Ostatni lot praptaka - Piotr Kirschke - ebook

Ostatni lot praptaka ebook

Piotr Kirschke

0,0

Opis

Jak wyglądał rower pancerny? Co to są krylówki? Na czym polega płotodziurawnictwo? Co zawierała w sobie czarodziejska wersalka?
Odpowiedzi na te pytania otrzymamy śledząc przygody magistra Wiśnicza, nieodrodnego niewolnika tragikomicznych realiów socjalistycznej Polski końca lat siedemdziesiątych XX wieku.
Przy okazji przekonamy się, że wulkany pod Wałbrzychem nie grożą natychmiastową erupcją, struktura zlepieńców przypomina salceson domowej roboty, a budowa geologiczna Sudetów ma wiele wspólnego z niewłaściwie położonymi płytami chodnikowymi.
Będziemy również świadkami zwalczania wilkołaka grasującego po sudeckich lasach, poszukiwania skarbów ukrytych w Kotlinie Kamiennogórskiej oraz zdemaskowania agentów tajnych służb.
Jednak wszystkie te sensacyjne wypadki nabiorą dla nas zupełnie innego, nowego znaczenia, gdy spojrzymy na nie z perspektywy tytułowego praptaka, przemierzającego powietrzne przestworza w bardzo zamierzchłych czasach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 279

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Piotr Kirschke
Ostatni lot praptaka
© Copyright by Piotr Kirschke 2006
ISBN 978-83-7564-290-2
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Wszystkie postacie opisane w niniejszej opowieści są

wytworem fantazji autora. Jakakolwiek zbieżnośćnazwisk lub podobieństwo do osób realnie istniejącychjest niezamierzona i całkowicie przypadkowa.

Wielce prawdopodobna jest natomiast historia dzielnegopraptaka niezdarnie przemierzającego podniebneprzestworza w bardzo zamierzchłych czasach.

I

Miał się właśnie ku początkowi nieznośnie upalny i wilgotny lipiec147050245 roku przed naszą erą. A może był to sierpień 147000041?Kilkadziesiąt tysięcy lat, co to w końcu za różnica? Tak czy owak,pewnego słonecznego popołudnia bajecznie kolorowy i bogatoupierzony praptak szybował na niskich wysokościach, wypatrującpilnie jakiejś smacznej ważki. Szczerze powiedziawszy, większamucha też by się nadała – w pustym brzuchu burczało mu natyle donośnie, że nie wzgardziłby żadnym, w miarę treściwympokarmem.

Docent Kwaszczuk uśmiechał się niezwykle oszczędnie, jak ekspedient ze sklepu motoryzacyjnego, przechowujący pod ladą chodliwe uszczelki do małego fiata. Rozparty w swym przepastnym, pluszowym fotelu wpatrywał się w bulwiasty hełm Wieży Matematycznej, górującej nad potężną bryłą barokowego gmachu uniwersytetu. Zdawał się być myślami gdzieś bardzo daleko. Można było przyjąć z dużym prawdopodobieństwem, że nie analizuje właśnie stopnia zaawansowania prac naukowo-badawczych w semestrze letnim. „To i dobrze” – pomyślałem. Tematyka ta nie stanowiłaby zbyt miłego przedmiotu konwersacji, moje dokonania w tej materii nie były ostatnio zbyt imponujące.

– Panie Andrzeju, pewnie to pana zasmuci, ale wyjazd do Karlsruhe nie dojdzie do skutku – powiedział tonem wskazującym na dużą powagę sytuacji.

– Jak to?! Wszystko załatwione, odebrałem już paszport!

– Niestety, może pan w to nie uwierzy, ale okazał się pan niechcący człowiekiem niezastąpionym. Potrzebują pana w lipcu tutaj, na miejscu. Doktor Rogalska poważnie zachorowała, wzięli ją wczoraj do szpitala, ktoś musi przejąć praktykę pod Kamienną Górą.

– Ojj, jeejjj! – zajęczałem przeciągle, jakbym poczuł przejmujący, kłujący ból, typowy dla przewlekłych stanów zapalnych okostnej. – O ile wiem, nie mam nic wspólnego z zajęciami z geologii dynamicznej? Niech profesor Horyc pośle tam jakiegoś innego asystenta, ma ich co niemiara.

– W tym sęk, wcześniej przydzielono im inne zajęcia, a poza tym istnieje jeszcze ważniejszy powód – nikły uśmiech mojego szefa nabrał teraz odcienia tajemniczości. – Wezwano mnie w tej sprawie do samego rektora. Oprócz naszych studentów mają być tam również goście z Niemiec Zachodnich. Wymagają specjalnej opieki, a pan jest jedynym wolnym pracownikiem w całym instytucie, który zna język i powiedzmy, „obyczaje”. W końcu, był pan tam trzy razy.

– Byłem, ale co z tego? Inni są lepiej przygotowani. Przecież z nimi można się porozumiewać również po angielsku. Idziak i Szczepański jeździli na stypendia do Szwecji, a nawet do Kanady. Znają się do tego, w przeciwieństwie do mnie, na geologii Sudetów. Stratygrafia Gór Kamiennych jest dla mnie dokładnie tak samo abstrakcyjna, jak Gór Wododziałowych czy Andów Peruwiańskich!

Docent pogładził się po starannie zaczesanych siwych włosach i spojrzał na mnie z lekkim politowaniem. Był wystarczająco zahartowany w akademickich dyskusjach, by tego rodzaju argumenty zbić jedną celną ripostą.

– No właśnie! Nie zaszkodzi panu, jeśli wróci pan do źródeł i zajmie się przynajmniej krótko prawdziwą geologią, a nie zagadnieniami związanymi z podatnością górotworu na urabianie koparką czerpakową. Między nami mówiąc, ostatnie opracowania dla kopalni raczej słabo nadają się do tego, by uznać je za prace naukowe.

Zostałem trafiony w czułe miejsce. Pojąłem natychmiast, iż pogłębianie tej śliskiej tematyki nie leży w moim interesie. Szef nie pozostawił mi żadnego pola manewru. Dalsze utarczki słowne były bezcelowe, pozostało tylko ratowanie tego, co się da.

