Opowieści wigilijne. Czym jest dla nas Boże Narodzenie - Dickens Charles - ebook

Opowieści wigilijne. Czym jest dla nas Boże Narodzenie ebook

Dickens Charles

0,0
36,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nieznane dotąd polskiemu czytelnikowi z opowieści wigilijnych Charlesa Dickensa

potwierdzają kunszt pisarza w tworzeniu wzruszających i wciąż aktualnych moralnych

przypowieści. Najlepiej widać to choćby w Opowieści o goblinach, które podkradły zakrystiana,

stanowiącej rozdział XXIX Klubu Pickwicka. Podobnie jak w Kolędzie prozą, tu również w roli

głównego bohatera występuje mizantrop, akcja dzieje się w czasie świąt Bożego Narodzenia,

pojawiają się elementy nadprzyrodzone (gobliny), a główny bohater ma wizje, które sprawiają, że

staje się lepszym człowiekiem. Z kolei w Choince wiekowy narrator snuje wspomnienia związane

ze świętami, a każdy motyw zainspirowany jest prezentami i zabawkami ozdabiającymi

tradycyjne bożonarodzeniowe drzewko. W całej opowieści znajduje się wiele wątków, od ciepłych

wspomnień ukochanych zabawek po niesamowite historie opisujące różne zmory z dzieciństwa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 516

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Charles Dickens Opowieści wigilijne. Czym jest dla nas Boże Narodzenie Tytuł oryginału A Christmas Stories ISBN Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2017 Opracowanie redakcyjne Magdalena Wójcik Adriana Staniszewska Skład i opracowanie graficzne Studio graficzne Pixelnoiz Projekt graficzny okładki Przemysław Kida Na okładce wykorzystano ilustrację Johna Leecha Ilustracje wewnątrz książki: Fred Walker, Harry Furniss, F.A. Fraser, H. French, E.G. Dalziel, J. Mahony Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

OPOWIEŚĆ O GOBLINACH, KTÓRE PODKRADŁY ZAKRYSTIANA

pewnym starym przyklasztornym mieście należącym do tej okolicy, dawno, dawno temu — tak dawno, że musi to być historia prawdziwa, gdyż wierzyli w nią nasi pradziadowie — pracował jako zakrystian i grabarz niejaki Gabriel Grub. Z faktu, że ktoś jest zakrystianem — czyli nieustannie otaczają go emblematy naszej znikomej doczesności — nie wynika wcale, że musi być człowiekiem ponurym i melancholijnym; w istocie nasi przedsiębiorcy pogrzebowi należą do najweselszych kompanów na świecie. Miałem kiedyś zaszczyt pozostawać w bliskich kontaktach z pewnym żałobnikiem, który w życiu prywatnym i poza swoimi zawodowymi obowiązkami był druhem tak wesołym i krotochwilnym, że zawsze miał na ustach jakąś niefrasobliwą piosenkę, zaś szklanicę solidnego trunku wychylić mógł, nie robiąc przystanków na oddech. Na przekór jednak tym przykładom Gabriel Grub był jegomościem naburmuszonym, odpychającym i opryskliwym. Ów markotny samotnik, który przestawał tylko z sobą samym oraz starą wiklinową flaszeczką, którą nosił w głębokiej kieszeni kubraka, jeśli zobaczył tylko w pobliżu jakąś pogodną twarz, wydawał z siebie tak posępny i złowrogi skowyt, że trudno było od tego nie poczuć się gorzej.

Pewnej Wigilii, gdy zaczynało już zmierzchać, Gabriel zarzucił na ramię łopatę, wziął latarkę i udał się na stary cmentarz, musiał bowiem do rana wykopać grób, a czując się nie najlepiej, pomyślał, iż może dobrze mu zrobi, jeśli natychmiast weźmie się do pracy.

Ruszywszy w górę starej uliczki, z irytacją patrzył na wesoły blask ognia w podniszczonych oknach i słyszał głośne, wesołe okrzyki tych, którzy znajdowali się w środku. Dostrzegł krzątaninę, która towarzyszyła przygotowaniom do uciech dnia następnego, wyczuł też liczne i różnorodne aromaty niesione przez kłęby dymu, które dobywały się z kuchni. Wszystko to było trucizną i udręką dla serca Gabriela Gruba, podobnie jak widok grupki dzieci, które wybiegły z domu i pędem puściły się przez drogę, zanim jednak dopadły drzwi po drugiej stronie, na spotkanie im wypadła podobnej wielkości czeredka kędzierzawych huncwotów, wszyscy mieli bowiem spędzić razem wieczór na grach świątecznych. Skomentował to Gabriel posępnym uśmiechem i mocniej ścisnął rękojeść szpadla, usilnie myśląc o ospie, szkarlatynie, dyfterycie, pleśniawce, kokluszu i różnych innych pocieszających zjawiskach.

W tym miłym nastroju ducha kroczył sobie Gabriel sam, krótkim tylko burknięciem odpowiadając na życzliwe pozdrowienia ze strony mijających go sąsiadów. Tak dotarł do ciemnej uliczki prowadzącej na cmentarz. Wypatrywał Gabriel tej ciemnej uliczki, gdyż mówiąc ogólnie, było to niesympatyczne, ponure, przygnębiające miejsce, które ludzie z miasteczka odwiedzali niechętnie, a jeśli już, to w świetle dnia i promieniach słońca, w efekcie więc był dość oburzony, gdy usłyszał, jak jakiś mały zawadiaka podśpiewuje radośnie, wychwalając nadchodzące święta, a czynił to ni mniej, ni więcej, tylko w owym przybytku, który już od czasów pierwszego klasztoru i ogolonych na łyso mnichów zwany był Trumiennym Zaułkiem. Kiedy Gabriel zrobił jeszcze kilka kroków, a głos się zbliżył, okazało się, że pochodzi od małego chłopca, który spieszył, by dołączyć do jednej z grup bawiących się na starej ulicy, po części zaś dla dodania sobie otuchy, a po części, aby przygotować się na uciechy, wyśpiewywał tak głośno, ile tylko sił mu w płucach starczyło. Gabriel poczekał więc, aż chłopiec się zbliży, a następnie wcisnął go w kąt, gdzie pięć czy sześć razy zdzielił latarką, aby nauczyć go, iż trzeba umieć modulować głos. Chłopiec czmychnął, zakrywając głowę rękami i wyśpiewując całkiem odmienną piosenkę, w odpowiedzi na co Gabriel Grub zadowolony zachichotał pod nosem i wszedł na cmentarz, zamykając za sobą bramę.

Znalazłszy się przy niedokończonym grobie, zdjął kubrak, ustawił latarkę i dobrą godzinę pracował sumiennie, ziemia była jednak zamarznięta i niełatwo było się w nią wryć, a potem ją odrzucić, a chociaż przyświecał księżyc, to bardzo był jeszcze nowiutki, niewiele więc blasku rzucał na skryty w cieniu kościoła grób. W innej sytuacji przeszkody zirytowałyby i przygnębiły Gruba, teraz jednak był tak zadowolony, iż ukrócił chłopięcą piosenkę, że nie bardzo przejął się tym, iż robota wolno postępuje, a uznawszy, że na dzisiaj już starczy, zajrzał do grobu i z posępną satysfakcją pozbierał swoje rzeczy, mrucząc pod nosem:

Każdy wesół i ochoczy zamieszka tu skrycie:

Kilka piędzi zimnej gleby, bo już zgasło życie

Zimny kamień za podnóżek i w podgłówku kamień

W sute jadło dla robaczków rad się teraz zamień.

Trawa jest ci za kołderkę, glina dookoła.

Chwacka izba pożyciowa tuż obok kościoła.

— Ho! Ho! — zaśmiał się Gabriel Grub, a sadowił się właśnie na płaskim grobowcu, który był jego ulubionym miejscem odpoczynku, wyciągając zarazem z kieszeni otuloną w wiklinę butelkę. — Trumna na Wigilię! Pod choinkę! Ho! Ho! Ho!

— Ho! Ho! Ho! — gdzieś nieopodal powtórzył jakiś głos.

Nieco zaalarmowany Gabriel zastygł z butelką podnoszoną do ust i rozejrzał się. Zalany bladym światłem księżyca cmentarz był spokojny i cichy niczym dno najstarszego grobów. Lód zimną powłoką przyoblekł wycieńczone grobowce i niczym klejnoty lśnił w kamiennych żłobieniach starego kościoła. Wysypaną słomą ziemię twardy, łamliwy śnieg pokrył warstwą tak białą i gładką, iż zdało się, że to zwłoki spoczywają pod sfalowanymi całunami. Najmniejszy nawet szmer nie zakłócił głębokiej ciszy owej majestatycznej sceny. Wszystko było tak mroźne i zastygłe, iż — zdało się — krzepł nawet dźwięk.

— To tylko echo — rzekł Gabriel Grub, znowu unosząc do ust butelkę.

— Wcale nie — zaprzeczył basowy głos.

Gabriel zerwał się i w zaskoczeniu i grozie stanął tak, jakby korzeniami wrósł w ziemię, podczas gdy jego oczy nie mogły oderwać się od postaci, której widok zmroził mu krew w żyłach.

Na pobliskim, sterczącym pionowo grobowcu przysiadł stwór tak dziwny i niesamowity, iż Gabriel od razu poczuł, że nie może należeć do tego świata. Długie wymyślne nogi z pewnością dotknęłyby ziemi, gdyby stwór ich nie podwinął i nie założył jednej na drugą w sposób osobliwy i fantazyjny. Żylaste ramiona miał odsłonięte, a dłonie złożył na kolanach. Krótki, okrągławy tułów opinał kubrak, zdobiony w małe rozcięcia, na plecach zwisała mu króciutka pelerynka, kołnierz przycięto tak, aby szczerzył się spiczastymi końcami i zastępował goblinowi kryzę czy żabot, noski butów miał zaś długie i podwinięte. Głowę zdobił mu kapelusz z szerokim rondem i stożkowatym wierzchołkiem, a także pojedynczym piórem. Kapelusz ów pokryty był lodową gładzią, goblin zaś wyglądał tak, jakby wygodnie przysiadywał na grobowcu od jakichś dwóch, a może trzech setek lat. Był zupełnie nieruchomy, język wystawił jakby w szyderstwie, a uśmiechał się do Gabriela Gruba w sposób, do którego zdolne są tylko gobliny.

— To nie było echo — rzekł goblin. Sparaliżowany Gabriel Grub nie był w stanie zdobyć się na żadną odpowiedź. — Co tutaj porabiasz w wigilię Bożego Narodzenia? — spytał surowo.

— Przyszedłem, żeby wykopać grób, sir — wyjąkał Gabriel Grub.

— Któż może w taki wieczór jak ten wałęsać się po cmentarzach między grobami? — zawołał goblin.

— Gabriel Grub! Gabriel Grub! — rozległ się chór dzikich głosów, które, zdało się, wypełniły cały cmentarz.

Gabriel rozejrzał się wokół z trwogą, ale niczego nie zoczył.

— A w tej butelce co tam masz? — zainteresował się goblin.

— Holenderkę, sir — odparł zakrystian, jeszcze bardziej się zatrząsłszy, albowiem nabył trunek u szmuglerów i teraz pomyślał, że indaguje go ktoś z goblinowego departamentu wykroczeń.

— Kto w taki wieczór jak dziś pije samotnie na cmentarzu holenderkę? — spytał goblin.

— Gabriel Grub! Gabriel Grub! — znowu wrzasnęły dzikie głosy.

Goblin złowieszczo nachylił się ku struchlałemu zakrystianowi i podniesionym głosem zawołał:

— Kto zatem sprawiedliwie i prawomocnie nam się należy?

Na to odrzekł niewidzialny chór w zaśpiewie, który, zdało się, towarzyszył potężnemu dźwiękowi starych organów kościelnych, a wpychany był do uszu zakrystiana przez dziki wiatr, bo jakby gasł wraz z jego podmuchami, ale to w niczym nie zmieniało ciężaru odpowiedzi:

— Gabriel Grub! Gabriel Grub!

Goblin uśmiechnął się jeszcze szerzej niż poprzednio i rzekł:

— No i co ty na to, Gabrielu?

Zakrystian z trudem łapał oddech.

— Co o tym myślisz, Gabrielu? — nastawał goblin, który wyprostował nogi po obu stronach kamienia grobowego i wpatrywał się w ich zadarte końce z taką satysfakcją, jakby zachwycał się najśliczniejszą na całej Bond Street parą wellingtonów.

— To… to… bardzo osobliwe, sir — odrzekł zakrystian, półżywy ze strachu — bardzo osobliwe i bardzo śliczne, ale myślę, że czas mi wrócić do pracy, sir, jeśli pan pozwoli.

— Pracy! — zawołał goblin. — Jakiejż to pracy?

— Grób, sir, trzeba mi wykopać mogiłę — wykrztusił zakrystian.

— Ach tak, mogiłę? — powtórzył goblin. — A kto to z uciechą kopie groby wtedy, gdy wszyscy inni ludzie się weselą?

A tajemnicze głosy powtórzyły odpowiedź:

— Gabriel Grub! Gabriel Grub!

— Obawiam się, Gabrielu, że moi przyjaciele bardzo do ciebie tęsknią — oznajmił goblin, wysuwając jeszcze dalej niż dotąd swój język, a był to naprawdę zdumiewający kawał jęzora. — Obawiam się, Gabrielu, że moi przyjaciele tęsknią do ciebie — powtórzył ­goblin.

— Proszę mi wybaczyć śmiałość, sir — odparł zdjęty grozą zakrystian — ale śmiem wątpić, sir. Przecież mnie nie znają, sir, nie sądzę, by ci dżentelmeni mnie kiedykolwiek wcześniej widzieli, sir.

— A jakże, widzieli, widzieli — odrzekł goblin. — Dobrze znamy chmurnego, ponuro burczącego jegomościa, który człapał dzisiaj ulicą, złośliwie spoglądając na dzieci i tylko mocniej jeszcze ściskając rękojeść szpadla. Znamy tego jegomościa, który rzucił się na chłopca, mając złość w sercu, albowiem malec potrafił się radować, a ów jegomość — nie. Tak, znamy go, a jakże, dobrze znamy.

Głośny i przenikliwy śmiech goblina odbił się dwudziestokrotnym echem, on sam zaś, nogi wyrzuciwszy w powietrze, stanął na głowie, czy raczej na samym czubku kapelusza, który z kolei oparł się na najwęższym końcu kamienia grobowego, a następnie wykonał salto z tak niezwykłą udatnością, że wylądował tuż przez zakrystianem, który w odpowiedzi klapnął w pozycji zazwyczaj przyjmowanej przez krawców, gdy przysiadają na ladzie.

— Boję… obawiam się, że będę musiał pana opuścić, sir — oznajmił zakrystian, usiłując się podnieść.

— Opuścić nas! — zawołał goblin. — Gabriel Grub zamierza nas opuścić. Ho! Ho! Ho!

Kiedy goblin zaśmiał się w głos, zakrystian zauważył, że na krótką chwilę w oknach kościoła pojaśniało, jakby cały budynek stanął w blasku, a potem zgasło, organy zagrały miłą uchu melodię, a cmentarz zaludniły oddziały goblinów, które, kropka w kropkę podobne do pierwszego, zaczęły żabką przeskakiwać kamienie nagrobne, śmigając nad nimi z cudowną zręcznością i nie zatrzymując się ani na chwilę, żeby odpocząć. A chociaż zakrystian był przejęty skrajnym lękiem, to nie mógł nie zauważyć, iż z pierwszym goblinem nie mógł się równać żaden inny i o ile jego przyjaciele wybierali sobie średniej wielkości mogiły, to tamten z łatwością, jakby chodziło o kamyczki przy drodze, przesadzał nawet największe grobowce, nie zważając na metalowe bariery, zwieńczenia i inne tego typu przeszkody. Zabawa sięgnęła szczytu: organy grały coraz szybciej, a gobliny fruwały coraz chyżej, zderzając się ze sobą, koziołkując po ziemi i przetaczając po nagrobkach niczym piłki futbolowe. Zakrystianowi kręciło się w głowie tak, jakby wdarł się do niej wir, który go otoczył, nogi pod nim dygotały, duchy fruwały mu przed oczyma, aż wreszcie król goblinów znienacka przyskoczył wprost do niego, chwycił go za kołnierz i wraz z nim zanurzył się w ziemi. Kiedy już Gabriel Grub odzyskał oddech, prędkość spadania była bowiem tak wielka, iż na moment go zatkało, zobaczył, że znajduje się w wielkiej jaskini, ze wszystkich stron otoczony przez tłumy goblinów, wstrętnych i odpychających. W centrum podziemnej komnaty, na podwyższeniu, siedział jego nowy przyjaciel z cmentarza, on zaś sam, Gabriel Grub, niebędący w stanie wykonać najmniejszego ruchu, stał tuż obok niego.

— Zimny dziś wieczór — oznajmił król goblinów. — Bardzo zimny. Przydałaby się szklanica czegoś ciepłego!

Na to życzenie, które było w istocie rozkazem, kilka usłużnych goblinów, których Gabriel Grub uznał za dworaków, z uśmiechem przyklejonym do twarzy pospiesznie znikło i po chwili pojawiło się z pełnym płynnego ognia pucharem, który wręczyli królowi.

— Ach — zakrzyknął goblin, którego policzki i gardło stały się przezroczyste, gdy przepływał przez nie płomień — to mnie naprawdę rozgrzewa! Dajcie no kielonek tego samego panu Grubowi.

Na próżno chciał nieszczęsny zakrystian protestować, iż nie ma w zwyczaju sycić się na noc niczym ciepłym; jeden z goblinów chwycił go, podczas gdy drugi wlał mu do gardła płomienną ciecz, całe zaś zgromadzenie zanosiło się piskliwym śmiechem, gdy Gabriel kaszlał, krztusił się i wycierał łzy, które puściły się strugami w trakcie przełykania ognistego napitku.

— A teraz — rzekł król, wrażając szczyt swego osobliwego kapelusza w oko zakrystiana, co przyprawiło go o nadzwyczajny ból — a teraz pokażcie no temu markotnemu i nieustannie ponuremu człowiekowi kilka obrazów z naszej ogromnej galerii.

Ledwie goblin wypowiedział te słowa, a gruby obłok, który zaściełał odległy róg jaskini, powolutku się odtoczył, ukazując, jakby w wielkiej dali, pomieszczenie małe i umeblowane, ale schludne i wysprzątane. Wokół płonącego kominka zebrał się tłumek małych dzieci, które przywierały do sukni matki i radośnie skakały wokół jej krzesła. Ta co jakiś czas powstawała i odchylała zasłonę na oknie, jakby czegoś lub kogoś wyglądając. Na stole czekał skromny posiłek, a fotel z podłokietnikami ustawiono koło ognia. Rozległo się pukanie do drzwi, matka je otwarła, a dzieci stłoczyły się przy niej, klaszcząc z radości, gdyż oto wrócił ojciec, dzieciarnia zaś obstąpiła go, by z zapałem — chwyciwszy palto, kapelusz, laskę i rękawiczki — ponieść wszystko do pokoju. Tu ojciec zasiadł do wieczerzy, a malcy wspinali mu się na kolana, podczas gdy obok usiadła matka, cała zaś scena pełna była szczęścia i spokoju.

Nie wiadomo kiedy obraz się jednak zmienił. Teraz była to mała sypialnia, w której umierało najpiękniejsze i najmłodsze dziecko. Z twarzy chłopczyka znikły rumieńce, z oczu jego — blask, a kiedy zakrystian przypatrywał mu się z ciekawością, której nigdy dotąd nie czuł ani nie poznał, dzieciaczek umarł. Jego mali braciszkowie i siostrzyczki cisnęli się do łóżeczka i sięgali po malutką dłoń, ona jednak była tak zimna i ciężka, że kulili się i cofali, z bojaźnią spoglądając na młodziutką twarzyczkę. Była bowiem odprężona i wyciszona, a chociaż zdało się, iż chłopczyna śpi smacznym, spokojnym snem, to przecież wiedzieli, że nie żyje, i że jest aniołem patrzącym w dół i błogosławiącym ich z jasnego szczęśliwego nieba.

Znowu jasna chmura przemknęła po obrazie i znowu scena się zmieniła. Ojciec i matka byli teraz starzy i niedołężni, a o połowę zmalała liczba otaczających ich dzieci, na wszystkich jednak twarzach widniały spokój i radość, promieniejąc też z każdej pary oczu. Zebrali się wszyscy wokół kominka, aby opowiadać stare historie z dawnych, minionych dni oraz słuchać ich uważnie. Powoli i spokojnie spoczął ojciec w grobie, a niebawem podążyła za nim na spoczynek ta, która dzieliła z nim troski i zmartwienia. Tych kilkoro dzieci, które dożyły tej chwili, uklękło przy grobie i zrosiło łzami pokrywającą go zieloną darń, a potem powstało i odeszło ze smutkiem i żałobą, jednak bez gorzkich krzyków czy rozpaczliwych lamentów, wiedzieli bowiem, iż pewnego dnia znowu się spotkają. Kiedy znowu zmieszali się z zaaferowanym światem, powróciły spokój i radość. Chmura rozsnuła się przed obrazem i ukryła go przed wzrokiem zakrystiana.

— Co o tym sądzisz? — odezwał się goblin, odwracając swe wielkie oblicze ku Gabrielowi Grubowi. Gabriel, jakby nieco zawstydzony, wymruczał, że wszystko było piękne, ale goblin nachylił się nad nim z dzikim ogniem w oczach.

— Ty nędzniku! — powiedział tonem najwyższej pogardy. — Ty…!

Chciał najwyraźniej dodać coś jeszcze, ale nie pozwoliło mu na to oburzenie, uniósł więc odrobinę nad głowę jedną ze swych przezabawnych nóg i upewniwszy się co do kierunku, wymierzył Gabrielowi Grubowi solidnego kopniaka. Natychmiast też stojące wokół w oczekiwaniu gobliny rzuciły się na nieszczęsnego zakrystiana i zaczęły go kopać bez litości, zgodnie ze stałym i niezmiennym zwyczajem wszystkich dworaków, aby kopać tych, których kopie jego królewska wysokość, i obejmować tych, których raczy obejmować.

— Pokażcie mu więcej — polecił król goblinów. Wnet chmura się rozpłynęła, by ukazać bogaty i piękny krajobraz, który jeszcze po dziś dzień można znaleźć w odległości pół mili od starego przyklasztornego miasteczka. Na bezchmurnym błękitnym niebie świeciło słońce, woda skrzyła się w jego promieniach, a pod ich cudownym dotykiem drzewa wydawały się zieleńsze, kwiaty zaś bardziej radosne. Woda przyjemnie plus­kała, drzewa szeleściły w delikatnym powiewie wiatru, który mruczał pomiędzy liśćmi, ptaki śpiewały na gałęziach, hen, wysoko skowronek witał swym hymnem poranek, jasny, kojący, letni poranek, gdy najdrobniejszy listek, najmniejsze źdźbło trawy pulsuje życiem. Mrówka podążała przed siebie w swym codziennym mozole, motyle trzepotały, nurzając się w ciepłych promieniach słońca, niezliczone owady rozkładały swe przezroczyste skrzydełka, sycąc się swą krótką, lecz szczęśliwą egzystencją. Jakiś człowiek kroczył przed siebie, urzeczony pięknem sceny, wszystko było jedną promiennością i zachwytem.

— Ty nędzniku! — powtórzył król goblinów tonem nawet jeszcze bardziej pogardliwym niż poprzednio.

I znowu wykwitła w powietrzu noga goblina, i znowu opadła na bark zakrystiana, i znowu pomocnicy rzucili się naśladować przykład swego pana.

Wiele jeszcze razy obłok znikał i pojawiał się, wiele jeszcze nauczek otrzymał Gabriel Grub, który choć nader cierpiał ból od razów po wielekroć zadanych mu w bark, to przyglądał się z zainteresowaniem, którego nic nie mogło osłabić. Widział, że ludzie, którzy ciężko pracują i żmudnie zarabiają na życie, są pogodni i szczęśliwi i że nawet dla najbardziej nieuczonych słodka twarz natury jest niewyczerpanym źródłem radości i wesela. Widział ludzi, którzy wychowani skromnie, ale starannie, potrafili się weselić w ubóstwie i nie poddawać cierpieniom, jakim nie podołałyby twardsze natury, wszystko zaś dzięki temu, że to z siebie samych czerpali materiał szczęścia, zadowolenia i spokoju. Widział, że to kobiety, najwrażliwsze i najbardziej kruche ze wszystkich bożych stworzeń, najczęściej potrafią okazać się silniejsze od smutku, przeciwności losu i żałoby, i widział, że jest tak dlatego, iż w swych własnych sercach mają nieustannie bijące źródło uczucia i poświęcenia. A nade wszystko ujrzał, że podobni do niego ludzie, których mierziły pogoda ducha i wesołość innych, byli najpodlejszymi chwastami na zacnej powierzchni ziemi, a kiedy już zestawił całe dobro świata z jego złem, doszedł do wniosku, że ostatecznie jest to świat całkiem godziwy i szacowny. Ledwie to pomyślał, a chmura, która przesłoniła ostatni obraz, ogarnęła, zdało się, jego zmysły i ukoiła je spokojem. Jeden po drugim gobliny znikały, a gdy rozpłynął się ostatni z nich, zapadł Gabriel Grub w sen.

Zbudził się za dnia, stwierdzając, że leży na płask na cmentarnym kamieniu grobowym, przy nim spoczywa opróżniona butelka opleciona wikliną, a po ziemi porozrzucane są oszronione kubrak, szpadel i latarka. Obelisk, na którym wcześniej widział siedzącego goblina, dumnie sterczał przed nim, a nieopodal znajdował się grób, do którego kopania przystąpił poprzedniego wieczoru. Zaczął zrazu powątpiewać w realność swoich przygód, niemniej ostry ból, który poczuł, próbując podnieść ramię, upewnił go, iż kopniaki goblinów z pewnością nie były widmowe. Następnie skonfundowało go to, iż nie mógł dostrzec żadnych śladów w śniegu, po którym żabką skakały nad grobowcami, wystarczyło jednak, by przypomniał sobie, że były to duchy, które nie pozostawiają żadnych widocznych odcisków, by cała sprawa się wyjaśniła. Walcząc więc z bólem w plecach, powstał Gabriel Grub na nogi, otrzepał pobielony kubrak, nałożył go i obrócił się w stronę miasta. Był już jednak odmienionym człowiekiem i nie mógł znieść myśli, że wróci do miejsca, gdzie jego pokuta będzie wyszydzana, a w nawrócenie nikt nie uwierzy. Wahał się kilka chwil, a potem się obrócił i ruszył szukać innego miejsca, gdzie mógłby zarabiać na chleb. Tego samego dnia na cmentarzu znaleziono latarkę, szpadel i wiklinową butelkę. Wiele początkowo spekulowano na temat możliwego losu zakrystiana, szybko jednak uznano, że uprowadziły go gobliny, a nie zbrakło wiarygodnych świadków, którzy wyraźnie widzieli, jak mknie grabarz w powietrzu na grzbiecie ślepego na jedno oko kasztanka, mającego zad lwi, a ogon niedźwiedzi. Z czasem jednak o wszystkim zapomniano, a nowy zakrystian za drobną opłatą zwykł pokazywać ciekawym spory kawałek kurka z kościelnego dachu, którego przypadkowo zrzucił wspomniany wierzchowiec w swym powietrznym locie, a który rzeczony zakrystian znalazł na cmentarzu rok czy dwa lata później.

Niestety opowieściom tym niejaką szkodę uczyniło niespodziewane pojawienie się jakieś dziesięć lat później samego Gabriela Gruba, obszarpanego, zadowolonego z siebie, reumatycznego starca. Opowiedział swoją historię pastorowi, jak również burmistrzowi, a z czasem zaczęto ją traktować jako zdarzenie historyczne i w tej właśnie postaci jest ono przekazywane po dziś dzień. Dawni zwolennicy teorii kurka na dachu, raz straciwszy swą ufność, niechętnie jej znowu udzielali, z najmądrzejszą więc miną, na jaką potrafili się zdobyć, wzruszali ramionami, pukali się w czoło i mruczeli coś w rodzaju, że musiał wypić Gabriel Grub całą holenderkę, a potem zasnąć na grobowym kamieniu, to zaś, co, jak twierdził, zobaczył w jaskini goblinów, tłumaczyli tym, że naoglądawszy się świata, trochę zmądrzał. Ale i ta opinia, dość popularna w swoim czasie, stopniowo zaczęła przygasać, a jakkolwiek rzecz by się miała, z historii Gabriela Gruba, który aż po kres swoich dni dręczony był przez reumatyzm, płynie przynajmniej jeden morał, który — lepszy czy gorszy — brzmi tak oto, że jeśli kogoś dopadnie zgryzota i zaczyna samotnie pić w czas Wigilii, to w żaden sposób nie wpłynie to na poprawę jego nastroju, niechże sobie będzie trunek tak dobry, jak chce, czy nawet kilka razy bardziej solenny niż to, co Gabriel Grub zobaczył w jaskini goblinów.

CHOINKA

atrzyłem sobie tego wieczoru na wesołą gromadkę dzieci, które zebrały się wokół pięknej niemieckiej zabawki: choinki. Drzewko stanęło pośrodku okrągłego stolika, a jego wierzchołek sterczał wysoko nad ich głowami. Ślicznie na nim migotały świeczki, zewsząd mrugały i lśniły błyszczące zabawki. Między igiełkami kryły się rumiane laleczki, kołysały się prawdziwe (a w każdym razie z ruchomymi strzałkami) nakręcane zegarki, jakby szykowano się do jakiejś wielkiej uroczystości domowej, pyszniły się na gałązkach polerowane stoły, krzesła, łoża z baldachimami, kredensy, stojące chronometry, które trzeba nakręcać tylko raz na osiem dni, najrozmaitsze sprzęty (które cudownie — w blasze — wykonują w Wolverhampton). Między martwymi rzeczami pokazywały się malutkie postaci o twarzach znacznie przyjemniejszych od twarzy wielu prawdziwych ludzi — czemu trudno się dziwić, skoro po zdjęciu główki okazywało się, że tułów pełen jest karmelizowanych śliwek — nie zbrakło też takich przedmiotów, jak skrzypki, basetle i bębny, pudła, pudełka i pudełeczka o najdziwniejszych przeznaczeniach, jak chociażby kalejdoskopy, uśmiechały się do dziewczynek i dziewcząt błyskotki znacznie piękniejsze od dorosłych klejnotów; nie mogło się obyć bez koszyków i przyborników do szycia, ale i mniej pasujących do niewieściej ręki pukawek, mieczów i chorągwi. A tu jeszcze czarownice, zza tekturowych balustrad chcące przepowiadać przyszłość, bąki i bączki, piszczałki, naparstki, gumki do ścierania, aromatyczne flakoniki, karty do tarota, uchwyty do bukietów, najprawdziwsze owoce, owinięte jednak w lśniące złotka i sreberka, były też jednak sztuczne jabłka, gruszki i orzechy, ale za to z niespodziankami w środku, w sumie, że zacytuję piękne dziewczątko, które szepnęło do swej przyjaciółki: „Jest tu wszystko, a nawet więcej!”. Przedziwna ta i przecudowna zbieranina przedmiotów, które obsiadły drzewko niczym magiczne owoce, odbijając skierowane na nie ze wszystkich stron rozjarzone spojrzenia — niektóre z owych zadziwionych diamentowych oczek nie sięgały nawet poziomu blatu, a nie zbrakło też takich, które nieśmiało tylko zerkały z ramion urodziwych matek, ciotek i piastunek — była ucieleśnieniem dziecięcych marzeń, a mnie skłoniła do rozmyślań, jak ów trudny do zapomnienia czas przystraja wszystkie drzewa, które rosną na ziemi, i wszystkie rzeczy, które na niej zaistniały.

Kiedy zaś wróciłem do domu, sam teraz i zadumany, poczułem, jak za sprawą nieodpartej fascynacji myśli wędrują ku memu własnemu dzieciństwu. Począłem się zastanawiać, co też najmocniej osadza się w pamięci nas wszystkich, zabrane z gałązek choinki i z czasów naszych najpierwszych świąt, przez które dopiero wdrapywaliśmy się do prawdziwego życia.

W samym środku pokoju drzewko rosnące swobodnie, nieograniczone ścianami i sufitem, chociaż ten jest bardzo, bardzo blisko, pojawia się niczym cień, ja zaś, wpatrując się w lśniący szczyt — a widzę, że osobliwa to choinka, gdyż rośnie w dół, w kierunku ziemi — powracam wejrzeniem w najwcześniejsze wspomnienia bożonarodzeniowe!

Przede wszystkim odnalazłem zabawki. Tam, między gęstymi igłami, buńczucznie wpycha do kieszeni ręce wańka-wstańka, którego niepodobna ułożyć na płask, tak bowiem się poderwie i będzie się kiwał, aż w końcu zastygnie wyprostowany, wlepiając we mnie swe homarowe ślepiska, na co odpowiadam rozgłośnym śmiechem, aczkolwiek w głębi serca jestem go niepewny. Tuż obok niego diabelska dmuchawka, w którą wystarczy dmuchnąć, a zaraz wyskakuje demoniczny Czarnoksiężnik w smolistej szacie, z płomieniem rudych włosów na głowie i szeroko rozwartymi wargami z purpurowego materiału: ani go ścierpieć nie można, ani z powrotem zagnać do pudełka, gdyż we snach nieraz, najmniej spodziewany, potrafił ogromnie powiększony wyskakiwać z jakiejś gigantycznej Dmuchawy. Trudno też nie widzieć ropuchy z ogonem powleczonym żywicą, nigdy bowiem nie wiadomo, kiedy skoczy, a gdy już przeleci nad świeczkami i wyląduje ci na dłoni, na zielonym grzbiecie mając czerwone plamy, jakże się nie otrząsnąć z przerażenia? O wiele przyjemniejsza i urodziwsza była dama w sukni z niebieskiego jedwabiu, która stanęła do tańca na tej samej gałęzi co świeczka, czego jednak nie mogłem powiedzieć o kartonowym jegomościu, wiszącym pod ścianą i poruszającym się za pociągnięciem sznurka; miał złowrogi wyraz twarzy, a kiedy wznosił nogi powyżej głowy — co robił rączo i z ochotą — wyglądał upiornie, i z pewnością nikt nie chciałby zostać z nim sam na sam.

A kiedy po raz pierwszy spojrzała na mnie ta straszna maska? Kto ją nałożył i czemu tak się przeraziłem, że moment ten stał się kamieniem milowym mojego życia? Rysy nie są przecież ohydne, ba, w zamierzeniu miały być komiczne, dlaczego więc wydają mi się tak nieznośne? Przecież nie dlatego, że ukryły twarz właściciela. Tyle sprawiłby też kaptur, a chociaż nie widząc oblicza, wolałbym, aby kaptur zdjęto, nie nawiedziłaby mnie taka odraza. Czyżby chodziło o nieruchomość rysów? Ale i twarz lalki jest nieruchoma, a przecież jej się nie boję. A może nagła sztywność skrywająca żywą twarz przyspieszyła rytm mego serca, niosąc odległą wprawdzie, ale i straszną sugestię, że na każde oblicze przychodzi pora, gdy nieodwołalnie ono nieruchomieje. Nic nie było w stanie mnie do niej zjednać: żadni dobosze, którzy — ledwie się pokręciło korbką — zaczynali melancholijnie terkotać, żadne oddziały wojaków, wyjmowanych jeden po drugim z pudełka i mocowanych na małych wysięgnikach, nie mogła mnie na dłużej uspokoić żadna starowinka z drutu i brązowego papieru, która kroiła ciasto dla dwojga swych dzieciaczków. Nic też nie pomagało, kiedy z bliska pokazywano mi, że maska jest z papieru, ani też gdy zamykano ją na wszystkie spusty, aby nikt jej przypadkiem nie nałożył na twarz. Samo wspomnienie tej nieruchomej twarzy, sama wiedza, że gdzieś przecież ona istnieje, wystarczała, bym spocony budził się w nocy, krzycząc: „Wiem, idzie do mnie! Maska!”.

Nigdy się więc nie zastanawiałem, z czego zrobiony był kochany stary osioł z sakwami — o ten, tam! — pamiętam tylko, że pod dotykiem jego skóra wydawała się prawdziwa. Nigdy też nie dziwił mnie wielki — mógłbym go nawet dosiąść! — czarny koń pokryty czerwonymi plamami i nie trapiłem się, co go do takiej kondycji doprowadziło, ani też nie myślałem, że niepodobna takiego zobaczyć ot tak sobie na Newmarket. Znajdujące się obok cztery bezbarwne konie, które ciągnęły wóz z serami, a które można było wyprząc i ustawić pod pianinem, miały, zdaje się, jakieś strzępki futra za ogony i grzywy, a stały nie na nogach, lecz na jakichś kołkach, inaczej jednak rzecz się z nimi miała, gdy pojawiły się w domu jako prezent wigilijny. Wtedy wszystko było z nimi w porządku i bynajmniej uprząż nie była bezceremonialnie przyszpilona do ich piersi, jak jest teraz. Katarynka w kształcie wózka zrobiona była misternie — co sam wykryłem — z wykałaczek i drutu, co się zaś tyczy linoskoczka w koszuli z bufiastymi rękawami, który nieustannie wspinał po jednym boku drewnianej ramy, żeby potem schodzić głową w dół, zawsze miałem go za dobrotliwego wprawdzie, ale jednak półgłówka, atoli widoczna obok Jakubowa drabina wydawała mi się niezmiennie cudowna i ogromnie ucieszna, gdyż oto szczękały na niej i pobrzękiwały małe kwadraciki z czerwonego drewna, każdy z innym obrazkiem, a wszystkiemu temu towarzyszyła melodia malutkich dzwoneczków.

A jeszcze dom dla lalek, którego nie byłem właścicielem, a tylko gościem! Nawet w połowie nie zachwycałem się tak gmachami parlamentu jak tym budynkiem z kamiennym frontonem i oknami z prawdziwego szkła, schodami prowadzącymi do wejścia i najprawdziwszym balkonem, którego zieleń dziś zdarza mi się tylko czasami widywać w uzdrowiskach, a i wtedy zda się ledwie marną imitacją. Kiedy cały fronton otwierał się za jednym zamachem, co przyznaję, było niejakim rozczarowaniem, okazywało się bowiem, że nigdzie nie ma klatki schodowej — odsłaniały się trzy odrębne pomieszczenia: salon, elegancko umeblowana sypialnia i najlepsza ze wszystkich kuchnia z niezwykle delikatnymi pogrzebaczami, wspaniałą kolekcją naczyń — ach, ta patelnia! — a także widocznym z profilu maciupeńkim kucharzem, który nieustannie zabierał się do podsmażenia dwóch ryb. Z jakimż zapałem Barmakidy podchodziłem do wspaniałej uczty wydanej na drewnianych talerzach, z których każdy z należną subtelnością sugerował mocno do niego przyklejony płat szynki czy indyka, garnirowany jakąś zieleniną, która w pamięci utrwaliła mi się jako mech! Niechże się wszystkie dzisiejsze Towarzystwa Powściągliwości1 spróbują zjednoczyć i sprokurować mi herbatę równie wyborną, jak tamta serwowana na niebieskiej porcelanie, nalewana naprawdę z małego drewnianego imbryka, a mająca, jak pamiętam, smak osobliwie zapałczany. I jaka niby w tym szkoda, że dwa ramiona szczypczyków do cukru niepotrzebnie jakoś splotły się ze sobą i teraz zdają się kułakiem poszukującym celu? I cóż z tego, że — jak to zepsuty dzieciak — wydarłem się czasem i opuszczałem miłe towarzystwo, gdyż wypiłem malutką łyżeczkę zbyt gorącej herbaty z rozpuszczonym cukrem, to przecież jedynym, co się stało, było to, iż pozostawał z niego tylko osad!

A na niższych gałęziach, sterczących nad zielonymi taczkami i miniaturowymi narzędziami ogrodniczymi, jakże treściwe książki zaczynają się zwieszać! Same w sobie może i cienkie, wszystkie jednak obłożone w płomieniste czerwienie i zielenie! A jakież treściwe są ich czarne litery. „A było Amorem i ustrzeliło żabę”. Pewnie, że było — a także agrestem, bo oto i on, jak również mnóstwem innych rzeczy, podobnie jak większość jego towarzyszy, no może z wyjątkiem X, które ledwie potrafiło się rozwidlić na Xerxesa i Xantyppę, albo Y, zdolne wyprodukować yeti i York czy też Z na zawsze skazane na zebrę i Zeusa. Teraz jednak zmienia się też i samo drzewko, stając się gołym pniakiem, owym cudownym pniakiem, po którym Jack wspiął się do domu olbrzymów. I spójrzcie sami — oto i owi straszliwie pasjonujący, dwugłowi olbrzymi z pałkami na ramionach przedzierają się przez iglaste zasieki, za włosy ciągnąc do domu na obiad ułapionych rycerzy i ułapione damy. A Jack — jakiż jest szlachetny ze swym ostrym mieczem i chyżymi ciżmami! Mnie zaś, gdy się w niego wpatruję, dopada dawna niepewność — było tych Jacków więcej niż jeden (co zda mi się nader możliwe) czy też był tylko jeden, ale za to znakomity, gdyż dokonał wszystkich przypisywanych mu czynów.

Na Boże Narodzenie właściwe jest odzienie szkarłatne — drzewko samo staje się lasem, przez który wędrować można z koszykiem — w którym przychodzi do mnie na Wigilię Czerwony Kapturek, aby opowiedzieć o bezwzględności i podstępności zdradzieckiego wilka, który najpierw pożarł jej babcię, a potem, wciąż nienażarty, zjadł także i ją, najpierw okrutnie sobie dworując ze swoich kłów. Była moją pierwszą miłością; czułem, że byłbym niepomiernie szczęśliwy, gdybym mógł ją poślubić. Skoro stać się tak jednak nie mogło, pozostawało tylko wypatrzyć wilka na arce Noego i przestawić go z niej na stół, aby sczezł szkaradnie. Ach, ta przecudna arka Noego! W wannie natychmiast się okazało, że do pływania się nie nadaje, zwierzęta tłoczyły się na dachu i trzeba było dobrze nimi potrząsnąć, zanim dały się wcisnąć do środka, ale i wtedy można było stawiać dziesięć do jednego, iż zaczną się wysypywać przez drzwi, które bardzo niepewnie zamykały się na drucianą zasuwkę — ale co to miało za znaczenie! Wyobraźcie sobie godną muchę, raptem o rozmiar czy dwa mniejszą od słonia, wyobraźcie sobie taką samą biedronkę lub motyla — wszystko to prawdziwe dzieła sztuki! Wyobraźcie sobie gąsiora o tak maleńkich łapkach i tak źle wyważonym środku ciężkości, że najczęściej przechylał się do przodu, zwalając wszystkie inne zwierzaki! Wyobraźcie sobie Noego i jego rodzinę — wszystkich przypominających kuriozalne upychacze do fajki, pomyślcie, jak kosmaty lampart przywierał do małych, ciepłych paluszków, jak ogony większych zwierząt zwykły były się strzępić w nastroszone nitki!

Cicho sza! Znowu do lasu, a tu ktoś się wspina po drzewku, ale nie Czerwony Kapturek, nie święty Walenty ani też Żółty Karzeł 2 (nawet nie zważałem na niego ani na żadne inne z cudów Mother Bunch) — ale najprawdziwszy Król Wschodu z błyszczącym jataganem i turbanem! Tylko że, na Allacha, przecież jest tam dwóch Królów Wschodu, gdyż jeden spogląda drugiemu przez ramię! W dole, na trawie u stóp drzewka, leży ogromny, czarny jak węgiel Olbrzym, który zasnął z głową na podołku swej damy, obok zaś nich spoczywa szklane pudełko zaopatrzone w cztery lśniące stalowe spusty, starannie zamknięte, aby więzić damę, kiedy on czuwa. Widzę sterczące mu z garści cztery klucze. Dama robi znaki do obu królów na drzewie, a ci ostrożnie schodzą na dół. Oto i jedna z opowieści z tysiąca i jednej nocy.

Ach, teraz niezwykłe i magiczne stają się dla mnie najzwyklejsze rzeczy. Wszystkie lampy są zaczarowane, wszystkie pierścionki są talizmanami. Zwykłe doniczki — dla niepoznaki na wierzchu przysypane ziemią — napełniają się skarbami; drzewa dają Ali Babie okazję do schronienia, befsztyki trzeba zrzucić do Diamentowej Doliny, aby — gdy przywrą do nich drogocenne kamienie — zostały poniesione przez orły do gniazd, skąd głośnymi okrzykami przepłoszą ich kupcy. Ciasta sporządza się wedle przepisu syna wezyra Basry, który został piekarzem po tym, jak w samej bieliźnie znalazł się pod bramami Damaszku, a wszyscy szewcy są Mustafami, którzy zszywają poćwiartowanych ludzi, niesieni do nich z zawiązanymi oczami.

Każdy metalowy krąg wpasowany w kamień był wejściem do jaskini, które tylko czekało na magika, malutki ogieniek i zaklęcie, co spowoduje trzęsienie ziemi. Wszystkie importowane daktyle pochodziły z tego samego drzewa co ów nieszczęsny owoc, którego skórką kupiec wybił oko niewidzialnego syna dżina. Wszystkie oliwki pochodzą z tej samej kadzi co owoc, dzięki któremu kalif, Przywódca Wiernych, podsłuchał fałszywy proces, który chłopiec wytoczył nieuczciwemu sprzedawcy; wszystkie jabłka podobne są do tego, które za trzy cekiny sprzedał (wraz z dwoma innymi) ogrodnik cesarza, a które młodzieńcowi ukradł wysoki czarnoskóry niewolnik. Wszystkie psy spokrewnione są z tym, w którego przemieniony został Sidi-Nouman, a który wskoczył na ladę u piekarza, łapą przykrywając fałszywy pieniądz. Wszystkie ziarenka ryżu przypominają te, które tylko pojedynczo mogła przełknąć owa upiorna niewiasta, odbywająca straszliwe nocne biesiady na cmentarzu. Mój konik na biegunach — oto on, z chrapami zwróconymi do wewnątrz, co jest niechybnym znakiem pełnej krwi! — powinien mieć gruzełek na karku, za sprawą którego może się wzbić w powietrze razem ze mną, jak to uczynił na oczach całego dworu perskiego króla hebanowy koń, którego dosiadł perski książę.

Tak, na każdym przedmiocie, który dostrzegam w gałązkach mojej choinki, lśni baśniowy blask. Kiedy budzę się w mroźny, ciemny, zimowy poranek, przez pokryte lodowymi naciekami okna widać na zewnątrz gęstą biel śniegu, słyszę Dinarzade: „Siostro, siostrzyczko, jeśli jeszcze nie śpisz, dokończ swoją opowieść o młodym królu Czarnych Wysp”, na co Szeherezada odpowiada: „Jeśli sułtan, mój pan, da mi jeszcze dzień życia, siostro moja, dokończę nie tylko tę opowieść, ale rozsnuję jeszcze moc innych”. A łaskawy sułtan wychodzi, nie nakazując egzekucji, i cała nasza trójka oddycha z ulgą.

Na tym poziomie mego drzewka zaczynam dostrzegać w igliwiu ogromną zmorę, zrodzoną może za sprawą indyka, puddingu, pasztetu, a może ze wszystkich tych różnorakich imaginacji: Robinsona Cruzoe na bezludnej wyspie, Philipa Quarlla3 pośród małp, Sandforda i Mertona z panem Barlowem4, Mother Bunch i Maski, a może zrodzoną banalnie z niestrawności wspomaganej wyobraźnią i nadmierną troską otoczenia. Jest ona tak nieokreślona, że doprawdy nie wiem, czemu była taka przerażająca — ale była. Powiedzieć mogę tylko tyle, że tkwiła w niej niezwykła mnogość bezkształtnych rzeczy przysiadłych na wielce zogromniałych wysięgnikach, na których zwykły się prezentować żołnierzyki, a powoli sunących w moim kierunku i oddalających się w niezmierzone dale. Gdy się zbliżają, jest najgorzej, gdyż stają się podobne do niemiłosiernie dłużących się nocy zimowych, wysyłania wcześnie do łóżka jako karze za jakieś drobne przewinienia, budzenia się o drugiej w nocy z poczuciem, że przespałem dwie noce, beznadziejnego oczekiwania, by wreszcie zaczęło świtać, i ciężkiego brzemienia wyrzutów sumienia.

A teraz… Teraz widzę wspaniały rząd maleńkich lampek, które wiszą przed rozległą zieloną kurtyną. A oto rozbrzmiewa dzwonek — magiczny, który dźwięczy mi w uszach jak żaden inny — a pośród gwaru i aromatu skórek pomarańczowych i oliwy zaczyna grać muzyka. Niedługo potem magiczny dzwonek każe jej umilknąć, kurtyna majestatycznie podwija się w górę i — początek przedstawienia! Wierny pies z Montargis jest świadkiem śmierci swego pana, podstępnie zamordowanego w lesie Bondy, dowcipny zaś i obdarzony czerwonym nosem oraz maciupeńkim kapelusikiem wieśniak, o którym od tego czasu czule myślę jako o prawdziwym przyjacielu (był chyba kelnerem czy sprzątaczem w wiejskiej oberży, ale wiele czasu minęło od chwili, gdyśmy się spotkali), powiada, iż sassigassicja5 psa jest doprawdy zdumiewająca i aż po kres czasu to żartobliwe określenie żyć będzie w mojej pamięci świeże i niewyblakłe, w przeciwieństwie do innych dowcipów. Albo, przełykając gorzkie łzy, dowiaduję się, że Jane Shore6, odziana na biało, z ciemnymi rozpuszczonymi włosami, krąży głodna po londyńskich ulicach czy też że George Barnwell7 morduje najzacniejszego wuja ze wszystkich wujów świata, ale tak potem tego żałuje, iż niezależnie od wyroku sądu sam uznaje, że za swój czyn musi zapłacić życiem. Żeby mnie jednak rozweselić, wraz zjawia się Pantomima — jakież ekscytujące zjawisko! — w której klaunów wystrzeliwuje się z moździerzy na wielki żyrandol, gdzie arlekini pokryci łuskami z czystego złota wyginają się i wyskakują niczym przedziwne ryby, a Pantalon (którego bez żadnego lekceważenia śmiem w głębi ducha porównywać do mego dziadka) chowa rozgrzany do czerwoności pogrzebacz do kieszeni i woła: „Ktoś tu idzie!” albo oskarża biednego Klauna o jakąś kradzież, wrzeszcząc wniebogłosy: „A jakże, a jakże, widziałem to na własne oka!”, gdzie Wszystko z najwyższą łatwością daje się przemienić w Cokolwiek, bo „Nie jest nic jakieś, chyba że je myśl uczyni”8. Tutaj również dostrzegam, jak po raz pierwszy doznaję owego przygnębiającego uczucia — które jakże często potem miało wracać — iż nazajutrz nie jestem w stanie powrócić do nudnego, uładzonego świata, gdyż pragnę na zawsze już pozostać w tej świetlanej atmosferze, którą opuściłem, bezgranicznie kochać małą wróżkę zbrojną w laseczkę przypominającą paskowany niebiański lizak i tęsknić do nieśmiertelności u jej boku. Ach, tak, w rozlicznych kształtach ona wraca, gdy oko me wędruje w dół choinkowych gałęzi, ale zaraz ulatuje i nigdy na dłuższą chwilę ze mną nie zostaje!

Z tego zaś urzeczenia wyrasta miniaturowy teatrzyk — oto i on, proscenium jakże dobrze znane, a w lożach damy strojne w piórka — i jego skrzętny sługa, który z ciasta, kleju, gumy i farb wodnych wyczarowuje Młynarza i jego bandę lub Elżbietę, czyli zesłańców syberyjskich9. Jeśli nie liczyć kilku inscenizacyjnych wpadek i niedomagań (zwłaszcza u szacownego Kelmara i paru innych pojawiała się niezrozumiała predylekcja, by w kluczowych momentach dramatu nagle słabnąć w nogach), ów bujny świat baśni okazywał się tak sugestywny i wciągający, że bardzo nisko na mojej choince widzę mroczne, brudne, prawdziwe teatry, które za dnia muszą zostać przyozdobione tymi skojarzeniami niczym świeżymi girlandami najrzadszych kwiatów.

Ale sza! Oto grają kolędnicy i wyrywają mnie z dziecięcego snu! Jakie obrazy wiążą mi się z bożonarodzeniową muzyką, gdy widzę ich na mojej choince? Lepiej znani od wszystkich innych i z dala się też od nich trzymający, grupują się wokół mego łóżeczka: anioł w polu przemawiający do pasterzy, jacyś wędrowcy z podniesionymi głowami śledzący gwiazdę, dzieciątko w żłobie, dziecko w rozległym zamku rozmawiające z poważnymi mężami; smutna postać z twarzą łagodną i piękną, która wyciąga rękę do martwej dzieweczki i ją podnosi, znowu ona pod bramami miasta woła do syna wdowy, aby powstał z mar, tłum ludzi przez otwarty dach zaglądających do izby, gdzie on siedzi, i spuszczających łóżko z obłożnie chorym, tenże sam podczas burzy idzie po wodzie do łódki, i jeszcze on na brzegu jeziora przemawia do wielkiej rzeszy, i jeszcze z dzieckiem na kolanach w otoczeniu dziatwy, i jeszcze gdy przywraca wzrok ślepcowi, mowę — niemowie, słuch — głuchemu, zdrowie — choremu, siłę — kalece, wiedzę — ignorantowi, i jeszcze gdy umiera na krzyżu, a oglądają go zbrojni żołdacy, nadciąga gęsty mrok, ziemia dygocze i słychać tylko jeden głos: „Ojcze! Odpuść im; boć nie wiedzą, co czynią”.

Tymczasem na niższych i bardziej jeszcze dojrzałych gałęziach choinki gęsto gromadzą się świąteczne kompanie. Zamknięte podręczniki, umilkli Owidiusz i Wergiliusz, reguła troistości z jej zimnym dyktatem — zawieszona, Terencjusz i Plaut bez mocy sprawczej, wszystko zaś na arenie stłoczonych ławek i stolików, wszystkich porysowanych, ponacinanych, poplamionych; nad nimi kije krykietowe, paliki i piłki spowite zapachem zdeptanej trawy, i okrzyki stłumione przez wieczorne powietrze — a drzewko ciągle świeże i ciągle radosne. Nawet gdybym już nie wrócił do domu w czas Wigilii, jak długo trwa Słowo, nie zbraknie (dzięki niech będą Niebiosom!) chłopców i dziewcząt, którzy będą to czynić! I tam, widzicie? Tańczą i igrają w gałęziach mej choinki, niebo im błogosławi, oni — radośni, a wraz z nimi tańczy i igra także moje serce!

Wracam jednak do domu w czas Wigilii, jak to wszyscy robimy lub powinniśmy robić. Wszyscy wracamy do domów — lub powinniśmy wracać — na krótkie wakacje (im dłuższe, tym lepiej) z wielkiej szkoły z internatem, gdzie ślęczymy nad tabliczkami arytmetycznymi, aby odejmować i wydawać resztę. Gdy zaś nadchodzi czas wakacji — dokąd niby nie moglibyśmy się udać, jeśli tylko chcemy, gdzieśmy nie bywali, gdy nam się zachciało, a zaczynają się nasze marzenia od Choinki!

Dalejże więc na zimową eskapadę! Ile też dróg na świątecznym drzewku! Po płaskich, zamglonych terenach, na wskroś paproci i oparów, po długich, stromych zboczach, wijącą się mroczną ścieżką, wyrytą jakby między plantacjami tak wysokimi i gęstymi, że niemal zakrywają migotliwe gwiazdy, aż wreszcie znienacka milkniemy, stając przed alejką wjazdową. W mroźnym powietrzu dzwonek u bramy wydaje odgłos głęboki i na poły groźny; brama otwiera się na skrzypiących zawiasach i kiedy suniemy w stronę wielkiego domostwa, błyszczące światła ogromnieją w oknach i zda się, że dwuszereg drzew z powagą rozstępuje się na boki, aby zrobić nam miejsce. Przez cały dzień co jakiś czas wystraszony zając czmycha na przełaj przez biały trawnik; na chwilę ciszę rozerwał odległy tupot stada saren, przemykających po stwardniałym gruncie. Gdybyśmy mogli dojrzeć ich czujne ślepia między paprociami, może i zalśniłyby niczym krople rosy na liściach, ale zastygają w bezruchu — jak wszystko. Światła więc ogromnieją, drzewa rozstępują się przed nami, by za plecami znowu zewrzeć szeregi, jakby nie chciały pozwolić na odwrót, a my jesteśmy coraz bliżej domu.

Cały czas najpewniej pachną pieczone kasztany i inne pyszne rzeczy, gdyż wokół wigilijnego kominka snujemy zimowe opowieści, opowieści z duchami czy jeszcze czymś gorszym, a nikt ani drgnie, chyba żeby się trochę podsunąć do ognia. Ale mniejsza z tym, gdyż oto podchodzimy do domu, starego, pełnego starych palenisk, gdzie drewno rozpala się na starych kozłach, a posępne portrety (nieraz związane z posępnymi legendami) surowo spoglądają w dół z dębowych ram. My zaś jesteśmy szlachcicami w średnim wieku i spożywszy wyborną kolację w towarzystwie gospodarzy oraz innych gości — na Boże Narodzenie w starym domu jest, rzecz jasna, tłumno — udajemy się na spoczynek. Dostał nam się bardzo stary pokój, cały obwieszony kobiercami; nie podoba nam się wiszący nad kominkiem portret kawalera w zieleni. W suficie widać wielkie ciemne belki, łoże też jest wielkie i ciemne, a w nogach podtrzymują je dwie wielkie, ciemne postaci, które, zda się, na naszą cześć wychynęły ze starej hrabiowskiej kaplicy w parku. Tyle że — skoro szlachetna krew nie pozwala nam na przesądy — nie przeszkadzają nam tacy nocni towarzysze. Czas odprawić służącego, zamknąć drzwi na noc i zasiąść w szlafroku przed kominkiem, aby przemyśleć różne ważkie sprawy. Po dłuższej chwili jesteśmy już w pościeli, ale, cóż robić, sen nie nadchodzi. Przewracamy się, rzucamy, a zasnąć nie sposób. Od czasu do czasu strzela żar na kominku, jakoś niepodobna się powstrzymać od zerkania ku ciemnym figurom w nogach i kawalerowi — nikczemnik, ani chybi! — w zieleni. W migotliwym blasku trudno nie odnieść wrażenia, iż się zbliżają i rozsiadają, co nawet dla szlachcica bez odrobiny przesądów nie jest przyjemne. Cóż, zaczynamy się denerwować — i to coraz bardziej, mruczymy więc do siebie: „Wprawdzie to idiotyzm, ale trochę mi nieswojo, chyba więc kogoś zbudzę, udając chorobę”. Właśnie chcemy zebrać się z łóżka, gdy otwierają się zamknięte na zasuwę drzwi i wchodzi dama młoda, ale śmiertelnie blada, włosy ma długie i gładkie, co dobrze widać, gdy zasiada w opuszczonym przez nas fotelu i — dalejże załamywać ręce! Odrobinę bardziej skupiwszy wzrok, widzimy, iż szata na niej jest mokra! Czujemy, jak język wypełnia nam usta, opiera się o sklepienie podniebienia, lecz damę obserwujemy nader czujnie. Szatę ma, jako się rzekło, mokrą, w długich włosach utkwiły jakieś grudki, odziana jest tak, jak czyniono dwieście lat temu, w dłoni dzierży pęk zardzewiałych kluczy. Rozsiada się zatem, a my nawet nie potrafimy zemdleć, w takim bowiem jesteśmy stanie. Ale oto podnosi się i zaczyna swe zardzewiałe klucze wypróbowywać na wszystkich zamkach w pokoju, kiedy jednak żaden nie pasuje, zatrzymuje wzrok na kawalerze w zieleni i niskim, straszliwym głosem oznajmia: „A sarny wiedzą”. Co powiedziawszy, znowu wyłamuje dłonie, przesuwa się obok łoża i wychodzi. Spiesznie zarzucamy szlafrok, łapiemy za pistolet (w podróży nigdy się z nim nie rozstajemy) i biegniemy w ślady damy — tyle że drzwi zawarte. Przekręcamy klucz, wyglądamy na korytarz — nikogo! Ruszamy w poszukiwaniu służby, ale tej nie uświadczysz, spacerujemy więc po korytarzu aż do brzasku, wtedy wracamy do opuszczonego pokoju, nuży nas sen, a budzi służący (spał smacznie i bez zmór) oraz blask słoneczny. Cóż począć, opowiadamy gospodarzowi, cośmy widzieli, ten cały pochmurnieje i półgłosem nas błaga, byśmy zamilkli. Tak jednak sprawy się miały, o czym przed śmiercią (gdyż nie ma nas już wśród żywych) opowiadamy wielu odpowiedzialnym osobom.

Niezliczone są stare domy z rozbrzmiewającymi echem korytarzami, sypialniami z baldachimem i za­mkniętymi od lat skrzydłami, gdzie straszy. Po tych możemy sobie wędrować, ile wlezie, napotykając dowolną liczbę duchów, która jednak (rzecz godna uwagi) sprowadza się do kilku zaledwie typów i klas, nie grzeszą bowiem duchy oryginalnością i poruszają się utartymi ścieżkami. Mamy więc oto pewien pokój w pewnej starej amfiladzie, gdzie pewien zły lord, baron, rycerz czy wielmoża zastrzelił się, i są pewne klepki w podłodze, z których krwi zmyć niepodobna. Wiórkujcie, ile chcecie — jak obecny właściciel, szorujcie, ile wlezie — jak jego ojciec, heblujcie do woli — jak jego dziadek, a krew pozostaje ta sama: ani czerwieńsza, ani bledsza, ani bardziej, ani mniej obfita. W innym z kolei domu tego typu są nawiedzone drzwi, które się nigdy nie otwierają, i inne, które się nigdy nie zamykają, czy też upiorny dźwięk kołowrotka, młotka, kroków, krzyków, westchnień, końskiego tętentu czy podzwaniania łańcucha. Gdzie indziej jest zaś stojący zegar, który o północy bije trzynaście razy, gdy zemrzeć ma głowa rodziny, czy też widmowy, nieruchomy czarny powóz, który o określonej porze zawsze bywa widziany, czekając obok bramy na dziedzińcu przed stajnią. Albo też zjeżdża lady Mary z wizytą do starego zamczyska na szkockich wyżynach i zmęczona długą podróżą udaje się wcześnie na spoczynek, aby nazajutrz przy śniadaniowym stole wspomnieć niewinnie: „Jakież to dziwne, że nikt mi słówkiem nie wspomniał, zanim udałam się do łóżka, że w tym odległym miejscu będzie taka nocna biesiada”, kiedy zaś wszyscy zaczynają się dopytywać, o co jej chodzi, ona powiada: „No jakże, wszak przez całą noc pod moim oknem turkotały karety na dziedzińcu”. I oto blednie gospodarz domu, blednie też jego połowica, sir Macdoodle z Macdoodle daje znaki lady Mary, aby zamilkła, lecz milknie nie tylko ona, ale i wszyscy. Po śniadaniu zaś sir Charles Mac­doodle informuje lady Mary, iż tradycją jest w tej rodzinie, że turkot powozów na dziedzińcu zwiastuje śmierć. I jako żywo dwa miesiące później pani domu zmarła. Lady Mary zaś, pierwsza z monarszych dwórek, często opowiadała tę historię królowej Charlotte, na co stary król zawsze tak samo reagował: „Hę? Co tam znowu? Duchy? Jakie duchy? Nie ma niczego takiego, niczego, powiadam!”. Co uparcie powtarzał, aż przychodził czas, by położyć się spać.

Albo też przyjaciel kogoś, kogo zna większość z nas, miał w szkole bliskiego przyjaciela, z którym zawarł umowę, że jeśli duch jest w stanie powrócić na ziemię po oddzieleniu się od ciała, ten z nich dwóch, który pierwszy umrze, pojawi się drugiemu. Czas płynął i nasz przyjaciel zapomniał, rzecz jasna, o owej umowie, obaj zaś podążali odmiennymi drogami życiowymi, które poprowadziły ich w nader oddalone od siebie strony. I oto pewnej nocy wiele lat później, gdy nasz przyjaciel, który znalazł się w północnej Anglii i zatrzymał w gospodzie pośród mokradeł Yorkshire, wyjrzał przypadkiem z łóżka i w świetle księżyca zobaczył swego dawnego kolegę szkolnego, opierającego się o biurko koło okna i bacznie się w niego wpatrującego! Zjawa została poważnie przywitana, na co odpowiedziała szeptem, ale znakomicie słyszalnym: „Nie zbliżaj się do mnie. Nie żyję, a zjawiłem się, żeby dopełnić obietnicy. Przychodzę z tamtego świata, ale nie wolno mi wyjawić jego sekretów”. Po czym sylweta zaczęła się jakby rozpływać w księżycowej poświacie, aż wreszcie zupełnie znikła.

Czy też ta córka pierwszego mieszkańca owego malowniczego elżbietańskiego domu, który tak znany był w okolicy. Słyszeliście? Nie? A czemu to? No więc wyszła ci ona letnim wieczorem — bardzo skądinąd nadobna siedemnastolatka — aby nazbierać kwiatów w ogrodzie, rychło jednak wróciła pędem do ojca, już z daleka wołając: „Och, tato przenajdroższy, spotkałam samą siebie!”. Przygarnął ją, rzecz jasna, mocno, zapewniając, że to tylko zwid, na co ona: „Ależ nie, daję słowo! Spotkałam siebie pośrodku ścieżki, bladą i zbierającą kwiaty, po czym jak tamta obróciłam głowę i wzniosłam do góry bukiet!”. I tejże nocy umarła, a chociaż obraz ilustrujący tę opowieść rozpoczęto, nigdy go nie skończono, i tylko wieść niesie, że po dziś dzień wisi gdzieś w domu, licem zwrócony do ściany.

Lub też wuj mojej bratowej o łagodnym zmierzchu wracał konno do domu, gdy na pobliskiej zielonej łące, pośrodku wąskiej ścieżki zobaczył zagradzającego mu drogę mężczyznę. „I czemuż tak się rozkraczył w tej swojej kapocie?”, pomyślał. „Chce, żebym go rozjechał?” Postać się jednak nie ruszyła. Wuj poczuł się dziwnie, iż tamten się nie rusza, ale zwolnił tylko trucht konia i jechał dalej. Kiedy byli już zupełnie blisko, koń zarżał, a wtedy postać oddaliła się, ale w przedziwny, powiedziałbyś, nieziemski sposób, tyłem bowiem i bez widocznego użycia stóp, po czym całkiem przepadła. „Wielkie nieba!”, zakrzyknął wuj mojej bratowej. „Przecież to mój kuzyn, Harry z Bombaju!” Kolnął ostrogami konia, nagle zlanego potem, a ten w mig znalazł się przed frontem domu. Tam dojrzał tę samą osobę, jak wchodzi przez francuskie okno do usytuowanego na parterze gabinetu. Wuj cisnął lejce stajennemu i także wbiegł do gabinetu, gdzie zastał tylko swoja siostrę. „Alice, a gdzie mój kuzyn Harry?” „Twój kuzyn Harry, Johnie?” „Tak. Ten z Bombaju. Wcześniej spotkałem go na łące, a przed chwilą widziałem, jak wchodził tutaj”. Tymczasem nikt z wyjątkiem wuja tej postaci nie widział, potem zaś okazało się, że w tej właśnie godzinie i minucie kuzyn zmarł w Indiach.

Albo też pewna rozsądna wiekowa lady, która zmarła w wieku dziewięćdziesięciu dziewięciu lat, do ostatniej chwili będąc w pełni władz umysłowych, a która naprawdę widziała Sierotka. Historia ta — która należy do naszych opowieści rodzinnych (była bowiem lady spokrewniona z naszą familią) — często jest niewłaściwie przedstawiana. Gdy owa dama miała jakieś czterdzieści lat, nadal będąc niewiastą ogromnie urodziwą (jej pierwsza miłość zmarła młodo, z którego to powodu pomimo mnogości ofert nigdy nie wstąpiła ponownie w związek małżeński), przeniosła się do posiadłości w Kent, świeżo nabytej przez jej brata, który zarabiał krocie na handlu z Indiami. Istniała opowieść, iż niegdyś miejscem tym opiekował się powiernik młodego chłopca, następny w kolejności dziedziczenia, który, bezwzględny i okrutny, zabił pacholę. Bohaterka naszej historii nic o tym nie wiedziała, opowieść zaś głosi, jakoby w jej sypialni był kufer, w którym powiernik zwykł był zamykać chłopca. Otóż nic takiego. Była, owszem, skrytka. A gdy nasza dama ułożyła się do snu, nie podnosiła żadnych nocnych alarmów, ale z rana, gdy pojawiła się pokojówka, spytała głosem opanowanym i dystyngowanym: „Kim jest ten ładny, zaniedbany chłopiec, który przez całą noc co chwila wyglądał z kufra?”. W odpowiedzi służąca rozdarła się głośno i mało dystyngowanie, po czym niezwłocznie się oddaliła. Dama poczuła niejakie zdziwienie, ale jako osoba o znacznym harcie ducha i umysłu sama się ubrała i zeszła na dół, gdzie na osobności skryła się w gabinecie z bratem i go nagabnęła: „Drogi Walterze, całą noc zakłócał mi ładny, zaniedbany chłopiec, który co chwila wyglądał z szafy, której nie mogę otworzyć. Musi w tym być jakaś zagadka”. „Niestety nie, Charlotte”, odparł brat. „To Sierotek, który jest częścią legendy tego domu. Jak się zachowywał?”. „Cicho otwierał drzwi i wyglądał. Niekiedy robił krok, dwa w głąb pokoju, ale kiedy odzywałam się, aby go zachęcić, natychmiast się kulił, zawracał i spiesznie zamykał drzwi za sobą”. „Skrytka ta”, odrzekł Walter, „nie tylko nie ma łączności z resztą domu, ale jest na dodatek zabita gwoździami”. Że prawda to niezbita, dowiodło tego dwóch stolarzy, którzy całe przedpołudnie trudzili się, aby odewrzeć skrytkę i sprawdzić, co jest w środku. Ku znacznej satysfakcji damy w środku znaleziono Sierotka. Rzecz jednak w tym, iż prawdziwie niezwykła i okropna jest następująca część historii: widzieli pacholę trzej synowie brata, którzy jeden po drugim zmarli młodo. Każdego z nich, zanim doszło do śmiertelnego zejścia, dopadała choroba. Na dwanaście godzin wcześniej przybiegał do domu kolejny rozgorączkowany delikwent i oznajmiał: „Ach, mamo, mamo, bawiłem się pod dębem na łące z takim dziwnym chłopcem, ładnym, ale zaniedbanym i nieśmiałym, który dawał mi różne znaki”. Kolejność zdarzeń zaś przekonała rodziców, iż chodzi o Sierotka, a los chłopca wybranego przez niego na kompana do zabawy jest już przesądzony.

Imię niemieckich zamków, gdzie zasiadamy w samotności, czekając na Ducha, jest Legion. Wprowadzają nas do pokoju dość przyjemnie urządzonego na nasze przyjęcie, rozglądamy się po cieniach, które poruszają się po ścianie za sprawą ognia huczącego na kominku, kiedy zaś oberżysta i jego nadobna córka, zostawiwszy naręcze drewna na opał i nakrywszy stolik, aby zostawić na nim nader przyjemnie wyglądającego pieczonego kapłona na zimno, bochen chleba, winogrona i flaszkę reńskiego wina, opuszczają nas, czujemy się samotnie, zwłaszcza gdy niczym odgłosy gromu zamykają się za nimi kolejne drzwi, gdyż ledwie zaczną się godziny po północy, zaczynamy być we władaniu nadnaturalnych mocy. Legion to imię nawiedzanych przez widma niemieckich studentów, w których towarzystwie podsuwamy się coraz bliżej ognia, a tu znienacka drzwi się otwierają i spod stóp ślęczącego w kącie uczniaka wyfruwa przez nie jego niefrasobliwie podciągnięty podnóżek. Ogromne jest bogactwo takich owoców, które połyskują dojrzałe na naszej choince od szczytu aż po najniższe konary!

Pośród wiszących na niej zabawek i ozdób — nierzadko pokancerowanych i pobrudzonych — skrzą się też obrazy wiązane z kolędnikami, których muzyka zawsze łagodzi cierpkość nocy. A gdy w czas Wigilii różnych sobie przypominam towarzyszy, niechże pośród nich niezmieniona trwa moja dziecięca postać. Niechże w każdym czarownym obrazie, który niesie ze sobą ten czas, gwiazda, stająca na dachem ubogiego domostwa, jasno świeci jako gwiazda całego Chrześcijańskiego Świata! Zaczekaj chwilę, nie znikaj, drzewko, którego dolne gałęzie są jeszcze dla mnie skryte w mroku, i daj mi jeszcze patrzeć! Tak, wiem, są na twych konarach ciemne miejsca, skąd świeciły niegdyś ukochane przeze mnie oczy i — skąd się oddaliły. Tyle że nad nimi spostrzegam tego, który ze zmarłych podniósł dzieweczkę i syna wdowy, i tak — Bóg jest dobry! A kiedy w twym dolnym rozroście kryć się będzie przed mymi oczyma moja chwila, obym nawet z posiwiałą głową potrafił dziecięce serce zwracać z dziecięcą ufnością i dziecięcym przekonaniem ku tej postaci.

Oto i choinka zdobna promienną radością, śpiewkami, tańcem i wesołością. Niechże zachodzą one, nie stojąc pod progiem. Niechże niewinnie zawsze będą witane, między gałęziami Świątecznego Drzewka, które nie rzuca posępnych cieni! Kiedy się jednak zapada w ziemi, słyszę głos szeleszczący w jego igliwiu: „To na pamiątkę prawa miłości i czułości, wyrozumiałości i współczucia. To na Moją pamiątkę!”.

1 Temperance Movement (Ruch Powściągliwości) był XIX-wiecz­nym ruchem abstynenckim, propagującym nieużywanie alkoholu w jakiejkolwiek postaci. Jeden z jego propagatorów, Richard Turner, użył w 1833 roku terminu teetotal („nic tylko herbata”) na określenie propagowanej postawy, ale słowo to z czasem zaczęło tracić związki z herbatą, znacząc najpierw powstrzymanie się od spożywania jakiegokolwiek alkoholu, a potem w ogóle coś kompletnego i bezwzględnego.

2 Tytułowa postać z bajki francuskiej pisarki Marie Catherine d’Aulnoy, której utwory były w Anglii znane w transkrypcjach, przypisywane mitycznej ludowej gawędziarce Mother Bunch.

3 Bohater niewiele późniejszej od Robinsona Crusoe opowieści The Heremit o żyjącym na bezludnej wyspie rozbitku, której autorem był Peter Longueville, występujący pod pseudonimem Edwarda Dorringtona.

4 Główne postacie z książki Thomasa Daya The History of Sandford and Merton, której trzy tomy ukazały się w latach: 1783, 1786 i 1789.

5 W oryginale sassigassity — słowo, które stanowi hapax lego­menon, czyli termin występujący jeden jedyny raz nie tylko w tym tekście, nie tylko w innych opowieściach świątecznych Dic­kensa, ale w całej jego twórczości. Natomiast wymienione postacie pochodzą z XIX-wiecznego melodramatu francuskiego, w adaptacjach angielskich noszącego tytuł The Dog of Montagris or Murder in the Wood.

6 Historycznie kochanka Edwarda IV, ale też różnych mężczyzn z jego otoczenia, która dożyła sędziwego wieku w statecznym małżeńskim stadle. W kilku sztukach jest jednak przedstawiana jako porzucona przez swych dawnych wielbicieli i skazana na nędzę.

7 Bohater XVIII-wiecznej sztuki George’a Lillo pt. The London Merchant or The History of George Barnwell.

8 Parafraza słów Hamleta w rozmowie z Rosenkranzem, akt II, scena 2, na podstawie tłum. M. Słomczyńskiego.

9Młynarz… — melodramat Isaaca Pococka, wystawiony po raz pierwszy w roku 1813, Elżbieta… — powieść historyczna francuskiej pisarki Sophie Ristaud Cottin, wydana w roku 1806 (Elisabeth ou les Exilés de Sibérie).

CZYM JEST DLA NAS BOŻE NARODZENIE, GDY DOROŚLEJEMY

la większości z nas był taki czas, gdy Boże Narodzenie zamykało nasz niewielki świat niczym magiczny krąg, w którego wnętrzu niczego nie zbraknie z rzeczy wytęsknionych, w którym spajają się uciechy, pragnienia i nadzieje, a wszystko skupia się wokół świątecznego ognia na kominku, w efekcie więc malutki ten obraz lśniący w naszych młodziutkich oczach jest kompletny i zupełny.

Prędzej czy później nadchodzi jednak chwila, gdy nasze myśli przeskakują ciasną granicę, sięgając czasu, kiedy żył ktoś (bardzo kochany, myśleliśmy, piękny i absolutnie doskonały), kto pragnął pełni naszego szczęścia, kiedy i nas chciano (albo tak nam się przynajmniej zdawało, co już wystarcza) przy świątecznym palenisku, przy którym siedział ów ktoś, a wszystkie wieńce i laury życiowe zdobiliśmy jego imieniem.

Był to czas promiennych wizjonerskich światów, które się już od nas oddaliły i tylko jeszcze po letnim deszczu skrzą się delikatnie na obrzeżach tęczy! Był to czas tak uświęconego radowania się rzeczami, które miały się ziścić, a się nie zdarzyły, a przecież były tak realnymi przedmiotami nadziei, że trudno byłoby rozstrzygnąć, które z zaistniałych realności były silniejsze!

Co takiego? Czyżby naprawdę nigdy nie było Bożego Narodzenia, kiedy to w towarzystwie bezcennej perły, którąśmy sobie w młodzieńczym zapale wybrali, po najszczęśliwszym z kompletnie niemożliwych małżeństw zostaliśmy powitani przez obie rodziny, które dotąd były ze sobą na noże? Gdy szwagrowie i szwagierki, którzy zawsze dotąd odnosili się do nas chłodno, teraz wręcz nas uwielbiają, a teściowie i teściowe wprost zalewają nas nieograniczonymi bogactwami? Czy nigdy nie została spożyta ta wigilijna wieczerza, po której wstaliśmy, by wielkodusznie i elokwentnie oddać szacunek naszemu dawnemu rywalowi, także obecnemu w towarzystwie, po czym doszło do obopólnych wyrazów przyjaźni i wybaczenia oraz zawiązania trwającego aż do śmierci pobratymstwa, jakiego nie znali ani Grecy, ani Rzymianie? Czy naprawdę ów rywal dawno już przestał się troszczyć o naszą bezcenną perłę, zawarł małżeństwo dla pieniędzy i oddał się lichwiarstwu? A nade wszystko, czy naprawdę wiemy teraz, że marnie by z nami było, gdybyśmy wygrali i zdobyli perłę, i że bez niej jest nam zdecydowanie lepiej?

Czy to możliwe, że jeszcze nie nadeszło Boże Narodzenie, gdy zyskaliśmy tak wielką sławę, gdy dotarliśmy naprawdę gdzieś, czyniąc rzeczy wielkie i dobre, gdy imię nasze jest czczone i wielbione, gdy w domu witają nas lejące się strugami łzy radości?