Ostateczna Diagnoza, część I: Drugiej szansy nie będzie - Jason T. Madicus - ebook + audiobook

Ostateczna Diagnoza, część I: Drugiej szansy nie będzie ebook i audiobook

Jason T. Madicus

3,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Narcyz. Alkoholik. Narkoman. To nie są typowe cechy, których szukamy, wybierając lekarza. Ale to nie jest
świat, w którym dorastali Twoi rodzice. W niespokojnych
czasach tylko grzeszny bohater z tyloma wadami, że można
by o nich napisać osobną książkę, może wykonać zadanie.
Ostatecznie, pomiędzy szaleństwem a geniuszem jest tylko
cienka linia.


Nic więc dziwnego, że Tseng musi ocaleć. Jeśli chodzi
o medycynę, nie ma sobie równych. Na podstawie krótkiej
obserwacji potrafi wyciągnąć na temat pacjenta wnioski,
których nie domyśliłby się nawet sam badany. Ale wrogowie Tsenga są nieugięci. A jego osobowość… cóż. Jeśli strzał nie załatwi sprawy, prawdopodobnie zrobią to pigułki.
Daleko od domu, Tseng i jego udręczeni, ale utalentowani
asystenci muszą rozwiązywać skomplikowane przypadki
medyczne, zawsze o jeden krok przed ciemnymi siłami,
które chcą ich śmierci. To jednak przeszłość Tsenga może
być największą zagadką ze wszystkich.
Pierwsza książka z serii OSTATECZNA DIAGNOZA, Drugiej
szansy nie będzie to zagadkowy suspens i dramat
zgłębiający medycynę i jej przypadki.

 

Ostateczna diagnoza stała się podstawą do filmowego scenariusza, ekranizacja tej serii już niebawem na wielkim ekranie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 122

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 2 godz. 53 min

Lektor:

Oceny
3,0 (2 oceny)
0
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: Final Diagnosis: No Second Chances

Autor: Jason T. Madicus

Tłumaczenie: Klaudia Izdebska, Zuzanna Michalska Redakcja: Żaneta Juszkiewicz

Skład: Rafał Remont

Projekt okładki: Gabriel Rodak Ilustracje: Gabriel Rodak

Wydawca:

SOWA MARKETING

ul. Wszystkich Świętych 5/3 61-843 Poznań

ISBN: 978-83-956890-2-4

Copyright by © SOWA MARKETING 2021

SPIS TREŚCI

Zweryfikuj diagnozę

PozdrowieniazPragi

DoktorNiebezpieczeństwo

DoktorRozróba

Doktor Ratunek

Czechmat

Kurtyna wgórę

Serce

Instynktprzetrwania

Zapachprzeszłości

Niebezpiecznaprzystań

Beztchu

Uczucia

Koniecgry

ROZDZIAŁI

Zweryfikuj diagnozę

Każdy dobry thriller zaczyna się z hukiem. Od wystrzału. Od wybuchu. Od pojawienia się pięknej kobiety. W dniu, w którym zaczyna się ta opowieść, budzi mnie tylko dźwięk pukania do drzwi. Trzy głośne uderzenia wyrywają mnie z niespokojnego snu. O ile pamiętam, nie mam żadnych przyjaciół. Ludzie może i mnie nie lubią, ale niewielu nienawidzi mnie na tyle, żeby dobijać się do mnie o tak nieludzkiej porze w samo południe. Na nocnej szafce stoi szklanka z whisky. Życie jest krótkie, czemu więc nie zacząć dnia od porządnego śniadania? Jednym haustem wypijam whisky. O tej godzinie dobijać się może tylko jedna osoba.

Słyszę, że drzwi wejściowe się otwierają i dociera do mnie zapach kawy. Odruchowo ślina nabiega mi do ust. Przyszło śniadanie. Albo raczej lunch. Lunch z wyrzutami sumienia. Nazywa się Phil. Phil Pigularz. Czy właśnie to sobie wymyśliłem? Jak zwał, tak zwał, nieistotne. Marudzi, że musi do starczać mi towar, zwłaszcza pewną substancję kontrolowaną. To tylko farmaceuta i na jego nieszczęście, głupiec. Ja przynajmniej nie zdradzałem własnej żony z prostytutką. Nie żebym miał żonę. Jedyne co mam, to niekończące się dostawy pomarańczowych fiolek z małymi białymi tabletkami. Wyglądają jak leki na ból głowy dostępne bez recepty. Ale tu się ich bez recepty nie dostanie.

Przyjaciele przychodzą i odchodzą. Wszyscy wiemy, gdzie jest nasze miejsce; nie mam przyjaciół, ale każdy ma swoją cenę, a ja zawsze dostaję to, czego chcę. Z reguły to satysfakcja, że miałem rację. Tym razem pada na pastylki wspaniale spreparowanego opium farmaceutycznej jakości. Smacznego!

Tiffany tego nie pochwala. To moja… podwładna, dziewczyna wielu talentów. Płacę jej, żeby trzymała mnie przy życiu – a właściwie pomagała mi czuć, że żyję, co jej się udaje – i przy zdrowych zmysłach, co jej kompletnie nie wychodzi. Tiffany szepcze mi do ucha słodkie słówka i delikatnym dotykiem roztapia ból. Dobrze wykonuje swoje zadania – zachowuje się jak moja dziewczyna i jest głosem w mojej głowie, takim, z którym rodzi się większość osób. Takim co mówi, żeby umyć zęby przed snem. Żeby zadzwonić do matki w dniu jej urodzin. Żeby zapłacić rachunki, nim do drzwi zastuka komornik. Żeby łyknąć leki na noc. Najwyraźniej mnóstwo ludzi pamięta o tym bez niczyjej pomocy. Ja nie. Stąd Tiffany. Dziś jednak chyba jest gdzieś indziej.

Ledwo zmył się Phil, drzwi wejściowe znów się otwierają. Następny człowiek włazi do środka jakby był z rodziny. Wymachuje rozmiękłą kanapką i pokaźną stertą korespondencji. Niech ktoś zetrze mu z twarzy pięścią tę minę! Tę litość zmieszaną z… pogardą? Nie. To strach. Strach i smutek. Tfu! Obrzydliwe połączenie. Kolejną godzinę spędzam z Jeffem. Na szczęście wpada tylko raz w miesiącu. Nie mam telewizora, w który można by się pogapić, ani wi-fi, żeby zanurzyć się w odmętach Internetu, jesteśmy zmuszeni do interakcji. Jest krótka i krępująca. Jeff sortuje pocztę i rzuca we mnie Czasopismem Medycznym Nowej Anglii. Siedzę w łóżku, otoczony stertami tygodników wydanych przez Amerykańskie Towarzystwo Medyczne, numerami Brytyjskiego Czasopisma Medycznego i oczywiście mojego ulubionego CMNA. Biorę kanapkę, którą mi oferuje i w milczeniu jem, zastanawiając się nad samobójstwem. Mam nie dramatyzować? Każdego nękałyby ponure myśli, gdyby utknął w Missisipi, jednym z najbardziej gównianych stanów. Na Południu pełnym „nieodpartego uroku”. Jeff chyba już sobie poszedł. Zostałem sam. Jedna pigułka pomoże mi uporać się z Jeffem, kolejna poprawi mi samopoczucie na cały dzień, a jeszcze jedna… w sumie, czemu nie? Na trzeźwo trudno się liczy, nie? Dobranoc, drogi Czytelniku. Jutrzejszy dzień pewnie będzie taki sam. Ciekawe, co Phil przyniesie na lunch.

W pomieszczeniu jest zimno. Powietrze jakoś dziwnie smakuje. Coś się zmieniło. Łupie mnie w głowie, ale nie tak jak zwykle. Coś jest nie tak. Oczy mam zamknięte, siedzę na czymś. Miękki fotel porusza się powoli, gdy ja wiercę się w miejscu. Czyżbym zasnął przy biurku? Nie, to szpitalny wózek inwalidzki. Też byś go rozpoznał, gdybyś przeżył to, co ja.

Na nadgarstkach czuję przenikliwe zimno metalu. Kajdanki. W innych okolicznościach uznałbym, że to wstęp do jakiejś perwersyjnej zabawy, ale teraz okropnie mi zawadzają. Otwieram oczy. Jest ciemno. Mrugam. Podnoszę skute ręce do twarzy jak jakiś cholerny królik i pocieram oczy.

Wszystko mi się zlewa.

Wraz z cichym buczeniem nastaje jasność, która zanim wypełni zimny pokój, na moment mnie oślepia. Zero naturalnego światła. Z sufitu zwisa żarówka. Nie świeci zbyt jasno, ale przez tę zmianę dalej pieką mnie oczy. Przede mną stoi metalowe biurko, na nim cztery iPady, szklany dzbanek z wodą i cztery puste szklanki.

Pigułki, które wziąłem poprzedniej nocy, albo kiedy to tam było, przestają działać. Trzeźwy, skuty, siedzę na wózku inwalidzkim w słabo oświetlonym pomieszczeniu. Betonowe ściany, wysoka wilgotność, niska temperatura. Muszę być pod ziemią. Mogło być lepiej. Może umarłem, a to jest piekło. Przynajmniej jest tu spokojnie i jestem sam. Tylko te cztery iPady… a to nie wróży nic dobrego.

– Proszę zdiagnozować pacjenta, doktorze Tseng, a zasłuży pan na wolność.

Głos odbija się echem w małym pomieszczeniu. Jest zniekształcony, sztuczny. I cholernie irytujący. Powinienem się wystraszyć, ale na takim kacu mam to gdzieś. Za mną otwierają się drzwi. Zwalisty blady strażnik bez wyrazu wchodzi, pchając przed sobą człowieka na wózku inwalidzkim. Parkuje biednego więźnia tuż obok mnie.

Strażnik wychodzi, a po nim zjawia się kolejny, wtaczając jeszcze jednego jeńca; głowę tak jak poprzedni ma zakrytą. Strażnik wychodzi, ale zaraz wchodzi następny. Czy ja mam urodziny? Nie. Płyn w dzbanku pewnie też nie jest wódką. To nie żadna impreza.

Ostatni strażnik po kolei ściąga więźniom worki z głów. Blondyna. Całkiem niezła. Też jest skuta, mruży oczy na widok światła. Zwalisty facet z kwadratową szczęką gniewnie patrzy na strażnika. I ostatni, ciemnoskóry mężczyzna o delikatnych rysach; z zaciekawieniem rozgląda się wokół, próbuje zrozumieć tę sytuację. Obaj mężczyźni mają siniaki i zadrapania na twarzach, jakby ich ktoś trochę poturbował. Pierwsza odzywa się blondyna:

–Która godzina? Gdzie jesteśmy?

Oczywiście kobieta musiała się odezwać pierwsza.

–Ciekawe, że najpierw pytasz o czas, a nie gdzie jesteś – stwierdzam i dodaję usłużnie: – W każdym razie, nie wiem.

Znów słychać zdeformowany głos. Czy faktycznie wyczuwam lekkie rozbawienie za tymi trzaskami?

–Witajcie, doktorzy. Poznajcie, proszę, doktora Tsenga. Przez jakiś czas będzie tu mieszkał. Wy nie musicie. Podobno nie jest najlepszym współlokatorem. Przed sobą macie zagadkę. Rozwiążcie ją, a odzyskacie wolność.

Rozświetlają się ekrany iPadów. Rozglądam się. Blondyna w jakiś sposób wyjęła wsuwkę i majstruje przy kajdankach, próbując je zdjąć. Włosy spadają jej na twarz.

–Będziesz się na mnie gapił czy pomożesz nam się stąd wydostać? – gdy kobieta znów zabiera głos, staram się rozpoznać jej akcent. Amerykański, z twardą, agresywną nutą. Może pochodzić z Nowej Anglii. Najprawdopodobniej jednak z Nowego Jorku.

Kajdanki puszczają z głuchym brzękiem i zwisają z oparcia wózka. Kobieta podaje wsuwkę zwalistemu facetowi obok niej. Tych dwóch na pewno mi się nie przyda! Co z tym trzecim? Ciemnoskóry, szczupły, wygląda na trochę chorego. Chociaż mogę się założyć, że ze wsuwką pójdzie mu równie sprawnie jak tamtym. Hmm… Może to przez to nie mam przyjaciół? Ludzie często mówią, że obrażam innych. Zastanawiam się dlaczego… Tak czy owak, coraz bardziej dudni mi w głowie. Skup się, powtarzam sobie. Wydostańmy się stąd. Im mniej czasu w tym cyrku, tym lepiej.

Ręce dalej mam ciasno skute, ale mogę sięgnąć przed siebie. Zakładam, że moja amnezja wynika z większej niż zwykle dawki prochów, wyciągam więc rękę i niezgrabnie chwytam wodę, która stoi na stoliku. Pora przepłukać organizm.

Osiłek bierze iPada i zaczyna czytać.

–Pacjent to trzydziestopięcioletni mężczyzna cierpiący na gorączkę falującą, przemęczenie i powiększoną śledzionę. Na tę chwilę rozpoznano zespół chronicznego zmęczenia.

Czas przejąć kontrolę. Nigdy nie byłem zbyt cierpliwy.

–Co o tym sądzisz, osiłku? – pytam faceta z iPadem.

–No, zgadza się. Gorączka falująca. Przemęczenie. Powiększona śledziona. Wszystko do siebie pasuje.

Facet ewidentnie jest durniem. Może blondyna ma rozum?

–Co ty na to, blondyno? – rzucam. Kobieta wyprostowuje się i przejmuje pałeczkę.

–Pacjent jest mężczyzną. Zespół chronicznego zmęczenia z reguły dotyka kobiet. Dlaczego w ogóle gramy w tę chorą grę?

Może i ma wiedzę, ale nie umie jej przekazać.

–Niezła zagadka – mówię.

Widok pięknej kobiety przewracającej oczami zawsze sprawia mi ból. A skoro już o tym mowa, ból towarzyszy mi ciągle. Tak jak zmęczenie. Chcę się stąd wydostać i znaleźć w domu, w swoim mieszkaniu. I, wiadomo, odzyskać pigułki. Sięgam do kieszeni, modląc się, żeby tam były. Zaczynam nawet tęsknić za Jeffem. Rozwiążmy tę zagadkę. Na szczęście dla pacjenta w kieszeni uchowała się jedna pastylka. Wyjmuję ją i wkładam do ust. Pora rzucić trochę światła na tę tajemnicę.

–Syndromami z reguły zasłaniają się niekompetentni lekarze, którzy nie potrafią postawić właściwej diagnozy – stwierdzam. – Przemyślmy to jak trzeba. Co wywołuje zespół chronicznego zmęczenia?

–Borelioza – odpowiada szczupły. Głos ma miękki, niemal kobiecy.

–Nie ma wysypki plamisto-grudkowej – zauważam, starając się, wprawdzie niezbyt usilnie, by w moim głosie nie było słychać rozczarowania. – Spójrzcie na historię choroby. Pacjent przyjmował ostatnio kupę antybiotyków, a i tak nie wyzdrowiał.

Kobieta pochyla się.

–Może to bruceloza? Pacjent ma gorączkę falistą. Infekcja może zaatakować i kobiety, i mężczyzn. Poza tym bruceloza może spowodować powiększenie śledziony.

Tym razem to ja przewracam oczami w reakcji na jej słowa, co ją drażni.

Osiłek wtrąca się i czyta:

–Pacjent nie toleruje laktozy, więc mało prawdopodobne, by miał styczność z mlekiem albo nabiałem zakażonym bakteriami Brucella.

–Może miał nieświadomie styczność? – pyta blondyna. Biorę do ręki iPada i czytam.

–Coś przegapiliście – stwierdzam; patrzę najpierw na osiłka siedzącego po lewej, między mną a kobietą, a potem na szczupłego, ciemnoskórego mężczyznę po prawej. – Pacjent dwa tygodnie temu trafił do szpitala. Gdyby chodziło o zwykłą brucelozę, zagadka byłaby już dawno rozwiązana, a my nie mielibyśmy przyjemności się spotkać.

–Co z powiększoną śledzioną? Takie objawy wywołuje tylko kilka chorób – mówi blondyna, stukając w swojego iPada starannie przyciętym paznokciem

–Tylko kilka? Niech mnie, co za aptekarska precyzja. Na pewno jesteś lekarzem?

–Skończyłam Harvard z wyróżnieniem – odparowuje i przewija tekst na ekranie. – Pacjent przez trzy lata mieszkał w Pradze. Ma nieco podwyższony cholesterol oraz poziom aminotransferazy alaninowej i asparaginianowej. Oho… Niezłe ziółko. Trzy lata temu złapał chlamydiozę, którą leczono azytromycyną.

–Bez dwóch zdań alkoholik i erotoman, doskonałe spostrzeżenie – odburkuję. To nie było miłe, pewnie jestem głodny.

–Stawiam na boreliozę – oświadcza kobieta, spoglądając na mężczyznę naprzeciwko; próbuje pewnie rozgryźć, kim jest ów smukły, czarny człowiek. Najwyraźniej rozpaczliwie chce postawić jakąkolwiek diagnozę, byleby tylko stąd wyjść. Na jej twarzy widać frustrację.

–A toczeń? – sugeruje umięśniony facet.

–To NIGDY nie jest toczeń! – woła ciemnoskóry mężczyzna. – Moim zdaniem to talasemia.

Nareszcie! Ma rację, co więcej, mówi to z przekonaniem i pasją. Może wcale nie jest taki bezużyteczny.

–Chyba się za bardzo skupiliśmy na śledzionie, co? – wtrącam, zerkając na pana Osiłka. – Co ja niby mówiłem o zespołach chorobowych? Toczeń to rozpoznanie przez wykluczenie. Bozia dała mięśnie, ale rozumu poskąpiła! – mają za swoje. Ups, Osiłek nie jest zbyt zadowolony. Aż poczerwieniał ze złości. Chyba nie powinienem wkurzać typa, który jest znacznie cięższy i z bicepsem szerszym niż moje udo!

–Słuchaj, panie Tseng… doktorze Tseng… czy kim pan tam jest – przerywa mi blondyna. – To NA PEWNO jest borelioza. Okay, postawiliśmy diagnozę. Czy możemy już wyjść? Proszę? – patrzy na sufit, skąd wcześniej dobiegał zniekształcony głos.

Gdyby cierpliwość była cnotą, nie byłbym cnotliwym człowiekiem. Potrafię być chamem. Potrafię szufladkować. Potrafię obrazić. Ci, co to znoszą, wiedzą o tym bardzo dobrze… Pokażę Wam. A nuż moi nowi „przyjaciele” też się nauczą.

–Nic nie wiesz o świecie! – wrzeszczę. Zszokowana blondyna podskakuje na wózku. – To nie żadna borelioza. Sama powiedziałaś: pacjent mieszkał w Pradze. Widziałaś w Pradze jakąś dziką przyrodę? – rozglądam się, przypatrując się ich oszołomionym minom i dodaję: – Co robiliście jak się tu ocknęliście? Żadne z was nie płakało. Żadne nie krzyczało. Żadne nie błagało o wolność. Nawet nie wyglądaliście na zaskoczonych! Co to znaczy? To proste, nic ani nikt na was nie czeka.

Cisza. Dlaczego zawsze, gdy coś powiem, zapada cisza? No dobra, jak się coś zacznie, to trzeba skończyć…

–Żadne z was nie ma życia. Macie jakąś wiedzę medyczną, ale to pewne, że nikt tu nie praktykował co najmniej pięć lat. Kogo my tu właściwie mamy?

–Pani doktor z wypielęgnowanymi paznokciami, keratynowo wyprostowane włosy. Dwunastocentymetrowe szpilki. Dobrze wygląda bez makijażu, nawet w niewoli. Piękna, pewna siebie i agresywna. Na pewno nie kłamiesz i skończyłaś Harvard. Niewykluczone, że z wyróżnieniem. Ale nie z medycyny. Raczej z informatyki?

Patrzy wyzywająco. Ani śladu żalu. Wiem, że mam rację. Osiłka powinno być łatwiej rozgryźć. Odwracam się w jego stronę.