– Ta praktyka ma trwać tydzień? – zadałem retoryczne pytanie. – To znaczy, że w drugiej połowie lipca będę mógł jeszcze pojechać do Niemiec?

– Jeśli profesorowi Rohdenowi to nie przeszkadza – stwierdził tonem łaskawcy.

Na pewno mu nie przeszkadza – przecież wykorzystuje bezwstydnie nasze obliczenia w swoich pracach dla koncernu. W zasadzie jest mu obojętne, czy przyjadę na tydzień, czy na miesiąc, bylebym miał z sobą odpowiednie materiały. Nie mogłem tego natomiast powiedzieć o sobie. Nie otrzymam za ten okres diet, które stanowią główną atrakcję pobytu w strefie dewizowej. Napięty budżet młodego pracownika naukowego odczuje tę stratę bardzo boleśnie, nawet jeśli ma on dodatkowe dochody z innych źródeł niż asystenckie uposażenie. Pożegnałem się w tym momencie bezpowrotnie z marzeniem o kupnie kolorowego telewizora produkcji innej niż radziecka.

Od odjazdu z wrocławskiego dworca minęła już ponad godzina i pociąg opuścił płaską jak stół Nizinę Śląską. Za oknem przesuwały się z wolna kolejne kopułowate szczyty Gór Wałbrzyskich. Przy pewnej dozie wyobraźni można było się w nich dopatrzeć nieco zaokrąglonych stożków. I słusznie, są one bowiem pozostałościami po wygasłych wulkanach. Fragmenty widoczne dzisiaj stanowiły niejako ich kręgosłupy. Znajdowały się pierwotnie na głębokości najmniej kilkuset metrów, zaś budujące pierwotny stożek miękkie osady – popioły i tufy – zostały zerodowane.

Co by było, gdyby wulkany te wznowiły swoją działalność i doszłoby do ponownych erupcji? Oj, nie byłoby zbyt wesoło! Nieszczęsny Wałbrzych podzieliłby los starożytnej Pompei. Ale bez paniki, nic nie wskazuje na groźbę takiej katastrofy, przynajmniej w ciągu najbliższych kilkudziesięciu tysięcy lat.

Ziewnąłem przeciągle i zwinąłem „Gazetę Robotniczą”. Przestudiowałem wszystkie jej osiem stron od deski do deski, pomimo to nie odczuwałem przesytu informacją. Nie należałem do wąskiego grona czytelników śledzących uważnie prace egzekutywy KW PZPR i podziwiających ofiarność mieszkańców Psiego Pola, którzy na XXXV-lecie PRL podjęli liczne czyny produkcyjne. Mnie interesowały nieliczne wieści z zagranicy, choćby krótka notatka pod tytułem: „Franz Josef Strauss kandydatem CDU/CSU na kanclerza RFN”.

Ten opasły bawarski piwosz może zostać kanclerzem?! Byłoby to dla naszego kraju wielce niekorzystne. Prasa o tym nie pisze, ale w kołach dobrze poinformowanych wiadomo, że obecny kanclerz jest nam bardzo przychylny i ma świetne stosunki osobiste z pierwszym sekretarzem. Otrzymujemy dzięki temu korzystne kredyty, a jedynym ustępstwem z naszej strony jest zezwolenie na wyjazd kilkuset tysięcy wysiedleńców – w ramach akcji łączenia rodzin. Co najgorsze, gdyby ultrakonserwatywny Strauss wygrał wybory, podniosłyby jeszcze wyżej głowę wszelakie ziomkostwa i inne odwetowe organizacje dążące do rewizji obecnych granic. Miejmy zatem nadzieję, że noga mu się powinie i nie uzyska odpowiedniej ilości głosów.

Wyjechaliśmy za Wałbrzych. Ślimacza prędkość i miarowe kołysanie na nierównym torowisku wprowadziły mnie w stan półletargu. Zaczynałem na dobre przysypiać. Nie trwało to długo, przypomniało mi się, że za niecały kwadrans zostanę poddany ciężkiej próbie, jaką jest dla każdego podróżnego przesiadka na autobus PKS. Widmo korzystania ze zbiorowej komunikacji samochodowej było przerażające. W Sędzisławiu czekała mnie zażarta i bezpardonowa walka, prowadzona w stylu przypominającym skrzyżowanie hokeja na lodzie z wolną amerykanką. Tylko energiczne popychanie, sprytne klinczowanie i efektowne „bodiczkowanie”, umożliwiało zdobycie upragnionego miejsca w przepełnionym, przypominającym gigantyczną beczkę jelczu. Musiałem się poważnie liczyć z koniecznością stosowania tych podstawowych elementów „gry bez krążka”. Jeśli nie uda mi się dojechać pierwszym planowym kursem do Kamiennej Góry, przepadnie ostatnie z trzech połączeń do P. Oznaczałoby to parokilometrowy marsz z pełnym obciążeniem, w tym rejonie trudno liczyć na podwiezienie autostopem.

Ocknąłem się z zamyślenia – drżałem na całym ciele. Dygotanie nie było wynikiem lekkiego trzęsienia ziemi lub tąpnięcia w którejś z wałbrzyskich kopalń. To ociężałe trójczłony pociągu przetoczyły się z łoskotem i zgrzytem po nierównych rozjazdach stacji. Sprawdziłem skrzętnie, czy mam dobrze pozapinane wszystkie guziki i zamki błyskawiczne – rozpięta koszula lub kurtka może zostać łatwo rozszarpana. Zbliżałem się nieuchronnie do pola bitwy „Pod przystankiem autobusowym”.

Niewygodny stelaż wbijał mi się boleśnie w okolice nerek, cienkie paski toreb wpijały w zdrętwiałe ręce. Zasłużyłem sobie na taką karę brakiem niezbędnej bojowości – nie potrafiłem tratować kobiet i dzieci, a był to jedyny sposób osiągnięcia zbawczego wnętrza pojazdu.

Na dworzec w Kamiennej Górze dostałem się dopiero następnym kursem, o godzinę za późno na planową przesiadkę. Miałem jednak szanse dotarcia do celu przed zapadnięciem zmroku. Całe szczęście, nie znałem bowiem zupełnie okolicy. Nic w tym dziwnego. Kotlina Kamiennogórska, leżąca na pograniczu Sudetów Zachodnich i Środkowych, nie przyciąga zbytnio ani turystów, ani geologów. Gdyby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ta porośnięta gęstymi lasami, pofałdowana okolica znalazła się w centralnej Polsce, mogłaby stanowić atrakcję większą od Gór Świętokrzyskich. Tutaj, w środku Sudetów, otoczona wyższymi pasmami, mogła być ciekawa co najwyżej ze względu na dogodne połączenie komunikacyjne – od wieków wiódł tędy ważny szlak z północy na południe, w kierunku Pragi.

Nie miałem zamiaru pokonywać dwustu kilometrów dzielących mnie od stolicy Czechosłowacji. Maszerowałem na zachód, w kierunku Kowar, co wiązało się z wyjściem z doliny Bobru na pierwsze grzędy pagórków Gór Lisich. Droga według opisu, który dostałem od doktor Rogalskiej, była dosyć prosta – najpierw po szosie w kierunku przełęczy, a po paru kilometrach w prawo, w dół do doliny potoku. Znalezienie szkoły, w której załatwiła zakwaterowanie, nie powinno być trudne.

Oddalałem się powoli od szarych i obdrapanych budynków miasta. Otoczyła mnie wybujała zieleń pogranicznych łąk, kiedy usłyszałem z tyłu miarowe buczenie silnika. A jednak, coś tu w sobotę wieczorem jeździ! Ucieszyłem się, natężenie ruchu kołowego było bowiem zbliżone do zera. Przez ostatnie pół godziny minął mnie tylko jeden pyrkoczący maluch, wypełniony przez pół tuzina osób i sterty skotłowanego bagażu. Liczyłem jeszcze na jakiś zabłąkany samochód dostawczy czy ciężarówkę. Zawodowi kierowcy zabierają chętnie „na łebka”, pozwala im to na podreperowanie pustej kasy.

Obróciłem się. Może ujrzę wyłaniającą się zza pagórka pokraczną sylwetkę żuka lub nyski?

– Nic z tego – mruknąłem rozczarowany. Spomiędzy przydrożnych drzew prześwitywał fragment śnieżnobiałej karoserii. Straciłem nadzieję, było oczywiste, że nikt nie poleruje tak intensywnie społecznej własności. Skoncentrowałem się na omijaniu kałuż wypełniających zagłębienia pofałdowanego asfaltu.

Hałas wzmógł się jeszcze bardziej i zszedłem na pobocze, by przepuścić zbliżający się pojazd. Wolałem uniknąć wątpliwej przyjemności, jaką jest oblanie fontanną mętnej deszczówki. Nie zostałem jednak wyprzedzony. Usłyszałem cichy pisk hamulców. Owiał mnie podmuch cieplejszego powietrza i duszący swąd spalin.

Samochód zrównał się ze mną. Od strony pasażera zaczęła opadać majestatycznie elektrycznie sterowana szyba. Określenie „majestatycznie” było w pełni adekwatne. Zorientowałem się, iż nie mam do czynienia z maluchem lub dużym fiatem, lecz z iście królewską marką – Land Roverem, legendarnym pogromcą pustynnych bezdroży. O posiadaniu lub użytkowaniu takiego automobilowego cacka geolog z Europy Środkowo-Wschodniej nie może nawet pomarzyć – musi się pogodzić z tym, że za główny środek lokomocji w terenie służą mu własne nogi.

Z tyłu, za autem, ciągnięte było jeszcze jedno cudo techniki – przyczepa kempingowa o rozmiarach domku jednorodzinnego. Zapewne mieściła w sobie wyposażenie, na którego skompletowanie nie starczyłoby rocznych dochodów kilkudziesięciu robotników zatrudnianych w uspołecznionych zakładach pracy.

Do samochodu nie pasowała głowa wychylająca się z jego wnętrza. Pociągła, blada twarz młodego blondyna mogła się kojarzyć z garden party, ale na pewno nie z safari.

– Hallooo! – zawołał przeciągle w języku, który uznał za jedynie zrozumiały dla tubylców.

– Ppprzemmieszczsziczcowyce!!!? – wyseplenił z podkreśleniem akcentu na ostatnią sylabę i wskazał chudą ręką kierunek jazdy.

– Może pan spokojnie mówić po niemiecku – odpowiedziałem. Zorientowałem się, po tablicy rejestracyjnej, z kim rozmawiam.

– Ooo! – wykrzyknął z ulgą. Heroiczna próba prawidłowego wymówienia nazwy wsi kosztowała go wiele wysiłku.

– Chcę się tam również dostać i chętnie wskażę drogę, jeśli mnie państwo podwieziecie.

Forma grzecznościowa „państwo” była odpowiednia. Za kierownicą samochodu siedziała sztywno, z twarzą ukrytą pod wielkimi okularami słonecznymi, czarnowłosa kobieta o wydatnych kościach policzkowych.

– Aiko, nie masz chyba nic przeciwko temu? – blondyn zwrócił się do swojej towarzyszki i nie czekając na aprobatę, uchylił tylne drzwiczki.

Sterylne wnętrze nie miało nic wspólnego z siermiężnymi radzieckimi gazikami, którymi czasami zdarzało mi się jeździć. Miałem obiekcje, czy rzucić stary, wyświechtany plecak na jasnoszarą tapicerkę. Jednak ani kierowca, ani pasażerka nie mieli zamiaru otwierać bagażnika. Nie pozostało mi w związku z tym nic innego, jak zbezcześcić wymuskaną powierzchnię siedzeń przeznaczonych zapewne – w zamyśle producenta – do znacznie wyższych celów.

Upchnąłem moje nieforemne tobołki za fotelem kierowcy. Sam usadowiłem się na mięciutkiej tylnej kanapie. Byłem w siódmym niebie, wielogodzinna męka wycieńczającej podróży dobiegła definitywnie końca.

– Zbiera pan grzyby i runo leśne? A może zioła? – młodzieniec raczył nawiązać konwersację. Kątem oka spoglądał na wypchane torby z wyblakłego płótna.

