Opowieści wigilijne: Nawiedzony dom - Dickens Charles - ebook

Opowieści wigilijne: Nawiedzony dom ebook

Dickens Charles

4,3

Opis

Niewyczerpana skarbnica wciąż żywych przypowieści o świętach jako czasie dobroci, wybaczenia i miłosierdzia.

Czwarty już tom Opowieści wigilijnych dopełnia prezentację utworów świątecznych. Są one, rzecz jasna, mniej zwarte niż „książki wigilijne”, gdyż stanowią tylko fragment tytułowego przedsięwzięcia. Pierwsze cztery (Wrak Złotej Mary, Katusze gromadki angielskich jeńców, Nawiedzony dom i Wieść z morza) są utrzymane w tradycyjnym stylu Dickensa, natomiast Ziemia Toma Tiddlera oraz Bezimienny bagaż zaskakują nowatorstwem formalnym. Katusze angielskich jeńców pisane były wspólnie z Wilkie Collinsem, podobnie jak opublikowane w roku 1867 Bezdroże, noszące wyraźny ślad tego, iż równolegle przygotowywane były dwie formy tego utworu: narracyjna i sceniczna.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 609

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
1
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Charles Dickens Opowieści wigilijne: Nawiedzony dom Tytuł oryginału A Christmas Stories ISBN Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2019 Opracowanie redakcyjne Magdalena Wójcik Skład i opracowanie graficzne Studio graficzne Pixelnoiz Na okładce wykorzystano ilustrację J. Mahoneya Ilustracje wewnątrz książki: Fred Walker, Harry Furniss, F.A. Fraser, H. French, E.G. Dalziel, J. Mahoney O ile nie zaznaczono inaczej, wszystkie przypisy i adnotacje w tekście pochodzą od tłumacza. Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

WRAK ZŁOTEJ MARY

Bożonarodzeniowy numer „Household Words” z grudnia 1856 roku nosił nadtytuł Wrak Złotej Mary i obejmował osiem tekstów. Pierwszy, będący opowieścią kapitana, napisał Dickens, drugi i ostatni — Wilkie Collins, trzeci i piąty — Percy Fitzgerald, czwarty — Harriet Parr, szósty — Adelaide Anne Procter, siódmy — o. James White.

WRAK

zeladnictwo na morzu zacząłem w wieku dwunastu lat, zdążyłem więc naoglądać się najróżniejszej aury w sensie i dosłownym, i metaforycznym. Od czasu, gdy udało mi się dorobić czegoś takiego jak własne zdanie, zawsze uważałem, że człowiek, który wyznaje się tylko na jednej jedynej rzeczy, jest niemal równie nużący jak ten, który nie wyznaje się na niczym, dlatego przez całe życie uczyłem się wszystkiego, co mi się tylko nadarzyło. Chociaż więc trudno mnie nazwać uczonym, to jednak ośmielę się twierdzić, iż o bardzo wielu sprawach mam niezgorsze pojęcie.

Powyższe słowa mogą zrodzić w czytelniku wrażenie, że skłonny jestem bardzo rozwodzić się nad sobą, aczkolwiek sprawa ma się inaczej. Skoro, znalazłszy się w pokoju pełnym nieznanych mi osób, muszę albo zostać im przedstawiony, albo zrobić to sam, pozwoliłem sobie na tych kilka wprowadzających uwag, aby było wiadomo, kim jestem. I niczego więcej już nie dodam prócz tego, że nazywam się William George Ravender, urodziłem się w Penrith pół roku po tym, jak mój ojciec utonął, oraz że drugiego dnia owego bożonarodzeniowego tygodnia roku tysiąc osiemset pięćdziesiątego szóstego skończę pięćdziesiąt sześć lat życia.

Kiedy pojawiły się pierwsze plotki, że znaleziono złoto w Kalifornii — co, jak większość ludzi pamięta, zdarzyło się, zanim je odkryto w brytyjskiej kolonii w Australii — obracałem się w Indiach Zachodnich, zajęty handlem przybrzeżnym. Byłem kapitanem i współwłaścicielem niewielkiego szkunera, ówczesna praca zupełnie mi odpowiadała i dobrze sobie z nią radziłem, zupełnie więc nie nęciło mnie złoto w Kalifornii.

Starczyło jednak, że wróciłem znów do Anglii, a wszystko stało się widoczne jak na dłoni. Było kalifornijskie złoto w muzeach i w sklepach jubilerskich. Trzeba trafu, że ledwie odwiedziłem bank, spotkałem tam trudniącego się jak ja morzem znajomka, któremu z dewizki zwieszał się wielki nugat. Obejrzałem go uważnie; przywodził na myśl kawałek orzecha włoskiego z odłamanymi brzeżkami, wykonany tak precyzyjną metodą galwanoplastyki, jakiej w życiu nie widziałem.

Jestem samotnikiem (ona była za dobra dla tego świata i dla mnie, dlatego też umarła na sześć dni przed naszym ślubem), a kiedy nie przebywam na morzu, mieszkam w Poplar. Porządek w domu niczym na statku utrzymuje wiekowa dama, która, zanim jeszcze przyszedłem na świat, była służącą mojej matki. Jest tak schludna i porządna, jak tylko potrafi na tym świecie sędziwa niewiasta. Przepada za mną tak, jakby miała tylko jedynaka i jakbym to właśnie ja nim był. I gdziekolwiek by mnie poniósł żeglarski los, dobrze wiem, iż nie ułoży się ona do snu, jeśli wcześniej nie powie: „Boże Miłościwy! Błogosław Williamowi George’owi Ravenderowi i miej go w Swojej opiece, spraw, aby bezpiecznie wrócił do domu, w imię Chrystusa Zbawiciela!”. Tak, tak, po wielekroć o tym wspominałem, gdy w groźnych momentach nawet mi włos z głowy nie spadł.

W domu w Poplar spokojnie spędziłem większą część roku, wymarzywszy to sobie podczas pobytu na wyspach, a na dodatek poważnie się rozchorowawszy, co jest u mnie rzadkością. Jestem jednak mocny i krzepki, więc kiedy przeczytałem już wszystko, co miałem pod ręką, nie mogłem dłużej leżeć i wyszedłem się przespacerować Leadenhall Street w City, myśląc, czy nie byłoby dobrze wrócić do dawnych zajęć. Trzeba trafu, że zapatrzyłem się na okrętowy chronometr w witrynie u Smithicka i Watersby’ego z Liverpoolu, a kiedy podniosłem wzrok, ów jegomość sunął wprost na mnie.

Mówiąc ściśle, nie znam osobiście ani wspomnianego przed chwilą Smithicka, ani Watersby’ego, nigdy nie zostałem przedstawiony żadnemu z tych dżentelmenów, a nawet wyznam, że wcale nie jestem pewien, czy przez ostatnie lata ktokolwiek tego miana zjawił się w owym Liverpool House. Chodzi mi jednak o ten właśnie budynek, z którego nigdy nie wyszedł zręczniejszy kupiec czy prawdziwy dżentelmen, na dodatek zwracając się do mnie tymi słowy:

— Najdroższy kapitanie Ravender, ze wszystkich ludzi na kuli ziemskiej to pana właśnie najbardziej chciałem zobaczyć i wręcz wyprawiałem się do pana.

— Cóż, wygląda na to, że chciał pan ze mną uciąć prawdziwą pogawędkę, nieprawdaż?

Co powiedziawszy, ująłem go pod rękę i skierowaliśmy się ku Royal Exchange, by potem poprzechadzać się po tej stronie budynku, gdzie wznosi się wieża z zegarem. Zabrało nam to ponad godzinę, gdyż wiele miał mi do opowiedzenia. Nosił się mój dobroczyńca z zamysłem, aby posiadanym przez firmę statkiem przewieźć do Kalifornii towary przeznaczone dla tamtejszych kopaczy i emigrantów, nabywszy zaś na miejscu złoto, dostarczyć je do Anglii. W szczegóły tego pomysłu ani nie chcę, ani nie mam prawa wnikać, powiem natomiast tyle, iż było to przedsięwzięcie bardzo oryginalne, wymyślne, solidne i ponad wszelką wątpliwość lukratywne.

Wszystko przekazał mi tak szczerze, jakbym był częścią jego samego. To uczyniwszy, zaproponował mi tak szczodrą ofertę uczestnictwa w interesie, jakiej nigdy nie otrzymałem — ani w dzieciństwie, ani w wieku dojrzałym, ba, powiem więcej: godziwszej nigdy nie otrzymał żaden kapitan marynarki handlowej — a zakończył następująco:

— Ravender, dobrze pan wie, że na tamtych wodach i w tamtym kraju szerzy się obecnie bezprawie równie osobliwe, jak same warunki tych terenów. Załogi natychmiast się rozpierzchają, ledwie się znajdą na miejscu, załogi mustrujące się na rejsy powrotne nie tylko domagają się zawrotnych płac, ale też specjalnie nie skrywają swego zamiaru, by zamordować kapitana i przechwycić złoty ładunek: nikt tam nie może zaufać nikomu, a bies jakby został spuszczony z uwięzi. Zna pan moją opinię o panu, z którą nigdy się nie kryłem, i nie będzie żadnego pochlebstwa, gdy powiem, że jest pan jedynym człowiekiem, którego siła charakteru, sumienność oraz energia pozwalają… itd., itp.

Na tym kończę, nie zamierzam bowiem powtarzać owych pochwalnych słów, aczkolwiek wysoce ceniłem je sobie wtedy i cenię obecnie.

Chociaż byłem, jak już wspomniałem, gotów, aby wyruszyć w kolejną podróż, to jednak trapiły mnie pewne wątpliwości. Nawet gdyby przyjaciel z Liverpool House nie wspomniał o tym słowem, sam dobrze wiedziałem, jakie z podobną wyprawą wiążą się — z racji i jej długości, i charakteru współpodróżników — trudy i niebezpieczeństwa, ale nie myślcie, proszę, że bardzo się ich lękałem, tyle że jestem zdania, iż nie ma człowiek w sobie gotowości i odwagi, by sprostać niebezpieczeństwom, jeśli nie rozważy ich natury na tyle dokładnie, aby mógł powiedzieć sobie: „Nic z tego nie weźmie mnie z zaskoczenia, zawsze będę wiedział, jak najlepiej radzić sobie w danej sytuacji, reszta zaś spoczywa w potężniejszych i godniejszych niż moje dłoniach, którym też siebie samego pokornie powierzam”. Tej się trzymając zasady, tak starannie rozważyłem, czując, że to moja powinność, wszystkie zagrożenia, jakie byłem w stanie sobie przedstawić — sztormy, rozbicie statku, pożar na morzu — iż, mniemam, potrafiłbym w każdej takiej sytuacji zrobić wszystko, aby ocalić powierzone memu dowództwu żywoty.

A kiedy tak przemyśliwałem najróżniejsze sytuacje, przyjaciel mój zaproponował, iż zostawi mi, ile chcę czasu na zastanowienie, bylem tylko zdążył wieczerzać z nim w klubie przy Pall Mall, do którego uczęszczał. Skorzystałem z tej oferty, pospacerowałem więc sobie niczym po mostku kapitańskim, a zabrało mi to parę godzin, podczas których zerkałem, bywało, na wirującego w górze kurka na wietrze, albo, bywało, w głąb Cornhill.

W porze kolacji i długo jeszcze po niej omawialiśmy całą sprawę. Nie kryłem przed nim swoich opinii na temat całego przedsięwzięcia, on zaś wielce je sobie cenił, na koniec zaś oznajmiłem mu, że jestem już niemal zdecydowany, aczkolwiek ciągle jeszcze dręczą mnie pewne wątpliwości.

— Wszystko świetnie rozumiem — on na to — ale w takim razie niechże pan uda się ze mną jutro do Liverpoolu, aby na własne oczy zobaczyć „Złotą Mary”.

Nader mi się podobało to miano — bo i ona miała na imię Mary, a miała również złote serce — kiedy więc zgodziłem się wybrać do Liverpoolu, czułem, że rzecz właściwie jest przesądzona. Rankiem dwa dni później wkroczyliśmy na pokład „Złotej Mary”, a ja już dzięki samej sugestii, by ją obejrzeć, mogłem się spodziewać, jak będzie wyglądać: otóż deklaruję, że nigdy moje oczy nie spoczęły na statku udatniejszym i piękniejszym. Zbadaliśmy każdą jego klepkę, a kiedy wróciliśmy do trapu, bym mógł zejść na przystań, wyciągnąłem rękę do przyjaciela i rzekłem:

— Jeśli uściśnie ją pan, ja zrobię to z prawdziwą przyjemnością. Obejmuję dowództwo nad tym statkiem i oddaję się do pańskiej dyspozycji, gotów służyć dobru „Złotej Mary”, jeśli na pierwszego oficera mogę nająć Johna Steadimana.

John towarzyszył mi był w czterech rejsach. Pierwszy z nich rozpoczął jako mat, kończył już jako bosmanmat, podczas następnych trzech był już pierwszym oficerem. W chwili, gdy mustrowaliśmy się na „Złotą Mary”, miał trzydzieści dwa lata. Był żwawym, bystrym, niebieskookim mężczyzną średniego wzrostu, zawsze schludnie odzianym, nigdy niechowającym się po kątach, ale też nigdy niestającym na zawadzie, a twarz miał tak miłą, iż budziła sympatię nie tylko dorosłych, ale też garnęły się do niego wszystkie dzieci. Znakomity marynarz, zawsze podśpiewujący sobie niczym kos.

Starczyła minuta, byśmy znaleźli się w jednym z owych znanych w Liverpoolu pojazdów do wynajęcia, ale dobre trzy godziny zajęło nam poszukiwanie Johna. Miesiąc wcześniej wrócił z Ziemi van Diemena i, jak się dowiedziałem, postanowił trochę tutaj sobie odpocząć. Pośród różnych innych miejsc dopytywaliśmy o niego w dwóch pensjonatach, w których gustował, okazało się też, iż w każdym z nich spędził tydzień, ostatecznie jednak wyprawił się, aby — jak to ujął — „ułożyć się na grotbramrei najwyższej góry w Walii”, gdzie jednak był konkretnie i kiedy wróci, tego nikt nie potrafił nam powiedzieć. A jakże zaskakujący był widok, jak rozjaśniała się każda twarz, ilekroć się wspomniało o panu Steadimanie.

Rozczarowani, że nie mieliśmy więcej szczęścia, uznaliśmy, iż czas przenieść się ze statkiem, bym gdzie indziej mógł poszukać zaufanych przyjaciół, kiedy znienacka dojrzałem na ulicy Johna, jak wychodził ze sklepu z zabawkami. Trzymał za rękę małego chłopca, odprowadzając do powozu dwie niezwykle urodziwe kobiety, a nikogo z nich, jak mi później opowiedział, wcześniej nie znał, tak jednak ujął go widok, jak chciały kupić malcowi arkę Noego o tak zdezelowanym dziobie, że musiał wejść i poprosić obie damy, aby pozwoliły mu namówić chłopca na wystawiony w witrynie zupełnie znośny kuter, gdyż dzięki temu nabierze pewnych nieopacznych wyobrażeń na temat szkutnictwa.

Trzymaliśmy się na uboczu do chwili, gdy woźnica najwyraźniej już chciał ruszać, a wtedy przywitaliśmy się z Johnem. Gdy wchodziliśmy na pokład „Złotej Mary”, powtórzyłem mu, co powiedziałem memu przyjacielowi. Był pod takim wrażeniem — że powtórzę jego frazę — jak statek trafiony kulą w śródokręcie.

— Kapitanie Ravender — zakrzyknął John Steadiman — trudno o lepszą rekomendację od takiej opinii z pańskich ust i jeśli tylko pan zechce, gotów jestem żeglować z panem po całym świecie dwadzieścia lat, nigdy nie odstępując od pańskiego boku!

Przed frontem Smithick i Watersby nigdy nie zazieleni się trawa. Takielunek miał być gotowy w dwa tygodnie, zaczęliśmy więc kompletować ładunek. John nawet na chwilę nie opuszczał pokładu, gdyż sam chciał doglądać rozkładania ciężarów, ilekroć zaś ja zawitałem na statek, czy to wcześnie, czy późno, czy był John w ładowniach, sprawdzał luki na pokładzie czy też zdobił swą kabinę obrazami pąsowych róż angielskich, szkoc­kich kampanuli czy irlandzkich koniczynek, zawsze mnie doleciał jego melodyjny jak u kosa śpiew.

Miejsca mieliśmy na dwudziestkę pasażerów, a ledwie zawisły zapowiedzi rejsu, już mieliśmy chętnych dwadzieścia razy więcej. Razem z Johnem bardzo starannie zajęliśmy się mustrowaniem, przyjmując tylko najlepszych, a przynajmniej takich, od których lepszych nie znalazłoby się wówczas w porcie Liverpoolu. Mieliśmy zatem piękny, świetnie zbudowany statek, rozumnych właścicieli, dobrych oficerów, niezgorszą załogę, wszystko zostało starannie przygotowane. Czyż można zatem się dziwić, iż prowadzeni przez pilota odbiliśmy od nabrzeża kwadrans po szesnastej, siódmego marca roku pańskiego tysiąc osiemset pięćdziesiątego pierwszego, a wyprowadzeni na pełne morze, czując w żaglach pomyślny wiatr, w świetnych nastrojach ruszyliśmy przed siebie.

Nietrudno zgadnąć, że jak dotąd nie miałem czasu bliżej zaznajomić się z pasażerami. Większość z nich zwisała w kojach powalona chorobą morską, kiedy jednak teraz zacząłem się między nimi przechadzać, radząc, by lepiej wyszli na pokład i zakosztowali bryzy, jednych bawiąc dowcipem, innych zjednując przyjaznym słowem, zawarłem chyba z nimi lepszą i milszą komitywę niż przy stole w mesie.

Spośród nich wszystkich teraz chciałem dokładniej wspomnieć tylko o jasnookiej i kwitnącej młodością niewieście, która płynęła do męża w Kalifornii, a wiozła ze sobą ich jedynaczkę, malutką trzyletnią dziewuszkę, nieznającą jeszcze ojca; statecznej kobiecie w czerni, która jechała w odwiedziny do brata, oraz starszawym dżentelmenie, który przy oczach lepszych i mniej przekrwionych mógłby przywieść na myśl jastrzębia, a który to dżentelmen z rana, w dzień i z wieczora mówił tylko i wyłącznie o znajdowaniu złota. W tajemnicy trzymał jednak to, czy chce wykopywać złoto swymi wiekowymi rękami, spekulować na nim, kupując, wymieniając lub oszukując, czy też w jakiś sposób pozbawiając go innych ludzi. Taki był jego sekret.

Owa trójka dorosłych plus dziewczynka wydobrzeli najszybciej. Ta ostatnia była urzekającą istotką, która na dodatek mnie polubiła, aczkolwiek nie mogę ukrywać, że przy jej pięknych książeczkach odwracała się relacja między mną i Johnem Steadimanem, gdyż w tych rewirach to on był kapitanem, a ja — matem. Jakże wspaniale było oglądać ją z Johnem i jego z nią. Niewiele osób, widząc, jak John między masztami bawi się z dziewczynką w chowanego, uznałoby za możliwe, iż mógł porwać za żelazną sztabę i na miejscu ukatrupić pewnego Malajczyka i Maltańczyka, gdy z kordelasami w dłoniach przemykali w dół do kabiny brygu „Old Eng­land”, gdzie spoczywał na koi kapitan, którego zmogła choroba zaraz po wypłynięciu z Saugar Point. Tak jednak było, a jak już się zaparł plecami o gródź, jeszcze by ich powalił z pół tuzina. Młoda matka nazywała się Atherfield, dama w czerni — Coleshaw, starszawy dżentelmen zwał się Rarx.

Dziewczynka o imieniu Lucy miała lśniące jasne włosy, które lokami opadały jej na twarz, więc Steadiman nazwał ją Złotą Lucy. Mieliśmy przeto Złotą Lucy i Złotą Mary, John bardzo się przywiązał do tych imion i podejrzewam, że kiedy bawił się z małą na pokładzie, ta zaczynała sobie wyobrażać, że i statek jest żywą istotą, kimś na kształt siostry czy przyjaciółki. Uwielbiała bliskość koła sterowego i przy dobrej pogodzie bardzo lubiłem stawać obok tego, kto pełnił wachtę w sterówce, aby tylko podsłuchać, jak rozmawia ze statkiem, dla kurażu chwytając mnie za nogawkę. Nie sądzę, by miała jakakolwiek dziewczynka podobną lalkę, Lucy jednak „Złotą Mary” uczyniła właśnie swoją lalką i stroiła ją, przywiązując wstążki ze świecidełkami do nagli. Nikt ich nie ruszał, chyba że chodziło o to, aby uchronić je przed zdmuchnięciem na silnym wietrze. Wziąłem, rzecz jasna, pod opiekę obie młode niewiasty, zwracałem się do nich per „moje drogie”, a one nigdy nie miały o to do mnie urazy, dobrze bowiem wiedziały, że jest w tym przede wszystkim ojcowska troska o nie. Podczas posiłków siadaliśmy w mesie w ten sposób, iż panią Atherfield miałem po prawej stronie, a pannę Coleshaw po lewej, poprosiłem więc niezamężną damę, aby podsuwała smakołyki śniadaniowe, a zamężną, aby częstowała nas herbatą. W ich też obecności zwróciłem się do mego czarnoskórego stewarda następującymi słowami:

— Posłuchaj mnie, Tomie Śnieżnobiały, obie te damy są w równym stopniu paniami tego domu, więc z równą skwapliwością masz wykonywać polecenia każdej z nich.

Co słysząc, Tom zaśmiał się serdecznie, podobnie jak wszyscy inni. Co się zaś tyczy wiekowego pana Rarxa, nie było przyjemnie ani na niego patrzeć, ani z nim rozmawiać, ani z nim przebywać, niepodobna bowiem było natychmiast nie dostrzec, jak nieuczciwa i sobkowska jest to osoba, a z biegiem czasu wrażenie to się tylko pogłębiało.

Oczywiście nikt się od niego nie odwracał, gdy usiłował zachowywać się tak układnie jak reszta z nas, a nie mieliśmy zwyczaju plotkować za plecami, chodzi mi jednak o to, że nie był to człowiek, którego by się wybrało na współlokatora kajuty. Gdyby można było wybierać, każdy zgodziłby się na trochę niewygód, byle tylko uniknąć jego towarzystwa. W tej sytuacji zaskakująca była ciekawość, którą Rarx obdarzał Lucy, albowiem nie tylko nie wyglądał na człowieka, który by się przejmował dziećmi, ale też się nie przejmował ani nimi, ani żadną inną ludzką istotą. Tymczasem najwyraźniej zaczynał się niepokoić, gdy mała gdzieś na dłużej znikła mu z oczu na pokładzie, gdyż bał się, że wyleci za burtę, wpadnie do ładowni, zleci z kołowrotka, nie utrzyma się na rei, dokąd się wspinała wraz z marynarzami, czy też ulegnie jeszcze jakiemuś innemu nieszczęsnemu wypadkowi. Nieustannie ją upominał, iż naraża zdrowie, nie przestawał też przypominać matce o koniecznej ostrożności. Było to o tyle dziwniejsze, że Lucy wcale za nim nie przepadała, chowała się na jego widok i nawet ręki by mu nie podała, gdyby inni jej do tego nie zachęcali. Osobliwa ta sytuacja tak rzucała się w oczy, że John Steadiman powtarzał kilkakroć, upewniwszy się najpierw, iż pan Rarx tego nie usłyszy, że gdyby miała „Złota Mary” słabość do dżentelmena, którego niosła na swym grzbiecie, byłaby ogromnie zazdrosna o Złotą Lucy.

Zanim posuniemy się dalej w opowieści, zauważę, iż statek był trzystutonowym barkiem, liczył osiemnaście osób załogi, drugiego oficera oprócz Johna, cieślę, zbrojmistrza i dwóch chłopców okrętowych (jednym był niepozorny Szkot). Mieliśmy trzy łodzie: barkas obliczony na dwadzieścia pięć osób, piętnastoosobowy kuter oraz skifa, który mógł zabrać dziesięć osób. Podaję pojemność łodzi zgodnie z tym, ilu pasażerów mogły rzeczywiście zabrać.

Zdarzały się, rzecz jasna, momenty złej pogody i wiatru od czoła, ale przez sześćdziesiąt dni mieliśmy rejs tak znośny, jak można tego było rozsądnie oczekiwać. Potem w dzienniku zacząłem umieszczać znamienne zapiski: iż niezwykle rośnie ilość otaczających nas lodów, a także że pomimo nich noce są nieprawdopodobnie ciemne.

Przez pięć i pół dnia wydawało się, że nie ma nawet co próbować zmieniać kurs statku tak, aby zejść z drogi górom lodowym. Ile się dało, brałem odchylenie na południe, ale nic to nie pomagało. Kiedy pewnego dnia pani Atherfield postała trochę koło mnie na mostku, przypatrując się z lękiem otaczającym nas szczytom, w pewnej chwili wyszeptała:

— Kapitanie Ravender, można by pomyśleć, że nagle cała solidna ziemia zamarzła i popękała na te gigantyczne kry!

— Nie dziwię się, że tak się przedstawia pani niedoświadczonym oczom, moja droga — odrzekłem ze śmiechem, chociaż sam nigdy wcześniej nie widziałem nawet dwudziestej części tego lodu i niedaleko mi było do opinii mojej rozmówczyni.

Ale o drugiej po południu szóstego dnia, czyli sześćdziesiątego szóstego dnia rejsu, John Steadiman, który wdrapał się na jaskółkę, śpiewnie z niej oznajmił, że morze przed nami jest puste. O szesnastej powiał silny fordewind, więc wraz z zachodem słońca znaleźliśmy się na czystych wodach. Wiatr zelżał do jakichś sześciu stopni w skali Beauforta, a że „Złota Mary” była śmig­łym barkiem, przez całą noc mknęliśmy niesieni stałym podmuchem.

Zdało mi się, że niepodobna, aby było ciemniej; nawet gdyby słońce, księżyc i gwiazdy runęły z nieba, unicestwiając czas, i tak można by to nazwać jasnością w zestawieniu z mrokiem, w jakim się znaleźliśmy. Był tak gęsty, że wpatrywanie się weń sprawiało taki ból, jak patrzenie w gęsty czarny bandaż nałożony na oczy, ale ich niedotykający. Zdwoiłem wachty, razem z Johnem staliśmy na dziobie, ani na chwilę się nie rozstając. Jak długo jednak się nie odzywał, bez wyciągnięcia ręki i dotknięcia go nie wiedziałbym nawet, że mam go koło siebie, jak wtedy, gdy przychodził przespać się w kajucie. Trudno właściwie powiedzieć, że wpatrywaliśmy się w czerń przed nami, prędzej już wsłuchiwaliśmy się w nią oczyma.

Nazajutrz stwierdziłem, że słupek rtęci, który nieustannie unosił się w barometrze od chwili, gdy wyzwoliliśmy się od lodów, znieruchomiał. Od czasu wypłynięcia z portu prowadziłem staranne obserwacje z incydentalnymi tylko lukami, kiedy więc w południe pojawiło się słońce, mogłem ustalić, że znaleźliśmy się pod pięćdziesiątym ósmym stopniem szerokości południowej i sześćdziesiątym stopniem długości zachodniej, na północ od Szetlandów Południowych, a nieopodal przylądka Horn. Byliśmy wówczas sześćdziesiąt siedem dni w morzu. Statek był w znakomitym stanie, sprawował się świetnie, wszystko na pokładzie było w najlepszym porządku, wszyscy wywiązywali się ze swych zadań tak ochoczo i z pasją, jak to tylko było możliwe.

Kiedy nastała noc równie ciemna jak poprzednia, była to już dla mnie ósma noc na mostku. Za dnia niewiele spałem, większość czasu spędzając nieopodal steru albo wręcz przy nim, gdy lody były w pobliżu. Tym, którzy nie zakosztowali takich warunków, takiej czerni, trudno nawet wyobrazić sobie, jak trzeba się wysilać, by trzymać oczy otwarte, i jaki sprawia to ból, gdyż ciemność na nie napiera, oślepia je. Zaczynają snuć własne kształty, to skrzące się, to błyskające, zupełnie jakby opuściły głowę, aby się tobie poprzyglądać. Kiedy nadeszła północ, John Steadiman, żwawy i czujny (zawsze bowiem kazałem mu odpoczywać w dzień), powiedział:

— Kapitanie Ravender, bardzo nastaję na to, aby poszedł pan odpocząć. Jestem pewien, że ledwie trzyma się pan na nogach, a głos ma pan okropnie słaby. Niechże pan idzie, odsapnie trochę, a ja wezwę pana natychmiast, jeśli pojawi się coś niebezpiecznego.

— Świetnie, Johnie, świetnie — odpowiedziałem na to — ale poczekajmy do pierwszej, a wtedy możemy wrócić do tej kwestii.

Kazałem sobie poświecić i zobaczyłem na zegarku, że jest już dwadzieścia po dwunastej.

Za pięć pierwsza John znowu przywołał majtka z lampą, a kiedy powiedziałem, która jest godzina, Stea­diman znowu zaczął nastawać na to, abym poszedł się przespać.

— Kapitanie Ravender — rzekł — wszystko jest w całkowitym porządku, nie możemy pozwolić sobie na to, aby zamęczał się pan tutaj następną godzinę, dlatego usilnie i z uszanowaniem błagam, aby zszedł pan do kajuty.

Ostatecznie zgodziłem się, ustaliwszy zaś, że gdybym sam się nie zjawił za trzy godziny, zostanę na pewno obudzony, zostawiłem statek pod dowództwem Johna, zanim jednak zupełnie się oddaliłem, musiałem go jeszcze o coś spytać. Otóż miałem jeszcze zerknąć na barometr, a zobaczywszy, że rtęć nie drgnęła ani trochę, zawróciłem, by się raz jeszcze pokazać towarzyszowi — jeśli ma sens takie sformułowanie w sytuacji mroku choć oko wykol — a wtedy zdało mi się, że fale, które „Złota Mary” rozgarniała i zrzucała z siebie, mają jakiś głuchy pogłos, zupełnie jakby — mignęło mi w głowie — coś powtarzało ich dźwięk. Stałem obok nadbudówki rufowej przy relingu prawej burty; przywołałem Johna, aby i on nadstawił ucha. Zrobił to bardzo skrupulatnie, ale po dłuższej chwili zwrócił się do mnie:

— Proszę mi zaufać, kapitanie Ravender; od bardzo dawna pan nie odpoczywał, więc to, co pana teraz niepokoi, to tylko wytwór pańskiego zmysłu słuchu.

Zgodziłem się z tą opinią wtedy, skłonny jestem przychylić się do niej i teraz, aczkolwiek nie mam w tym względzie niezbitej pewności.

Kiedy oddawałem statek pieczy Johna Steadimana, sunął ze znaczną prędkością z wiatrem, którym dalej był fordewind. Śmigała „Złota Mary”, co się zowie, acz na skróconych żaglach, gdyż i tak zbliżała się do granic swoich możliwości, niemniej wszystko toczyło się gładko, nic nie rodziło żadnych podejrzeń. Morze było sfalowane, ale nie nazbyt wysoko i nie budziło najmniejszego niepokoju.

Ległem na koi, jak stałem, to znaczy w ogóle się nie rozbierałem, nie ściągnąłem nawet płaszcza, aczkolwiek zzułem buty, gdyż stopy miałem opuchnięte od stąpania po pokładzie. W kabinie paliła się zwisająca z sufitu lampka, a spoglądając na nią, zanim opadły moje ciężkie jak z ołowiu powieki, pomyślałem, że tak jestem utrudzony i umęczony przez ciemność, że smacznie zasnąłbym nawet pośród miliona jasno płonących lamp gazowych. Taka była moja ostatnia myśl przed zaśnięciem, jeśli nie liczyć usilnego poczucia, że w ogóle nie powinienem kłaść się spać.

We śnie znowu byłem w Penrith i usiłowałem okrążyć kościółek, który bardzo zmienił wygląd od czasu, gdy ostatnio go widziałem, gdyż był przedziwnie rozłupany do połowy wysokości dzwonnicy. Nie wiem, czemu mi tak bardzo zależało na obejściu budynku, ale starałem się tak zaciekle, jakby całe moje życie od tego zależało, o czym zresztą byłem we śnie przekonany. Zaciekłość zaciekłością, ale wysiłek był bezowocny. Natężałem wszystkie siły, gdy nagle coś strasznie szarpnęło, a ja zleciałem z koi i potoczyłem się na ścianę kabiny. Krzyki, przenikliwe wrzaski ugodziły mnie bardziej niż chropawe deski, a że pośród trzasków i łoskotów słyszałem też huk nacierającej wody, aż nazbyt dobrze wiedząc, co oznaczają te odgłosy, nie zwlekając ani chwili, pognałem na pokład. Nie było to łatwe, gdyż statek miał duży przechył i cały okropnie dygotał.

Na nikogo nie natknąłem się po drodze, ale słyszałem, jak ludzie w wielkim rozgardiaszu starają się ściągnąć żagle. Przez tubę zachęcałem ich, aby nie ustawali w wysiłkach, potem zaś zacząłem nawoływać najpierw Johna Steadimana, a następnie drugiego oficera, Williama Ramesa. Obaj natychmiast się zgłosili, a wtedy im obu i całej reszcie załogi poleciłem — jak zwykłem był zawsze robić w takich sytuacjach — aby zajęli określone pozycje i czekali, co jeszcze może się wydarzyć. Skoro słyszeliśmy nawzajem swoje głosy, uznałem, że pomimo rumoru statku, huku morza i rozpaczliwego zawodzenia pasażerów nastała chwila względnego spokoju.

— Gotów, Rames? — wrzasnąłem.

— Aye, aye, sir!

— W takim razie wszystkie światła, na miłość boską!

W jednej chwili zapłonęły race, a wtedy zdało się, że cały statek spowity jest w niebieskawą mgłę, nad którą czernieje wielka kopuła.

Światło docierało na tyle wysoko, że mogłem dojrzeć wielką górę lodową, z którą się zderzyliśmy, a która od szczytu była rozłupana niemal do połowy, zupełnie jak kościółek w Penrith w moim śnie. Zobaczyłem rozrzuconych po pokładzie członków ostatniej wachty, widziałem, jak pani Atherfield zderza się z panną Coleshaw, gdy obie starają się wyciągnąć na pokład Lucy, widziałem, jak wraz z całą „Złotą Mary” dygoczą i kolebią się maszty, widziałem ogromną wyrwę w prawej burcie, mniej więcej na połowie jej długości, a także fruwające belki i szczapy, widziałem, że kuter został zdruzgotany, ale również widziałem, że wszystkie oczy wlepione są we mnie. Jestem głęboko przekonany, że gdyby było tam dziesięć tysięcy par oczu, widziałbym je wszystkie z ich odmiennymi wyrazami. Wszystkie w jednym momencie. Musicie jednak pamiętać, co to był za moment.

Widziałem, jak ludzie z załogi — świetni, spolegliwi — patrzyli na mnie z miejsc, które im wyznaczyłem. Gdyby statek się nie wyprostował, mogliby tam tylko umrzeć — nie, absolutnie nie twierdzę, że mała to rzecz: umrzeć na wyznaczonym posterunku — to znaczy, nie byliby w stanie uczynić nic, aby ratować pasażerów czy siebie. Ale impet, z jakim zderzyliśmy się z fatalną górą lodową — jakby specjalnie wyznaczoną, aby nas zniszczyć — tak zatrząsł „Złotą Mary”, że ta, straszliwie się wzdrygnąwszy — powróciła do pionu. Nie musiał mi mówić żaden szkutnik, że statek nabiera wody i tonie: sam to widziałem i słyszałem. Kazałem Ramesowi spuścić na wodę barkas i welbota, jednocześnie wyznaczając marynarzy do każdego z tych zadań. Nikt się nie chował za plecami innych, nikt też nie wyskakiwał przed resztę. Teraz nachyliłem się do Johna Steadimana i powiedziałem:

— John, ja stanę przy zejściu tutaj, aby dopilnować, żeby nikomu nic się nie stało przy opuszczaniu statku. Przypadnie ci w udziale miejsce honorowe, gdyż będziesz przedostatnią osobą, która zejdzie z pokładu. Skieruj tutaj pasażerów, każ im stanąć w kolejce za mną, każdą z łódek zaopatrz w tyle jedzenia i picia, ile się da. Nie przegap, Johnie, niczego i pamiętaj, że nie mamy ani chwili do stracenia.

Szlachetny mój przyjaciel zatroszczył się, aby obie łodzie zostały spuszczone na wodę tak akuratnie, jak to tylko możliwe na wzburzonym morzu, kiedy te zaś zaczęły już wznosić się i opadać na falach, marynarze czuwający w nich nad porządkiem operacji zaczęli wołać do mnie z dołu:

— Kapitanie Ravender, gdyby z nami się coś stało, a pan ocalał, prosimy pamiętać, że trwaliśmy przy panu!

— Staniemy jeszcze razem na brzegu, proszę o to Najwyższego, wy zaś trzymajcie się wszyscy dzielnie i czuwajcie nad damami.

Te zaś były dla nas prawdziwym przykładem. Dygotały ze strachu, zachowywały jednak spokój i rozwagę.

— Niechże pan mnie obejmie, kapitanie Ravender, i niechże Bóg ma pana, zacny człowieku, w swej opiece.

— Moja droga, to słowa ważniejsze dla mnie niż szalupa ratunkowa — odrzekłem.

Dopóki nie znalazła się w łodzi, trzymałem w objęciach jej córkę, którą potem ucałowałem i bezpiecznie opuściłem w ramiona matki, a na koniec zakrzyknąłem do pasażerów:

— Zostałem już tylko ja, ale ponieważ muszę tu jeszcze zabawić małą chwilę, odbijajcie i wiosłujcie jak najdalej od statku!

Łódką był barkas. Znalazł się na nim także pan Rarx, jedyny pasażer, który od chwili katastrofy zachowywał się wręcz karygodnie. Inni byli rozgorączkowani, czemu trudno się dziwić i za co trudno ich winić, ale to on rozpaczał i pieklił się w sposób niebezpieczny dla innych, gdyż słabość ducha i desperacja szerzą się łatwo niczym zaraza. On zaś zażarcie powtarzał, że nie można go oddzielać od dziewczynki, że nigdzie jej nie widzi, a tymczasem muszą koniecznie być razem. Póki jeszcze trzymałem Lucy w ramionach, usiłował mi ją nawet wyrwać, na co zareagowałem słowami:

— Panie Rarx, w kieszeni mam nabity pistolet i jeśli nie odsunie się pan w spokoju, strzelę panu prosto w serce, jeśli w ogóle pan takowe posiada!

— Przecież nie posunie się pan do morderstwa, kapitanie Ravender!

— Oczywiście, że nie, sir! Nie zamorduję dla pana czterdzieściorga czworga ludzi, natomiast zastrzelę pana, aby ocalić ich.

Zmitygował się wtedy trochę, ciągle jeszcze dygocząc, odstąpił na bok i czekał, kiedy go wywołam jako kolejnego do zejścia do barkasu.

Kiedy ten się oddalił od statku, uciekinierami szybko wypełnił się welbot. Na pokładzie „Złotej Mary” oprócz mnie pozostali już tylko John Mullion, który tak spokojnie i miarowo, jakby przez całe życie nie robił nic innego, odpalał race, jedną po drugiej, aby ani na chwilę nie zrobiło się zupełnie ciemno, oraz John Steadiman. Kazałem im obu ładować się do szalupy i odpływać, sam zaś, z sercem już lekkim i pełnym nadziei, czekałem na barkas, który miał spróbować podpłynąć i zabrać jeszcze mnie. Zerknąłem na zegarek; w świetle racy zobaczyłem, że jest dziesięć po drugiej. Oni tymczasem nie zasypiali gruszek w popiele, ledwie zaś duża łódź znalazła się odpowiednio blisko, skoczyłem do niej, chyba jeszcze w locie krzycząc:

— Uciekajmy! Uciekajmy! Zaraz się przewróci!

Może raptem kilka cali uchroniło nas przed potężnym wirem; w świetle racy — John Mullion ciągle je odpalał na dziobie welbota — zobaczyliśmy, jak statek staje nagle dęba i tonie rufą w górę.

Lucy krzyczała wniebogłosy:

— Kochana „Złota Mary”! Patrzcie tylko, co się z nią dzieje! Ratujcie ją! Ratujcie biedną „Złotą Mary”!

Potem wygasła ostatnia raca i zdało się, że czarna kopuła zwaliła się na nas.

Przypuszczam, że gdybyśmy stali na szczycie góry lodowej i stamtąd widzieli, jak zatapia się cała reszta świata, mniej czulibyśmy się wstrząśnięci i opuszczeni niż wtedy, gdy uświadomiliśmy sobie, iż oto jesteśmy sami pośród dzikiego oceanu, a przepiękny statek, na którym większość z nas spała smacznie jeszcze pół godziny temu, przepadł na zawsze. W łodzi zapanowała straszna cisza, a wszystkich — i przy wiosłach, i przy sterze — jakby dopadł taki paraliż, że, zdało się, najzupełniej nie próbują walczyć z morzem. Żeby jakoś temu zaradzić, zawołałem:

— Podziękujmy Bogu za ocalenie!

Wszyscy też (łącznie z Lucy) powiedzieli chórem:

— Dziękujemy Ci, Panie, za ocalenie.

Wtedy zmówiłem Ojcze nasz, wszyscy zgodnie powtarzali za mną słowa, a gdy na koniec zakrzyknąłem: „A teraz żwawo i raźnie!”, natychmiast łódka zaczęła się poruszać tak, jak mogła i jak powinna.

Z mniejszej łódki wystrzelono racę, abyśmy wiedzieli, gdzie są; podpłynęliśmy tak blisko nich, na ile się odważyliśmy. Zawsze dbałem o to, aby każda szalupa na moim statku była dobrze zaopatrzona, na żadnej więc nie zbrakło solidnej liny. Dbając o bezpieczeństwo, podzieliśmy między siebie race (po tej nocy nie było z nich już pożytku, gdyż woda morska szybko się do nich dobierała), a także połączyliśmy się cumą. W trakcie nocy bywało, iż musieliśmy ją rozwiązywać, żeby potem na powrót zarzucać, a wszyscy z utęsknieniem wypatrywali poranka, który tak zwlekał, że stary pan Rarx, chociaż bał się mnie, to jednak wrzeszczał pod moim adresem, jakby ten był najwłaściwszy:

— Nadchodzi koniec świata i słońce nigdy już nie wzejdzie!

Kiedy jednak dzień nastał, zobaczyłem, w jak okropnym jesteśmy stanie. Mieliśmy głębokie zanurzenie, ale jak tu się dziwić, skoro po sprawdzeniu okazało się, że jest nas trzydzieści jeden osób, a więc o sześć za dużo. Z kolei druga zabrała czternastu rozbitków, a więc miała na pokładzie co najmniej o czterech za dużo. W pierwszej kolejności sam zasiadłem za sterem — i odtąd tak już pozostało — a obok siebie usadziłem panią Atherfield z córeczką oraz pannę Coleshaw, a z kolei pana Rarxa przeniosłem na dziób, a więc najdalej od nas, jak było można. Zatroszczyłem się też, aby niedaleko mnie znaleźli się najlepsi z załogi, aby jakaś sprawna ręka mogła przejąć ster barkasu, gdyby mnie miało się coś przytrafić.

Wraz z tym, jak słońce wspinało się coraz wyżej, morze się uspokajało, aczkolwiek niebo dalej było chmurne i groźne, nawołaliśmy się z drugą łódką, żeby ustalili, co posiadają, co pozwoliłoby nam stwierdzić, czym razem dysponujemy. Ja miałem w kieszeniach kompas, małą lornetkę, dwulufowy pistolet, nóż, przenośną kuchenkę i zapałki. Większość z moich ludzi dysponowała nożami, jeden posiadał odrobinę tytoniu, a także fajkę. Mieliśmy też dzbanek i mosiężną łyżkę. Jeśli chodzi o pożywienie, wspólnie doliczyliśmy się dwóch worków biskwitów, kawałka suszonej wołowiny, kawałka pieczonej wieprzowiny, torebki kawy, dwóch pojemników z wodą, a także dzbanka z jakąś połową galonu rumu. Ponieważ welbot rumu miał więcej, a mniej chętnych gardeł, uznałem, że do naszego dzbanka możemy doliczyć jeszcze ćwierć galonu. W zamian przekazaliśmy im trzy duże garście kawy dokładnie owinięte w dużą chustę, po czym oznajmili, że mają jeszcze biskwity, porcję wołowiny, manierkę wody, pudełeczko cytryn i holenderski ser. Wszystkie te ustalenia i wymiany były długotrwałe i niebezpieczne dla obu stron; morze było dostatecznie niespokojne, aby wszystkie próby zbliżenia się czynić ryzykownymi. Do zawiniątka z kawą dołączyłem dla Steadimana (zabrał ze sobą kompas okrętowy) wyrwaną z notesu kartkę z zapisanym kursem. Liczyłem na to, że trzymając się go, zdołamy dotrzeć do stałego lądu albo chociażby utrzymać się na żeglownym szlaku. Liczenie liczeniem, a ja nawet nie byłem pewien, czy uda się dostarczyć namiary. Następnie tak głośno, aby mnie wszyscy słyszeli, zawołałem do Johna, że jeśli obie łodzie razem mają przetrwać lub zginąć, niech będzie, jak być musi, jeśli jednak rozłączy nas pogoda, oni mogą liczyć na nasze modły i błogosławieństwa, my zaś prosimy o duchowe wsparcie z ich strony. Na koniec pozdrowiliśmy ich trzykrotnym okrzykiem, oni odpowiedzieli tym samym, a potem zobaczyłem, jak głowy mężczyzn, którzy znowu wzięli się do wiosłowania, pochylają się.

Wszystkie te poczynania zajęły uwagę rozbitków, aczkolwiek, jak wyżej wspomniałem, kończyły się w smutnym nastroju. Teraz zwróciłem się do moich współpasażerów, podkreślając skąpość naszych zapasów, od których zależy nasze życie, jeśli nie ma się skończyć w morskiej głębinie, a także konieczność jak najowocniejszego ich racjonowania. Wszyscy zgodnie odrzekli, że będą się starannie trzymali wszystkich moich poleceń, jakiekolwiek mogłyby się okazać. Z kawałka blachy i szpagatu sporządziliśmy wagę, po jednej stronie której umieszczałem najcięższe z naszych guzików, tak je dobrawszy, aby miały ciężar jak najbliższy dwóch uncji, a po drugiej — porcję jedzenia. Tylko bowiem na dwie uncje dziennie dla każdego mogliśmy sobie pozwolić przy stanie naszych zapasów, do czego dochodziło na śniadanie ziarenko kawy, niekiedy tylko pół — przy dobrej pogodzie. Poza tym mieliśmy już tylko połowę kwarty wody codziennie dla każdego, a czasami, gdy czuliśmy się bardzo wyziębieni i słabi, każdy dostawał dla kurażu łyżeczkę rumu. Dobrze wiem, jak uczenie można wykazać, że rum jest trucizną, równie jednak dobrze wiem, że w tym przypadku, jak w innych podobnych, o których czytałem — a których było mnóstwo — nie znajdzie się słów, aby oddać rodzone przez trunek poczucie komfortu i wsparcia. Nie mam też najmniejszych wątpliwości, że rum ocalił życie o wiele więcej niż połowie ludzi z naszego grona. Do informacji, iż mieliśmy pół kwarty wody dziennie, trzeba dodać uwagę, że czasami było jej mniej, a czasami więcej, albowiem zdarzały się deszcze, a wodę łapaliśmy w płachty brezentu, specjalnie na tę okazję trzymane w pogotowiu.

Ponieważ jako rozbitkowie znaleźliśmy się w nieżyczliwej porze roku na wzburzonych falach oceanu, nie zamierzam (jeśli mogę tego uniknąć) opisywać tych okoliczności naszej sytuacji, które o wiele lepiej, niż ja mógłbym próbować, zostały przedstawione w licznych innych opowieściach tego rodzaju. Dlatego tylko pobieżnie wspomnę, że dzień po dniu i noc po nocy siadaliśmy tak, aby plecami chronić łódkę przed nadmiarem wody. Jedna nasza grupa nieustannie usuwała ją z dna podręcznymi czerpakami, w efekcie czego bardzo szybko wszystkie czapki i kapelusze, gdyż tylko one mogły służyć do tego celu, były porządnie zużyte, aczkolwiek łatane po kilkanaście i kilkadziesiąt razy. Druga grupa w tym czasie leżała na dnie, trzecia zaś wiosłowała. Nie muszę chyba dodawać, że wkrótce wszyscy nabawiliśmy się odparzeń i pęcherzy.

Druga łódka budziła pośród nas tak żywe zainteresowanie, iż niekiedy się zastanawiałem, czy, jeśli zostaniemy uratowani, nadejdzie w ogóle czas, gdy ktoś z nas mógłby pozostać obojętny na losy tamtych rozbitków. Jeśli tylko pogoda na to pozwalała, łączyliśmy się cumą, ale nie zdarzało się to często, tak więc tylko Najwyższy, który na to łaskawie zezwolił, wie, w jaki sposób obie nasze załogi nie straciły się z zasięgu wzroku. Nigdy nie zapomnę tych spojrzeń, które wraz z nadejściem poranka usilnie poszukiwały pośród wzburzonych fal owej drugiej łódki. Były jednak takie straszliwe trzy doby, kiedy morze nas rozdzieliło, sądziliśmy więc, że utonęli, podobnie jak oni myśleli o nas. Radość, która zapanowała, kiedy znowu się dostrzegliśmy, miała w sobie coś nieziemskiego; nikt nie dbał o swoje dolegliwości i cierpienia, oczy wypełniły się łzami, tak wszyscy poczuli się szczęśliwi, że ludziom z drugiej łódki nic się nie stało.

Bardzo chciałbym przejść do osobistej, że tak to ujmę, części tej opowieści, a poniżej przedstawione wydarzenie dobrze temu posłuży. Cierpliwość i dobry nastrój były na naszej łódce zachwycające. Nie zdziwiło mnie to u kobiet, wszyscy bowiem, którzy narodziliśmy się z kobiety, dobrze wiemy, jak wspaniałymi cechami potrafią się wykazać, gdy mężczyźni zawodzą, tymczasem, ku memu zdziwieniu, zaletami takimi wykazywali się także i mężczyźni. Pośród trzydziestu jeden osób, nawet jeśli zbiorą się one w bardziej pomyślnych okolicznościach, zawsze, jak mniemam, znajdą się dwie lub trzy osoby o niestabilnym charakterze. Dobrze wiedziałem, że pośród członków mojej załogi było parę typów dość porywczych, tych bowiem skierowałem do kutra, aby mieć ich na oku. Tymczasem wspólna niedola najwyraźniej ich utemperowała, mieli też wzgląd na damy i dziewczynkę, tak więc sprawiali się wręcz znakomicie. Bardzo rzadko ktoś zwracał się do mnie z jakąś skargą. Ci, którzy układali się na dnie, zawsze we śnie sporo jęczeli, mnie natomiast bardzo często zdarzało się zobaczyć jakiegoś mężczyznę — dla ścisłości, nie zawsze tego samego, ale nie sądzę, aby któryś z nich kiedyś się od tego uchronił — który pojękiwał, siedząc przy wiośle lub wpatrując się we wzburzone morze, a zanim spotkały się nasze spojrzenia, potrafiło to pojękiwanie trwać bardzo długi czas, wystarczyło jednak, że popatrzyliśmy na siebie, a natychmiast jego wzrok rozjaśniał się, a skarga cichła. Niemal zawsze nawiedzało mnie wtedy wrażenie, że delikwent nie zdawał sobie sprawy z dźwięków, jakie wydaje, myślał bowiem, iż tylko sobie nuci pod nosem.

O wiele bardziej cierpieliśmy z powodu zimna i wilgoci niż głodu. Udało nam się zadbać o ciepło dla dziewczynki, natomiast wątpię, czy ktokolwiek z reszty czuł ciepło choćby przez pięć minut. Przykro było patrzeć, jak ludzie dygoczą, i słuchać, jak szczękają zębami. Lucy z początku popłakiwała za utraconą przyjaciółką, „Złotą Mary”, później jednak czasami tylko załkała. Jeśli pogoda była odpowiednia, pozwalała się usadzić na barana na plecach któregoś z nas, aby wyglądać łodzi Johna Stea­dimana. Nawet teraz mam przed oczyma jej złociste włosy i niewinną twarzyczkę pomiędzy sobą a przepływającymi chmurami, a kiedy ją taką widziałem, zdała mi się zbierającym się do lotu aniołkiem.

Drugiego dnia pod wieczór zdarzyło się, że pani ­Atherfield, aby uśpić małą Lucy, zanuciła jej kołysankę. Obdarzona była miękkim, melodyjnym głosem, a kiedy skończyła piosenkę, ludzie na łódce zaczęli ją prosić o kolejną. Spełniła prośbę, a kiedy zapadła już zupełna ciemność, zakończyła Evening Hymn. Odtąd, jeśli tylko słychać było coś oprócz morza i wiatru, i jak długo starczyło pani Atherfield głosu, nic lepiej nie służyło moim towarzyszom niż jej rozpoczynany o zachodzie słońca koncert. Jeśli tylko była w stanie, nie sprzeciwiała się, a zawsze kończyła Evening Hymn. Większość z nas podchwytywała zakończenie ze łzami w oczach, ale nie były to łzy rozpaczy. Jeśli więc tylko pogoda nie stanęła na przeszkodzie, wspólnie odmawialiśmy modlitwę wieczorną i poranną.

Mieliśmy już za sobą dwanaście nocy i jedenaście dni w łodzi, kiedy pan Rarx zaczął majaczyć, pokrzykując do mnie, aby całe złoto wyrzucić za burtę, bo inaczej zaczniemy tonąć i będzie po nas. Od kilku dni Lucy się pogarszało, co nieźle wytrąciło go z równowagi. Nieustannie powtarzał pod moim adresem wezwania, aby dać dziewczynce całe pozostałe mięso i rum aż do ostatka, trzeba ją bowiem ratować za wszelką cenę, bo inaczej będzie to oznaczało naszą zgubę. Ona tymczasem wtulała się w ramiona siedzącej u mych stóp matki. Jedna z dziecięcych rączek zawsze dotykała policzka lub szyi pani Atherfield. Widząc, jak marnieją te malutkie dłonie, nie miałem wątpliwości, że koniec jest bliski.

Ponieważ wrzaski Rarxa tak kontrastowały z matczyną miłością i pokorą, w wielkim gniewie krzyknąłem doń, aby się natychmiast uspokoił, inaczej bowiem każę go zdzielić czymś w głowę i wyrzucić za burtę. Zamilkł na kilka godzin, do chwili, gdy Lucy zmarła cicho i w pokoju, o czym wszystkich pasażerów łodzi powiadomił rozpaczliwy lament matki, dotąd przez cały czas, od momentu zatonięcia „Złotej Mary”, znoszącej nasz los cierpliwie i cicho. Teraz bardzo trudno było zapanować nad panem Rarxem, zrywającym z grzbietu resztki łachmanów, nieszczędzących wyzwisk losowi, światu, a przede wszystkim mnie, gdybym bowiem — wydzierał się — cisnął do morza złoto (ani na chwilę nie potrafił się uwolnić od myśli o nim), uratowałbym małą.

— Teraz zaś — grzmiał niczym jakiś prorok — zginiemy i dostaniemy się w łapska Szatana, jakże bowiem mają nas nie zatopić nasze grzechy, skoro mamy też na sumieniu niewinną dziewczynkę.

Dopiero teraz zorientowaliśmy się, że stary parszywiec tak bardzo troszczył się o drogą nam wszystkim istotkę, gdyż — jak podszeptywał mu zabobonny umysł — mogła jakoś uchronić jego nędzne istnienie. Tego było już za wiele dla siedzącego obok kowala czy rusznikarza, który chwycił go za gardło i z taką mocą wtłoczył pod ławkę, że leżał pod nią nieruchomo jeszcze kilka godzin.

Całą trzynastą noc panna Coleshaw, która opierała mi się o kolana, gdy trwałem przy sterze pocieszała, jak mogła biedną matkę, która trzymała na podołku zmarniałe ciałko okryte moją grubą kurtką. Przez całą noc dręczyła mnie myśl, że nie mamy ze sobą modlitewnika, a ja pamiętam ledwie kilka wersów z modlitwy pogrzebowej. Nastał jasny dzień, powstałem i wszyscy wiedzieli, co trzeba zrobić: zauważyłem gest odsłaniania głów, chociaż te już i tak od dawna były odsłonięte na nieżyczliwość morza i pogody. Powierzchnia oceanu była delikatnie sfalowana, ranek był dość miły, a na zachodzie widać było duże połacie osłonecznionej wody, ja zaś tyle tylko powiedziałem:

— „Jam jest powstanie i żywot”, rzekł Pan. Podniósł ze zmarłych córkę Jaira, przełożonego synagogi, powiadając, iż wcale nie zmarła, tylko śpi, podniósł ze zmarłych wdowiego syna, siebie samego wskrzesił, wielu się ukazawszy. Miłował dzieci i powtarzał, nie odganiajcie ich ode mnie, ich bowiem jest Królestwo Niebieskie. Niechże zatem odejdzie w Jego ręce i zazna Jego miłosierdzia, niech się stanie — przyjaciele!

Z tymi słowy przytuliłem swoje chropawe oblicze do gładkiego czółka i zepchnąłem Złotą Lucy do grobu, w którym już spoczęła „Złota Mary”.

A ponieważ koniecznie chciałem opowiedzieć o końcu tej kochanej istotki, zaniedbałem wspomnieć o pewnej kwestii, co jednak z powodzeniem można nadrobić w tej chwili.

Kiedy zakładałem, iż łódka jakoś przetrzyma burzliwą pogodę, nie mogłem nie przyjmować, że nadejdzie czas — i to może wcale niedaleki — kiedy nic nam już nie zostanie do jedzenia, a wtedy nieuchronnie pojawiała się pewna trwożliwa myśl. Wprawdzie już wiele lat wcześniej całkowicie uspokoiłem się, że przypadki, gdy ludzkie istoty w zupełnej ostateczności żywią się jedne drugimi, były niesłychanie rzadkie, wcale jednak nie byłem pewien, czy w owych — incydentalnych, powtórzę — wypadkach nie zawiniło trochę to, iż o samej takiej możliwości nikt nie zamierzał nie tylko wspominać, ale w ogóle mówić. Miałem wątpliwości, czy aby słabsze umysły, słabnące z każdym dniem głodu i wycieńczenia, a w sekrecie przeżuwające w sobie takie wyobrażenie, nie zaczynają go wyolbrzymiać do tego stopnia, aby się na koniec stało wręcz obrzydliwą pokusą. Myśl ta nie nawiedziła mnie dopiero teraz, gdyż już wcześniej borykałem się z nią w trakcie lektur, niemniej muszę przyznać, że właśnie teraz w łódce — a były po temu powody — postanowiłem czwartego dnia naszej odysei sprawę tę postawić jasno, aby wyjść na spotkanie nieforemnej grozie, która mogła pełgać w niejednym umyśle. Aby zainteresować towarzyszy oraz rozniecić w nich nadzieję, przedstawiłem najlepiej, jak potrafiłem, historię kapitana Bligha, który po rebelii na „Bounty” został skazany na przepłynięcie trzech tysięcy mil w odkrytej łodzi, co było zarazem opowieścią o wspaniałej postawie jego załogi. Współpasażerowie wysłuchali mnie z uwagą, a ja z premedytacją zakończyłem słowami, że moim zdaniem najszczęśliwszą okolicznością było to, że Bligh, który niewiele miał w sobie z delikatnisia, bez najmniejszego wahania podkreślał w zapiskach, że ani na moment nie nawiedził go lęk, że cokolwiek mogłoby się jeszcze przytrafić jego umęczonej grupie, na jakiekolwiek cierpienia głodu mogłaby zostać wystawiona, nigdy, przenigdy nie rzucą się łapczywie na swe ciała. Nie potrafię opisać niewątpliwej ulgi, która zapanowała w łodzi, do wszystkich oczu przywołując łzy. Od tego momentu byłem równie przekonany jak sam Bligh, że nie grozi nam takie niebezpieczeństwo i nie będzie nas prześladować jego widmowa zmora.

Jednym z ciekawych elementów doświadczenia Bligha było to, że kiedy pasażerowie byli najbardziej przygnębieni, nic im tak nie pomagało jak przedstawiona przez któregoś z nich opowieść. Gdy o tym wspomniałem, wszystkich tak to poruszyło jak mnie, gdyż nie będę ukrywał, że kwestia ta zupełnie uleciała mi z pamięci. Było to nazajutrz po tym, jak pani Atherfield po raz pierwszy nam zaśpiewała. Zaproponowałem, aby — jeśli tylko pogoda nie stanie na przeszkodzie — przystępować do opowiadania dwie godziny po obiedzie (dumnie tak nazywany posiłek wydawałem zawsze o pierwszej), a do piosenek — o zachodzie słońca. Pomysł ten został przyjęty z taką radością, że bardzo to ukoiło moje serce, a nie przesadzę, mówiąc, że te dwa momenty w trakcie dwudziestoczterogodzinnej doby były oczekiwane przez wszystkich z najprawdziwszą radością. Cieleśnie szybko zaczęliśmy co prawda wyglądać niczym widma, ale wyobraźnia wcale nam nie więdła tak jak mięso na kościach. Fizyczne samopoczucie dawno już w nas opadło, ale Muzyka i Przygoda, dwa wielkie dary Opatrzności dla ludzkości, ciągle jeszcze podnosiły w nas ducha.

Począwszy od drugiego dnia, wiatr mieliśmy niemal zawsze przeciwny, a przecież aura miała jeszcze w zanadrzu takie dolegliwości, jak deszcz, grad, śnieg, mgła, błyskawice i pioruny. Mimo to wszystko obu łodziom udawało się jakoś przetrwać, a my, nieszczęśnicy, wzlatywaliśmy w górę i waliliśmy się w dół na wielkich falach.

Szesnaście nocy i piętnaście dni, dwadzieścia nocy i dziewiętnaście dni, dwadzieścia cztery noce i dwadzieścia trzy dni. Tak sobie płynął czas. Wiedziałem, jak rozczarowujący musi być nasz postęp — czy raczej jego brak — ale nigdy nie oszukałem współtowarzyszy co do szczegółów naszej tułaczki. Po pierwsze, byłem przekonany, że wszyscy nazbyt bliscy jesteśmy wieczności, aby warto było uciekać się do kłamstwa. Po drugie, dobrze wiedziałem, że jeśli mnie przytrafi się coś niedobrego, będę poważnie raniony czy w ogóle odejdę spośród żywych, ten, kto mnie zastąpi, musi mieć prawdziwy obraz naszej sytuacji. Ilekroć w południe informowałem ich, jak wielki czy mały dystans udało nam się pokonać, zazwyczaj przyjmowali to spokojnie lub z rezygnacją, a w każdym razie nigdy nie było w nich złości wobec mnie. Całkiem normalne było to, że o dowolnej porze dnia znienacka ktoś uderzał w płacz bez żadnego wyraźnego powodu, ale kiedy mijał taki atak, następował po nim większy niż dotąd spokój. Nie inne sceny, pamiętam, widywałem w domu pogrzebowym.

Przez cały ten czas powracały napady pana Rarxa, który kazał mi wywalić za burtę złoto (ciekawe, zawsze złoto, a nie cokolwiek innego), a także potężnie mi złorzeczył, iż nie uratowałem Lucy, kiedy już jednak wszystkie moje zasoby wyczerpały się na tyle, że mogłem zaofiarować pół ziarenka kawy, a najwyżej jedno, jego elukubracje były coraz cichsze. Pani Atherfield i panna Coleshaw układały się zawsze tak, iż każda obejmowała jedno moje kolano i o nie opierała głowę. Aż do śmierci córki pani Atherfiled codziennie czesała swą piękną fryzurę, a zwłaszcza dbała o jej schludność wtedy, gdy zaczynała wieczorne hymny, a wszyscy się w nią wpatrywali. Gdy jednak zbrakło już Lucy, matka przestała się troszczyć o to, czy włosy nie są splątane, brudne i przemoczone, chociaż przez długi czas starała się jeszcze dbać o nie osłabiona panna Coleshaw.

Nikt z nas już teraz nie dbał o tworzenie budującej historii, więc to nie w tej intencji nawiązałem pewnego dnia do uwielbienia, z jakim pan Rarx odnosił się do Złotej Lucy, mówiąc, iż nic nie umyka boskiemu spojrzeniu, aczkolwiek wiele mogą przegapić ludzkie oczy.

— Wszyscy byliśmy kiedyś dziećmi — mówiłem — a nasze małe stópki błądziły po leśnych polanach, nasze rączki zbierały ogrodowe kwiecie, uszy zaś pełne były ptasiego śpiewu. I dzieci, którymi byliśmy, nie zostały wytarte z pamięci Stwórcy. Niewinne te istoty zjawią się wraz z nami przed Jego obliczem, aby wstawić się za nami. Te najpiękniejsze nasze postacie, jakie mieliśmy w czasie niewinnej młodości, także się zjawią, aby świadczyć na naszą korzyść. Najczystsze fragmenty naszego żywota nie porzucą nas, dołączając do tego, jacy teraz jesteśmy, w całej pełni i we wszystkich odcieniach stając przed Jego wzrokiem.

Słowa te równie ich ukoiły, jak mnie samego, a panna Coleshaw, nachyliwszy się do mego ucha, wyszeptała:

— Kapitanie Ravender, mało kiedyś brakowało, abym poślubiła człowieka niecnego i wykolejonego, którego gorąco pokochałam, gdy był jeszcze szlachetny i godny. Ach, jakże pańskie słowa poruszyły moje serce!

Dwadzieścia siedem nocy i dwadzieścia sześć dni. Nie brakło nam deszczówki, ale poza tym nie mieliśmy nic więcej! Nigdy jednak nie zdarzyło się, aby budząca się twarz, czując mój wzrok, nie pojaśniała. Ach, cóż to jest za uczucie, zwłaszcza w chwili niebezpieczeństwa i w obliczu śmierci widzieć, jak pogodnieje jedna twarz za drugą! Słyszałem pogłoskę, że na dużych nowych statkach rozkazy będzie się wydawało telegraficznie! Jak każdy rozsądny człowiek zachwycam się tym urządzeniem i jestem mu wdzięczny za przysługi, które nam świadczy, ale przecież nigdy, przenigdy nie zastąpi ono ludzkiej twarzy, jej uduchowienia i tego, jak potrafi innych zachęcić do odwagi szczerości. I nawet nie warto próbować, gdyż absolutnie temu nie podoła!

Zacząłem jednak w samym sobie dostrzegać zmiany, które wprawiały mnie w niepokój, gdyż mi się nie podobały. W powietrzu nad łódką widywałem Złotą Lucy. Często siadywała obok mnie ta, o której wcześniej napomk­nąłem. Bywało, że dwadzieścia razy dziennie przypatrywałem się temu, jak tonie „Złota Mary”. Co gorsza, morze jawiło mi się nie jako morze, lecz jak zróżnicowany ląd tak górzysty, że nigdy takiego naprawdę nie zoczyłem. Czułem, że pora utrwalić ostatnie słowa tyczące się Johna Steadimana na wypadek, gdyby ocalały jakieś usta, które powierzą je jakimś żywym uszom. Powtarzałem więc sobie, jak jeszcze na pokładzie informował mnie, że jak długo było go słychać, wołał: „Góra przed nami!” i usiłował zmienić kurs statku, ale na to było już za późno. (Pozwalam sobie domniemać, że właśnie z jego krzyku zrodził się mój sen). Powtarzałem sobie, że nic nie zapowiadało takiego końca i że żaden inny kurs by nas nie uchronił, że do tego samego by doszło, gdybym to ja stał za kołem sterowym, niepodobna więc obwiniać Johna o cokolwiek, taki bowiem człowiek jak on zawsze jak najskrupulatniej wypełnia wszystkie swoje obowiązki. Nie tylko powtarzałem, ale także usiłowałem to spisać w zeszycie, słowa jednak nie chciały się składać, chociaż dobrze wiedziałem, o jakie mi chodzi. Kiedy doszło do tego, jej ręce — chociaż nie żyła już od tak dawna — ułożyły mnie troskliwie na dnie łodzi i razem ze Złotą Lucy ukołysały mnie do snu.

Poniższe słowa pochodzą od pierwszego oficera Johna Steadimana:

Dwudziestego szóstego dnia od zatonięcia „Złotej Mary”, ja, John Steadiman, siedziałem na rufie welbota — z oczyma uparcie otwartymi i wlepionymi w dziób, podczas gdy umysł niemal zupełnie zatopił się na półsennych majakach — gdy znienacka potrząsnął mną drugi oficer, pan William Rames.

— Ja zajmę pańskie miejsce — wychrypiał — a pan niech się dokładnie przyjrzy naszemu barkasowi tam z tyłu. Kiedy ostatnim razem i my, i oni byliśmy na szczytach fal, miałem wrażenie, że dają jakieś znaki.

Przesiedliśmy się wolno, ślamazarnie, gdyż obaj byliśmy słabi i otępiali od wilgoci, zimna i głodu. Przez dłuższy czas wpatrywałem się w grzywacze, zanim nastąpiła chwila, że i my, i barkas zostaliśmy jednocześnie wyniesieni w górę, a w każdym razie nasza większa łódka była na tyle widoczna, że zmiarkowałem, iż tamci dają sygnał: przytroczyli jakąś szmatę do wiosła, którą na sztorc postawili na dziobie.

— Co to ma znaczyć? — spytał Rames drżącym głosem. — Czyżby zoczyli jakiś żagiel?

— Ciszej, na miłość boską! — prychnąłem i zatkałem mu dłonią usta. — Tylko tego nam brakowało, żeby cię usłyszeli nasi ludzie. Kiedy się okaże, że nie ma żadnego żagla, gotowi wpaść w szał. Poczekaj chwilę, aż dokładniej zobaczymy.

Chwyciłem się go, bo sam zacząłem dygotać na samą myśl o żaglu i usilnie patrzyłem w kierunku barkasu, a kiedy po raz kolejny wyjechał wzwyż na szczycie fali, zobaczyłem wyraźnie, iż sygnał wzniesiony został do połowy masztu.

— Rames — powiadam — zgłaszają jakieś nieszczęście. Powiedz naszym, żeby za bardzo się nie oddalali, gdyż trzeba możliwie jak najszybciej nawiązać z nimi kontakt.

Osowiały klapnąłem na swoje poprzednie miejsce, gdyż niby sztylet dźgnęła mnie myśl, że coś niedobrego przydarzyło się kapitanowi Ravenderowi. Uznałbym, że niewart jestem kreślenia dalszych słów, gdyby nie był mnie zobowiązał, aby mówić prawdę, całą prawdę i nic, tylko prawdę, a przecież teraz, nie będę ukrywał, serce wprost we mnie zamarło. Nie wykluczam, iż w jakiejś mierze ta moja słabość była po części efektem wcześniejszych bojaźni i niepokojów.

Nasze zapasy — jeśli w ogóle można je było jeszcze określić tym mianem — zmniejszyły się do jednego plasterka cytryny i garstki ziaren kawy. Obok wszystkich zgryzot powodowanych przez śmierć, niebezpieczeństwa, cierpienia załogi i pasażerów, miałem jeszcze jedną, bardzo głęboką, spowodowaną przez śmierć dziewczynki, którą tak się zachwyciłem w czasie podróży, że sekretnie zazdrościłem nawet, że znalazła się na barkasie, a nie na naszej łódce. Zazdrość zazdrością, a przecież nie tylko ja, zbolały widokiem zagłady „Złotej Mary”, teraz ogromnie się cieszyłem, ilekroć dojrzałem naszą Złotą Lucy unoszoną w powietrze w męskich ramionach, jeśli tylko morze nie było na to zbyt wzburzone. Z daleka wyglądała niczym fruwająca biała ptaszyna. A jakież to było bolesne rozczarowanie, kiedy za pierwszym razem wyglądaliśmy jej na próżno, chociaż sam barkas był zupełnie dobrze widoczny. Gdy dojrzałem, jak spuszczają głowę ludzie, a kapitan wskazuje w morze, kiedy kilka dni później obie łodzie znalazły się blisko siebie, było to dla nas potężnym szokiem i nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej w życiu doznałem bardziej bolesnego dźgnięcia w serce. Wspominam o tym, aby podkreślić, że kiedy tak bardzo mnie przygnębiła strata kapitana, w sporej mierze było to konsekwencją wcześniejszych ciosów, które na nas spadły.

Ucisk w gardle spłukałem kroplą wody i usiłowałem przygotować się na najgorsze, kiedy usłyszałem przedzierający się przez szum fal okrzyk (Panie, zlituj się nad nimi, jak słabo brzmiał głos):

— Ahoj, welbot!

Poderwałem głowę i zobaczyłem przed sobą współtowarzyszy niedoli, nie na tyle blisko, aby można było rozpoznać ich rysy, ale dostatecznie, aby w przerwach między rykami wiatru usłyszeć, co mówią.

Odkrzyknąłem „Ahoj!”, chwilę odczekałem, a niczego konkretnego nie słysząc, wykrzyknąłem nazwisko kapitana. Odpowiedział nam inny głos, słowa zaś brzmiały:

— Pierwszy oficer wzywany na pokład!

Wszyscy ludzie z załogi wiedzieli równie dobrze jak ja, co to znaczy. Skoro byłem pierwszym zastępcą kapitana, był tylko jeden powód, żeby mnie wzywano na pokład barkasu. Po naszej łódce przetoczył się zbiorowy jęk, wszystkie twarze pomroczniały, a do mych uszu dotarł pomruk:

— Kapitan nie żyje.

Kazałem im się uciszyć i nie wyciągać przedwcześnie rozpaczliwych wniosków. Teraz dałem barkasowi znać, że jestem gotów przejść do nich, kiedy tylko żywioł na to pozwoli, a następnie zaczerpnąłem głęboko powietrza i najgłośniej, jak potrafiłem, wykrzyknąłem okropne pytanie:

— Kapitan nie żyje?

Trzy ciemne postacie męskie stojące na rufie pochyliły się, gdy dotarł do nich mój głos, znikły na dobrą minutę, po czym znowu się wyprostowały, podtrzymując pod ramiona tego, kto wydobył z siebie błogosławione słowa (nawet najdrobniejsza nadzieja jest czymś wielkim dla ludzi w tak rozpaczliwej sytuacji jak nasza):

— Jeszcze nie!

Nie ma słów — a w każdym razie ja takich nie znam — które byłyby w stanie wyrazić ulgę, którą odczułem ja i moi towarzysze na wieść, że nie utraciliśmy kapitana, chociaż nie jest zdolny do wykonywania swoich obowiązków. Teraz tak gorąco, jak tylko potrafiłem, uspokoiłem wszystkich ludzi w naszej łódce, że nasza sytuacja nie jest tak zła, jak się obawialiśmy, a następnie przekazałem instrukcje Williamowi Ramesowi, który miał przejąć ode mnie obowiązki, gdy ja przeniosę się na pokład barkasu. Potem trzeba już było tylko czekać, aż wiatr zelżeje o zachodzie słońca, a morze uspokoi na tyle, by obie skrajnie wymęczone załogi mogły zbliżyć się do siebie bez nadmiernego ryzyka, czyli, by to ująć prościej, tak, by przejście z jednej łodzi na drugą nie wymagało zbyt dużego wysiłku czy niezwykłych umiejętności. I jedni, i drudzy głodowaliśmy już od wielu dni.

Wraz ze zmierzchem wiatr raptownie ucichł, ale morze było tak wzburzone, iż dopiero po kilku godzinach zaczęło się odrobinę uspokajać. Na bezchmurnym niebie świecił księżyc, a wedle moich wyliczeń było już blisko północy, kiedy nareszcie ocean ogarnęło spokojne, miękkie falowanie, postanowiłem więc przybliżyć obie łodzie.

Najpewniej było to tylko złudzenie, wydawało mi się jednak, że jeszcze nigdy dotąd, ani na lądzie, ani na morzu, nie widziałem księżyca tak widmowo białego, jak wtedy, gdy zgnębieni zmniejszaliśmy dystans między sobą. Kiedy dzieliła nas tylko co najwyżej długość łódki, a nasze twarze zlewała zimna, jasna poświata, obie załogi naparły na wiosła, żeby amortyzować wstrząs, a potem nad burtami wpatrywały się w siebie, wstrząśnięci swoim wyglądem.

— Straciliście kogoś? — spytałem w końcu po strasznie dłużącym się milczeniu.

Na dźwięk mego głosu ludzie na barkasie zbili się w grupkę niczym wylęknione owce.

— Jak na razie tylko dziewczynkę! — odezwał się wreszcie jakiś głos.

Teraz moi współtowarzysze zareagowali podobnie jak tamci. Bardzo się lękałem, do czego może doprowadzić przedłużająca się groza obserwacji, co z nas uczyniły zimno, wilgoć i głód, nie pozwalając więc na dalsze pytania i odpowiedzi, poleciłem, aby jeszcze bardziej zbliżyć obie łódki do siebie. Kiedy powstałem, przekazując dowództwo Ramesowi, cała reszta pasażerów uniosła ku mnie pobladłe twarze.

— Prosimy, niechże pan nas nie zostawia!

— Zostawiam was pod dowództwem i opieką Williama Ramesa — odrzekłem — nie gorszego ode mnie żeglarza, a człowieka bardziej spolegliwego i zacnego od wszystkich, których dotąd spotkałem. Wypełniajcie jego polecenia, jak wypełnialiście moje, i niezmiennie pamiętajcie: jak długo życia, tak długo nadziei. Niechże Bóg błogosławi nam wszystkim i wszystkich nas wspomaga!

— Niech pan uważa pod nogi, sir! — rzucił półgłosem mężczyzna, który pomagał mi przesiąść się na barkas.

Spojrzałem w dół i zobaczyłem trzy skulone postacie, na które księżyc rzucał postrzępione promienie między pozostałymi pasażerami. Pierwszą rozpoznałem pannę Coleshaw, wpatrzoną we mnie szeroko otwartymi oczyma. Była przytomna, jeśli sądzić po ruchach warg, spomiędzy których jednak nie wydobyło się żadne zrozumiałe słowo. Na jej ramieniu spoczywała głowa pani Atherfield. Matka naszej biednej Złotej Lucy musiała chyba śnić o utraconej córce, albowiem delikatny uśmiech ślizgał się po jej porcelanowo białej twarzy, która spokojnie wznosiła się ku niebiosom. Przesunąłem wzrok odrobinę w dół i dojrzałem, jak przytrzymuje dłonią spoczywającą na jej podołku głowę kapitana, na którego pomoc i radę zawsze mogliśmy liczyć aż do tej okropnej chwili. Patrzyłem na najlepszego i najdzielniejszego z nas wszystkich człowieka; nie sądzę, aby był pośród obu załóg ktoś, kto sprzeciwiłby się tej ocenie. Ostrożnie wsunąłem mu rękę pod ubranie i umieściłem ją na sercu, a chociaż wyczułem odrobinę ciepła, to jednak nie było żadnych uderzeń. Dwaj marynarze, którzy znaleźli się obok mnie na rufie, a którzy wiedzieli, jak kochałem kapitana Ravendera, widząc, co robię, a także twarz bardziej zbolałą, niż mogłem sobie sam uświadomić, przestali panować nad sobą i uderzyli w gorzki lament. Jeden z owej dwójki odgarnął kurtkę ze stóp kapitana, które okazały się nagie, jeśli nie liczyć przemoczonej do cna, postrzępionej jednej skarpetki. Kiedy statek wpadł na górę lodową, Ravender wybiegł z kabiny bez butów! Potem nikt nie zauważył, iż ma zupełnie niechronione nogi, co okazało się dopiero wtedy, gdy samemu kapitanowi zbrakło już zupełnie sił. Jak długo był w stanie utrzymać powieki szeroko otwarte, dodawał oczyma ducha mężczyznom i uspokajał kobiety. Nie znalazłaby się na pokładzie łodzi taka dusza, która w ten czy w inny sposób nie odczułaby wspaniałego wpływu tego mężnego człowieka. Te i wiele jeszcze innych słów usłyszałem, kiedy rozbitkowie, szlochając i głośno płacząc, nachylali się nad swym kapitanem i najlepiej, jak mogli, starali się owinąć jego skostniałe stopy. Współodczuwałem z nimi, dobrze jednak wiedziałem, że jeśli ta żałość będzie się pogłębiać i szerzyć, nigdy już w duszach nieszczęśników nie rozbłyśnie skierka nadziei i otuchy. Kazałem zatem wszystkim powrócić na miejsca, spróbowałem dodać im trochę odwagi, obiecując, że kiedy tylko nadejdzie ranek, dokonam raz jeszcze przeglądu wszystkich skrytek i dam do zjedzenia wszystko, co będzie się nadawać, po czym zawołałem do Ramesa, który zastępował mnie na welbocie, aby trzymał się tak blisko nas, jak to tylko będzie możliwe, szczelniej otuliłem obie zbolałe niewiasty u mych stóp. Teraz w duchu już tylko zmówiwszy modlitwę, abym podołał odpowiedzialności, która legła na mych barkach, zająłem miejsce opuszczone przez Ravendera na dziobie barkasu.

Oto najpełniejsza i najprawdziwsza informacja, na jaką potrafię się zdobyć, o tym, jak rankiem dwudziestego siódmego dnia po zderzeniu się „Złotej Mary” z górą lodową i zatonięciu w morskich głębinach ja obją­łem dowództwo i opiekę nad pasażerami i załogą.

Na tym kończy się druga część Wraku, autorstwa Wilkiego Collinsa. Po niej przychodzi pięć opowieści rozbitków sporządzonych przez czworo innych autorów, a cały świąteczny numer „Household Words” zamykał ponownie Wilkie Collins tekstem Wybawienie. W niewielu z owych świątecznych, opatrzonych wspólnym tytułem numerów czasopism, które redagował Dickens, jest więcej tego, co Anglosasi nazywają „loose ends”. Aby więc nie zostawiać czytelników w niepewności co do losów nie tylko rozbitków, ale i kapitana Ravendera, dołączamy także i ten tekst Collinsa.

WYBAWIENIE

dy słońce wstawało dwudziestego siódmego dnia od naszej katastrofy, pierwsze sekretne pytanie, które sobie postawiłem, brzmiało: Jak wiele jeszcze poranków zobaczą najbardziej wytrwali z nas? Od chwili, gdy „Złota Mary” pogrążyła się w wodach oceanu, starannie liczyłem dni, dlatego też wiedziałem, iż oto nastał kolejny czwartek. Oceniwszy własne siły — których, mniemałem, nie zostało mi mniej niż najtwardszym z nas — doszedłem do wnios­ku, że jeśli Opatrzność nie zatroszczy się o nasze wybawienie, nikt nie dotrwa do poniedziałkowego brzasku.

W tym ponurym przewidywaniu umocniły mnie dwa odkrycia, których dokonałem po zapowiedzianym rozdaniu tego, co nam pozostało. Po pierwsze, gdy po rozdzieleniu garstki ziaren kawy oraz kilku łyków wody zabraliśmy się do przeszukiwania wszystkich schowków na obu łódkach, okazało się, iż nie mamy już absolutnie nic, jeśli nie liczyć wody pitnej, której było w sumie tyle, że nawet nie wypełniłaby butelki po winie. Po drugie, owa resztka kawy i wody nawet na moment nie podniosła — z jednym wyjątkiem — ducha pośród rozbitków ani nie wzmocniła załogi. Owym wyjątkiem był pan Rarx. Kiedy ten opryskliwy i chciwy staruch poczuł pod nosem zapach kawy i wody, jakby się ocknął z długotrwałego transu. Należną mu porcję pochłonął tak żwawo, że mogłoby mu tego pozazdrościć wielu młodszych współtowarzyszy niedoli, po czym zaczął bredzić z takim zapałem, jakby otrzymał zastrzyk sił żywotnych. Ubzdurał sobie, że oto zupełnie sam drąży kopalnię złota, pogrążając się w ziemi w tempie trzydziestu czy czterdziestu mil na godzinę.

— Tylko niech nikt mi nie przeszkadza — powtarzał — bo im głębiej się dokopię, tym będę bogatszy. Dalej, dalej, głębiej, głębiej, aż wreszcie wytrysnę po drugiej stronie świata w strumieniu złota.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki