Opowieści wigilijne 2. Świerszcz za kominem - Dickens Charles - ebook

Opowieści wigilijne 2. Świerszcz za kominem ebook

Dickens Charles

4,7

Opis

Mniej znane z opowieści wigilijnych Dickensa potwierdzają kunszt pisarza w tworzeniu wzruszających i wciąż aktualnych moralnych przypowieści

Będąc autorem między innymi pięciu powieści (Klub Pickwicka, Oliver Twist, Nicolas Nickleby, Magazyn osobliwości i Barnaba Rudge), z których już pierwsza zapewniła mu wielką popularność, Charles Dickens w 1843 roku napisał Kolędę prozą. Opublikowana w grudniu tego roku, dała początek serii pięciu utworów, rok po roku (z wyjątkiem 1847) ukazujących się przed świętami Bożego Narodzenia, a w 1852 roku zebranych w tomie Christmas Books.

Kolęda prozą, czyli bożonarodzeniowa opowieść o duchach oraz Nawiedzony, czyli pakt z duchem ukazały się w pierwszej edycji Opowieści wigilijnych, w nowej edycji pora na trzy pozostałe.

W Sygnaturkach Tobby Veck, ubogi goniec dający sobie wmówić przez jegomościów bardziej od niego szacownych, że ludzie biedni są nie tylko ubodzy, ale i źli do szpiku kości, zasypia w noc wigilijną. We śnie duchy większych i mniejszych dzwonów kościelnych pokazują mu warianty przyszłości, w której on już nie żyje, a osoby mu najbliższe wystawione są na upadek materialny i moralny.

W Świerszczu w kominie tytułowy owad jest kolejną w opowiadaniach Dickensa magiczną siłą, która dobrodusznemu pocztmistrzowi Johnowi Perrybingle’owi ukazuje, jak z gruntu niesprawiedliwe i niegodziwe jest, gdy pozwala się, by jeden fakt, wsparty złośliwą interpretacją, przyćmił mnogie akty miłości i przywiązania.

W Życiowej batalii z namaszczeniem powtarzane filozoficzne credo doktora Jeddlera zostaje poddane próbie serca. „Nasz żywot jest jedynie krotochwilą i żaden jego moment nie zasługuje na poważne traktowanie” - powtarzał od lat swoim córkom doktor. Kiedy staje się świadkiem  ciągnącego się przez lata samopoświęcenia  jednej z nich dla szczęścia innych osób, będzie musiał przewartościować swoje podejście do życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 390

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Charles Dickens Opowieści wigilijne 2 Świerszcz za kominem ISBN: 978-83-7785-860-8 PRZEKŁAD: Jerzy Łoziński Tytuł oryginału: The Cricket on the Hearth. A Fairy Tale of Home The Battle of Life. A Love Story The Chimes. A Goblin Story. Of Some Bells That Rang an Old Year Out and a New Year In Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2015 PROJEKT OKŁADKI: Przemysław Kida REDAKCJA: Magdalena WójcikZysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

ŚWIERSZCZ ZA KOMINEM

Baśniowa opowieść o domowym ognisku

Jako wyraz

przyjacielskiej sympatii i przywiązania

autor dedykuje tę opowiastkę

Lordowi Jeffreyowi

Grudzień 1845

CYKANIE PIERWSZE

Zaczęło się od czajnika! I proszę mi tu tylko nie powtarzać tego, co na ten temat sądzi pani Peerybingle. Wiem swoje i wiem lepiej. Niechże sobie pani Peerybingle powtarza aż po sądny dzień, że nie jest w stanie rozstrzygnąć, kto to wszystko zaczął, a ja będę obstawał przy swoim: czajnik. No bo w końcu kto ma to wiedzieć lepiej ode mnie?! Zaczął czajnik, i to o całe pięć minut — wedle wskazań wiszącego w kącie małego holenderskiego zegara o woskowym licu — wcześniej, nim po raz pierwszy zacykał świerszcz.

Zupełnie jakby nie skończył zegar wybijać godzin, które mierzy, a malutki żniwiarz na jego szczycie, konwulsyjnie szarpiąc na lewo i prawo kosą, nie ściął pół akra wyimaginowanej trawy przed mauretańskim pałacem, zanim się świerszcz w ogóle odezwał!

