, mormoni wrzeszczeli. Chciałem coś dojrzeć, ale nie mogłem z powodu zasłony żółtej mgły. Jones wrzasnął mi coś do ucha, ale nie mogłem nic zrozumieć. Nagle koła wozu natrafiły na kamień czy też kłodę, prawie nas przechylając. Błotny chlust oślepił mnie. Krzyknąłem z emocji i uderzyłem Jonesa w plecy. W następnej chwili entuzjazm, jaki towarzyszył jeździe, ustąpił miejsca scenie jak z horroru. Zdawało się, że się wleczemy, że niemal stoimy w miejscu. Ktoś ryknął: „Koń leży!”. Jedna chwila bolesnej niepewności, podczas której wyobraźnia podsuwała obraz kolejnej tragedii na liście tej zdradliwej rzeki – moment pełen intensywnych uczuć, rozprysk wody na twarzy, i wrzask, i wściekłość. Nagle trzy pozostałe konie wyciągnęły swojego towarzysza z grząskich piasków. Wstał na nogi i rzucił się naprzód. Pobudzone strachem konie zwiększyły swoje wysiłki i wśród rozbryzgów wody przegalopowały pozostały dystans do przeciwległego brzegu.

Jones wyglądał na zdegustowanego. Jak wszyscy mieszkańcy równin, nienawidził wody. Emmett i jego ludzie ze spokojem wyprzęgali konie. Na ich opalonych na brąz twarzach nie było śladu niepokoju, czy choćby podekscytowania.

– Wyszło nam całkiem dobrze i łatwo – zauważył Emmett.

Siadłem sobie i zacząłem się zastanawiać, co właściwie zdaniem Jonesa i Emmetta zasługiwałoby na miano naprawdę niebezpiecznego. Miałem coraz większe przeczucie, że niedługo się dowiem. Doświadczenie tego było dla mnie niejako dopiero w powijakach. Tam, daleko na pustyni, to coś, co mnie wołało, miało objawić ciężkie, głębokie i ryzykowne życie. Zacząłem już w sobie przygotowywać rezerwy męstwa i wytrzymałości.

Pozostałe wozy przeprawiły się bez żadnych niespodzianek, ale psy nie weszły na żaden z nich. Jones nawoływał je i nawoływał. Psy wyły i wyły. W końcu przedostałem się przez wodę pomiędzy przeszkodami na odległość kilku setek jardów34 bliżej psów. Moze leżał na ziemi, ale pozostałe skamlały i wyły w stanie wielkiego niepokoju. Wołałem i wołałem. Odpowiedziały, nawet wbiegły do wody, ale nie odważyły się przekroczyć rzeki.

– Tutaj, Moze! Tutaj, ty dzikusie! – krzyczałem, tracąc cierpliwość. – Przecież przepłynąłeś już Wielkie Kolorado, a to jest zaledwie strumyczek. No dalej!

To zdecydowanie dotknęło Moza, bo zaszczekał i rzucił się do wody. Rozbryzgał ją na wszystkie strony, a kiedy zaczął płynąć, pruł piersią nurt z mocą i energią. Dotarł do brzegu prawie równo ze mną. Zamerdał ogonem. Żeby nie być gorszymi i nie pozostać w tyle, Jude, Tige i Don poszły za jego przykładem. I tak najpierw pierwszy, a potem po kolei następne zaczynały płynąć niesione nurtem. Wychodziły na ląd obok mnie. Takim to sposobem Ranger, szczeniak, został sam na przeciwległym brzegu. Ze wszystkich żałosnych skomleń jakie w życiu słyszałem, wydanych kiedykolwiek przez przerażone i samotne szczenię, jego wyrażał największe osamotnienie. Raz za razem rzucał się w wodę, i wśród gorzkiego wycia rozpaczy zawracał na brzeg. Nawoływałem go, aż w końcu zmieniłem taktykę. Z nadzieją, że go zmotywuję poprzez udawaną obojętność, zacząłem się oddalać. To złamało mu serce. Zadarł łeb do góry i zawył przeciągle, z głębokim smutkiem, w taki sposób, że zabrzmiało to jak modlitwa i zdał się na łaskę żółtego nurtu rzeki. Ranger pływał jak uczniak. Wyglądało to tak, jakby bał się zamoczyć. Jego przednie łapy cały czas poruszały się w powietrzu przed nosem. Kiedy trafił na wartki, rwący nurt, poszedł w dół strumienia jak błyskawica, ale wciąż radził sobie dzielnie. Próbowałem podążać za nim wzdłuż łachy piachu, ale nie nadążałem. Zachęcałem go okrzykami. Zniosło go daleko w dół strumienia, utknął na wysepce, przeszedł przez nią i znów wskoczył do wody. Ledwie zauważyłem go, jak dotarł do brzegu. Kiedy nareszcie dotarłem na suchy ląd, Ranger czekał tam na mnie mokry i rozczochrany, ale dumny i szczęśliwy.