No tak! Mój wygląd niekoniecznie musiał wzbudzać zaufanie przybysza zza żelaznej kurtyny. Znałem tamtejsze standardy i nie mogłem wziąć mu za złe, że kojarzył moją osobę raczej z kloszardem niż z poważnym badaczem. Ale co mogę na to poradzić? Trudno, bym – wzorem moich kolegów z Zachodu – miał wszystko jak nowe i niezużyte, jeśli nie starcza mi z pensji na porządne traktory.

– Nie, panie Hoppe! Mam w środku sprzęt do badań terenowych i zapasy – wprost zdębiał, gdy wymawiałem jego nazwisko.

– Skąd pan mnie zna? Czy jest pan z policji ludowej? – wyjęczał żałośnie, tak jakby mu groziły za chwilę wymyślne tortury.

– U nas, w przeciwieństwie do NRD, nie ma policji. Jest milicja i do tego nie ludowa, a obywatelska! – poprawiłem go. – Obcokrajowcami zajmuje się służba bezpieczeństwa, ale ja nie jestem u nich na etacie.

„A może i szkoda? Mógłbym się pewnie lepiej ubrać” – pomyślałem w skrytości ducha.

Niemiec wyglądał teraz na nieco uspokojonego, jednak patrzył na mnie nadal wyczekująco. Nie uznawał za normalne, iż jest znany z nazwiska każdemu przypadkowo napotkanemu wędrowcowi. Mógłbym – dla zabawy – udawać jasnowidza, który potrafi czytać w myślach i z tego prostego względu wie od razu, jak kto się nazywa. Nie zależało mi na roztaczaniu wokół siebie nimbu paranormalności i wyjawiłem swoją prawdziwą rolę.

– Jestem pracownikiem uniwersytetu. Nazywam się Wiśnicz i mam prowadzić praktykę, w której jeśli się nie mylę, i pan zapragnął wziąć udział. Nazwiska tej miłej pani nie znam, nie zostało mi podane w dziekanacie. Wiem tylko, że ma być pan z osobą towarzyszącą.

– Aiko Nakamura – wypowiedziała dźwięcznym głosem i podała mi swoją szczupłą dłoń. – Niech się pan nie dziwi Ralfowi. Ma powody, by się bać policji. Na granicy wschodnioniemieccy celnicy kontrolowali nas najmniej dwadzieścia minut! Odkręcali tylne siedzenia i sondowali drutem zbiornik z paliwem. Badali też dokładnie nasze dokumenty, aczkolwiek jechaliśmy tylko tranzytem. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do takiej drobiazgowości.

– Dwadzieścia minut!? Widocznie nie widzieli jeszcze nigdy japońskiego paszportu, a pani takowy posiada?

– Zgadł pan – skinęła głową.

Nie wiedziałem, czy się śmiać, czy płakać. Znałem przypadki przetrzymywania bez żadnego powodu, i to po kilka godzin.

– Proszę się nie martwić! – pocieszałem na zapas. – Państwa pobyt w Polsce będzie przebiegał bez żadnych tego rodzaju incydentów. Wszystkie konieczne zezwolenia są już dawno załatwione.

Obejrzałem się do tyłu, na przyczepę.

– Nie będą państwo korzystać z zarezerwowanego lokalu? To dobrze, standard wynajętych pomieszczeń nie jest, zdaje się, najwyższy.

Z miny zrobionej przez Ralfa wywnioskowałem, że są podobnego zdania i zabrali swój „dom na kołach” nieprzypadkowo.

– Chyba będziemy mogli się ustawić w pobliżu jakiegoś budynku? Potrzebne jest nam źródło prądu i wody.

– Nie sądzę, by były z tym trudności.

Nie rozkoszowałem się zbyt długo brytyjskim luksusem land rovera. Przejechaliśmy parę kilometrów i skręciliśmy w prawo, do wsi. Nie wyróżniała się ona niczym specjalnym. Podobnie jak w innych sudeckich osadach większość zaniedbanych budynków nadawała się do remontu generalnego lub rozbiórki.

W centrum znajdowały się resztki pałacu oraz dwa kościoły – katolicki i protestancki. Ten ostatni w ruinie. Szkołę znaleźliśmy kawałek dalej, po prawej stronie potoku meandrującego wąskimi zakolami środkiem ciasnej doliny. Był to zwalisty, rozgałęziony budynek z czerwonej cegły, z pewnością zbyt duży w stosunku do obecnych potrzeb wsi. Pomimo to był dobrze utrzymany, świadczyły o tym nowo położone dachówki i świeżo pomalowane okna. Metalowa brama była szeroko otwarta. Wjechaliśmy na rozległe podwórko, oświetlone malinowym poblaskiem wieczornego słońca.

– Możecie mi powiedzieć, gdzie znajdę pana dyrektora? – spytałem dwie kilkuletnie dziewczynki biegające po drugiej stronie płotu.

– Z tyłu!!! – wrzasnęły jednym głosem i pognały dalej.

– Nie wiadomo, czy jeszcze będzie – dodał starszy, lekko przygarbiony mężczyzna, który był chyba dziadkiem dziewczynek. – Rożnowscy mieli zamiar wybrać się na zabawę do domu wczasowego.

– A państwo właściwie, w jakiej sprawie? – zapytał, spoglądając podejrzliwie na Ralfa gramolącego się z auta.

– Jestem z uniwersytetu we Wrocławiu i mam tu prowadzić praktykę – udzieliłem dziadkowi dla świętego spokoju informacji. Z doświadczenia wiedziałem, że ludzie na wsi są przyjaźnie nastawieni do „uczonych”, byleby nie traktować ich z góry.

– Aaa!!! Pan Zygmunt wspominał mi o tym. Gdyby ich już nie było, to mam zapasowe klucze i w razie czego wpuszczę was do środka… – przerwał gwałtownie. Widok Aiko wynurzającej się z drugiej strony samochodu zrobił na nim piorunujące wrażenie.

– Ooo! Będziemy mieli również gościa z Wietnamu!?

– Nie, pani Nakamura pochodzi z Japonii – sprostowałem.

– Co pan powie!? Aż z tak daleka ją przyniosło? Z Wietnamu to bym jeszcze rozumiał, pomagamy przecież im jak możemy, ale z Japonii?

Dziadek miał, zdaje się, zamiar rozpocząć dłuższą pogawędkę, jednak zza węgła budynku pojawiła się wielka, rozwichrzona czupryna, a później reszta niskiego blondyna odzianego w wytarty dżinsowy komplet. Jak na kierownicze stanowisko w szkolnictwie – nawet podstawowym – odzienie dosyć ekstrawaganckie.

– Aaaa, dzień dobry! Rożnowski jestem! – przedstawił się bez zbędnych ceremonii. Pan zastępuje panią doktor? – wytypował mnie bezbłędnie z naszej trójki.

– Tak jest! Przejąłem na ten tydzień jej obowiązki.

– Spodziewaliśmy się państwa dopiero jutro. Ale nie będzie problemu, wszystko przygotowane – stwierdził z wyraźnym zadowoleniem.

Wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i otworzył boczne wejście. Weszliśmy do wysokiego, mrocznego korytarza przypominającego fragment klasztornego krużganka.

– Przygotowaliśmy dla was, zgodnie z umową, cztery klasy na parterze. Toalety, umywalnia i prysznice są z tyłu, przy sali gimnastycznej. Tam też jest kuchnia – wskazał na drugi koniec korytarza. Demonstrował wnętrza z godnością szefa pięciogwiazdkowego hotelu.

Dyrektor uchylił drzwi do pomieszczenia, które pełniło funkcję graciarni. Piętrzyły się tam stosy splątanych z sobą krzeseł, poobijane stoły, drewniane ramy, zdeformowane materace oraz spory pęk sękatych palików.

– Łóżka zostały po zeszłorocznych koloniach. Musicie je sobie sami poskładać. Mogą być z tym trudności, bo nie są w najlepszym stanie, większość nadaje się tylko na śmietnik – ostrzegł.

– A te paliki mają posłużyć do usztywniania niestabilnych ram? – upewniłem się.

– Ach, nie! Tak chybotliwe to one nie są. Od jesieni mam zamiar hodować barany i potrzebuję ich do ogrodzenia – wyjaśnił.

– Czy będzie możliwe ustawienie przyczepy na podwórku tak, by był dostęp do wody i prądu? – spytałem w imieniu gości.

– Hmmm… – dyrektor Rożnowski poczochrał się energicznie po hipisowskiej fryzurze. – Nie jesteśmy zasadniczo przygotowani na tego rodzaju przypadki, ale jak dobrze pomyśleć, to da się zrobić. Z tyłu jest kran, żona czerpie z niego wodę do podlewania ogórków, spróbujemy do niego podłączyć szlauch. Prościej jest z elektrycznością, kabel poprowadzimy z klasy od strony ogrodu.

– Świetnie! Zaraz im to powiem.

– Jak się rozlokujecie, to proszę do nas wpaść. Mieszkamy z żoną na poddaszu.

Wskazałem Ralfowi miejsce, w którym ma postawić przyczepę, i wróciłem do środka. Bez wahania przeznaczyłem dla siebie klasę z oknami wychodzącymi na tyły budynku. Miałem tu iście sielankowy widok na wypielęgnowany ogródek, a w dalszej perspektywie łagodne tarasy łąk zazębiające się z gęstym, ciemnym lasem. Studentami zasiedlę pomieszczenia od frontu, gdzie będą mogli napawać wzrok szarym klepiskiem podwórka i rozlatującymi się zabudowaniami okolicznych gospodarstw. Nie będą z tego powodu zbytnio cierpieć. Podczas praktyk nie przywiązują specjalnie dużej wagi do doznań estetycznych. Po zajęciach większość z nich interesuje się tym, czy w okolicy sprzedają piwo i gdzie można się najlepiej zabawić. Jak się trafi – przypadkowo – jakiś niepoprawny kujon, to będzie korygował zapiski i rysunki w notatniku. Po towarzystwie, z którym miałem spędzić przyszły tydzień, nie należało się spodziewać takich objawów chorobliwej pilności. Dotarły do mnie słuchy, że należy ono do kategorii rozrywkowych.

Pod względem doboru materiału ludzkiego grupy tworzone są przypadkowo, po prostu następuje podział listy alfabetycznej. Z tego powodu miałem mieć do czynienia z żakami, których nazwiska zaczynają się od „G” i dalej, aż do „L” włącznie. Pomimo tej przypadkowości w trakcie kilku tygodni wspólnego pobytu tworzą się specyficzne mikrospołeczności. I tak krystalizują się grupy „pasywne”, „zabawowe”, „kujońskie”. Te ostatnie bardzo rzadko, ale są ponoć najgorsze. Trzeba się nieźle napocić, by ugasić ich przemożne pragnienie wiedzy, nie blamując się przy tym błędną informacją. Znane są przypadki wpędzania asystentów w histerię ciągłymi pytaniami o dokładne znaczenie takich terminów, jak „pedyplanacja”, czy też o zagadnienia „szczegółowego ułożenia kruszców względem batolitu”, podczas gdy tematem zajęć było zupełnie coś innego.

Pomny tej groźby, miałem w zanadrzu odpowiednią taktykę obchodzenia się z moimi podopiecznymi – oczywiście taką, która przy najmniejszym wysiłku gwarantowała mi maksimum spokoju. Na razie, nie musiałem jej jeszcze stosować. Pierwsi z nich pojawią się najwcześniej jutro po południu.

Wdrapałem się na górę po stromych schodach bocznej klatki schodowej i stanąłem przed masywnymi drzwiami, na których ktoś przytwierdził za pomocą zaśniedziałej pinezki karteczkę z napisem: „I. Z. Rożnowscy”.

Z mieszkania dochodziły odgłosy intensywnej krzątaniny. Zapukałem ostrożnie.

– Już idę! – dało się słyszeć donośny głos dyrektora.

– Świetnie, że pan przyszedł! Idziemy właśnie do „Szarotki” i nie będzie nas wieczorem.

– Szarotki?

– Do domu wczasowego, w lesie za wsią – wyjaśnił. – Chcecie się państwo z nami wybrać? Załatwię dodatkowe miejsca.

–  Można tam dostać coś do jedzenia? – zwietrzyłem szanse na uniknięcie pichcenia kolacji.

–  Pani Krystyna wygospodaruje parę porcji. Ceny też nie będą komercyjne – zapewniał. – Przy okazji podszlifujemy trochę z żoną niemiecki. Bardzo nam się to przyda. Na studiach załatwialiśmy sobie w lecie pracę w NRD. Doiliśmy krowy w tamtejszych pegeerach, świetnie płatne zajęcie. Ale od tego czasu mamy rzadko kontakt z językiem.

Również Aiko i Ralf nie garnęli się do szykowania wieczornego posiłku. Mieli zamiar szukać restauracji, ale kiedy im wytłumaczyłem, że najbliższy lokal – spełniający w przybliżeniu ich wymagania – znajduje się w oddalonym o ponad dwadzieścia kilometrów Karpaczu, przystali na propozycję udania się do domu wczasowego.

Większość drogi spędziliśmy na opowiadaniu o tym, co to jest Fundusz Wczasów Pracowniczych i sposobach przydzielania miejsc w bardziej atrakcyjnych ośrodkach (oczywiście, tylko o metodach oficjalnych, takich jak tworzenie list oczekujących i systemach punktowych). Odwracało to nieco uwagę gości od niezbyt dokładnie ogarniętych obejść, wyszczerbionych parkanów i liszajowatych tynków.

– Widziałam kiedyś coś podobnego w Masywie Centralnym. Budują tam jednak znacznie więcej z kamienia – skomentowała krótko przydrożne widoki Japonka. Młody Niemiec, chcąc prawdopodobnie sprawić wrażenie człowieka bywałego, udawał brak zainteresowania tego rodzaju folklorem.

Po paru minutach znaleźliśmy się w lesie. Główna droga pięła się dalej w górę, my skręciliśmy w lewo. Zza zakrętu odsłonił się niespodziewany widok. Nad wylotem niewielkiej, płaskiej doliny królował dom wczasowy „Szarotka”. Nie był to typowy przybytek masowej turystyki zakładowej. Ze swymi dwoma walcowatymi basztami przypominał średniowieczny zamek rycerski. Wysmakowane proporcje i idealna symetria zdradzały, iż wybudowano go znacznie później. Kojarzył mi się z budynkiem wrocławskiego dworca głównego.

– Niezły pałacyk? – Rożnowski delektował się zdziwieniem, jakie malowało się na naszych twarzach.

– Skąd się tu wzięło takie cacko? – spytałem.

– Podobno budynek planował sam Langhans, znany pruski architekt, autor projektu Bramy Brandenburskiej. Był związany z tą okolicą, urodził się bowiem w Kamiennej Górze. Miejscowy arystokrata, Johan von Barthen, zlecił mu wybudowanie zameczku myśliwskiego. Jest to o tyle kuriozalne, że wedle legendy nie znosił polowań. Zdaje się, że chodziło mu głównie o odizolowanie się od jędzowatej żony. Uwielbiała blichtr cesarskiego dworu i ciosała mu kołki na głowie, by robił karierę w Berlinie. On zaś, zamiast iść w ministry, wolał siedzieć na prowincji i kolekcjonować owady. Zebrał kilkanaście tysięcy okazów, w tym unikalne, przywiezione przez Humboldta z Ameryki Południowej. Zbiory, uzupełniane przez jego potomków, dotrwały do 1945 roku.

– Można je w środku obejrzeć? – zainteresowałem się.

– Niestety nie, wszystko poszło z dymem, zaraz po wojnie, w trakcie pożaru głównego pałacu we wsi. Zameczek ocalał, bo zakwaterowali się w nim Rosjanie z jednostki specjalnej.

Dotarliśmy do parkingu, na którym stało kilkanaście samochodów. Poza jednym maluchem i trabantem na wschodnioniemieckiej rejestracji były to duże fiaty, wołga, a nawet jeden nowy fiat 132p. Wczasowa klientela nie rekrutowała się z nizin społecznych.

Przekroczyliśmy szerokie, dwuskrzydłowe wrota i znaleźliśmy się w obszernym holu. Pod ścianami stały równym rzędem ciężkie, ciemnobrązowe meble. Z góry gapiły się na nas wyłupiastymi, szklanymi oczami wypchane głowy zwierząt. Pasowało to całkiem nieźle do surowego wnętrza. Gorzej było z wyposażeniem jadalni. Dębowe stoły i krzesła z wyciętymi w oparciach serduszkami wyglądały w miarę solidnie, nadawały się jednak do ustawienia w wiejskiej gospodzie, a nie w wytwornej pałacowej komnacie.

Przestronna sala była prawie pełna. Większość gości wcinała z wielkim zapałem kiełbasę na gorąco. Apetyty dopisywały im nadzwyczajnie! Tak jakby cały dzień wykonywali ciężką pracę fizyczną. Bardzo wątpię, by tak było – zapewne nie kopali rowów ani nie zrzucali węgla do piwnicy.

Dyrektor zniknął w ciemnym korytarzu prowadzącym do kuchni. Po chwili wrócił razem z korpulentną blondynką, odzianą w biały fartuch narzucony na kusy, bordowy sweterek i obcisłą spódnicę.

– Pani Krystyna jest tutaj szefową – zakomunikował konfidencjonalnie.

Przedstawiliśmy się po kolei kierowniczce, zrobiliśmy to z należnym szacunkiem, z płytszymi lub głębszymi pokłonami.

– Możecie usiąść tam, gdzie zwykle – wskazała stolik pod łukowatym oknem.

– Dostawimy krzesła i nakrycia. Zostaniecie na zabawie?

Przetłumaczyłem propozycje. Nie znałem niemieckiego odpowiednika słowa „wieczorek zapoznawczy”, ale goście pojęli, że chodzi o rodzaj potańcówki.

– My raczej nie tańczymy – stwierdził Ralf. – Ale chętnie posiedzimy.

– Niech się nie boją! Nikt ich do baletów nie będzie zmuszał – zapewnił pan Zygmunt. – Nie mają tu na etacie kulturalno-oświatowego.

Zajęliśmy miejsca przy stoliku w rogu sali. Mieliśmy dzięki temu doskonały punkt obserwacyjny. Towarzystwo było dosyć wyelegantowane, panie wdziały na siebie kreacje godne orbisowskiego hotelu, a panowie porządnie odprasowane garnitury. Prawie wszyscy siedzieli przy stołach czteroosobowych, ale były też dwa większe. Pani Rożnowska podążyła za moim spojrzeniem.

– Bliżej kominka grupa z Warszawy, ze zjednoczenia. A ci, co siedzą tylko we dwóch, to goście z Berlina. Zorganizowali sobie wymianę. Dom wczasowy należy do fabryki z Wałbrzycha, ale poza wierchuszką nikt od nich tu nie bywa. Jest to ulubione miejsce dyrektora departamentu. Przyjeżdża po sezonie, kiedy jest pusto. Kilka razy był tu z wiceministrem! – rozpierała ją duma.

– Na pierwszym piętrze i poddaszu musi być dużo pokoi, jeśli wszyscy wczasowicze się w nich mieszczą? – spytałem.

– Część mieszka za pałacykiem, w domkach kempingowych – poinformowała mnie nauczycielka.

Pucołowata kelnerka postawiła przed nami uroczyście talerze z parującą kiełbasą. Zabraliśmy się do jedzenia. No… może nie wszyscy, Japonka miała wyraźne trudności z przełknięciem tłustej zawartości flaka. Ralfowi szło lepiej, topił odkrajane plasterki w zielonożółtych kałużach musztardy.

– Zaraz przyniosą coś na trawienie – Rożnowski spojrzał na mnie porozumiewawczo. Wieczorek zapoznawczy bez alkoholu nie wchodził zupełnie w rachubę.

Z czarnych skrzyń głośników zaczęły rozbrzmiewać skoczne tony pop-rockowej muzyki. Piskliwe głosy wokalistów grupy Bee Gees spłynęły na nas potoczystymi kaskadami z taśmy kręcącej się na czterościeżkowym magnetofonie marki Grundig.

– No, to musimy chyba wypić za owocny przebieg praktyki!? – pan Zygmunt, jako gospodarz, postanowił wznieść stosowny toast.

Aiko krzywiła się mocno, jednak zmusiła się do wypicia kieliszeczka wyborowej. Zrobiła to zapewne w celach leczniczych. Pierwszy i – jak podejrzewam – zarazem ostatni kawałek wyrobu wędliniarskiego skonsumowany za żelazną kurtyną był wyraźnie zbyt wielkim wyzwaniem dla jej wydelikaconego żołądka.

Nie upłynęło pół godziny, a wczasowicze rozbawili się na całego. Pląsom i podrygom nie było końca. Liczne pary wirowały na parkiecie, a mniej podatni na czar muzyki biesiadowali przy stołach. Należeliśmy do tej drugiej kategorii. Po kiełbasie pojawiły się półmiski z szynką i, ku uciesze Japonki, z żółtym serem.

– A co ten Enerdowiec się tak na nas gapi? – zirytowała się nagle pani dyrektorowa.

W rzeczy samej, zauważyłem również, że jesteśmy intensywnie świdrowani wzrokiem zza stolika zajętego przez gości z bratniego zjednoczenia. Świdrującym był lekko łysawy szatyn, odziany w popielaty garnitur; uniform typowy dla urzędnika średniego szczebla. Frapowała go obecność skośnookiej Azjatki?

– Pewnie podziwia nasze panie. Trudno mieć coś przeciwko temu, dopóki ogranicza się do oglądania – Rożnowski był nad wyraz tolerancyjny w stosunku do domniemanego wielbiciela urody swojej żony.

Po drugim toaście, tym razem obowiązkowym zdrowiu pań, nastąpił niemiły incydent. Ralf zerwał się gwałtownie od stołu, przewracając butelkę z wodą mineralną. Pani Iwona, oblana chłodnym płynem, zapiszczała ostrzegawczo. Za późno! Żółtozielona bluzeczka wisiała na niej jak mokra szmata. Nikt jednak nie zrugał nieostrożnie wstającego. Widać było, że cierpi potworne katusze. Na jego wykrzywionej bólem twarzy malował się tytaniczny wysiłek, godny wyczynowego ciężarowca walczącego ze zbyt ciężką sztangą.

– Muszę natychmiast skorzystać z toalety – wyszeptał i pognał w kierunku holu.

– Oooo, pan Hoppe nie ma najmocniejszej głowy! – skomentował ze zrozumieniem dyrektor. Było dla niego jasne: żaden przybysz z Zachodu nie może dotrzymać kroku dzielnym Polakom w trakcie konsumpcji napojów wyskokowych.

– Po dwóch kieliszkach? Ma raczej problemy z trawieniem – zawyrokowałem. – Tak swoją drogą, mieszkańcy północnych Niemiec nie pozostają za Polakami w tyle, jeśli chodzi o ilości pitego sznapsa – dodałem dla informacji.

– Wszyscy Europejczycy piją dużo – podsumowała Aiko. – Różnica polega tylko na tym, że na południu wino, a na północy mocniejsze trunki.

Pan Zygmunt był zbulwersowany niedocenianiem fenomenalnych możliwości potomków Piastów. Jako niezbity dowód cytował literaturę fachową. Według niej, najwyższą zawartość alkoholu we krwi osobnika (jeszcze żywego) stwierdzono u pewnego członka ochotniczej straży pożarnej z okolicy Białej Podlaskiej.

W ferworze tej gastronomiczno-medycznej dysputy nie zauważyliśmy przedłużającej się nieobecności Ralfa. Brakowało go już od ponad pół godziny.

– Pójdę sprawdzić, gdzie podziewa się pan Hoppe – wstałem od stolika.

– Miejmy nadzieję, że nie zasłabł? – zmartwiła się jego towarzyszka.

Rozpocząłem poszukiwania od holu. Bez powodzenie – toaleta przy wejściu do jadalni była pusta. „Prawdopodobnie wyszedł na zewnątrz, zaczerpnąć świeżego powietrza” – pomyślałem. Wyjrzałem przed budynek. W mroku lipcowej nocy nie dostrzegłem nigdzie szczupłej sylwetki Niemca. Spotkałem go za to po powrocie do wnętrza, schodził właśnie z szerokich, kręconych schodów.

– Musiałem iść na górę, na dole było zajęte – wytłumaczył ze zbolałą miną.

– Może załatwić panu kropelki? – zatroszczyłem się.

– Nie, dziękuję, już mi lepiej – uśmiechnął się niewyraźnie.

Wróciliśmy razem do reszty towarzystwa. Pani Rożnowska wyjawiała właśnie Japonce tajniki gotowania bigosu – widocznie przyszła pora na opowiadanie o niezmierzonych ilościach pokarmów, jakie mogą pomieścić w sobie słynne polskie żołądki. Nie wszyscy byli tym opowiadaniem zachwyceni – Ralf wyraźnie się męczył. Skrzywił się bardzo, słysząc jak tłusta ma być słonina przeznaczona do wyłożenia dna garnka. Chciał natychmiast wracać do przyczepy.

– To ja odprowadzę gości – zaofiarowałem się. Rożnowscy mieli wyraźnie ochotę na kontynuację zabawy, a na mnie czekała pracowita niedziela. Powinienem się porządnie wyspać.

Dziobaty owal księżyca schował się za kłębowisko srebrzystych chmur. Zeszliśmy z podjazdu pod pałacykiem, rozjaśnionego mdłym blaskiem słabych jarzeniówek, i pogrążyliśmy się w gęstym atramencie nocy. Nie mieliśmy z sobą latarek. Szliśmy z góry, prawie po omacku, w kierunku migoczących światełek wsi.

Niezmącona żadnym cywilizacyjnym odgłosem cisza dzwoniła donośnie w otępiałych uszach mieszczucha. Odruchowo potrząsnąłem głową. Dzwonienie ustało, ale nie dzięki temu zabiegowi – do moich bębenków zaczęły docierać jakieś inne, przytłumione dźwięki. Słychać było trzaski, szelesty i jakby chrupanie. Ktoś się za nami skrada? Obejrzałem się ostrożnie. Nie widać było nikogo podążającego naszym śladem. Wijąca się wąskimi serpentynami szosa była pusta.

– Co to za odgłosy? – spytała zaniepokojona dziewczyna.

– Bo ja wiem? Może jakieś zwierzęta żerują w lesie?

– Dzikie zwierzęta?

– Udomowione raczej nie, chyba że pies zbiegły z zagrody.

Skojarzyłem, że rozmawiam z osobą pochodzącą z bardzo dalekich stron, należały jej się dodatkowe wyjaśnienia.

– Nie ma się czego obawiać. W Sudetach wszystkie większe drapieżniki zostały dawno wytępione. Ani rysia, ani wilka się tu nie uświadczy.

– Tak strachliwa to ja nie jestem. Bywałam już w europejskich lasach. Nie czyhały tam na mnie za każdym krzakiem krwiożercze bestie ani jadowite węże. Ale… na przykład niedźwiedzie?

– Jeśli w ogóle, to białe. Te same, co wedle wyobrażeń niektórych ludzi na Zachodzie paradują stadami po ulicach naszych miast.

Uśmiechnęła się blado. Czyżby i ona wierzyła w ten stereotyp wschodnioeuropejskiej dziczy?

– Brunatne misie nie mają w polskich górach odpowiednich warunków. O ile wiem, to pojedyncze błąkają się w Tatrach na pograniczu ze Słowacją. Kto wie, czy największym niebezpieczeństwem w polskim lesie nie jest zarażenie się od zwierząt jakąś chorobą, choćby wścieklizną od lisów – skonstatowałem.

Po szybkim przemarszu przez mroczną i wymarłą wieś osiągnęliśmy wreszcie zbawcze podwórko. Goście odetchnęli z ulgą. Ralf marzył tylko o jednym: rychłym dotarciu do łóżka. Skurczony w sobie, trzymał się oburącz za obolały brzuch. Aiko spoglądała na niego współczującym wzrokiem. Odprowadziła cierpiącego do przyczepy. Trzymała go pod rękę, niczym litościwa siostra Czerwonego Krzyża sprawująca opiekę nad ciężko rannym żołnierzem, trafionym w trzewia odłamkiem artyleryjskiego szrapnela.

Jako gospodarz byłem niepocieszony. Wysłano mnie tu po to, bym się troskliwie opiekował młodym Niemcem – miałem go strzec jak oka w głowie. A tu taka wpadka! Pierwsza typowo polska biesiada zakończyła się dla niego wielce niemiłym akcentem w postaci fatalnych przypadłości natury gastrycznej.

II

Na stare lata miał coraz większe problemy ze znalezieniem czegośzjadliwego. Zwiotczałe mięśnie grzbietu cierpły mu boleśnie przykażdym większym wysiłku. Nie był w stanie wzbijać się na odpowiednipułap, co ograniczało poważnie pole widzenia. Wysokie loty i tak by sięna niewiele zdały – ostatnio bardzo pogorszył mu się wzrok i nicby nie wypatrzył. Do tego wszystkiego, strzykało go paskudniew lekkich, spneumatyzowanych kościach. Jak nic, na zmianępogody?

Jazda na rowerze marki Ukraina kojarzyła mi się z martyrologią mieszkańców wschodnich rubieży średniowiecznej Europy, wbijanych na pal przez okrutnych mongolskich najeźdźców. Nie wiem, czym kierował się projektant nadając siodełku takie, a nie inne kształty. Z pewnością nie była to wnikliwa analiza anatomii tej części ciała, która ma z nim najczęstszy kontakt. Może jednak mała dbałość o właściwą formę rowerowego siedziska była uzasadniona? Brak przerzutki, szerokie, ciężkie opony i piekielne opory stawiane przez wszystkie możliwe łożyska powodowały, iż większość jazdy musiała się odbywać na stojąco, co pozwalało na silniejsze naciskanie pedałów. Czyżbym miał do czynienia z jednym ze słynnych rowerów pancernych, które wedle parodii przemówienia Gomułki, nie miały być pod żadnym pozorem sprzedawane bundeswerze?