Nie żebym z natury był uparciuchem. Każdy to wie. I przenigdy bym nie występował przeciw opinii pani Peerybingle, gdybym nie był absolutnie pewien swego. Nic by mnie do takiej swarliwości nie skłoniło. Ale fakty to fakty, a faktem jest, że zaczął czajnik co najmniej pięć minut wcześniej, nim dał świerszcz w ogóle znak życia. A jak się będziecie ze mną wadzić, to powiem, że dziesięć.

Najlepiej jednak będzie, gdy opowiem dokładnie, co się zdarzyło. Zrobiłbym to już w pierwszych słowach, gdyby nie pewien nader prosty wzgląd: jeśli mam coś opowiedzieć, zacząć muszę od samego początku, a jak mam zacząć od początku, nie poczynając od czajnika?

Trzeba wam bowiem wiedzieć, że była to swego rodzaju rozgrywka, pojedynek na talenty między czajnikiem a świerszczem. A oto, co do starcia doprowadziło i jak to ogóle z nim było.

Wyszedłszy o chłodnym zmierzchu z domu i za sprawą stukających po mokrych kamieniach drewniaków rozsiawszy po całym podwórku niezliczone przypomnienia pierwszego aksjomatu Euklidesa, pani Peerybingle napełniła czajnik wodą z kranu. Powróciwszy zaś, pomniejszona o drewniaki (pomniejszona co się zowie, gdyż chodaki były wysokie, a pani Peerybingle — niziutka), postawiła czajnik na ogniu. To zaś sprawiło, że straciła dobry humor, czy może na chwilkę odłożyła go gdzieś na bok, albowiem woda — nieprzyjemnie zimna, a na dodatek znajdująca się w owym na wpół śliskim, ściętym, świerzbiącym stanie, w którym z lubością wnika w każdą substancję (łącznie z kręgami chodaków1) — przywarła do stóp pani Peerybingle, a nawet ochlapała jej łydki. Skoro zaś człowiek szczyci się (i to nie bez racji) swoimi nogami, wagę zaś szczególną przywiązuje do czystości pończoch, więc jest to zdarzenie trudne do zniesienia chociażby na moment.

Ponadto czajnik był irytujący i czupurny. Za nic nie pozwalał się gracko umieścić na górnym ruszcie, ani myślał grzecznie dopasować się do gruzełków węgla, lecz jak pijany przechylał się dureń i zalewał palenisko. Kłótnik prawdziwy, nic tylko syczał i spluwał złośliwie na ogień. Na domiar wszystkiego, pokrywka, opierając się dłoni pani Peerybingle, natychmiast się zakręciła, by następnie ze zręczną przewrotnością, godną lepszej okazji, zanurkować aż na samo dno czajnika. I nawet w połowie kadłub „Royal George’a”2 nie opierał się bardziej wydobyciu z wody, niż czyniła to pokrywka czajnika, zanim wreszcie pani Peerybingle udało się ją wyciągnąć.

Nawet teraz czajnik wydawał się uparty jak osioł: wojowniczo nastroszywszy rączkę, czupurnie i szyderczo zadzierał dzióbek przed panią Peerybingle, jakby chciał powiedzieć: „Właśnie że się nie zagotuję. Nic mnie do tego nie zmusi i już!”.

Tyle że pani Peerybingle odzyskała już dobry nastrój, pulchne dłonie otrzepała z kurzu — jedną o drugą — i ze śmiechem zasiadła naprzeciw czajnika. W tym czasie radosny język ognia trysnął i przygasł, jasno oświetlając małego żniwiarza na szczycie holenderskiego zegara, tak iż można by pomyśleć, że tkwi on nieruchomo przed mauretańskim pałacem, a tylko ogień się porusza.

Tymczasem ruszał się, a jakże, i wykonywał dwa urywane ruchy na sekundę, regularnie i pewnie. Ledwie jednak dało się patrzeć na jego cierpienia, kiedy zegar szykował się do dzwonienia, a teraz wystarczyło, że z kryjówki wyjrzała kukułka i dała sześciokrotny sygnał, by za każdym razem wstrząsało to nim niczym jakiś upiorny głos albo coś włochatego czepiającego się jego nóg.

I dopiero kiedy gwałtowne poruszenia oraz zgrzyt ciężarków i łańcuchów pod nim zamarły całkowicie, przerażony kosiarz znowu stawał się sobą. A bał się przecież nie bez powodu, gdyż działanie owych szczękających, kościstych szkieletów zegarów nader jest niepokojące, ja zaś niezmiennie zachodzę w głowę, jak jakikolwiek naród, a już przede wszystkim Holendrzy, mógł wpaść na pomysł, aby je wynaleźć. Skoro powszechnie się uważa, iż lubią owi Holendrzy mieć szerokie, wieloma warstwami materiału wyłożone pojemniki dla dolnych partii swoich ciał, można by zasadnie przypuścić, że nie zostawią swych zegarów pod tak mizerną ochroną.

Teraz dopiero, zważcie, zaczął czajnik korzystać z wieczoru. Teraz dopiero, pogodniejąc i muzykalniejąc, zaczął w gardziołku swym bulgotać niepowstrzymanie i wydawać krótkie śpiewne kichnięcia, ale tak, jakby je sprawdzał w powijakach, niepewien jeszcze, czy istotnie chce mu się do kompanii. Dopiero teraz, po dwóch czy trzech daremnych próbach zduszenia w sobie towarzyskich ciągot, odrzucił wszelką posępność, precz cisnął wszelką rezerwę i rzucił się w potok pieśni tak uroczej i radosnej, iż żaden z płaczliwych słowików nie ma o niej najmniejszego nawet pojęcia.

Jakże też prostej! Pojąć ją bowiem moglibyście jak książkę, a nawet lepiej niż niektóre książki, które bez trudu dałoby się tu wymienić. Swe ciepłe tchnienie wydychając w postaci chmurki, która wesoło i wdzięcznie uleciała na kilka stóp, by potem zawisnąć w rogu kominka niczym domowe niebo, snuł swoją pieśń z tak energiczną uciechą, że cały jego żelazny korpus pomrukiwał i drżał nad ogniem, a nawet pokrywka, jeszcze przed chwilą tak buntownicza — oto jaki jest wpływ chwalebnych przykładów — puściła się w tan i terkotała niczym głuchoniemy cymbał, który nigdy nie słyszał, jaki użytek można zrobić z jego bliźniaka.

Nie mogło być żadnej wątpliwości, że ów czajnikowy zaśpiew to pieśń powitalna dla kogoś nieobecnego, kto właśnie zmierza do przytulnego domku i ognia trzaskającego na kominku. Świetnie o tym wiedziała pani Peerybingle, gdy zamyślona siadała przed kominem. Noc ci ciemna, mokra, zimna — nucił czajnik — a na drodze suche liście, górą mroczno jest i mgliście, dołem błoto, trzęsawisko, ale jest ucieczka blisko, chociaż nie wiem, czy ucieczka, bo i słońce, i wietrzyska się na chmury wielce srożą, za pogodę tę niebożą, wszędzie groza, czerń, zimnisko, a na drodze nader ślisko, ale idzie, idzie, idzie…!

I to właśnie teraz, jeśli chcecie wiedzieć, istotnie włączył się do gry świerszcz ze swoim cyk, cyk, cyk potężnym niby chór jakiś, a tak zaskakująco nieproporcjonalnym do owadzich rozmiarów, jeśli zestawić je z czajnikiem (rozmiarów, dobre sobie, świerszcza przecież nawet dostrzec niepodobna), że gdyby na miejscu się rozpęknął niczym nadmiernie naładowana broń, gdyby na miejscu poniósł ofiarę, rozpukując swe ciałko na pięćdziesiąt kawałków, zdałoby się to konsekwencją naturalną i nieuchronną, na którą dobrze sobie zapracował.

Tak się skończyło solo czajnika. W niczym wprawdzie nie umniejszył on swego zapału, ale co z tego, skoro pierwsze skrzypce przejął świerszcz i już ich nie wypuścił. Wielkie nieba, jakże on cykał! Jego przenikliwy, ostry, świdrujący głos rozbrzmiewał w całym domu i zdało się, że niczym gwiazda mruga w ciemności na zewnątrz. W najwyższych tonach tryle i wibracje tak były potężne, iż sugerowały, że zwalają go z nóg, na które znowu się podrywa mocą czystego entuzjazmu. Mimo wszystko jednak zgodnie współpracowały świerszcz i czajnik; temat piosenki się nie zmieniał, a tylko tak się rozśpiewały, iż snuły go coraz głośniej, głośniej i głośniej.

Ładna mała słuchaczka — gdyż była i ładna, i mała, aczkolwiek odrobinę pulchna, co mnie osobiście w niczym nie wadzi — zapaliła świeczkę, zerknęła na żniwiarza na szczycie zegara, który utrzymywał swój średni minutowy plon, i wyjrzała przez okno, chociaż z powodu ciemności nie zobaczyła nic z wyjątkiem swojej twarzyczki odbitej w szkle. W mojej opinii (z którą zapewne i wy byście się zgodzili) mogłaby jeszcze długo się wpatrywać, a i tak nie zobaczyłaby niczego bardziej przyjemnego. Kiedy wróciła i zajęła swoje dawne miejsce, świerszcz i czajnik nie dawały za wygraną, porwane szałem współzawodnictwa. Słabość czajnika polegała na tym, że nie wiedział, iż przegrywa.

Wielka była ekscytacja, jak to przy zawodach. Cyk, cyk, cyk — i świerszcz o milę z przodu. Bu, bu, buuum — czajnik z daleka niczym wielki bąk. Cyk, cyk, cyk — świerszcz zza rogu. Bu, bu, buuum — czajnik za nim na swój sposób, ani myśląc się poddawać. Cyk, cyk, cyk — świerszcz bardziej dziarsko niż kiedykolwiek dotąd. Bu, bu, buuum — czajnik statecznie i miarowo. Cyk, cyk, cyk — świerszcz w intencji pognębienia czajnika. Bu, bu, buuum — czajnik za nic niezgadzający się na pognębienie. Aż w końcu tak się to wszystko wymieszało, tak się ta cała rywalizacja skotłowała, splątała, skłębiła, że o tym, czy cyka czajnik, a buczy świerszcz, świerszcz cyka, a buczy czajnik, czy też obaj cykają i obaj buczą — o tym z odrobiną choćby pewności mogłaby rozstrzygnąć tylko głowa pojętniejsza od mojej czy waszej. Jedno przynajmniej nie ulegało wątpliwości: czajnik i świerszcz w tym samym momencie i za sprawą tej samej im tylko znanej siły spajającej zestroili swe melodie w jedną pieśń domowego ogniska. A gdy to im się już udało, nasycili nią blask świecy, która po drugiej stronie szyby kładła długą ścieżynkę. Blask ten zaś do kogoś, kto właśnie w owej chwili zmierzałby w tym kierunku przez ciemność i mrok, wołałby: „Witaj w domu, stary druhu! Witaj w domu, bracie!”.

Kiedy tyle zostało osiągnięte, czajnik, całkowicie pokonany, z zawartością dokumentnie wygotowaną, został zdjęty z ognia. Uczyniwszy to wszystko, pani Peerybingle pobiegła do drzwi, za którymi rozległy się turkot kół, męski głos, ujadanie szarpiącego się na łańcuchu psa, a gdy doszło do tego zaskakujące i tajemnicze pojawienie się dziecka, dało to w sumie początek znanej zabawie: „A któż to przyjechał?”.

Co do mnie, to nie wiem, skąd się wzięło dziecko ani jak w ułamku sekundy znalazło się w objęciach pani Peerybingle. Było jednak niewątpliwe, że oto w ramionach pani Peerybingle spoczywał nader żywotny szkrab, a ona piastowała go z niemałą dumą, kiedy to delikatnie poprowadził ją do kominka krzepki, wyższy i starszy od niej mężczyzna, który musiał się jakiś czas schylać, aby móc ją ucałować. Musiała być tego warta, skoro nie przeszkodził pocałunkom wzrost — sześć stóp i sześć cali — a na dodatek lumbago.

— John, na miłość boską! — zawołała pani P. — Co też z tobą zrobiła ta pogoda?

Nie ulegało bowiem wątpliwości, iż nie wyglądał przybysz najlepiej. Gęsta mgła osadziła się płatkami na jego rzęsach niczym cukrowa wata, kiedy zaś krople w bokobrodach weszły w dalekie konszachty z blaskiem ognia, rozpięły się w powietrzu łuki tęczy.

— Czemu tu się dziwić, Dot — odparł z wolna John, odwijając z szyi szal i ogrzewając dłonie. — Nie lato to przecież, więc czego więcej się spodziewać?

— Wolałabym, żebyś nie mówił na mnie Dot, Johnie. Nie lubię tego. Też mi coś: Kropka — obruszyła się pani Peerybingle i wydęła usta tak, że natychmiast było widać, jak bardzo nie lubi tego miana.

— A czyż nią nie jesteś? — odparł John z uśmiechem i przygarnął talię pani Peerybingle na tyle subtelnie, na ile pozwalały jego wielka dłoń i mocarne ramię. — Chcę tak na ciebie mówić, koniec i… kropka. — Spojrzał na dziecko. — Kropka nad „i”… Nie, dalej nic nie powiem, bo zepsuję żarcik, ale coś mi się zdaje, że tuż, tuż był żarcik co się zowie.

Dobrze wiedział, że nie raz i nie dwa udaje mu się podobny koncept — ten ociężały, wolny, poczciwy John, tak zwalisty, a o duchu tak lotnym, tak szorstki z wierzchu, a łagodny od środka, tak niemrawy z zewnątrz, a tak żwawy wewnątrz, tak powściągliwy, a tak przecież dobry. Matko Naturo! Dawaj tylko swoim dzieciom taką poezję serca, jaka kryła się w piersi tego pocztyliona — bo też trzeba nadmienić, że był woźnicą — a my bez trudu zniesiemy to, że on i jego Dot mówią prozą i żyją prozaicznie, zarazem błogosławiąc ciebie za ich towarzystwo.

Przyjemnie było popatrzyć na niewielką postać Dot z dzieckiem w ramionach, dzieckiem ślicznym jak laleczka. Z kokieteryjną zadumą wpatrywała się w ogień, a delikatną główkę na tyle odchyliła w jedną stronę, aby w sposób na wpół wymuszony, a na wpół naturalny znaleźć opiekuńcze oparcie na zwalistej, węźlastej postaci furmana. Przyjemnie było patrzeć, jak z czułą niezgrabnością stara się on zaspokoić tę drobną potrzebę, a swój solidnie dojrzały wiek średni uczynić niebezwartościowym dla rozkwitającej dopiero młodości. Przyjemnie było widzieć, jak Tilly Slowboy, która na uboczu czekała na dziecię, chociaż nie tak dawno skończyła lat dziesięć, już potrafiła docenić czar układu postaci, dlatego też stała z szeroko rozwartymi oczyma i ustami, a głową wychyloną do przodu, gdyż chłonęła widok niczym powietrze. Nie mniej miło było zobaczyć, jak pocztylion John, kiedy Dot napomknęła o wspomnianym wyżej dziecięciu, dłoń — bliską już dotknięcia tegoż — zatrzymał w powietrzu, jakby mogła zmiażdżyć maleństwo, a nachyliwszy się, obejrzał je z bezpiecznej odległości z tak stropioną dumą, jakiej można by się spodziewać po łagodnym mastifie, gdyby się okazało pewnego dnia, iż został ojcem kanarka.

— Czyż nie jest piękny, Johnie? Czy nie wygląda ślicznie we śnie?

— Bardzo ślicznie — potwierdził John. — A nawet jeszcze bardziej. Ale on chyba głównie śpi, co nie?

— Na miłość boską, John! Gdzie tam!

— Aha — powiedział w zamyśleniu John. — Bo mnie się zdawało, że oczy ma najczęściej zamknięte. Hop-hop!

— Wielkie nieba, John, ale go wystraszyłeś!

— To chyba nie w porządku, żeby je tak otwierał — rzekł zaskoczony John — prawda? Patrz tylko, jak mruga dwoma ślipkami naraz! I spójrz na jego usta. Czemu on tak łapie powietrze jak złota albo srebrna rybka?

— Nie zasługujesz na to, żeby być ojcem, nie ma co — z dumą doświadczonej matki orzekła Dot. — Ale skąd ty niby masz wiedzieć, John, jakie choroby trapią małe dzieci? Przecież nawet ich nazw nie znasz, głuptasie!

Po czym przełożyła synka przez lewe ramię i poklepawszy po pleckach, co jest najlepszym sposobem na wszelkie dolegliwości, czule uszczypnęła męża w ucho.

— Nie znam, to prawda — zgodził się John i ściągnął z siebie wierzchnie okrycie. — Niewiele ja się na tym wyznaję, a dobrze wiem tylko, że bardzo dziś wieczorem przyszło mi się siłować z wiatrem. Północno-wschodni przez cały czas dmuchał prosto w twarz.

— Mój biedny staruszek! — zawołała pani Peerybingle, natychmiast ożywając. — Tilly, chodź no tutaj i weź nasz mały skarb, a ja się zaraz zabiorę do czegoś pożytecznego. Ach, mogłabym go zacałować na śmierć, naprawdę bym mogła! A ty z drogi, piesku, no już, Bokser, z drogi. Tylko najpierw zrobię ci herbatę, John, a potem weźmiemy się za paczki i zobaczysz, jaka ze mnie pracowita pszczółka. Jak mała i robotna pszczółka…3 i jak to tam dalej idzie. Uczyłeś się w szkole Jak mała pszczółka, John?

— Nie całkiem — odrzekł John — chociaż kiedyś byłem już bardzo blisko. Ale wydaje mi się, że i tak bym wszystko pomieszał.

— Ha, ha — roześmiała się Dot, a miała najradośniejszy śmiech, jaki kiedykolwiek słyszeliście. — Cudowny z ciebie stary osioł, kochanie, muszę ci to powiedzieć.

Ani trochę nie zamierzając polemizować z tą oceną, John wyszedł, aby sprawdzić, czy chłopak, który niczym błędny ognik pląsał między drzwiami a oknem, zaopiekował się koniem tak grubym, że nie uwierzylibyście, gdybym podał wam jego wagę, a tak starym, że data jego narodzin zatraciła się w mrokach dziejów. Bokser, czując, że skoro cała rodzina ma prawo do jego uwagi, to musi rozdzielać ją bezstronnie, z denerwującą uporczywością wpadał do domu i z niego wypadał, to ze wściekłym szczekaniem okrążając konia szorowanego pod drzwiami stajni, to przypuszczając wściekłe natarcie na swą panią, by znienacka swawolnie zahamować, to zmuszając do krzyku zasiadłą przy ogniu na niskim krzesełku Tilly Slowboy, kiedy znienacka przytykał jej do twarzy swoje mokre nozdrza, to okazując dziecku natrętne zainteresowanie, to obiegając kominek i układając się, jakby szykował się do snu, to zrywając się i po sprawdzeniu, że nic mu nie przysiadło na końcu ogona, wybiegając truchtem na zewnątrz, jakby spieszył się na spotkanie, o którym właśnie sobie przypomniał.

— O, proszę, tu jest gotowy imbryk z herbatą — mówiła Dot, żwawa jak dziewczynka bawiąca się w gosposię — tutaj kawałek szynki, który się jeszcze ostał, tutaj masło, tutaj chrupiący chleb, a wszystko dla ciebie! A jeśli masz jakieś małe przesyłki, John, to przyniosę kosz na bieliznę… A gdzieś ty się podział, John? Tilly, uważaj przez cały czas, żeby nasz dzieciaczek nie wpadł do kominka!

Warto podkreślić, że chociaż panna Slowboy zbyła tę przestrogę wzruszeniem ramion, to jednak miała rzadki i zaskakujący talent do wpędzania dziecka w kłopoty i w charakterystyczny dla niej spokojny sposób kilkakrotnie już naraziła jego krótkie życie na szwank. Młoda owa dama była tak chuda i prosta, iż jej przyodziewek nieustannie groził ześlizgnięciem się z tych spiczastych poprzeczek — jej ramion, z których luźno zwisał. Rzeczony przyodziewek zwracał uwagę tym, iż poniekąd był przygotowany na wszystkie okazje, gdyż składał się na niego i flanelowy kubrak osobliwego kształtu, i pobłyskujący tu i ówdzie na plecach gorset, i para podwiązek w kolorze zgniłej zieleni. Można rzec, że panna Slowboy, znajdując się nieprzerwanie w stanie zachwytu nad czymkolwiek, a także podziwu dla umiejętności pani i dzieciaczka, w swych drobnych mylnych ocenach w równym stopniu oddawała honor swemu sercu, co głowie, i chociaż mniejszy one stanowiły honor dla głowy chłopaczka, która w efekcie wchodziła w kontakt z drzwiami, kredensem, poręczami schodów, oparciami łóżek i innymi wrogimi substancjami, to przecież były rzetelnym efektem nieprzerwanego zdumienia panny Slowboy, że jest tak dobrze traktowana w równie wygodnym domu i nikt jej z niego nie wyrzuca. Co się bowiem tyczy jej matki i ojca, nic o nich nie było wiadomo, a Tilly wychowała instytucja dobroczynna jak podrzutka, które to słowo od „podlotka” różni się tylko kilkoma literkami, ma jednak zupełnie inne znaczenie, zupełnie innych kwestii dotyczące.

Gdybyście zobaczyli, jak pani Peerybingle wraca ze swym mężem, wczepiona w kosz i mimo usilnych zabiegów nie robiąca nic (dźwigał bowiem on), rozbawiłoby to was nie mniej niż jego. Z tego, co mi wiadomo, rozbawiłoby to również świerszcza, tyle że ten, rzecz jasna, zaczął cykać z wielką gwałtownością.

— Milutko! — zwięźle, jak to on, ocenił John. — Coś mi się zda, że dawno już nie był tak radosny jak dzisiejszego wieczoru.

— I na pewno przyniesie nam szczęście, mój drogi. Bo zawsze tak robił. Mieć świerszcza za kominem to najszczęśliwsza rzecz na świecie.

John spojrzał na nią, jakby tuż, tuż była myśl, że to ona jest jego Świerszczem Nad Świerszczami, więc chciałby się zgodzić, ale z racji owego „tuż, tuż” nic nie powiedział.

— Pierwszy raz usłyszałam to jego cudowne cykanie, John, tego wieczoru, kiedy wprowadziłeś mnie do domu, do mojego nowego domu. A ja zostałam jego małą panią. Pamiętasz, John?

O tak, John pamiętał. Jakżeby inaczej!

— Co też to było dla mnie za powitanie: pełne obietnic i zachęt. Mówił, zdawało mi się, że będziesz dla mnie miły i wyrozumiały i wcale nie będziesz chciał (a tego się, John, naprawdę bałam), nie będziesz chciał, żeby na karku twojej małej żonki siedziała głowa jakiejś przemądrzałej staruchy.

John najpierw starannie pogłaskał kark, a potem głowę, jakby chciał powiedzieć, że nie, niczego takiego nie chciał i całkiem mu się podobały, jakie były. No i miał rację, bo były bardzo udatne.

— Świerszcz mówił prawdę, Johnie, bo jesteś dla mnie, to wiem na pewno, najlepszym, najbardziej troskliwym, najbardziej zapobiegliwym mężem, jakiego można mieć. Mamy szczęśliwy dom, Johnie, a ja za to bardzo kocham naszego świerszcza.

— To i ja nie mógłbym inaczej — rzekł pan Peerybingle, woźnica pocztowy. — Ja też go kocham.

— Kocham go za te wszystkie razy, kiedy go słyszałam, i za te wszystkie myśli, które mi podszeptywał. Niekiedy o zmierzchu czułam się samotna i przygnębiona — jeszcze zanim zjawił się dzieciaczek, żebym miała towarzystwo, a dom był radosny — i myślałam sobie wtedy, jaki byłbyś samotny, gdybym umarła, jaka ja czułabym się samotna, wiedząc, że mnie stracisz, kochany, a wtedy jego „cyk, cyk, cyk” za kominem było jak zapowiedź malutkiego głosiku, słodkiego, a tak dla mnie ważnego. Bo też starczyło, że ten się pojawił, a moje strapienia rozwiały się jak sen. A kiedy zaczynałam się bać — bo kiedyś się bałam, John, wiesz, byłam jeszcze młoda — że nasze małżeństwo okaże się niedobrane — ja taka dziecinna, a ty bardziej mój opiekun niż mąż — i że nie uda ci się, choćbyś najbardziej się starał, nauczyć się kochać mnie tak, jak obiecywałeś i przysięgałeś, wtedy jego „cyk, cyk, cyk” zaraz mnie rozweselało i napełniało nową nadzieją i otuchą. Myślałam o tym dziś wieczorem, najdroższy, kiedy siedziałam, czekając na ciebie, i bardzo kocham za to naszego świerszcza.

— Ja też go kocham — powtórzył John. — Ale jakże to, