Opowieści z krainy mrocznej… - Andrzej Lebiedowicz - ebook

Opowieści z krainy mrocznej… ebook

Andrzej Lebiedowicz

0,0

Opis

Gdzieś daleko stąd mieści się kraina mroku… Każdy dzień nas do niej przybliża. Niewidzialne macki mrocznej krainy wyciągają się lubieżnie w naszą stronę. Świat rzeczywisty przeplata się ze światem mistycyzmu. Czy już wiesz jak się zachowasz, kiedy postawisz stopę w mrocznej krainie…?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 256

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Andrzej Lebiedowicz

opowieści z krainy mrocznej…

NIEDOSTĘPNE DLA CZYTELNIKÓW PONIŻEJ 18 ROKU ŻYCIA…

© Andrzej Lebiedowicz, 2017

Gdzieś daleko stąd mieści się kraina mroku… Każdy dzień nas do niej przybliża. Niewidzialne macki mrocznej krainy wyciągają się lubieżnie w naszą stronę. Świat rzeczywisty przeplata się ze światem mistycyzmu. Czy już wiesz jak się zachowasz, kiedy postawisz stopę w mrocznej krainie…?

ISBN 978-83-8104-631-2

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Bliźnięta

Niewielka miejscowość w Bieszczadach, której nazwa nic wam nie powie, od dawna nie gościła ekipy dochodzeniowo — śledczej z udziałem prokuratora oraz medyka sądowego. Lasy, góry, bezdroża, kilka chatynek na krzyż oto sceneria, która towarzyszy tej opowieści. Wstępna informacja mówiła o tajemniczym zgonie dwóch węglarzy w niewielkim domku z bali pod lasem. Ciała mężczyzn, ujawniono przy stole w głównym i jednym pomieszczeniu. Piotr Król siedział na krześle bliżej drzwi i opierał głowę na stole, zaś Paweł Król siedział na przeciwko niego, tylko on z kolei był odchylony do tyłu, tak iż jabłko Adama sterczało ostro do góry. Piotr Król kurczowo ściskał w prawej ręce srebrny imbryk do herbaty z podobizną królowej Wiktorii, piękna angielska robota. Bez dwóch zdań obaj nie żyli od co najmniej dwunastu godzin. O dziwo w pomieszczeniu było bardzo schludnie, na ścianach znajdowały się proste ale solidne półki uginające się od książek z zakresu teologii, fizyki nuklearnej, filozofii, historii, biologii, neurologii, fantastyki naukowej, a na małym biureczku w rogu stał całkiem jeszcze nowy laptop z modem umożliwiającym dostęp do sieci internetowej. Na stole w centralnej części pomieszczenia znajdowały się częściowo puste, częściowo pełne butelki z białego szkła z porcelanowym korkiem, z zawartością białej cieczy. Poznanie organoleptyczne pozwoliło wysnuć wstępny wniosek, iż jest to alkohol, ale czy etylowy, czy metylowy, to miała wykazać w niedalekiej przyszłości ekspertyza z zakresu badań fizyko — chemicznych. Wykonano szczegółowe oględziny, z dużą ilością fotografii, lekarz częściowo obnażył ciała i dokładanie przyjrzał się denatom. Prokurator Tomasz Kempka zasięgnął wstępnej informacji o zmarłych u miejscowego kierownika komisariatu.

— Panie Kierowniku to mi nie wygląda na melinę, jak widać po rysach zmarli musieli być braćmi, co pan jako miejscowy może o nich więcej powiedzieć? — zapytał śledczy funkcjonariusza Policji.

— Panie Prokuratorze bracia Piotr i Paweł Król byli bliźniakami. Ich historia jest niesamowita, ja też nie mogłem w nią na początku uwierzyć, ale zweryfikowałem ją i potwierdziła się w stu procentach. Otóż bliźniacy pochodzili ze stolicy i niech pan teraz tego posłucha...byli profesorami państwowej uczelni, Piotr był filozofem, a Paweł teologiem. Kilka lat temu jednemu z nich, już nie wiem któremu, zmarła żona, bardzo to przeżył i uciekł w Bieszczady, zdziwaczał, nie minął miesiąc a pojawił się jego brat bliźniak, który zamieszkał w chacie obok. Obaj zamieszkali na odludziu i zostali sąsiadami. Z tego co wiem to strasznie się kłócili, bo Piotr był niewierzący, a Paweł był bardzo wierzący, prowadzili sobie takie tak naukowe dysputy… Dwóch dziwaków… — rzeczowo wyjaśnił kierownik Ignaczak.

— A z czego żyli ci naukowcy… –indagował prokurator.

— Obaj nie powiem, nie gardzili robotą fizyczną, krzepę jeszcze mieli, byli węglarzami, wypalali drewno na węgiel drzewny, tu co drugi z tego żyje, ale ja wiem, dowodów nie miałem, ale jeszcze trochę i bym ich zgarnął… Piotr hodował w lesie na polanach marihuanę, może tylko sam ją palił, a może komuś sprzedawał, tego już się od niego nie dowiemy, w popielniczce na stole jest kilka skrętów, dam głowę że jak to pójdzie do ekspertyzy to wykryją dziewięć — delta — tetrakannabinole. Paweł to z kolei produkował bimber, ponoć jeden z najlepszych w okolicy. Jak się tak spotkali, to każdy brał to co najlepsze, czyli skręty i wódę, siadywali przy tym stole i toczyli te swoje moim zdaniem jałowe gadki, panie to taka mowa trawa, kogo to obchodzi, czy Bóg jest czy go nie ma, ważne żeby do pierwszego starczyło, no nie.- prostacko zakończył kierownik Ignaczak.

— Panie doktorze no i co możemy wstępnie wysnuć, jest tu zabójstwo, przepraszam dwa zabójstwa, czy ich nie ma…, żona tam na mnie czeka, mam imieniny i trochę rodziny się zjechało, a ten dyżur zdarzeniowy to tak jak zadra w tyłku, rozumie pan… –zapytał Kempka.

— Przesłanek do obawy ja tu nie widzę. Mając na uwadze brak jakichkolwiek obrażeń zewnętrznych, ja tu nie widzę przesłanek wskazujących na udział osób trzecich w śmiertelnym zejściu tych panów… ten tego no...Króli, zdaje się Piotra i Pawła… Zresztą w pomieszczeniu panuje porządek, nikt nie zabrał laptopa, ewentualny motyw rabunkowy zatem odpada. Więcej powiem na pewno po autopsji, bo trzeba pobrać wycinki do badań histopatologicznych, zrobić wiadomo ten tego no… kompleksową toksykologię, żeby nikt się nie przyczepił i nie powiedział, że nasza robota to ch…, dupa i kamieni kupa… — zarechotał ubawiony doktor Lenarciak a zebrani zawtórowali mu.

— W każdym bądź razie — kontynuował Lenarciak — ja przesłanek do wyrokowania o zbrodni nie widzę i to jest primo, a duo to ja stawiam na niewydolność krążeniowo — oddechową spowodowaną toksycznym działaniem alkoholu, raczej etylowego, spożytego w nadmiernej ilości. Mówiąc krótko dla tych panów do był taki alkoholowy złoty strzał. Ciekawi mnie jaką moc miało to co pili, bardziej mi to trąci denaturatem niż koniakiem araratem oraz jaki mieli wynik, tak od siebie obstawiłbym u bukmachera na siedem promili… — konfidencjonalnym tonem oznajmił doktor Lenarciak.

— Dobra panowie zbieramy się, przewozówka już zajechała po bliźniaki. Mnie wódka w domu stygnie, a goście imieninowi czekają, żona tam świeci oczami… a jeszcze jedno bo bym zapomniał… czy da się temu denatowi wyjąć ten imbryk z dłoni, co on się tak do niego przyssał, miał dla niego jakieś znaczenie, cholera wie, jakiś sentymentalny bibelot… — podsumował dywagacje prokurator Kempka.

— Na chwilę obecną trzyma stężenie pośmiertne i raczej nie wyjmę mu imbryka z dłoni, ale mógłbym to zrobić, łamiąc mu nadgarstek, tylko po co, żeby mnie rodzina później po sądach ciągała, na sekcji się pomalutku, powolutku wyjmie… — powiedział doktor Lenarciak.

**********

Dwadzieścia cztery godziny wcześniej

23 czerwca był bardzo upalnym dniem. Obaj bracia Królowie pracowali tego dnia bardzo ciężko. Pot spływał po ich ciałach. Swoją robotę węglarzy wykonywali bardzo sumiennie. Od kilku dni nie rozmawiali ze sobą, pokłócili się. Pracowali w milczeniu. W końcu, przed zachodem słońca Paweł pierwszy wyciągnął rękę na zgodę i zaprosił brata na zakrapianą kolację. Od wielu lat ich stosunek do siebie był ambiwalentny, raz się nienawidzili, by zaraz w zgodzie spędzać czas. Piotr poszedł do swojej chaty z drewnianych bali, umył się przed domkiem w nagrzanej przez cały dzień wodzie z cebrzyka, założył prostą, ale czystą białą koszulę, pogrzebał na strychu skąd wyciągnął kapciuch z najlepszą marihuaną w Bieszczadach i poszedł do brata. Paweł właśnie rozścielił na stole biały, płócienny obrus, postawił jako przystawkę pokrojony w plastry wędzony w przyprawach kozi ser, marynowane grzybki, własnoręcznie wypieczony chleb. Obok na ruszcie grilowały się powoli polędwiczki ze skłusowanej kilka dni wcześniej sarny. Wkrótce na stole pojawiły się szklanki z grubego szkła oraz bimber własnej produkcji, najlepszy po tej stronie gór. Przy trzech destylacjach Król osiągał osiemdziesiąt dziewięć procent mocy, produkował z grochu zaprawianego morelą, dla zabicia posmaku. Słońce już zaszło za wierzchołki drzew, gdy zasiedli do później kolacji. Jedli w milczeniu przeżuwając powoli każdy kęs. Po posiłku Piotr zrobił skręty, zapalili, atmosfera rozluźniła się, w szklankach pojawił się zacny trunek godny bogów…

— Nawet jeśli przyjąć, że teraźniejszość już się kiedyś wydarzyła, albo powiem inaczej, że już została ustalona, a my tylko odgrywamy rolę zgodnie ze scenariuszem, bez możliwości odstępstwa, bez możliwości że tak to nazwę...improwizacji, to gdzie tu jest miejsce na wolną wolę...do której przykładasz tak wielką rolę, religia chrześcijańska zresztą też, no bo są sytuacje kiedy znamy przyszłość dzięki proroctwom, dzięki jasnowidzom… to z czego ci ludzie czerpią, z boskiego natchnienia, czy może z Globalnej Świadomości, o której tyle mówi Roger Nelson. Teraz sięgnę do przykładu z twojego ulubionego,,Mistrza i Małgorzaty” Bułhakowa, oto Woland wie co się stanie z Berliozem, Anuszka kupiła już olej i już go rozlała, on to co się ma wydarzyć widzi, wie że odcięta przez dzielną konsomołkę głowa Berlioza potoczy się po bruku. Czy Berlioz miał jakiś wybór, czy mógł jeszcze skutecznie uniknąć śmierci i dlaczego znając przyszłość nie uniknął śmierci. Tutaj też rodzi się pytanie, czy dla Globalnej Świadomości istnieje coś takiego jak przeszłość, teraźniejszość, przyszłość, a może Globalna Świadomość to jedna wielka teraźniejszość, do której dostęp mają osoby z jakimś niosącym nadludzki pierwiastek defektem pozwalającym im na dostęp do Globalnej Świadomości jak do księgi z której czytają, te fragmenty im jawne, a przed nami jeszcze nie odkryte… — zaczął Piotr.

— Tak to w istocie rzeczy, sam swego czasu intensywnie zgłębiałem teorię zbiorowej nieświadomości Junga, tak zbieżnej z teorią Globalnej Świadomości. Ostatnio widziałem dość interesujący film pt.,,Ładunek 200” o profesorze katedry...ateizmu...na uniwersytecie zdaje się leningradzkim, który dziwnym splotem wydarzeń trafia, do dziwnego miejsca, bimbrowni, gdzie toczy z prostym chłopem rozmowy o Bogu, udaje mu się opuścić to straszne jak się później okaże miejsce, bo tam w okolicy grasuje psychopatyczny morderca będący nomen omen naczelnikiem wydziału kryminalnego milicji w mieście o ile się nie mylę Lenińsk, z jego ręki giną ludzie, w potwornych warunkach jest więziona młoda dziewczyna, której robią straszne rzeczy, nie będę opowiadał, sam kiedyś zobaczysz. No i ten profesor już po wszystkim, widząc, co go ominęło, ten profesor, przypomnijmy ateizmu… idzie na koniec do cerkwi żeby co zrobić...nie żeby się pomodlić… żeby się ochrzcić. Żeby zmyć z siebie ten materializm dialektyczny, który tyle lat zaćmiewał mu umysł. Posłuchaj, co i rusz słyszy się o ludziach, którzy pojednali się z Bogiem na łożu śmierci, a ja nie słyszałem żeby ktoś się poróżnił na pięć minut przed zgonem, przypadek? — powiedział Paweł.

— Tak kwestia przypadku to temat rzeka, jeden teista powie cud, a ateista powie przypadek. Dziecko wbiega na ruchliwą ulicę, samochody pędzą po 100 kilometrów na godzinę z obu stron, żaden nie zahamuje, a dziecko wpada pod jeden i drugi i nic mu się nie staje. Ty powiesz ręka boska go ustrzegła, ja użyję brzytwy Ockhama i jak Laplace zakrzyknę przed Napoleonem,,Hipoteza Boga nie była mi potrzebna”, tą kwestię mogła by wytłumaczyć fizyka, biomechanika, dlaczego jak ginie sto osób w autobusie który wali się z wiaduktu do rwącej rzeki nikt nie mówi:,,zdarzył się antycud”, tylko mówią no tak...przypadek...to już trąci relatywizmem, którym przecież obaj gardzimy… — zapalił się Piotr.

— To mi pachnie Richardem Dawkinsem. Czyli nawet postawa i przypadek doktora Ebena Alexandra na ciebie nie podziałał. Jego,,Dowód” nie jest dla ciebie dowodem boskiej siły sprawczej. Przecież on...sceptyczny naukowiec, odrzucający przywołaną już dziś hipotezę Boga, wybitny neurolog, doświadcza dziwnej choroby, zapada w śpiączkę, jego szanse na przeżycie są mniej niż znikome, trafia do cudownej krainy, w której spotyka Jego. On daje mu jeszcze jedną szansę. Czy to nie jest znak, dla tych którzy chcą patrzeć, a nie tylko siedzieć tyłem do wejścia jaskini platońskiej… — spytał Paweł.

— No i nieuchronnie dotarliśmy do zagadnienia śmierci klinicznej, ze słynnymi tunelami i niebem na końcu. Tak jak już wielokrotnie mówiłem, kto mi powie, że relacje osób które doświadczyły agonii, nie są majaczeniami niedotlenionego umysłu, badania neurologiczne owszem dowiodły wyzwalania się w tym momencie dużej ilości energii, ale to jest takie chwilowe i jednorazowe, ostatni krzyk rozpaczy mózgu, may day, may day, a nie przejście na stałe zasilanie turbo, a sam tunel to jak wykazują badania, efekt widzenia tunelowego, skutek niedotlenienia graniczącego z obumieraniem mięśni otaczających gałkę oczną, takie samo widzenie tunelowe pojawia się przy zbyt szybkiej jeździe autem lub motocyklem… — powiedział Piotr.

— Wieczny sceptyk… a znaki, znaki których doświadczamy na co dzień, ciebie to nie przekonuje, cały układ słoneczny, ba wiele innych układów, miliardowe odległości, ale życie występuje tylko na Ziemi, mała błękitna planeta w całym boskim planie, pośród pustyni wszechświata. Życie jest cudem, nie jest przypadkiem. Nawet całun turyński cię nie przekonuje, wiem wiem, zaraz powiesz o miażdżących wynikach badania metodą węgla C14, a prawda jest taka że badania źle przeprowadzono pobierając próbki z miejsc, w które wszyto materiał po wielkim pożarze w Turynie. Gdyby właściwie pobrano materiał, jestem pewien, że wskazałby ten właściwy wynik zbieżny z historią Kościoła. Nawet Leonado da Vinci nie mógłby go podrobić. Dla mnie fascynujące jest to, że pomimo, iż ciało Zbawiciela przebywało w nim przez około dwa dni, to nie ujawniono na nim żadnych śladów rozkładu, wczesnych oznak śmierci, autoliza nie dotyczy jak widać boskości. Kolejny przykład… zbiorowe widzenie Matki Boskiej w Fatimie, to już nie troje pastuszków, ale wielotysięczny tłum patrzy w niebo, to już nie może być obłęd indukowany znany tak doskonale przez psychiatrię w kontekście sekciarstwa, to cud, wiem, że zaraz powiesz tylko o zwykłym tańcu słońca. Idźmy dalej, postać Ojca Pio z San Giovanii Rotondo, w dniu 11 listopada 1918 roku pojawiają się u niego stygmaty, które nosi do śmierci do 11 listopada 1968 roku, pięćdziesiąt lat męczeństwa, jest badany, jego ręce są bandażowane, pieczętowane i co i dalej są na swoim miejscu, nie zabliźniają się, śladów ingerencji w materię pieczęci brak, mógłbym wymieniać jeszcze wiele… — emocjonująco wyrzucił z siebie Paweł.

— Dobrze, że wiesz braciszku co chcę powiedzieć. A jak wytłumaczysz mi wielkie ludobójstwo w ramach Inkwizycji, wielkie ludobójstwo w czasie holokaustu, gdzie był wtedy Bóg, gdzie… legendarny uciekinier z obozu w Treblince, Samuel Wallenberg sugeruje że może był na urlopie… — drążył temat Piotr.

— Bóg w czasie Inkwizycji nie mógł ingerować, bo wtedy jego koncepcja wolnej woli nie miałaby racji bytu, On jest wielkim, cierpliwym nauczycielem i lubi uczyć na przykładach, przecież przyszłość potępiła Inkwizycję, dostaliśmy lekcję historii, do czego prowadzi fanatyzm i źle pojęta wola boska. Przeczytaj sobie książkę Jerzego Andrzejewskiego,,Ciemności kryją ziemię”, w której wielki inkwizytor Torqemada stojąc u progu śmierci, wyznaje wychowanemu na swój obraz i podobieństwo,,Frai Diego”… on mu mówi,,myliliśmy się”. Nawet ten zaciekły prześladowca marynosów i nie tylko… zrozumiał swój błąd, ale na to nie jest nigdy za późno. Wiem, że nie możesz się zgodzić z założeniem, iż jedną miarą można traktować żyjącego całe życie bogobojnie człowieka, który nie nosi na swych ramionach brzemienia grzechu ciężkiego ze zbrodniarzem hitlerowskim Hansem Frankiem, który stojąc już na szubienicy krzyknął,,Chryste przebacz!”, ale taki jest Bóg...jest miłosierny, nikogo nie przekreśla, więc po jego prawicy może zasiąść święta Teresa, a po lewicy nawrócony Hans Frank, na tym to polega, umieć przyznać się do błędu… — przemawiał jak za dawnych czasów do studentów na katedrze profesor Paweł Król.

Zdawało się, że spożywany alkohol nie przyćmiewał, lecz rozjaśniał dwa dociekliwe umysły. Noc był bardzo gwiaździsta. Choć to nie był jeszcze sierpień, nieboskłon przecięło kilka leonidów. Gospodarz postawił na stole kolejną butelkę, znów zapalili.

— A moim zdaniem nasz spór już niedługo rozstrzygną neurolodzy, przecież profesor z Laurentian University — Michael Persinger, pobudził szybkozmiennym polem magnetycznym swoje płaty skroniowe do tego stopnia, że poczuł obecność bóstwa. Podczas badań w których wykorzystał ludzi różnych wyznań okazało się, że każdy to coś określał mianem ikony swojej religii: Budda, Mahomet, Eliasz… Z kolei inny profesor — Jose Delgado z University Jale, z wykorzystaniem sterowanego falami radiowymi stymulatora kreował dowolne stany emocjonalne jak za pstryknięcia palca. Ja nie dyskwalifikuję religii, uważam że ma wiele pozytywnych aspektów, choć zgadzam się z Leninem w tym jednym fragmencie o opium dla mas, spójrz jakie zniszczenia sieje islamski fundamentalizm. Religia na pewno była i jest najstarszym lekiem antydepresyjnym, ale żadna inna idea, nie była usprawiedliwieniem dla takiej masy ludzkich okrucieństw jak religia. Ty mówisz,,Bóg jest miłością”, a ja odwracam to równanie i mówię,,Miłość jest Bogiem”, to nie byt materialny lecz system wartości, opowiadam się za etyką… — nie dawał za wygraną Piotr.

— No tak całkowicie uległeś retoryce Richarda Dawkinsa. Jego sztandarowy,,Bóg urojony” jest dla ciebie zapewne nomen omen Biblią… — sarkastycznie zaznaczył Paweł.

— A żebyś wiedział. Bo czy dla ciebie nie jest kuriozalne na przykład istnienie kościoła potwora spagetti, czy to nie jest już upadek człowieka, w co jeszcze człowiek jest gotów uwierzyć. Dawkins słusznie powołuje się na teorię Bertranda Russela o srebrnym imbryku herbaty, który być może gdzieś tam sobie krąży wokół słońca, na orbicie, ani nie udowodnisz, że on jest, ani nie udowodnisz, że jego tam nie ma… wiem że to już nie brzmi ateistycznie, ale agnostycko, ale podpisuję się pod tym obiema rękami, prawda jest taka, że prawdę można poznać tylko w jeden sposób, przekraczając granicę życia i śmierci… Myślałem o tym od pewnego czasu, obaj mamy prawie po sześćdziesiąt lat, wkrótce dopadną nas choroby wieku starczego, rak, morfina, pieluchomajtki, i tak dalej, póki jesteśmy w kwiecie wieku odejdźmy z honorem, nie na kolanach, zdechnijmy jak ludzie i poznajmy nurtującą nas całe życie zagadkę, znam doskonały sposób na odejście ze sznytem, dawaj no te swoje procentowe frukta, zapijmy się raz a dobrze, zrobimy to??? — spytał Piotr.

— Jesteś szalony, ale chyba masz rację, ile będziemy się spierać, rok, dziesięć lat, a i tak będziemy w martwym punkcie, czy Bóg jest, czy go nie ma, sprawdźmy to...naukowo… empirycznie, tak braciszku zrobimy to… — szelmowsko zaśmiał się Paweł i przyniósł kilka nowych butelek.

Będąc już silnie pijany Piotr wyszedł jeszcze z chaty chwiejąc się i przewracając by tuż przy wejściu pozbyć się nadmiaru uryny. W pewnym momencie, tuż przed nim, na stos sosnowych gałęzi spadł jakiś błyszczący przedmiot. Podszedł do niego i podniósł. Zobaczył srebrny imbryk do herbaty. Zaczął przecierać oczy, czy to aby nie sen. Królowa Wiktoria jak na monarchinię przystało miała marsową minę. Dzierżąc zdobycz wrócił do chaty. Bełkocząc silnie chciał coś bratu powiedzieć, ale ten przytknął palec wskazujący do ust i podsunął mu z wysiłkiem szklankę bimbru. Piotr wypił i opadł na krzesło, głowa opadła mu na stół i stracił przytomność.

**********

Susan Woodman była niepocieszona. Zawiodła się na tanich liniach lotniczych. Podczas powrotu do Londynu z Emiratów Arabskich, w trakcie przelotu nad Polską doszło do jakiejś awarii w luku bagażowym i jej walizka wypadła na wysokości 8000 metrów, rzeczy rozsypały się. Nabyty za pokaźną kwotę zabytkowy srebrny imbryk do herbaty z królową Wiktorią przepadł. Teraz ktoś się pewnie cieszy z tego znaleziska. Pewnie wpadł w czyjeś prostackie łapy, które nawet nie docenią jego wartości, a jest przecież bezcenny…

Czarodziejski flet

Rodzinę Kuperschmitdów ostatni raz widziano w getcie zamojskim na jesieni 1941 roku. Jedni mówili, że Niemcy wywieźli ich do Sobiboru, inni byli przekonani, że udało się im uciec pewnej wrześniowej nocy i dotarli do neutralnej Szwajcarii, gdzie mieli rodzinę. Nikt z miejscowego Judenratu nie miał o nich wieści. Rodzina znikła z dnia na dzień, ale czas był taki, iż po niejednej rodzinie ślad już zaginął, a po wielu miał jeszcze zaginać. Ludzie żyli wówczas dniem codziennym, nie liczyli czasu na tygodnie i miesiące, tylko mierzyli go na minuty i godziny. Podczas ostatniej epidemii tyfusu zmarło kilkuset ludzi. Niemcy wywozili Żydów z getta do Bełżca. Czasami niemiecki żandarmi urządzali sobie dla zabawy polowania na ludzi, zawody w strzelaniu do celu. Nie widzieli nic złego w,,odstrzale” starszych kobiet, słaniających się z głodu, niedożywionych dzieci o spuchniętych brzuchach, mężczyzn w sile wieku, zataczających się z rozpaczy i szaleństwa tlącego się w gasnących oczach po brukach zamojskiego getta. Udanym, celnym strzałom towarzyszyła salwa śmiechu i gratulacje ze strony współuczestników zawodów. Prości bawarscy chłopi w cywilnym życiu — ojcowie rodzin, członkowie rad parafialnych, lokalne autorytety — nie widzieli nic złego w przetrzebianiu rasy podludzi. Nadludzie mieli przecież do tego święte prawo. Furher przecież pozwolił. Wartość ludzkiego życia znacznie spadła. W przypadku zgonu domownika, rodzina która chciała dokonać tradycyjnego pochówku musiała liczyć się z wysokim, wręcz niemożliwym do opłacenia niemieckim podatkiem przewidzianym dla tego typu przywileju, toteż ciała zmarłych pozbawione odzieży — także mającej swoją wartość — układano na trotuarach, czasami okrywając płachtami gazet, gdzie były sprzątane niczym śmierci na drewniane wózki ciągnięte przez ludzkie cienie na zlecenie Judenratu. Pan Kuperchmitd przed wojną był nauczycielem fizyki w słynnym zamojskim liceum imienia Stefana Batorego. Cieszył się wielkim poważaniem wśród grona pedagogicznego oraz młodzieży szkolnej, która wielokrotnie przyznawała mu tytuł Nauczyciela Roku. Pedagog ten posiadł niezwykłą umiejętność tłumaczenia kwestii naukowych o dużym stopniu zawiłości w sposób bardzo prosty i przystępny, a zarazem pasjonujący. Jego żona — Helena również była nauczycielką, wykładała język francuski w gimnazjum imienia Orląt Lwowskich. Mieli troje dzieci: Zofię, Lilianę oraz Szymona. Na co dzień operowali czystą polszczyzną literacką, byli na bieżąco z polskimi osiągnięciami kulturalnymi, czuli się Polakami całkowicie zasymilowanymi, a dopiero wojna obudziła w nich świadomość, iż należą do narodu wybranego. Przynależność do jednego z narodów semickich zdradzała oliwkowa cera, piwne oczy oraz nazwisko nadane im jeszcze w XV wieku na terenie Meklemburgii. Na przełomie grudnia 1939 roku oraz stycznia 1940 roku Niemcy utworzyli w kwadracie ulic Wiejskiej, Cmentarnej, Targowej i Wodnej,,obszar wydzielony” dla ludności pochodzenia żydowskiego, z terenu powiatu zamojskiego. Stłoczeni na niewielkim obszarze, głodni i zmarznięci ludzie, trapieni przez tyfus, wszy i pluskwy powoli umierali. Raz po raz spadały na nich nieszczęścia, niczym plagi egipskie. Himmlerstaadt miał być wolny od Żydów. Dr Wacław Kuperschmitd znał doskonale język niemiecki, posiadał zabronione pod groźbą kary śmierci radio na kryształki kwarcu, dysponował wyobraźnią i nie miał złudzeń co do niemieckich planów względem jego nacji. Udało mu się nawiązać kontakt z przyjaciółką rodziny — Anną Kaplicą, koleżanką z grona pedagogicznego, która wykładała język niemiecki w liceum Batorego. Jej mąż, walcząc w kampanii wrześniowej w wojnie obronnej w randze majora, zginął w słynnym boju pod Morką. Pośmiertnie odznaczono go za niewątpliwe zasługi bojowe orderem Virtutti Militarii pierwszej klasy. Anna mieszkała wraz z córką — Ewą, samotnie na obrzeżach miasta w pięknej willi otoczonej sadem wiśniowym. Niemcy zamknęli liceum Batorego i nie pozwolili go reaktywować. Naród polski miał być niewykształcony i winien był dostarczać w formie daniny wykwalifikowanych pracowników fizycznych. Wdowa po polskim oficerze zawodowym począwszy od listopada 1939 roku, z uwagi na znajomość języka niemieckiego rozpoczęła pracę w miesiącowym Urzędzie Pracy. Ewa odziedziczyła po matce zamiłowanie do kultury germańskiej i jeszcze w czerwcu 1939 roku była studentką trzeciego roku germanistyki na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. Po 17 września 1939 roku miasto to znalazło się w granicach innego mocarstwa, które formalnie nie wypowiedziało wojny II Rzeczypospolitej. Ewa podobnie jak jej matka znalazła pracę w administracji okupanta, zatrudniając się w zamojskim magistracie — referacie do spraw przesiedleń. Obie panie — jako żona i córka oficera wojska polskiego oraz zagorzałe patriotki — nawiązały współpracę z rodzącą się konspiracją w okręgu zamojskim. Stały się oczami i uszami dla konspiratorów. Dostarczały oficerom podziemia obowiązujące w niemieckiej administracji wzory formularzy oraz pieczątek, a także wiele bezcennych informacji pochodzących od niemieckich urzędników. Anna Kaplica nie odmówiła pomocy żydowskiemu koledze. Pewnej jesiennej nocy 1941 roku przyjęła ich pod swój dach i umieściła w kryjówce, którą pomogli zaaranżować ludzie z podziemia. Mieściła się ona w jednym z pokoi na poddaszu, gdzie za sztuczną ścianą przysłoniętą regałem z książkami, powstało pomieszczenie o wymiarach 3,5 na 2 metry. Do schronienia rodziny Kuperschmitdów prowadziły niewielkie drzwiczki zamaskowane w potężnym, stojącym zegarze ściennym. Największym problemem było wyżywienie uciekinierów. Pięcioosobowa rodzina żywiła się gotowanymi ziemniakami oraz czarnym chlebem o dużej zawartości trocin, podawanym z buraczaną marmoladą. Kuperschmitdowie byli wdzięczni nawet za tak skromny posiłek, w getcie jadali co drugi dzień wodnistą zupę z obierków ziemniaków oraz pili kawę z żołędzi. Tak udało się im przetrwać kilka miesięcy. Zawsze byli bardzo kochającą się rodziną, a ograniczona powierzchnia mieszkalna i strach przed otoczeniem jeszcze bardziej zacieśniły ich familijne więzy. Przez cały dzień nie opuszczali swojej kryjówki starając się zachowywać jak najciszej, w nocy bardziej swobodnie poruszali się po domu, nie opuszczając praktycznie jego murów. Wiosną 1942 roku — w kwietniu, kiedy zaczęły kwitnąć wiśnie — w przepięknym sadzie wiśniowym, otaczającym willę Kapliców, było tak wspaniale, niczym w jakiejś baśniowej krainie. Ośmioletnia Lilianna poprosiła ojca, żeby nocą udali się na zewnątrz i pospacerowali przy blasku księżyca pod śnieżnobiałą kołdrą utkaną z delikatnych płatków, otulającą sad. Ojciec i córka wyszli z domu dającego im bezcenne schronienie ten jeden raz. Ach jak cudownie było odetchnąć pełną piersią tym wiosennym, nocnym, przesyconym oszałamiającą paletą zapachów powietrzem. Niedaleko śpiewał słowik. Wtórowała mu wilga i para gruchających gołębi. Żydowski ojciec i żydowska córka ubrana w turkusowy płaszczyk na chwilę zapomnieli, że trwa wojna, że źli ludzie spod znaku swastyki polują na nich jak na dzikie zwierzęta, że śmierć czai się wszędzie. Podobno życiem ludzkim w połowie rządzi przypadek, zaś w połowie w sposób świadomy możemy kreować swoją przyszłość. Tej przepięknej kwietniowej nocy stało się wielkie nieszczęście. Niemiecki informator — w okolicy północy — wracał pijany z knajpy i skrócił sobie drogę, przecinając sad wiśniowy Kapliców. Leopold Siwek donosicielstwo miał wpisane w genach. Jego ojciec pozostawał na usługach carskiej Ochrany, później donosił do,,Defy”, Leopold był donosicielem Gestapo, po wojnie chodził z poufnymi informacjami do Urzędu Bezpieczeństwa, a później Służby Bezpieczeństwa, zaś syn Leopolda już w wolnej, odrodzonej Polsce, po Okrągłym Stole, informował UOP o sprawach wagi państwowej. Siwek zauważył Żydów, przyjrzał się im z ukrycia, pomimo znacznego stanu upojenia alkoholowego podsłuchał ich lakoniczną rozmowę nie pozostawiającą wątpliwości co do statusu rozmówców i już następnego dnia gestapo pojawiło się w willi u Kapliców. Pies wytresowany do poszukiwania zbiegów zaczął drapać w ścianki zegara. Niemcy wyprowadzili ukrywających się z kryjówki, umieścili na skrzyni ładunkowej ciężarówki i pod eskortą zawieźli na zamojski dworzec kolejowy, gdzie włączono ich do ostatniego transportu Żydów do obozu śmierci, do Bełżca. Tam skierowano ich już do grupy zakwalifikowanej do wyjazdu do innej fabryki śmierci, do Auschwitz. Wagony towarowe przeznaczone do przewozu czterdziestu żołnierzy, zostały wypełnione przez pulsująca, pojękującą masę ludzką w liczbie po sto dwadzieścia osób na każdy wagon. Podłogę w wagonie wysypano niegaszonym wapnem. Ludzie parzyli sobie stopy. Wytwarzało się duże ciepło, nieszczęśnicy mdleli na stojąco, dzieci umierały dusząc się w ramionach matek, które nie mogły nic zrobić. Mały, zaledwie pięcioletni Szymon Kuperschmitd, ssąc lewy kciuk, o wysokim czole rozpalonym gorączką, odszedł cicho i niezauważenie, usnął przytulony do ciepłego ciała mamy i nigdy już się nie obudził. Transport wyruszył w długą drogę do Oświęcimia…

**********

Po opróżnieniu kryjówki zajmowanej przez żydowską rodzinę, gestapowcy aresztowali Anną i Ewę Kaplica, po czym doprowadzili je do miejscowej siedziby gestapo. Rozdzielono je i umieszczono w oddzielnych celach. Obie spędziły bezsenną noc, pełną trwogi o siebie, o swój los, o to co się z nimi stanie. Niemcy stosowali wobec osób ukrywających Żydów karę śmierci. We Francji za to samo przewinienie groziła grzywna, w Generalnym Gubernatorstwie, kara była jedna, zasadnicza i nieodwracalna, kwestią otwartą pozostała forma jej wykonania. Matka z córką chciały żyć, ale nie za wszelką cenę, wiedziały że nie zostaną kolaborantkami. Major Kaplica nigdy by im tego nie wybaczył. Jego pamięć była wciąż żywa. Następnego dnia trafiły w ręce największego dewianta w zamojskim oddziale gestapo — dr Ludwiga Hermanna. Gestapowiec ten był synem sławnego na cale Niemcy wirtuoza skrzypiec — profesora monachijskiego konserwatorium — Ottona Hermanna. Ludwig w swoim życiu ukochał dwie rzeczy muzykę i… sadystyczne tortury. Mimo, iż był doktorem filozofii, potrafił zadawać ból o wiele bardziej dotkliwszy, niż zwykły hitlerowski siepacz. Polki zostały doprowadzone do jego gabinetu. Jeden ze strażników z pistoletem maszynowym stanął przy drzwiach. Gestapowiec powoli podniósł się zza biurka i nucąc jakąś wagnerowską melodię, podszedł do gramofonu obok którego leżała chaotycznie ułożona sterta płyt. Nie spiesząc się powoli przekładał je z jednej kupki na druga, aż wreszcie znalazł tą właściwą. Wyjął płytę z okładki, zdmuchnął z jej powierzchni niewidzialny pył i umieścił w gramofonie, którego igła zaczęła zataczać kręgi w jednostajnym tańcu. Do uszu więźniarek dotarły dobrze im znane dźwięki,,Czarodziejskiego fletu” Mozarta. Gestapowiec podszedł do pancernej szafy, z której wyjął gumową pałkę policyjną oraz żołnierski pas z ciężką klamrą z napisem:,,Gott mit uns”. Annie i Ewie serca zaczęły bić coraz mocniej. Na czoła wystąpił im perlisty pot. Ich zmysły odbierały wszystkie bodźce ze zwielokrotnioną mocą. Mozartowska melodia wdzierała się im do mózgu, dudniła w uszach, docierała do duszy i wbrew woli ją wypełniała… Niemiec wręczył matce pałkę, a córce żołnierski pas. Po niemiecku kazał im się wzajemnie okładać tymi przedmiotami. Być może to była jakaś szansa na ratunek, uczynienie zadość chorej żądzy sadyzmu oprawcy. Obie zastygły w bezruchu, w katatonicznej pozie. Z letargu wyrwał je ryk gestapowca zagrzewający do aktywności. W tle pobrzmiewały tony,,Czarodziejskiego fletu”. Matka i córka zaczęły się wzajemnie okładać po głowach, twarzach, dekoltach, rekach… Ciężka klamra furkotała w powietrzu. Pałka ze świtem opadała na dół. Twarze matki córki pokryły się siniakami, strugami krwi wypływającymi z uszkodzonych naczyń krwionośnych.,,Czarodziejski flet” w dalszym ciągu nie ustawał. W powietrzu wypełniającym gabinet Hermanna powstała jakaś diabelska mieszanina muzycznego geniuszu i doprowadzonego do granic artyzmu sadyzmu, którą Ludwig wdychał z półprzymkniętymi powiekami w ekstazie, a jego ciało całe drżało. Twarze matki i córki przypominały krwawe ochłapy. Pomimo bólu, upokorzenia i strachu żadna z nich nie wydała z siebie ani jednego słowa skargi, ani jednego okrzyku, jęku. Nie mogły mówić. W czasie odtwarzania,,Czarodziejskiego fletu” ich dusze umarły… Po raz kolejny dr Ludwikowi Hermanowi udało się zabić ludzką duszę. Melodia ustała, a płyta bezgłośnie obracała się wokół własnej osi. Hermann wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki śnieżnobiałą chusteczkę i wytarł nią spocone czoło. Jaka piękna melodia — pomyślał. Obie zmaltretowane kobiety przypominały upiory z jakiejś potwornej, sennej mary. Nawet stojący na straży uzbrojony gestapowiec, który niejedno już widział w katowniach tajnej niemieckiej policji państwowej; poczuł się jakoś nieswojo. Kobiety ze swoim szklanym wzrokiem przypominały mu martwe, szmaciane laleczki. Wykonywane przez nie ruchy także miały w sobie coś mechanicznego, coś nieludzkiego. Wieczorem umieszczono je na tyle ciężarówki i wywieziono na pobliskie moczary, gdzie popędzane krzykami, potykając się, skierowano je na bagna. Przy wtórze niemieckich przekleństw obie wybitne germanistki zmuszono do wejścia na tereny grząskie i bardzo zdradliwe. Obie utonęły w mokradłach. Kiedy po wojnie ekshumowano ich ciała, matka z córką były tak ze sobą złączone, tak mocno objęte i zespolone, że stanowiły jedno ciało, którego nie udało się pomimo usilnych starań rozdzielić. Pochowano je w jednej trumnie i jednym grobie, złączone już na zawsze…

**********

Po przybyciu do fabryki śmierci w Oświęcimiu, rodzina Kuperschmitdów została rozdzielona, pan poszedł na prawo, a pani z córkami i wciąż trzymanym na rękach małym Szymonkiem, na lewo. Ojciec widział w oddalającym się tłumie turkusowy płaszczyk Lilianny. O selekcji na rampie decydował wysoki mężczyzna, gładko ogolony i zaczesany do góry, w starannie wyprasowanym mundurze SS o zdawałoby się nienagannych manierach. Wacław Kuperschmitd jeszcze nie wiedział, że był to osławiony dr Josef Mengele, władający doktoratem z medycyny i filozofii, miłośnik muzyki, który w rytm tonów wykreowanych w genialnej ekstazie przez muzycznych klasyków wykonywał w powietrzu płynne ruchy ręką w prawo lub w lewo. Ci którzy stosowali się do tych wskazań co do kierunku podążania nie wiedzieli jeszcze, że ci idący w lewo trafią bardzo szybko do komór gazowych, zaś ci którzy skierują się w prawo na razie żyć będą, ale nie wiadomo jak długo, miesiąc, dwa miesiące, może maksymalnie sześć. Jeśli istnieje Bóg i jeśli ma moc decydowania o życiu lub śmierci, to w owym czasie Mengele był takim bogiem. Przed jego srogim obliczem przemaszerowały setki tysięcy. Idący na śmierć nie pozdrawiali go. W dniu, kiedy na teren obozu przybył pociąg z Zamościa, słynny doktor z nostalgią powrócił do utworów Mocarta, po długim okresie lubowania się w działach wagnerowskich. W szczególności upodobał sobie,,Czarodziejski flet”. Natchniony tym właśnie utworem dokonał podziału członków rodziny Kuperschmitd, wskazując gdzie każdy z nich ma podążać w tym Annus Mundi. Kuperschmitd trafił do pracy przy skręcaniu torów kolejowych na Harmenzach, zaś jego żona z dziećmi udała się do łaźni z natryskami… Po kilku miesiącach Wacława przeniesiono do pracy przy segregacji rzeczy należących do zmarłych. Pewnego dnia przygotowując wraz z innymi więźniami transport odzieży do Reichu natknął się na turkusowy płaszczyk dziecięcy, który na spodzie prawej klapy miał wyhaftowany monogram — L.K. Nie miał wątpliwości, że garderoba pochodzi od jego córki. W wewnętrznej kieszeni płaszczyka znalazł zasuszoną gałązkę wiśniową, pochodzącą z sadu Kapliców. Tego dnia powziął silne postanowienie ucieczki. Udało mu się wraz z innym więźniem — Polakiem, równie świetnie władającym językiem okupanta, zdobyć kompletny mundur SS-mana, po czym wcielając się w rolę strażnika prowadzącego więźnia do pracy poza obozem udało im się uciec z obozu. Kuperschmitd trafił do polskiego ruchu oporu, a po wyzwoleniu przedostał się do Palestyny, gdzie wziął udział w tworzeniu zrębów państwa izraelskiego. Współtworzył izraelski Mossad. Był jednym z jego pierwszych dyrektorów. Wchodził w skład komórki zajmującej się ściganiem niemieckich zbrodniarzy na terenie Ameryki Południowej. Został specjalistą od przesłuchań i tortur. Nie miał litości dla pochwyconych na neutralnym terenie nazistów, od których żądał informacji o innych ukrywających się nazistach. Każdemu z nich w chwilach męki puszczał,,Czarodziejski flet” Mozarta… Nierzadko była to ostatnia rzecz jaką słyszeli przed omdleniem i śmiercią…