Po lunchu35 rozpoczęliśmy siedemdziesięciomilowy odcinek od Małego do Wielkiego Kolorado.

W wyobraźni miałem obraz pustyni jako rozległej, piaszczystej równiny, płaskiej i monotonnej. Rzeczywistość pokazała mi samotne, lśniące w słońcu góry, długie linie czerwonych urwisk, białe piaski wydm i wzgórza niebieskawej gliny, obszary równinne – a w tym wszystkim świat o wielu odcieniach, świat bez granic, wspaniały i piękny, zatracający się w purpurowej poświacie zachodzącego słońca.

Rozrzedzone, czyste, słodkie, suche pustynne powietrze niosło ze sobą błogość, rozmarzenie, wieści o czymś nieuchwytnym, odległym i urzekającą obietnicę. Wszystko wydawało się unosić na tej obietnicy: woń kwiatów, piękno i wdzięk kobiet, słodycz muzyki, tajemnica życia. To było powietrze, którym oddychali Lotofagowie36, kiedy śnili i marzyli, a ich wędrówka była już zakończona.

Po przejściu Małego Kolorado zaczęliśmy się znów wspinać. Piach zgęstniał, konie zmagały się, jeźdźcy zakrywali twarze. Psy zaczęły powłóczyć łapami i pozostawać w tyle. Ranger musiał być wsadzony na wóz, a po nim, jeden po drugim, wszystkie psy poza Mozem. Odmówił jazdy wozem i truchtał obok ze zwieszonym łbem.

Daleko z przodu widniały różowe urwiska, nierówne płaskowyże, ciemne, wulkaniczne odnogi Wielkiego Kolorado i wzywały nas do siebie. Były jednak oddalone o setkę mil drogi przez ruchome piaski, spiekotę dnia i ostre skały. Za nami widniały przez cały czas szczyty San Francisco Peaks, zimne i nieskalane, widoczne wyraźnie i w rozrzedzonej atmosferze wydające się leżeć blisko.

Rozbiliśmy obóz niedaleko dołu z wodą, który znajdował się w głębokim, żółtawym wąwozie rzeki, w ruinie skał, cichym jak grób. Kałuża wody na dnie kanionu była pokryta zielonkawą pianą. Jeden rzut oka na nią skutecznie zgasił moje pragnienie. Nie mogłem zasnąć tej nocy, leżałem i godzinami wpatrywałem się w ogromne gwiazdy. Cisza stała się boleśnie uciążliwa i gdyby Jones nie zaczął wydawać dźwięków przez sen godnych lokomotywy, chyba bym wstał, albo zaczął krzyczeć na głos. Tymczasem to chrapanie zagłuszało wszystko inne dokoła. Ranek wstał szary i ponury. Byłem zdrętwiały i obolały, język miałem sztywny jak kołek.

Przez cały dzień podejmowaliśmy wyzwanie i zmagaliśmy się z gorącym, unoszącym się piaskiem. Znów zapadła noc, zimna i wietrzna. Spałem dobrze do chwili, gdy jeden z mułów nastąpił na moje posłanie, co nie ułatwiło odpoczynku. Świtem zimne i szare chmury próbowały przysłonić różany wschód. Z trudem się podniosłem. Miałem spękane usta, mój język spuchł do dwukrotnej wielkości, oczy piekły i szczypały. Woda w beczkach i antałkach skończyła się. Doły, które zostały wykopane w piachu suchego koryta rzeki poprzedniego wieczora, rano zawierały tylko skąpą ilość błotnistej, alkalicznej wody, którą daliśmy koniom.

Tylko dwa razy tego dnia doświadczyłem czegoś na kształt entuzjazmu. Dotarliśmy do miejsca, gdzie mogliśmy ujrzeć wspaniałą różnorodność pustynnego terenu. Długi łańcuch pięknie zaokrąglonych glinianych kamieni wyznaczał szlak. Były tak symetryczne, jakby wyszły spod ręki rzeźbiarza. Jasnoniebieskie, ciemnoniebieskie, szaroniebieskie, morskie, kobaltowe – każdy możliwy odcień niebieskiego, ale tylko niebieskiego – nie było innego koloru. Drugi raz byłem pod wielkim wrażeniem, gdy dotarliśmy do wierzchołka grzbietu górskiego. Przechodziliśmy właśnie przez czerwone ziemie. Jones miał odpowiednią dla nich nazwę, która doskonale opisywała żar między tymi wysokimi, czerwonymi grzbietami. Dotarliśmy tam w momencie, gdy czerwień gwałtownie przechodziła w szarość. Wyglądało na to, że to ja zawsze dostrzegałem rzeczy pierwszy, zawołałem więc:

– Spójrzcie! Tam są drzewa i czerwone jezioro!

– Nie młodzieńcze, to nie jezioro – powiedział stary Jim, uśmiechając się do mnie. – To coś, czego doświadczają podróżnicy na pustyni. To tylko miraż.

W taki oto sposób doszedłem do poznania tej złudnej rzeczy, tego mirażu, pięknego kłamstwa, nieprawdziwego jak schody z piasku. Daleko na północy perliło się w słońcu przejrzyste jezioro. Wysokie i majestatyczne drzewa z falującymi zielonymi liśćmi otaczały wodę. Było tam przez długi czas. Uśmiechało się do słońca, prawie namacalne. A potem zniknęło. Doświadczałem realnego poczucia straty. Iluzja była tak realna, iż nie mogłem uwierzyć, że nie będę za chwilę pił, taplał i pluskał się w chłodnej, orzeźwiającej wodzie. Rozczarowanie było głębokie. Coś takiego może doprowadzić do szaleństwa zagubionego na pustyni poszukiwacza lub zaganiacza stada. Czy nie byłaby to straszna rzecz, umierając z pragnienia, ujrzeć perlistą wodę, prawie czuć jej zapach, smak i nagle zrozumieć, że był to jedynie fałszywy szlak pustyni, wabik, urojenie? Przestałem się zastanawiać nad mormonami, ich poszukiwaniami wody i ich rozmowami o niej. Nie rozumiałem jej prawdziwego znaczenia, jej wagi. Nie wiedziałem, czym była woda. Nigdy jej naprawdę nie doceniałem. Dlatego też to było moje przeznaczenie, by zrozumieć, że woda to najwspanialsza rzecz na świecie. Pochylałem się nad dołem głębokim na trzy stopy, znajdującym się w dnie wyschniętego koryta rzeki i obserwowałem, jak woda sączy się, przecieka przez piasek i wypełnia wolno dół. Czułem, jak rozluźnia mój wysuszony język, jak rozlewa się po całym moim wyschniętym ciele, napełniając je siłą i życiem. Mówi się, że woda stanowi trzy czwarte całego wszechświata. Jednakże na pustyni jest całym światem, i całym życiem.

Minęły dwa dni wypełnione gorącym piaskiem, wiatrem i oślepiającym słońcem. Mormoni nie śpiewali już wieczorami. Jones milczał. Psy leżały bezwładnie.

Niedaleko Moncaupie Wash zastała nas burza piaskowa. Konie odwróciły się tyłem do kierunku wiatru i schyliły cierpliwie łby. Mormoni zakryli się. Ja owinąłem sobie głowę kocem i schowałem się za krzaczkiem szałwii. Wiatr nawiewał piach i ryczał głucho. Otaczała nas niesamowita żółta mgła. Piasek przedostawał się przez gałązki krzaku i przesypywał się z delikatnym szelestem, podobnym do wiatru w zbożu. Co jakiś czas unosiłem brzeg koca i zerkałem na zewnątrz. W miejscu, gdzie znajdowały się moje stopy, był ogromny kopiec piachu. Dotknąłem koca, był ciężki od piasku, wolno opadł na mnie.

 

Nagle, tak samo szybko jak się pojawiła, burza ustała. Świat dookoła nas był zmieniony. Szlak został zasypany. Koła wozów tkwiły głęboko w piachu, konie wyglądały jak chodzące wydmy. Piasek trzeszczał mi w zębach.

Ruszyliśmy naprzód. Po drodze napotkaliśmy na długi rząd skrzemieniałych drzew37, niektóre z nich, wysokie niegdyś na sto stóp, leżały w miejscu, gdzie upadły tysiące lat temu. Roiły się od białych mrówek. Wspinając się wolno piaszczystym szlakiem, okrążyliśmy wielkie czerwone urwisko z poszarpanymi szczytami, które wydawało się to przeszkodą nie do pokonania. Znów pojawiły się krzaki szałwii i rzadko rosnące cedry. Zatrzymaliśmy się wśród nich na kolejną noc. W okolicy jednego z drzew doszło do mych uszu żałosne beczenie zwierzęcia. Poszedłem za dźwiękiem i wkrótce znalazłem małe, biało-czarne jagnię. Z trudem wstało i chętnie podeszło do mnie. Podniosłem je i skierowałem się w stronę wozu.

– To jagnię plemienia Nawaho – powiedział Emmett. – Zgubiło się. Gdzieś blisko muszą być Indianie.

– „Słyszeliśmy jego wołanie na pustyni”38 – zacytował jeden z mormonów.

Razem z Jonesem wspięliśmy się na położony niedaleko obozu czerwony płaskowyż, aby popatrzeć na zachód słońca. Cały zachodni świat tonął w złotym ogniu. Snopy światła wystrzeliwały w górę, a wstęgi jasnego złota, zabarwiające się na różowo, otaczały ognistą, chowającą się za horyzont kulę. Nagle słońce zaszło, złoto stało się szare, następnie liliowe, a cienie utworzyły głęboki wąwóz u naszych stóp. Zmiany zachodziły tak szybko, że nagle otoczyła nas noc, uroczysta i imponująca noc pustyni. Spokój i cisza, jakże święte, opanowały to miejsce tak, że nikt nie odważyłby się ich przerwać. Były nieskończone. Władały minionymi wiekami i wiecznością.

Kolejne dni i kolejne mile, mile, mile, mile! Ostatni dzień jazdy do Wielkiego Kolorado był niezapomniany. Kierowaliśmy się w stronę czoła gigantycznego, czerwonego klifu, prawdziwego piekła, niesamowicie gorącego, oślepiającego, straszliwego. Górował nad nami, coraz wyższy i wyższy. Gdy wreszcie dotarliśmy do tej piekielnej zapory, usłyszeliśmy tępy, dudniący ryk wody i znaleźliśmy się na krętej ścieżce, wyciętej w skale wiszącej nad płynącą w dole rzeką Kolorado. Pierwsze spotkanie z najbardziej osławionymi cudami natury bardzo często przynosi rozczarowanie, ale nie można tego było powiedzieć o mieniącej się krwistym odcieniem czerwieni Rio Colorado. Emanowała przerażającym pięknem. Przykuwała mój wzrok tak mocno, że ledwie mogłem go oderwać, aby spojrzeć w kierunku wskazywanym dumnie przez Emmetta – na jego chatę leżącą na przeciwnym brzegu rzeki. Oaza osadzona pomiędzy zwisającymi czerwonymi urwiskami. Jakże przyjemna dla oka była zieleń lucerny i topoli! Jadące wzdłuż skarpy wozy miały niewiele wolnego miejsca, a stromy spadek w czerwoną, mętną, dziką rzekę wyglądał przerażająco.

Ujrzałem bystrza na rzece, w miejscu gdzie Kolorado wpadała do kanciastego czoła Wielkiego Kanionu Arizony. Stan wody był wysoki, a głęboki, odbijający się echem huk rzeki był straszliwy. Wzdrygnąłem się na samą myśl o przechodzeniu nad tymi bystrzami.

Ściany z brązu rozchodziły się na boki w miarę, jak posuwaliśmy się naprzód i znaleźliśmy się niebawem na dnie, gdzie zobaczyliśmy długą stalową linę rozciągniętą w poprzek rzeki. Pod nią biegła zwykła lina. Po drugiej stronie stała przycumowana do brzegu stara płaskodenna łódź.

– Czy mamy zamiar przeprawiać się tym czymś? – zapytałem Emmetta, wskazując łódź.

– Wszyscy będziemy po drugiej stronie zanim zapadnie zmrok – odpowiedział pogodnie.

Pomyślałem sobie, że raczej wolałbym już sam zawrócić na pustynię, niż zaufać takiej łajbie, i to na takiej rzece. A to wszystko dlatego, że miałem już doświadczenie ze zdradliwymi rzekami i uważałem się za znawcę niebezpiecznych nurtów. Kolorado wypływała z groźnym rykiem z gigantycznej szczeliny w czerwonej ścianie, i kotłując się, wirując, pęczniejąc, zmierzała w dół, ku miejscu swojej niewoli i ujarzmienia w kamienistym kanionie.

W odpowiedzi na wystrzały, na drugim brzegu pojawił się człowiek Emmetta. Zjechał w dół, zatrzymując się w miejscu cumowania promu. Wsiadł do małej łódki i przez dłuższy czas wiosłował pracowicie pod prąd, zanim zaczął przeprawiać się na drugą stronę, a wówczas to dał się porwać prądowi. Zmiotło go w dół rzeki, zakręciło łódką dwa razy, ale dotarł bezpiecznie do naszego brzegu. Zabrał ze sobą dwóch ludzi i znów zaczął wiosłować w górę rzeki, trzymając się blisko brzegu i powrócił na drugą stronę w taki sam sposób, w jaki przedostał się do nas.

Trzej mężczyźni wypchnęli płaskodenną łódź na wodę, i chwytając za linę nad głowami, zaczęli ciągnąć. Poruszała się łatwo. Gdy napotkała na nurt, metalowa lina obwisła, wody rzeki zabulgotały i wezbrały się pod nią, wznosząc na przemian jeden jej koniec, a potem drugi. Pomimo tego wystarczyło pięć minut, żeby przeciągnąć szalupę.

Była to prymitywna konstrukcja. Podłużna, zbudowana z ciężkich, ułożonych luźno desek, i na dodatek przeciekała. Kiedy Jones zasugerował, abyśmy jak najszybciej to zrobili i mieli to za sobą, poparłem go i razem wsiedliśmy do łodzi. Powiedział, że nie podoba mu się takielunek39, a gdy myślałem sobie o jego znikomych technicznych zdolnościach, bynajmniej nie dodawało mi to odwagi. Konie z pierwszego zaprzęgu musiano zaciągnąć siłą na łódź, a gdy już na niej się znalazły, zaczęły na przemian to się cofać, to znów rzucać naprzód.

Kiedy ruszyliśmy, czterech mężczyzn ciągnęło linę, a Emmett siedział na rufie, trzymając w rękach takielunek. Jak tylko natrafiliśmy na nurt, wypuścił olinowanie z ręki; manewr ten spowodował, że łódź zawisła rufą w dół. Gdy ustawiła się ukośnie, znów napiął olinowanie. Zauważyłem, że służyło to dwóm celom: kiedy prąd uderzył, płynął wzdłuż łodzi, obok rufy, co łagodziło niebezpieczeństwo, a tym samym pomogło łodzi płynąć naprzód.

Spojrzeć teraz na rzekę to jakby spojrzeć terroryście w oczy, ale musiałem to zrobić. To było piekło. Ryczała głuchym, ponurym głosem, warczała jak potwór. Tak, ta rzeka miała swój własny głos, i ten głos przedziwnie się zmieniał. To jęczała, jakby coś jej dolegało, to skowyczała i płakała. Chwilami dziwnie cichła. Jej nurt, tak złożony i zmienny jak ludzkie życie, wrzał, pulsował i pęczniał. To samo „pęcznienie” było rzeczą nie do opanowania. Było jak huczący wypór wody po podwodnej eksplozji. Po czym nagle nurt wygładzał się i stawał się spokojny jak polany oliwą. To przemieszczał się z jednego toru wodnego na drugi, to wdzierał się do środka rzeki. Wił się od jednego brzegu do drugiego. I znów wzbierał niedaleko łodzi, tworząc wielkie, wrzące i syczące wiry.

– Popatrz! Tam wypływa ze skały! – Jones wrzasnął mi do ucha.

Spojrzałem w górę rzeki i zobaczyłem potężne granitowe ściany z gigantycznym pęknięciem, które musiało mieć miejsce podczas strasznego ruchu sejsmicznego, a z tego pęknięcia wylewała się ciemna, dzika i tajemnicza powódź.

Gdy wreszcie dotarliśmy do brzegu, byłem zlany zimnym potem, i wyskoczyłem na ląd, zanim jeszcze łódź została odpowiednio zacumowana.

Emmett był mokry do pasa, ponieważ obryzgała go fala. Kiedy tak siedział, poprawiając takielunek, zagadnąłem go, że musi być znakomitym pływakiem, skoro podjął się takiego wyzwania.

– Wcale nie, a nawet, gdybym był, i tak na nic by to się tutaj nie przydało – odpowiedział. – Jak tylko człowiek znajdzie się w tych wodach, już po nim.

– Mieliście tu jakieś poważne wypadki? – zapytałem.

– Nie. Utonęło tylko dwóch naszych ludzi w zeszłym roku. Widzisz, mieliśmy holować łódź w górę rzeki, wiosłując, a wówczas nie mieliśmy metalowej liny. Powyżej tego miejsca tutaj, po tej stronie, łódź uderzyła w głaz i prąd porwał zaprzęg oraz dwóch ludzi.

– Nie próbowaliście ich ratować? – spytałem po chwili.

– Nie było sensu. Nie wypłynęli już na powierzchnię.

– Stan wody musi być wysoki – kontynuowałem, wzdrygając się na widok kłębiących się belek, kłód i wirów.

– Ano jest wysoki i jeszcze się podnosi. Jeśli nie przeprawię reszty dziś, będę musiał zaczekać, aż poziom wody opadnie. O tej porze roku rzeka wzbiera i opada co dzień, aż do czerwca. Wtedy przychodzi wielka powódź i zaprzestajemy przepraw na kilka miesięcy.

Siedziałem i trzy godziny przyglądałem się, jak Emmett przewoził resztę swojej drużyny. Dokonał tego bez jednego wypadku, ale kosztem ogromnego wysiłku. Przez cały ten czas w moich uszach rozbrzmiewał ryk, grzmot i dudnienie tej niezwykle drapieżnej, zachłannej i zdecydowanej rzeki. Rzeki mułu i szlamu, czerwonej rzeki o mrocznym i złowrogim znaczeniu, rzeki mającej potworną pracę do wykonania, rzeki, która nigdy nie oddaje swoich zmarłych.

 

 

 

 

1Drzewo piniowe – gatunek drzewa z rodziny sosnowatych; drzewo iglaste z gęstą, szeroką koroną, starsze okazy przybierają pokrój parasolowaty; nasiona po obraniu z łusek, są jadalne i znane jako orzeszki piniowe.

2Mormoni – wspólnota religijna założona w roku 1830 w USA przez Josepha Smitha; na doktrynę mormonów składają się wątki chrześcijańskie, judaistyczne i objawienia zawarte w Księdze Mormona; mormoni są zrzeszeni w Kościele Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich; najliczniejsi w USA (Utah), z główną świątynią w Salt Lake City.

3Nawahowie (Nawaho, ang. Navajo Nation, w języku navajo: Naabeehó Dine’é) – największe plemię indiańskie Ameryki Północnej liczące ponad 330 tys. osób (wg danych statystycznych z 2010 roku). Większość z nich (ok. 173 tys.) zamieszkuje rezerwat położony na terenie stanów: Arizona, Nowy Meksyk oraz Utah, będący zarówno pod względem liczby mieszkańców, jak i powierzchni największym rezerwatem Indian w USA. Podczas II wojny światowej meldunki kodowane przez szyfrantów z plemienia Nawahów (a także Indian z kilku innych plemion) za pomocą nieznanego Japończykom własnego języka pozwoliły Amerykanom na zachowanie tajności kluczowych operacji wojskowych na Pacyfiku.

4How –indiańskie powitanie.

5Ugh – częściej howgh, rozpowszechnione w literaturze (np. Cooper, May) słowo rzekomo używane przez Indian różnych plemion jako powitanie lub potwierdzenie („rzekłem”), opisane w tym znaczeniu przez francuskiego misjonarza św. Jana de Brébeuf (1593-1649), działającego wśród Huronów.

6Bizon (Bison) – rodzaj dużych ssaków wołowatych charakteryzujących się krótką, szeroką głową, krótką szyją i wysokim kłębem; owłosienie przedniej części ciała jest dłuższe; rodzaj obejmuje gatunki żyjące współcześnie: bizon amerykański (Bison bison), największy obecnie ssak Ameryki Północnej oraz żubr europejski (Bison bonasus).

7Naza – Wielki Niewolnik, Gwiazda Polarna, Duch Północy, Północny Wiatr, Zorza Polarna, bóg Piżmowół [przyp. Z. Greya].

8Piżmowół (wół piżmowy, Ovibos moschatus) – ssak z rodziny krętorogich; dł. do 2,5 m, wys. w kłębie ok. 1,5 m; sierść ciemna, bardzo długa; spotykany w północnej części Kanady i na Grenlandii; mięso o zapachu piżma.

9Manitou (także Manitu) – w wierzeniach Indian tajemnicza siła przenikająca całą przyrodę; przejawami tej siły są konkretne zjawiska przyrody; Indianie nie wierzyli w boga osobowego ani w duchy uosabiające „dobro” lub „zło”; nie istniał dla nich jeden Manitou, lecz była ich nieskończona liczba; dopiero koloniści (a wśród nich zwłaszcza chrześcijańscy misjonarze), dokonując projekcji pojęć z własnej wiary, przyczynili się do antropomorfizacji siły Manitou do postaci Wielkiego Manitou, dobrego lub złego ducha.

10WielkieJezioro Niewolnicze (ang. Great Slave Lake)– drugi pod względem powierzchni zbiornik wodny znajdujący się na obszarze Terytoriów Północno-Zachodnich w Kanadzie, oraz dziesiąty z kolei na świecie; najgłębsze jezioro w Ameryce Północnej (maks. głęb. 614 m).

11Buckskin (ang. The Buckskin Mountains) – łańcuch górski w zachodnio-centralnej Arizonie, USA.

12Siwash (j. czinuk) – dziki; od fr. słowa sauvage.

13Kuguar (pantera florydzka, lew górski) – inne nazwy pumy (Puma concolor, Felis concolor), zwierzęcia z rodziny kotowatych, zamieszkującego Amerykę od Kanady po Patagonię, największego (po jaguarze) przedstawiciela kotowatych w Ameryce.

14Wigwam – rodzaj nieprzenośnej chaty Indian Ameryki Północnej, głównie obszaru Wielkich Jezior; budowla w formie kopuły, ewentualnie tunelu (rzadziej stożka), zbudowana na szkielecie z prętów drewnianych lub ze zgiętych młodych drzew, połączonych na wierzchołku, pokrywany korą (głównie brzozową), plecionymi matami trzcinowymi albo skórami, z pozostawionym na górze otworem dymnym; wigwam ma zwykle jedno wejście, zakrywane skórą zwierzęcą, plecioną matą lub derką; zwykle nie ma podłogi, na ziemi bywają rozłożone gałęzie jodłowe, skóry lub futra; na środku znajduje się miejsce na ognisko; nazwa pochodzi z języka algonkin.

15Flagstaff – miasto w Stanach Zjednoczonych, w północnej części stanu Arizona.

16Mila – jednostka długości; tu: mila lądowa równa 1,609 km.

17JałoweZiemie(ang. Barren Lands) – region w północnej Kanadzie; tundra.

18Księga Rodzaju 1,26 – Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu; Towarzystwo Biblijne w Polsce, Warszawa 1999.

19Wiewiórka czarna (Sciurus niger) – największy gatunek wiewiórki nadrzewnej (40-70 cm), żyjący w Ameryce Północnej.

20Illinois – stan w Stanach Zjednoczonych, leżący w części regionu nazywanego regionem Wielkich Jezior.

21Kojot (kojot preriowy, kujot, wilk preriowy Ameryki Północnej, Canis latrans) – gatunek drapieżnego ssaka z rodziny psowatych (Canidae) o wyglądzie pośrednim między małym wilkiem i szakalem; ma bardziej krępą budowę, krótszą szyję i ostrzejszy pysk niż wilk europejski; zamieszkuje obszary od Alaski do Meksyku.

22Missouri – stan w Stanach Zjednoczonych, leżący na obszarze Wielkich Równin; przez stan płyną dwie duże rzeki, Missisipi i Missouri.

23Szop pracz (Procyon lotor) – drapieżny ssak z rodziny szopowatych; dł. ciała 40-65 cm, ogona 20-40 cm, masa nawet do 28 kg; ubarwienie od szarego po brązowe, z czarnymi pręgami biegnącymi od oczu na policzki; pożywienie przed zjedzeniem płucze w wodzie; zamieszkuję Amerykę Północną; hodowany jako zwierzę futerkowe.

24Kalifornia(ang. California) – stan w Stanach Zjednoczonych, leżący na zachodnim wybrzeżu USA, nad Oceanem Spokojnym.

25El Tovar (ang. El Tovar Hotel)– hotel usytuowany dokładnie na południowej krawędzi Wielkiego Kanionu w Arizonie, w USA.

26Wielki Kanion Kolorado (ang. The Grand Canyon) – głęboki jar w środkowym biegu rzeki Kolorado, położony na wyżynie o tej samej nazwie, w północnej części stanu Arizona o dł. 446 km; powstał w wyniku erozji rzeki, która doprowadziła do rozcięcia powierzchni wyżyny złożonej ze skał pamiętających jeszcze czasy mezozoiku, paleozoiku, a nawet prekambru.

27Północna Krawędź (ang. The North Rim) – północna krawędź Wielkiego Kanionu Kolorado.

28Rzeka Kolorado – rzeka w Ameryce Północnej, płynąca przez stany: Kolorado, Utah, Arizona, Nevada, Kalifornia oraz przez terytorium Meksyku; dł. 2330 km.

29Bystrze Sockdolager – dotyczy rzeki Kolorado w USA; bystrze– odcinek potoku czy rzeki, w którym nurt przyspiesza, np. wskutek zwężenia lub większego spadku łożyska, podwodnych przeszkód, mielizn.

30San Francisco Peaks – wulkaniczny grzbiet w środkowo-północnej Arizonie; znajdują się tu cztery najwyższe szczyty Arizony.

31Utah – stan w zachodniej części USA, w Wielkiej Kotlinie i Górach Skalistych.

32Małe Kolorado (ang. The Little Colorado) – rzeka w amerykańskim stanie Arizona, jeden z większych dopływów rzeki Kolorado.

33Stopa – angielska miara długości (foot), stosowana od czasów rzymskich, wynosi 30,48 cm.

34Jard (ang.yard) – miara długości używana w krajach anglosaskich, równa 0,9144 m.

35Lunch– szybki, lekki posiłek spożywany w godz. 10.00-13.00.

36Lotofagowie (Zjadacze Lotosu) – w mitologii greckiej przyjaźnie usposobiony lud, u których przebywał Odyseusz (Odyseja), żywiący się jedynie owocami lotosu oraz rozgniecionymi kwiatami; częstowali przybyszy tą wyśmienitą potrawą, przez co podróżny zapominał o wszystkim, chcąc jedynie pozostać w ich kraju.

37Skrzemieniałe drewno– skamieniałości drewna z minionych okresów geologicznych, zachowane dzięki pogrzebaniu drewna w osadzie, a następnie zastąpieniu pierwotnej substancji drewna przez krzemionkę (chalcedon lub opal) pochodzącą z roztworów krążących w osadzie; w procesie tym często zachowane zostają wszelkie szczegóły budowy drewna i jego struktura.

38Cytat z Księgi Mormona (ang. The Book of Mormon)– jednej ze świętych ksiąg wiernych różnych denominacji mormońskich.

39Takielunek– osprzęt żaglowca związany z jego napędem i znajdujący się ponad pokładem (olinowanie, drzewca, bloczki itp., czasami także maszty), w sensie węższym samo olinowanie.