–Półgłówek. Zadbany, ale zatrzymał się na swoich latach świetności. Garniak z lat 90., a fryzura… lepiej nie mówić. Typowy kulturysta, panie pewnie nie mogły się oprzeć twoim mięśniom i urokowi osobistemu. Studiowałeś medycynę. Może nawet jakiś czas pracowałeś w zawodzie. Ale już nie pracujesz. Żaden lekarz nie założyłby takiego garniaka. Nosisz się tak nie tylko, żeby budzić podziw, ale też chcesz się podlizać. Zależy ci, by ludzie cię lubili, acz niezbyt długo. Sprzedajesz coś. Używane samochody? Po wszystkim powinniśmy pogadać, może przepiszesz mi nowe auto.

–A może dam ci po ryju? – rzuca Osiłek. – Pracowałem na ulicach Chicago. Wiele razy widziałem, jak ktoś umiera. Kim jesteś, żeby oceniać ile warte jest czyjeś życie?

–Już, już, Osiłku. Siedzimy w tym razem. Razem z TOBĄ!

Zwracam się w stronę ostatniej osoby w tym pomieszczeniu. Szczupły mężczyzna patrzy na mnie spokojnie, bez strachu. Osiłek po mojej lewej

gotuje się z wściekłości, ale dalej słucha, ciekawy co powiem o ostatnim więźniu. Wiedziałem, że to będzie łatwizna. Na czym to stanęło?

–Ty. Szczupły… Bardzo szczupły. Chorowicie. Cichy, wycofany, odzywasz się tylko kiedy trzeba, nie zależy ci, żeby przekrzyczeć resztę. Introwertyk, w dodatku bystry. Nienaganna prezencja, wszystko wygląda jak należy. Każdy kosmyk włosów na swoim miejscu, mimo tego jak cię tu potraktowali. Idealny garnitur. Wypastowane buty. Chociaż na lewym obcasie widzę plamę. Ty też ją zauważyłeś. Ciągle na nią patrzysz, rozpaczliwie chcesz zdjąć tego buta i go wypastować. Cierpisz na zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne. Nie masz pracy i mieszkasz u matki w piwnicy…

Szczupły mężczyzna zerka na mnie. Jakiś szczegół się nie zgadza? Nie zniósłby tego. Moja diagnoza jest jednak trafna.

–No dobra, do niedawna mieszkałeś u matki w piwnicy. Pozmieniało się ostatnio u ciebie. Matka cię kochała, ale ojciec odszedł, gdy tylko osiągnąłeś pełnoletniość. Od tego czasu starasz się być idealny. Obwiniasz się, że odszedł. Rozsądek ci mówi, że to nie twoja wina, ale i tak czujesz się winny. Winny z jakiegoś konkretnego powodu. Twoim zdaniem jakiś aspekt twojej osobowości spowodował, że odszedł… Twoja orientacja. Och, biedactwo! Dlatego postanowiłeś przez resztę życia czynić dobro. Dobry Boże!

Ot, i cała trójka rozgryziona. Ludzie są jak choroby. Zawsze jest jakiś powód tego, jacy są. Różnica polega na tym, że z reguły nie ma na nich lekarstwa.

–Brawo, dobra robota – stwierdza dowcipnie blondyna. – Rozgryzłeś nas wszystkich. Ale co z pacjentem? Niezależnie od tego, co twierdzisz, naprawdę chcę odzyskać wolność. Mam dokąd pójść. Skoro jesteś taki wybitny, rozwiąż ten przypadek i wyjdźmy stąd.

Dwóch pozostałych lekarzy przytakuje. Włazidupy. Po chwili ciszy w pomieszczeniu znowu rozlega się zdeformowany głos.

–Och, nie mylili się co do pana, doktorze Tseng! Zdecydowanie sobie pana zatrzymam. Jeśli chodzi o resztę… Niestety. Obawiam się, że wy też tu zostaniecie. Widzicie, nasz Tseng potrzebuje publiki. Musi na kimś robić wrażenie. A wy, na wasze nieszczęście, jesteście jego wymarzoną widownią.

–Musimy coś jeść! – wtrąca blondyna. – Poza tym muszę zadzwonić. Nie wiem, kim jesteś, gdzie jesteśmy ani co to za jeden… – wskazuje na mnie. – Ale mamy swoje prawa. Nie możesz tak po prostu tu nas trzymać.