Orlęta Lwowskie - Jeno Szentivanyi - ebook + książka

Orlęta Lwowskie ebook

Jeno Szentivanyi

3,5

Opis

 

Dumne Orlęta - świadkowie naszej przeszłości!

Orlęta Lwowskie - historia o nich nie zapomni!

Męstwo - poświęcenie – heroizm – Orlęta Lwowskie.

W hołdzie Orlętom Lwowskim


Orlęta Lwowskie to sfabularyzowana opowieść o obronie miasta Lwowa przez kilkunastoletnich jego mieszkańców w latach 1918-1919. Losy rodziny Potockich, głównych bohaterów, poznajemy na tle wydarzeń historycznych tamtego okresu. Bez ich heroicznej walki nie byłoby polskiego Lwowa i wielkiej legendy Orląt Lwowskich. To historia najwspanialszych czynów młodych bohaterów. To opowieść o męstwie i bohaterstwie, o polskich dążeniach do wolności i niepodległości. Wzruszająca, mądra. Wprowadza Czytelnika w fascynujący, a zarazem dramatyczny świat tamtych dni.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 303

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (6 ocen)
2
0
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Strona redakcyjna

Tytuł oryginału: Lengyel sasfiókok

Korekta: Barbara Turnau Dariusz Godoś

Projekt okładki: Miłosz Lodowski

© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo M, Kraków 2013

© Copyright for the translation by Joanna Urbańska 2013

ISBN 978-83-7595-699-3

e-mail:[email protected]

www.mwydawnictwo.pl

Publikację elektroniczną przygotował:

Pamięci tych wszystkich, którzy życie swe dziecięce oddali za Ojczyznę

I

Chłodny, jesienny deszcz z twardym stukotem smagał pogrążone w nocnym mroku ulice Lwowa. Jego bębnienie rozbrzmiewało grzmiącym echem pomiędzy domami. Tafle pozamykanych okien przefiltrowywały jednakże ów huk w słaby pomruk, a w małym pokoiku nawet i ten odgłos zdławiony został bez reszty przez trzask ognia płonącego w kaflowym piecu. Blask płomieni przez uchylone drzwiczki pieca przenikał do wnętrza, rozświetlając raz po raz czekające na swych właścicieli biało zasłane łóżka oraz wiszący nad klęcznikiem obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. Lecz chybotliwe płomienie zdążyły sczeznąć już w popiół, nim drzwi rozwarły się wreszcie przed dwójką chłopców. Starszy z nich zamknął je za sobą z pasją i powrócił do swego wywodu w miejscu, w którym był go przed momentem przerwał: — Ech, dużo gadania, a rezultatów niewiele! Marzy nam się walka, wolna Polska, a tymczasem Austriak siedzi nam na karku, Piłsudski w niewoli u Niemców, jego Legiony w obozach internowania lub we Francji! Ale za to my perorujemy! Jak tak dalej pójdzie, długo jeszcze z austriackiego Lemberga nie będzie na powrót polskiego Lwowa! Austriakom w głowie nie postanie się stąd wycofać, choćby nawet przegrali wojnę. Policz tylko, w iluż to już wojnach zostali pokonani od czasu ostatniego rozbioru Polski, a czyż to nie oni są tu nadal panami?... Co robisz? — spojrzał ze zdumieniem na sadowiącego się przy stole młodszego brata.

—  Tłumaczenie na łacinę — odparł wysmukły, wąskolicy chłopiec i, odgarnąwszy do tyłu brązowe włosy, sięgnął po słownik. — Nie zdążyłem odrobić lekcji przed kolacją.

Starszy brat wzruszył ramionami i widząc, iż od takiego dzieciaka nie jest w stanie uzyskać odpowiedzi na nurtujące go pytania, prędko się rozebrał i położył do łóżka.

Po kilku minutach spał już snem sprawiedliwego i nawet się nie poruszył na dźwięk trzaskających z lekka drzwi. Do pokoju wślizgnęła się ukradkiem siostra. Bez słowa przysiadła na skraju stołu. Nim zdążyła się odezwać, uprzedził ją jej bliźniaczy brat:

—  Po pierwsze: nie pytaj, co robię, bo przecież sama widzisz. Po drugie: Kazimierz śpi, zatem nie mów za głośno, jak to masz na ogół w zwyczaju.

Maria roześmiała się. Śmiały się nie tylko jej usta, ale i oczy, ba — całą jej trzynastoletnią istotę, aż po nasadę czarnych włosów, przepełnił naraz wyborny humor.

—  Nie zrzędź, Stasiu! — uciszyła poirytowanego brata. — Po co się śpieszysz? Wszak jutro święto! Zapomniałeś? No cóż, wieczór obfitujący w tyle wrażeń najwyraźniej nie służy małym chłopcom! — docięła mu łagodnie i, pogładziwszy głowę Stanisława, oddaliła się równie raptownie, jak się pojawiła. Od progu odezwała się jeszcze cichutko:

— Połóż się spokojnie spać! Jutro razem odrobimy zadanie. Bo moje, rzecz jasna, też jeszcze niegotowe. A nie może się przecież zdarzyć, aby pani Potocka własnym dzieciom musiała dać czwórkę za to, że nie nauczyły się lekcji!

Na tę myśl uśmiechnął się również i Stanisław. Istotnie, to by dopiero było pośmiewisko, gdyby nauczycielka, jejmość pani Potocka, akurat swoim pociechom zmuszona była postawić zły stopień. Matka w roli nauczycielki jest niezwykle surowa, bodaj najbardziej surowa w całym gimnazjum. To znaczy, ma się rozumieć, kiedy mowa o nich!... Po czym Staś zamknął książkę, kilka minut zaś później zdmuchnął lampę.

Nie potrafił jednak usnąć. W pamięci rozbrzmiewało mu każde słowo, jakie padło w trakcie wieczornego spotkania. Lokalni przywódcy Polskiej Organizacji Wojskowej odbyli dziś u nich naradę pod pretekstem proszonej kolacji, tak jak w ubiegłym tygodniu zebrali się byli u ojca dyrektora szkoły. Zawsze gdzie indziej i zawsze w konspiracji, gdyż odkąd sprzeciwili się temu, by Polska była królestwem zależnym od Austrii, każdemu członkowi POW grozi więzienie, kimkolwiek by był: kobietą, dziewczyną, mężczyzną czy dzieckiem...

Kiedy tak o tym myślał, nie potrafił zdławić w sobie kolejnej fali wesołości, zaśmiał się więc w poduszkę, by nie zbudzić starszego brata, Kazimierza. Ależ oni przecież nie dadzą się Austriakom złapać! Na próżno Niemcy wtrącili pułkownika Piłsudskiego do więzienia, daremne było rozwiązanie Legionów, organizacja bojowa żyje i działa dalej, tak jak rozkazał pułkownik. Hasło: Czuwaj! Czuwaj i szykuj się na wielką chwilę, na chwilę zmartwychwstania Polski. Więc się szykują! Mama w ramach dodatkowej lekcji łaciny tak wspaniale potrafi uczyć tajników pracy wywiadowczej. Skąd mieliby o tym wiedzieć Austriacy? I skąd mieliby mieć pojęcie o tym, że matka już na długo przed wojną należała do centrali polskich narodowych służb wywiadowczych i także teraz pracuje dla ojczyzny? Toż to prawdziwa zabawa wdawać się w pogawędki z żołnierzami i niepostrzeżenie wyciągać od nich mnóstwo drobnych informacji, które następnie gdzieś — jeśli i kiedy będzie trzeba — złożone zostaną w spójną całość i obrócone na rzecz wolnej polskiej ojczyzny. Z kolei zajęcia Kółka Szachowego to także pierwszorzędna rozrywka. Dyrekcja gimnazjum na potrzeby Kółka Szachowego przeznaczyć mogła niestety jedynie pomieszczenie w suterenie. Niestety — nie ma tam bowiem nawet okna wychodzącego na ulicę, jeśli więc człowiek długo w nim przebywa, zaczyna go boleć głowa i musi wyjść na korytarz, by zaczerpnąć nieco powietrza. Zawsze trafi się jeden czy dwóch chłopców, którzy akurat przewietrzają się na zewnątrz, a jeśli zabłąka się do sutereny ktoś niewtajemniczony, wracają do klasy, jak gdyby minął im już ból głowy. Kiedy odwiedzający wkracza na zajęcia Kółka, nie znajduje tam więc niczego poza szachistami, co najwyżej pana nauczyciela podczas nadzorowania gry. Po czym gość zostaje odprowadzony, a gdy na horyzoncie nie ma już żadnego intruza, z czeluści szafy znów wydobywane są ryciny, rysunki karabinu maszynowego i ręcznych granatów, zaś pan nauczyciel gimnastyki kontynuuje ich objaśnianie. Oczywiście byłoby lepiej, gdybyśmy mogli na prawdziwej broni uczyć się tego, jak się z nią obchodzić, ale jeśli takiej nie ma, to cóż robić? Jeżeli człowiek dobrze zakonotuje sobie w głowie teorię, to i w praktyce pójdzie mu łatwo, kiedy już przyjdzie na to kolej.

W wyobraźni w lot staje Stasiowi przed oczyma ręczny granat... Trzeba odkręcić z trzonka śrubę zabezpieczającą, wyciągnąć zawleczkę, policzyć do trzech, potem rzucić z półobrotu, dokładnie tak, jakby rzucało się maczugą gimnastyczną!... Proste, prawda?! Prosta jest też nauka pierwszej pomocy. Ta akurat figuruje w szkolnym programie nauczania i przyswajają ją sobie dobrze także i dziewczyny, na lekcjach higieny i w drużynach harcerskich. Drużynom zaś wolno nawet strzelać do celu. Wprawdzie wyłącznie takimi tam byle jakimi strzelbami Floberta!... Ale jeśli ktoś jest sprytny, nawiąże dobre stosunki z jakimś żołnierzem, w miarę możliwości z żołnierzem węgierskim, o którym pan nauczyciel historii powiada, że jest Polakowi bratem, ten zaś, kiedy go ładnie poprosić, pokaże i da do ręki manlichera. Węgrzy pomogą — nawet wówczas, gdy to zabronione. Nie zapomnieli, że jak świat światem, Węgrzy i Polacy walczyli zawsze razem... Także i ten podporucznik, który mieszka tu, u nich w domu, Władysław Kiss, pan Laszi1, tak pięknie potrafi opowiadać o ojczulku Bemie i o polskim Legionie walczącym podczas węgierskiej Wiosny Ludów, ma poza tym pistolet Steyer, nawet dwa... Pozwala Stasiowi, by je czyścił, a raz zabrał go na wojskową strzelnicę, gdzie wolno było mu oddać dziesięć strzałów. Ośmioma kulami trafił do celu... a wówczas pan Laszi powiedział po niemiecku: „Fiu, przyjacielu, to ty tak dobrze strzelasz? Wobec tego, kiedy będziemy stąd wyjeżdżać, podaruję ci jeden z pistoletów na pamiątkę, żebyś nigdy nie zapomniał swego pana brata Laciego!”. On zaś dotrzymuje słowa; cokolwiek do tej pory obiecał, zawsze spełnił. A wówczas organizacja wzbogaci się o kolejną sztukę broni. Bo akurat dzisiaj pan doktor Krasiński powiedział, że lwowska POW ma bardzo niewiele broni, za wszelką cenę trzeba zdobyć jej jeszcze całe multum, sytuacja bowiem jest taka, iż w każdej chwili może wybić dla Polaków ich godzina. Pan Krasiński wie to o wiele lepiej niż Kazimierz, który nie daje wiary niczemu, czego nie zobaczy na własne oczy. On nawet raportów wywiadowców nie uznaje za zgodne z rzeczywistością, tak jakby matka je przekazywała, gdyby nie były prawdziwe! Według raportów zaś Austriakom wiedzie się na wojnie bardzo źle! To, co teraz złe dla Austriaków, dobre jest dla Polaków — stwierdził chłopiec półgłosem, podczas gdy powieki zaczynały już mu się sennie kleić.

Na krótką chwilę zdołał jeszcze od siebie odpędzić morzący go sen, by, opuściwszy cieplutkie łóżko, otworzyć okiennice i wyrwać z kalendarza kartkę z minionym właśnie dniem. — 1 listopada 1918 — spojrzał na kolejną datę, po czym złożył głowę na splecionych dłoniach i zasnął...

Obudził się pod wpływem wrażenia, że drży pod nim łóżko. Nie do końca jeszcze przytomny, z przymkniętymi powiekami oraz owym osobliwym uczuciem, iż dopiero co był usnął, zastanawiał się, co to za dziwy. Powoli odkrył, że nastał już świt i pokój wypełniło szare światło brzasku, a ulica grzmi i huczy.

Zaciekawiony pognał do okna. Oczy i usta rozwarły mu się szeroko ze zdumienia. Nieprzeliczona kolumna żołnierzy wiła się przed domem i za rogiem, gdzie ulica dochodziła do Grodeckiej, dudniły koła zaprzężonych do koni armat, od ich ciężaru trzęsły się mury budynków. Austriacki garnizon dokądś wymaszerowywał, w pełnym rynsztunku, a od strony dworca kolejowego dochodziło przeciągłe pogwizdywanie lokomotywy...

—  Wyjeżdżają! — nasunęła mu się myśl tak nagła, że aż zaczął łapczywie chwytać powietrze, a serce podskoczyło mu do gardła. Błyskawicznie przypadł do łóżka brata:

—  Kazimierzu, zbudź się! — wrzasnął. — Austriacy odchodzą!

Kazimierzowi z trudem udało się oprzytomnieć:

—  Nie szalej! — rozespany ofuknął dzieciaka. Niemniej jednak płonąca, czerwona jak rak twarz Stanisława i jego zwabiła do okna. Wyjrzał i machnął ręką:

—  Na pewno idą na manewry! — mruknął gniewnie. — Obudzić człowieka z takiego powodu! Miałbym ochotę zdzielić cię w kark!

Manewry? — Stanisław westchnął rozczarowany. — Tak, to najbardziej prawdopodobne wytłumaczenie! Skąd też przyszło mu do głowy, że... że... Naturalnie stąd, że dotąd nigdy jeszcze nie maszerowali takim hurmem... Zaczynał już żałować, że wstał, lecz pomimo to nie podążył za przykładem Kazimierza, który skrył się na powrót pod kołdrą. Został przy oknie i dalej przyglądał się maszerującym żołnierzom. Otworzył nawet na oścież okno, żeby lepiej widzieć. Na koniach defilowały po ulicy znajome postaci i wtem czyjaś ręka pomachała nieoczekiwanie w jego stronę ze skraju kolumny marszowej. Uśmiechnąwszy się, odwzajemnił ów gest:

—  Éljen Laszi bácsi!2 — wykrzyknął półgłosem pod adresem podporucznika, prezentując znajomość węgierskich słów, które niegdyś zasłyszał. I zdziwił się, że jego dobry przyjaciel nie rozpromienił się na owo pozdrowienie, lecz jedynie raz jeszcze mu pomachał, zasalutował i obejrzał się za siebie jak ktoś, kto się żegna. — Ejże, wyszedł bez śniadania! — przemknęło przez myśl Stasiowi. — Wieczorem nie powiedział, że prosi o śniadanie wcześniej, a do tej pory zawsze przecież o tym uprzedzał! Dlaczego? — i chwilę później chłopiec otwierał już drzwi dzielące na pół olbrzymi przedpokój, aby zajrzeć do części mieszkania, w której mieściła się kwatera podporucznika. Z emocji zaschło mu w gardle. Ledwo omiótł wzrokiem pozostawiony w nieładzie pokój, w którym wskutek wielkiego pośpiechu nie podomykano nawet szaf. Od razu przypadł do bielącej się na stole paczuszki. Wyczuł palcami, co się kryje pod opakowaniem. Z trudem łapiąc powietrze pod wpływem wielkiego wzruszenia, niemal słaniał się na nogach, wracając do pokoju, który zajmował wspólnie z bratem:

—  Spójrz tylko, spójrz! — ponownie potrząsnął ramieniem Kazimierza. — A jednak odchodzą! — i, rozdarłszy opakowanie, podetknął pistolet pod nos starszego brata. Przyczepiona doń była karteczka:

„Stasiowi na pamiątkę — pan Laci” — przeczytał głośno, po czym wyprostował się, jakby go ktoś gwałtownie poderwał w górę:

—  Niech żyje Polska! — wykrzyknął z rozpaloną twarzą swoim dźwięcznym, dziecięcym głosikiem.

Do świadomości Kazimierza dotarło wreszcie, co się w istocie dzieje. Odepchnął młodszego brata i zaczął się w pośpiechu ubierać:

—  Wiesz, co to oznacza? — rzucił w uniesieniu w stronę Stasia.

—  Lwów jest nasz!

Stanisławowi zdawało się, iż pędząc ulicą, słyszy, jak obcasy jego butów wystukują owo zdanie na bruku.

Boczne uliczki już opustoszały i gdy gnali w stronę Ratusza, nie spotkali na nich żywego ducha. Kiedy dotarli na skraj Rynku, był już ranek. Zadyszani zatrzymali się nagle na widok sceny, jaka rozgrywała się na środku placu. Na jezdni stał austriacki patrol konny. Jego dowódca, z wodzami założonymi na ramię, rozmawiał z jakimś żołnierzem w mundurze zielonym jak trawa i czapce o kształcie talerza, po czym — przytknąwszy rękę do czapki — wskoczył na siodło i patrol, galopując, zniknął w alei...

—  Kim oni są? To nie legioniści?! — zwrócił się Stanisław do brata, marszcząc czoło.

Kazimierz również wpatrzył się badawczo przed siebie i Staś spostrzegł, iż wargi starszego brata pobladły nagle aż po same kąciki ust, jakby zdjęte potworną zgrozą. Zanim jednak Stanisław doczekał się odpowiedzi, za plecami chłopców rozległ się lament:

—  Boże Przenajświętszy! — podpierając się dwoma kulami, przekuśtykał obok nich kaleki, jednonogi oficer Legionów. Zatoczył się do przodu, jakby ruszał do ataku na oddział nieprzyjaciela.

—  Hycle! To miasto jest nasze! Zdejmijcie tę szmatę! — krzyczał aż do utraty głosu i, chwiejąc się, wskazywał kulą na wieżę Ratusza.

Stanisław powiódł wzrokiem we wskazanym kierunku i oparł się o pień drzewa, gdyż aż dech mu zaparło ze wzburzenia. Na maszcie powiewała na wietrze ukraińska flaga.

—  Boże Przenajświętszy! — ból wydarł z jego piersi te same słowa, które wykrzyknął legionista. Następnie ręką zakrył sobie usta w geście przerażenia. Rozległ się suchy, bezduszny huk strzału z rewolweru i oficer Legionów zaczął się chwiać. Nim runął na ziemię, zamachnął się na Ukraińca kulami.

—  Naści, łajdaku!

Chłopcy, jak zahipnotyzowani, wpatrywali się w ciało walące się na bruk i niemal zupełnie uszło ich uwadze, że tymczasem ściele się przed nimi czyjś cień.

—  Zmiatajcie do domu! — rozległ się szorstki rozkaz, poparty przez dwa bagnety, które zmusiły braci do pośpiechu.

Szli, dosłownie zataczając się po jezdni, pomiędzy szpalerem przerażonych twarzy, które śledziły ich z okien. Dotarli już prawie do domu, kiedy Kazimierz rzekł:

—  Za Lwów umarł oto pierwszy Polak!

Na ich dzwonek bramę otworzyła Wanda, służąca, rozczochrana i drżąca na całym ciele. Ledwie przeszli kilka kroków po korytarzu, gdy zatrzymało ich krótkie, zdecydowane stwierdzenie, dobiegające z sąsiedniego mieszkania:

— Walka...

Równocześnie przekroczyli próg mieszkania.

II

Frycz, sędziwy, siedemdziesięciodwuletni emerytowany pułkownik o postawie tak wyprostowanej, iż zadawała ona kłam jego podeszłemu wiekowi, stał przed rozłożonym na stole planem miasta i w zamyśleniu przesuwał palcem po mapie. W tym czasie doktor Krasiński rzucał gorączkowo urywane zdania.

—  Dowództwo austriackie oddało miasto Ukraińcom! — relacjonował doktor, raz po raz obcierając sobie czoło. — Ukraińcy powołali się na prawo ludów do samostanowienia i zażądali Lwowa dla siebie. Komendant przychylił się do ich argumentacji. Gdy się o tym dowiedzieliśmy, było już za późno. Uzbrojeni naprędce Ukraińcy zajęli wszystkie ważniejsze gmachy, a na ulicach zaroiło się od ich patroli. Prawie nie sposób się przez nie poruszać po mieście! Ach, gdybyż tylko wczoraj dotarła do nas była wieść o tym, że monarchia się rozpadła! Ale posłaniec z meldunkiem z Warszawy przybył dopiero dziś rano. Po drodze go zatrzymano... Tym sposobem ukraiński Komitet Wojskowy dowiedział się o tym przed nami!

Dwaj chłopcy słuchali tej gorzkiej relacji, stojąc obok drzwi. W pokoju siedziała też przy stole matka, na kanapie przykucnęła Maria, oni jednak zdawali się nawet nie dostrzegać ich obecności, całą swą uwagę skupiając na Krasińskim.

Pułkownik Frycz podniósł wreszcie wzrok znad mapy. Jego twarda, koścista pięść powędrowała w górę, by niczym młot opaść na blat stołu:

—  Niech piekło pochłonie wszystkich agresorów! — przemówił przezeń niepohamowany gniew, a jego spiczasty siwy wąsik nastroszył się. Kipiał ze złości niczym uosobienie furii, jego pięść raz po raz uderzała w stół. — Lwów jest polski! Pokażemy im, jaka jest prawda! — po czym tak gwałtownie jak wybuchnął oburzeniem, równie niespodzianie ochłonął. Przesunął ręką po czole i rzekł, jakby zwracał się sam do siebie:

—  Złość nas daleko nie zaprowadzi! Pomyślmy więc!... — i na powrót pochylił się nad mapą. — Możliwe są dwa warianty — zaczął z emfazą objaśniać swe założenia. — Albo odbijemy całe miasto, albo zorganizujemy obronę w jednej z jego dzielnic, gdzie, jak w oblężonej twierdzy, będziemy musieli dotrwać, dopóki nie przybędzie skądś odsiecz. Rozumiecie państwo? Wszystko zależy od tego, czy uda nam się uderzyć z zaskoczenia... Doktorze, ilu mamy ludzi?

Strapiony Krasiński machnął ze smutkiem ręką:

—  Garstkę! Garstkę ukrywających się, przybyłych tu na rekonwalescencję legionistów oraz członków POW. Tysiąc, góra dwa tysiące uzbrojonych ludzi. Najsilniejsza jest drużyna Żuławskiego...

—  Podporucznik Żuławski nie żyje! Zastrzelili go! Widzieliśmy! — przerwał mu świszczący głos Stanisława.

Okrzyk jego zabrzmiał tak dziko, że wszyscy uczestnicy narady odwrócili się jednocześnie w jego stronę, matka zaś nachyliła się ku niemu z przestrachem. Jej dłoń wysunęła się mimowolnie, by go pogłaskać, lecz Staś uciekł przed tą pieszczotą i, trzęsąc się jak w febrze, wybiegł na korytarz.

Rodzeństwo dogoniło go w pokoju chłopców. Leżał na łóżku i spazmatycznie szlochał. Starszy brat zamknął ostrożnie drzwi i po krótkiej zadumie wzruszył ramionami.

—  Szczeniak! Ryczy... — wydusił z siebie z przymusem, czuł bowiem, że jeśli czegoś nie powie, zaraz się udusi, urwał jednak natychmiast w pół zdania i, blady jak ściana, zapatrzył się ponuro w podłogę. Odżył weń obraz: huk wystrzału, Żuławski się chwieje, zamierza się do ciosu, potem upada, by nigdy się już nie podnieść. A nad nim ten rozkraczony, szczerzący się w triumfalnym uśmiechu żołnierz w zielonym mundurze. — To było pospolite zabójstwo! — wydyszał ze wzburzeniem, zaciśniętymi w pięści rękoma wypychając kieszenie płaszcza. — Uzbrojony żołnierz przeciwko bezbronnemu inwalidzie...

Jego rozmyślania przerwała wnet matka:

—  Kaziu, stań przy bramie na straży! — pokazała znacząco na korytarz, tam, gdzie z mieszkania pułkownika dochodziły stłumione odgłosy rozmowy. Lokalne kierownictwo POW i dowództwo lwowskiego Legionu zasiadło już tam do wspólnej narady wojennej.

Kazimierz skinął głową i ruszył w stronę bramy. Pani Potocka zaś, na krótką chwilę odsunąwszy wszystkie pozostałe troski na dalszy plan, weszła do pokoju synów.

Stanisław siedział na parapecie okna. Dygocząc, wpatrywał się w pustkę ponad dachami domów. Teraz nie wzbraniał się już przed pogładzeniem po głowie.

—  Żal ci Żuławskiego? — zapytała Stasia matka, pragnąc jakoś uśmierzyć jego ból.

Z oczu chłopca buchnęły niemalże płomienie.

—  Zal? Jego? Przecież to bohater! Jemu można jedynie zazdrościć. Toteż mu zazdroszczę, wiesz? Boli mnie to, że nie mogłem stanąć u jego boku. Gdybym tylko miał wówczas przy sobie swój pistolet...

Spojrzenie pani Potockiej zatrzymało się na spoczywającej na stole broni. Leżała na wyciągnięcie ręki wraz z listem od węgierskiego oficera. Byłaby po nią sięgnęła, ale Stanisław ją uprzedził:

—  Nie zabieraj, proszę! Powiedzieliście, że będzie walka! — szepnął błagalnie. — Ja i tak nie zostanę wtedy w domu!

Matka popatrzyła na niego w milczeniu. Wzięła głęboki oddech, zanim zdobyła się na odpowiedź, i choć drżały jej oparte o stół palce, w głosie jej nie czuło się zaniepokojenia.

—  Masz pojęcie, co to wojna?

—  Krew i śmierć. Dzisiaj widziałem! — odparł Staś bez ogródek. — Ależ mamo, sama przecież uczyłaś w III A, że „dulce et decorum est pro patria mori”3. I mówiłaś tak także kiedy indziej, wiele razy, innym, kiedy myślałaś, że śpię. Pamiętam!...

Pani Potockiej głos uwiązł w gardle. Łza, która zakręciła się jej w kąciku oka, wypłynęła prosto z jej serca. Nachyliła się nagle przez stół i pocałowała syna, następnie pocałowała też podchodzącą właśnie do niej Marię, po czym pośpiesznie wyszła.

Zdawać by się mogło, że w blasku sączącego się przez okno wczesnozimowego światła sylwetki obojga dzieci jakby nagle zmężniały, aby dopasować się do ich mądrości, o ileż dojrzalszej od ich trzynastu lat. Mądrości, która stała się ich udziałem w czasie czterech lat wojny, podczas wielu nieprzespanych nocy, kiedy to leżeli na swych miejscach w pokoju, wprawdzie z przymkniętymi powiekami, lecz bezsennie. W niezliczonych pokojach pomiędzy Lwowem a Wiedniem, tam, gdzie ich akurat zagnała wojenna zawierucha. Czasem nocowali w stajni, innym razem w hrabiowskim pałacu, niekiedy był wśród nich ojciec, przeważnie go jednak nie było, ale czy był z nimi, czy też przebywał gdzieś daleko, nocą i za dnia, jawnie lub w tajemnicy, przychodziło do nich mnóstwo obcych ludzi. Przynosili bądź zabierali listy, salutowali przed matką i mówili: „Czekamy na polecenia!”. A matka odpowiadała na przykład tymi słowy: „Heleno, przemkniesz się przez rosyjskie linie, dostarczysz dynamit do Iwangorodu, sama wiesz już gdzie. Trzeba wysadzić rosyjski skład amunicji artyleryjskiej. Tego wymaga Organizacja Bojowa, to rozkaz!”. Helena skinęła głową i odeszła. Była młoda, młodsza od matki, piękne blond włosy nosiła zaczesane do tyłu, chodziła przedtem we Lwowie na uniwersytet. Nigdy już nie wróciła. Później przyszła zamiast niej jakaś inna dziewczyna, też w nocy. Usiadła, zmęczona, miała pod płaszczem przewiązane ramię. „Helena została pojmana przez Rosjan i stracona. Ale ja wykonałam rozkaz” — opowiadała matce podczas jedzenia. — „Tak, postrzelili mnie, kiedy uciekałam przez front. Widzisz, trafili tylko w ramię. Człowiek zniesie taką błahostkę dla ojczyzny”. Dla ojczyzny!!! To tym pocieszała matka rodziców Heleny, kiedy się spotkali. „Helena zginęła za ojczyznę!” I pozwoliła sobie na opłakiwanie jej dopiero wtedy, gdy sądziła, że nikt jej nie widzi. Ale oni widzieli, bo podpatrywali ją spod kołdry. W ten sam sposób płakała też czasem wtedy, kiedy przez dłuższy czas nie przynoszono wieści o ojcu i myślała, że poległ na wojnie. Bo również ojciec bił się za ojczyznę, za ojczyznę walczył w Legionach i za ojczyznę przebywa teraz z pułkownikiem Piłsudskim w Magdeburgu, w niemieckiej niewoli. Ludzie żyją i umierają za ojczyznę, za rozczłonkowaną polską ojczyznę, którą trzeba na powrót scalić. Wszystko, ale to wszystko, o czym wiedzą, wydarzyło się dla ojczyzny i obecnie też wszystko dzieje się dla niej. Śmierć podporucznika Żuławskiego i narada w mieszkaniu pułkownika. Wszystkim działaniom przyświecało zawsze to hasło: „Słodko i chwalebnie jest umrzeć za ojczyznę!”.

Staś i Maria pomyśleli o tym jednocześnie i razem głośno powtórzyli to po raz wtóry. Skoro wszyscy walczą za ojczyznę, to jest rzeczą oczywistą, że walczyć będą także i oni, kiedy tylko przyjdzie na nich kolej. Nie ma w tym niczego nadzwyczajnego, tak po prostu jest. Matka o tym mówiła, matka tego uczyła...

Po czym roześmiali się niczym dwoje wspólników. Maria wzięła brata pod rękę.

—  Chodź! — pociągnęła go delikatnie. — Musimy ruszać do kościoła.

Kazimierz nie poszedł z nimi. Przechadzając się w tę i z powrotem po chodniku, w dalszym ciągu trzymał straż przed bramą. Na ulicach falował gęsty tłum, który burzył się za każdym razem, ilekroć jezdnią przeciągał oddział rozglądających się dookoła z wrogością ukraińskich żołnierzy. Maszerowali oni ze strzelbami na ramieniu, poskramiając swym groźnym wyglądem szemrzących lwowian. Maria wydęła ze wzgardą wargi.

—  Tchórze! — rzuciła pod adresem kulących się na widok broni mieszkańców miasta i za pomocą pięści i łokci utorowała sobie i bratu drogę wśród gapiów, którzy studiowali jakiś afisz.

—  Obwieszczenie — zaczęło literować rodzeństwo. — Przejęliśmy władzę... porządek... bezpieczeństwo... wykraczający przeciwko... sąd doraźny... kara śmierci... Ukraińska Rada Narodowa — czytali pobieżnie, opuszczając wyrazy i zdania. Wtem ich spojrzenia spotkały się i pojawił się w nich identyczny błysk. Zgodnym ruchem sięgnęli po afisz i wspólnymi siłami zdarli złowieszcze obwieszczenie z muru.

Jak gdyby nic się nie stało, ruszyli dalej. Oszołomieni, zawstydzeni gapie rozstąpili się, robiąc przejście dla dwojga wysmukłych dzieci w szkolnych mundurkach...

Kościół Sacré-Coeur był zatłoczony, co się jednak tyczy grona pedagogicznego, w ławkach siedziało co najwyżej ćwierć tuzina nauczycieli. W ogóle trudno było uświadczyć jakichkolwiek mężczyzn. Obszerną nawę kościoła wypełniały kobiety i dzieci, lecz zamiast kojącej, modlitewnej atmosfery w przepełnionym kadzidłem powietrzu falowało niepokojące napięcie. Pater, sędziwy nauczyciel religii z gimnazjum, był jedynym, którego oblicze pozostało wolne od oznak nasilającego się coraz bardziej rozgorączkowania. Oderwawszy swe myśli od doczesnego świata, pochylił się nad ołtarzem i z pokorą odprawił mszę świętą. Zakończywszy finalną modlitwę, nie podniósł się jednak z klęczek, a jego wezwanie zmusiło zbierających się już do odejścia wiernych do ponownego padnięcia na kolana.

—  Módlmy się za naszego brata, który poniósł bohaterską śmierć!

Nie wymagało to szerszych objaśnień. Cały Lwów obiegła już do tego czasu wieść o tym, jak podporucznik Żuławski zginął przed kamiennymi lwami Ratusza. Skoro tylko pomiędzy kolumnami rozległa się mowa pożegnalna patera Juliana, szmer ucichł i cały kościół, aż po najmniejsze zakamarki, wypełnił żar. Jednakże przy całej swej cichości grzmiał i huczał niczym alarm bojowy, a w słowo „amen” wplótł się naraz polski hymn. Nikt nie dyrygował. Czyjeś usta zaintonowały pierwsze słowa, kolejne śpiewały już setki. Patera Juliana otoczyła zewsząd zwarta fala głosów. Stał nieruchomo na stopniach ołtarza naprzeciwko tłumu dzieci.

Jego zmęczona, krucha sylwetka wyprostowała się; obrócił się w stronę starszych uczniów i uniósł ręce do błogosławieństwa:

—  Idźcie!...

Nie ruszył się sprzed ołtarza nawet wówczas, gdy ci, którzy pozostali najdłużej, opuścili już kościół. Pochylił się nieco do przodu niczym człowiek, który śledzi nadciągającą z oddali burzę i ze smutnym uśmiechem żegna się już z ukochanymi kwiatami ze swego ogrodu, wie bowiem, że zawierucha wyrwie wraz z chwastami także i to, co w nim najlepsze, i nie ma na to żadnej rady. Z wichurą można ulecieć, lecz nie sposób się jej oprzeć!

Wszyscy pośpieszyli do gimnazjum. Zwyczajna droga, którą przywykli przemierzać. Spotkanie Kółka Samokształceniowego, zajęcia sportowe, zabawa na podwórzu, dla każdego coś na miarę jego możliwości. Po odprowadzeniu Marii do siedziby harcerstwa dla dziewcząt Stanisław ruszył do sutereny, na zajęcia Kółka Szachowego. Na schodach zagrodził mu drogę umięśniony, pryszczaty nastolatek. Na próżno usiłował go wyminąć, napierający nań chłopak zatarasował przejście. Był to ktoś, z kim od dawna miał na pieńku, najgorszy uczeń w klasie, po raz trzeci powtarzający ten sam rok Rusin Smirnoff, którego do tej pory Staś miał obowiązek nadzorować, czy przygotował się do lekcji.

— No, to teraz koniec ze zgrywaniem się na bohatera. Od dzisiaj my jesteśmy tu panami! — puszył się zaczepnie. — Masz za szpiegowanie, ty nędzny Polaku! — powiedziawszy to, uniósł rękę do ciosu.

Pięść jego przeszyła tylko puste powietrze. Zanim dane mu było pojąć, co się z nim dzieje, wił się już na ziemi pod gradem uderzeń. Stanisław dosłownie go oplótł. Zmieniony do niepoznaki, walił mocno gdzie popadnie, biorąc odwet za zniewagę. Koledzy otoczyli ich zwartym kołem i bezczynnie przypatrywali się jednostronnej bójce, w której Staś rozprawiał się ze znacznie od siebie silniejszym Smirnoffem.

Skręcający akurat w korytarz Kazimierz omal się nie potknął o bijących się chłopców. Zmarszczył czoło i szybkim szarpnięciem poderwał młodszego brata z ziemi. Stanisław zwrócił się w jego stronę z zacietrzewieniem, sądząc, że to nowy napastnik. Unieszkodliwił go krzyk Kazimierza. Starszy brat warknął złowieszczo na gramolącego się z trudem na nogi oszołomionego Smirnoffa:

—  Zmiataj, pókim dobry! — i raczej zasyczał, niż wyszeptał, zwracając się do brata: — Zwariowałeś? Wdawać się w bójkę w takim momencie?! — jednocześnie w sposób nieznoszący sprzeciwu pociągnął go za sobą w stronę pustej wnęki okiennej. Za nimi podążył ochoczo ich nieodłączny przyjaciel, piątoklasista, rudowłosy, piegowaty Jerzy Kopera.

Kazimierz nie zważał na tłumaczenie się brata. Widząc, iż oddalili się już na tyle, by inni nie mogli ich usłyszeć, zaczął pośpiesznie wydawać polecenia:

—  Przekazać dalej: legioniści do szkoły Sienkiewicza, członkowie PO W do Domu Techników, na zbiórkę. Rozkaz pułkownika. A teraz już pędźcie!

Dawno już minęło południe, kiedy Stanisław mógł po skończonym obchodzie ruszyć w stronę domu. Za uniwersytetem natknął się ponownie na Jerzego. Tęgi chłopiec, oparłszy się o kratę ogrodu, krztusił się ze śmiechu.

—  Z czego się śmiejesz? — zziajany Staś przystanął przy koledze.

Jerzy mrugnął w kierunku znajdującego się kilka domów dalej, po drugiej stronie ulicy, uniwersyteckiego Kółka Czytelniczego, sprzed którego odjeżdżała właśnie ciężarówka wypełniona ukraińskimi żołnierzami.

—  Che, che, che... — bulgotał niemal na cały głos — ...naiwniacy, szukali w Kółku broni. Ale na próżno zrobili najazd, zostali z niczym. Studentki wyniosły całą broń wcześniej pod płaszczami. Wiadomość doszła na czas!

—  Skąd o tym wiesz? — zapytał go kompan zmęczonym głosem.

Jerzy zaczął się krztusić ze zdwojoną mocą.

—  Nie rozśmieszaj mnie, no! Przecież sam im w tym dopomogłem! — po czym, obróciwszy się ku Stanisławowi, ostrożnie rozchylił poły okrycia. — Patrz! Zaniosę ojcu!

Pod marynarką skrywał przytwierdzony paskiem do tułowia, rozłożony na dwie części karabin.

Chcąc nie chcąc, Stanisław również wybuchnął śmiechem, którym Jerzy zarażał każdego, kto tylko znalazł się w jego pobliżu.

—  Jesteś skończony wariat. Tylko ty potrafisz sterczeć z takim bagażem na środku ulicy i zanosić się śmiechem pod nosem tych, których zrobiono w konia! — rzekł z nieudanym zamiarem zbesztania przyjaciela. — Przecież gdyby cię złapali, gorzko byś tego pożałował!

Jerzy machnął lekceważąco ręką:

—  Gdzie tam! — i, zmarszczywszy nos, zmienił zaraz temat. — Ojej, ale jestem głodny! Wiesz co, chodź do nas na obiad! U nas już zupa na pewno jest na stole.

A jednak się pomylił. Zegar wybijał już czwartą, gdy pan mecenas Kopera, Bóg wie skąd wracając, pojawił się wreszcie w domu. Pomimo największych wysiłków nie zdołał ukryć swego zdenerwowania. Szeptem zamienił kilka słów z żoną i zabrał się z pośpiechem do jedzenia zupy, podczas gdy matka Jerzego na zmianę już to bladła, już to płonęła ognistą czerwienią, po czym nagle zaniosła się gwałtownym płaczem i wstała chwiejnie od stołu.

Mecenas nie mógł się doczekać, aż skończą jeść. Odłożywszy serwetkę, nachylił się do Stanisława:

—  Synku, lepiej będzie, jeśli jak najszybciej wrócisz do domu! — rzucił nerwowo. — Teraz... teraz miejsce dzieci jest w domu. A... jeżeli... przypadkiem usłyszysz strzelaninę... nie przestrasz się, ale też nie podbiegaj do okna... tylko raczej do takiego pokoju, który wychodzi na podwórze... Zrozumiałeś!?

Jerzy wykrzyknął z entuzjazmem:

—  A zatem ruszamy na Ukraińców?

Mecenas, pobladłszy, zwrócił się do syna:

—  Co to znaczy, że ruszamy? — wycedził. — Jeszcze czego! Nie waż się wyjść za próg, dopóki ci nie pozwolę!

— Ale...

—  Żadnego ale...

Więcej Stanisław już nie słyszał. Wstrzymując oddech, pędził pogrążającymi się w mroku ulicami. Serce śpiewało mu w piersi. Koniec jednodniowego ukraińskiego panowania! Podporucznik Żuławski już jutro będzie mógł spocząć w pokoju! — rozmyślał z radością, bezgranicznie współczując Jerzemu. Zamkną go w pokoju, zmuszą, by gryzł z żałości pięści, podczas gdy na zewnątrz rozlegać się będą triumfalne wiwaty!

W mieście pojawiło się jeszcze więcej patroli, ale i mieszkańcy, jakby wyprowadzeni ze swych domów mocą jakiejś komendy, na przekór zakazom zaludnili chodniki. Stanisław zauważył już z daleka, że tu i ówdzie, również przed ich domem, raz po raz ktoś się odłącza od rzeszy spacerujących ludzi i pod dobroczynną osłoną tłumu znika w czeluści bramy. Kiedy jednak tam dotarł, sień była zupełnie pusta i nie było śladu po osobach, które do niej weszły. Zapukał do pułkownika, by jak zwykle życzyć mu miłego wieczoru. Zamiast sędziwego żołnierza znalazł w jego mieszkaniu matkę i znane mu ze szpitala dwie młodziutkie lekarki. Na stole parowała herbata, przy niej zaś leżała robótka ręczna. Każdy przyzna, że zgodna to para rekwizytów. Matka przyjęła pocałunek syna z westchnieniem ulgi.

—  Nareszcie jesteś!

—  Pan Frycz...?

—  Jest zajęty — odparła pani Potocka, znacząco akcentując słowa.

Rozmowę przerwał Kazimierz:

—  Chodź no tu, braciszku! — zawołał do Stasia.

W tym samym momencie odrzwiami bramy wstrząsnął potężny huk. Ktoś walił w nie kolbą karabinu. Obydwaj chłopcy wzdrygnęli się na widok brodatej, dzikiej fizjonomii, która zajrzała do wnętrza.

—  Hej, zamykać! — zagrzmiał żołnierz i poszedł dalej.

Kazimierz w lot pojął spojrzenie brata, który rozglądał się wokół z wahaniem.

—  Możemy zamknąć. Wszyscy są w domu! — uspokoił martwiącego się o przybyszy Stasia, po czym wzrok jego skierował się mimowolnie ku zejściu do piwnicy.

Kiedy zaś wrócili do swego mieszkania, Kazimierz sprawdził, czy okiennice są szczelnie pozamykane, a następnie podszedł do swego łóżka i wyciągnął spod materaca karabin. Położywszy go sobie na kolanach, począł go starannie oliwić, rzucając jednocześnie w stronę Stanisława pojedyncze zdania:

—  Przebierz się w harcerski mundur. Zostałeś przydzielony do oddziału służby pomocniczej — by zaś nieco złagodzić niezadowolenie młodszego brata, dodał prędko: — Taka też musi przecież być. Punkt opatrunkowy znajduje się tu, u nas.

—  Dwie lekarki? — Stanisław skinął głową. No tak, mógł się tego spodziewać. Niepocieszony słuchał dalszych poleceń Kazimierza:

—  Ruszysz zaraz za nami i będziesz tu przysyłał rannych.

Maria miała już na sobie swój harcerski mundurek, jej ramię zdobiła biała opaska z czerwonym krzyżem. Uwijała się teraz zwinnie, napełniając bidony herbatą.

—  Słyszałeś, co się stało w Kółku Czytelniczym? — zapytała swego bliźniaczego brata, kiedy udało się jej dojść do głosu.

Stanisław skinął z ożywieniem:

—  Pewnie! — po czym jego uwaga na powrót skupiła się na tym, co ma się wydarzyć. — Wiesz, kiedy się zacznie? — wypytywał Kazimierza.

—  Jakoś po północy — mruknął chłopak. — Sygnał da czerwona rakieta. Uderzymy równocześnie na Dworzec Główny i Śródmieście. No, ale dlaczego się nie szykujesz?

Do godziny ósmej wieczorem miasto zdążyło się już pogrążyć w prawdziwym letargu i po lśniącym od deszczu, kamiennym bruku ulic przemykał jedynie, miaucząc, ten lub ów bezpański kot. Wyglądające z zaciemnionego pokoju rodzeństwo raczej to jednak słyszało, niźli widziało, usiłując ustalić czas patroli.

—  Następują po sobie co kwadrans! — wyszeptał Kazimierz, ażeby przerwać przytłaczające milczenie. — Czy aby pułkownik o tym wie?

Po czym wszyscy na powrót pogrążyli się w ciszy, opierając się nieruchomo o okienny parapet. Z takim napięciem śledzili to, co dzieje się na zewnątrz, iż nie zauważyli, że od kilku dobrych minut stoi za nimi na odległość ramienia matka, otulając całą ich trójkę swą bezkresną miłością, a następnie, poruszywszy bezgłośnie ustami, odchodzi.

Staroświecki zegar ścienny wybił hałaśliwie dwunastą. Jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pokoje raptem zaludniły się. W ciemności poruszały się czarne cienie, słychać było jedynie ich ciężkie oddechy. Od czasu do czasu rozlegał się metaliczny szczęk broni, która obiła się o jakiś mebel. Maria poruszyła się u boku Stanisława. Po omacku przytwierdziła do jego paska bidony. Stanisław chciał unieść rękę, by z wdzięcznością pogładzić włosy dziewczynki, lecz nie był w stanie nawet drgnąć. Pod wpływem silnych emocji wszystkie członki ciążyły mu jak ołów, a podniebienie spierzchło i wyschło na wiór.

—  Długo jeszcze?! — mruknął gdzieś za nim czyjś ochrypły głos, Staś zaś zapatrzył się badawczo przed siebie, jako że na bruku znowu rozległ się stukot wojskowych butów. Patrol dotarł akurat przed ich dom — i właśnie wtedy wybuchła na niebie skwiercząca, szkarłatna gwiazda.

Bummm... Drzwi rozwarły się z głośnym trzaskiem. Chłopiec zobaczył jeszcze, jak łuna wystrzału wrzyna się w ciemność ulicy, jezdnię zewsząd zalewają postaci, po czym świszczący rozkaz: „Naprzód!” oderwał go od okna. Przy wyjściu mimowolnie się zawahał.

—  Niech Bóg ma cię w swojej opiece! — matka wyszeptała mu do ucha słowa pożegnania i nakreśliła na czole znak krzyża.

Z naprzeciwka natarł na niego zimny wiatr. Był na dworze. Wokół niego raz po raz świstało powietrze.

—  Kule! — pomyślał i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przestał się wreszcie trząść jak podczas ataku febry. Pochylił się ku leżącemu u jego stóp ciału.

—  Nie żyje! Ukrainiec! — stwierdził, po czym poderwał się i puścił pędem ulicą w kierunku, z którego co jakiś czas dobiegał wielogłosowy okrzyk:

—  Czuwaj!

U jego paska kołatały głucho bidony, a ciężki pistolet obijał się przy każdym kroku o udo.

Odgłosy wystrzałów zlały się już w jeden huk, zaś pomiędzy pobliskimi domami terkotał z szyderczym chichotem karabin maszynowy.

III

Stale narastał docierający zewsząd bezładny tumult, a krótkie eksplozje w okolicach dzielnicy uniwersyteckiej potęgowały jeszcze wielogłosowy zgiełk bitwy. Droga przed Stanisławem wciąż jeszcze była wolna. Walka przeniosła się błyskawicznie dalej i gdyby nie walające się na bruku łuski pocisków, które świadczyły o stoczonym tu dopiero co boju, okolica sprawiałaby wrażenie idealnie spokojnej. Pod osłoną spuszczonych żaluzji mieszkańcy stojących tu domów spali na pozór tak beztrosko, jak gdyby nawet nie podejrzewali, że oto garstka rodaków przelewa właśnie za nich krew.

Biegnący chłopiec czuł tę promieniującą spoza pozamykanych okiennic małoduszność. Nie tyle się nawet domyślał, ile z niezbitą pewnością wiedział, że większość ludzi nie ośmiela się poruszyć, bo a nuż powstanie się nie uda i wówczas nastąpią represje... Dlatego czekają oni ukryci pod kołdrami, zamiast wszyscy tłumnie wylec na ulice i wesprzeć walczących. A przecież wtedy gołymi rękoma, bez uzbrojenia, samą tylko swą masą starliby okupantów w proch! Lecz oni... śpią!

Stasia ogarnęło takie oburzenie, że wyciągnął w czasie biegu swój pistolet. Będzie strzelał w okna, niechaj się dzięki temu dowiedzą, co się dzieje na zewnątrz! Zaraz jednak opuścił broń; nie, kule mogą się przydać gdzie indziej. Rozejrzał się wokół, by się zorientować, w którą stronę ma iść. Znalazł się u zbiegu trzech ulic; na najbliższym rogu łagodnym, niebieskim blaskiem płonęła ocalała bez uszczerbku lampa posterunku policji. Bezwiednie zwrócił się w jej stronę, pozwalając się prowadzić światłu. Zamiast jednak ruszyć w dalszą drogę, wzdrygnąwszy się nagle, skrył się błyskawicznie w mrocznej bramie. Z lewej strony, zza rogu, usłyszał bowiem stukot zbliżających się prędko kroków. Ktoś biegł co sił w nogach w jego kierunku. Podczas gdy Stanisław klęczał przy kamiennym narożniku gotowy do oddania strzału, znów ogarnęło go zdenerwowanie... Wróg?

Czapka z wysokim denkiem. Uczeń.

Staś stanął przed nim, skinąwszy, i odezwał się doń słowami, którymi zwykli się pozdrawiać:

—  Czuwaj!

—  Druhu... — zaczął starszy kolega, lecz nie dane mu było skończyć. Z ostrym okrzykiem bólu upadł na chodnik. Z piętra przeciwległego domu, jeden po drugim, huknęły trzy wystrzały. W odpowiedzi na nie, niby smagnięcie biczem, trzasnął samotnie pistolet zwalonego z nóg chłopaka. Nim Stanisław pojął, co się stało, potyczka była już zakończona. Ze znajdującego się naprzeciwko okna wypadła broń atakującego z ukrycia napastnika.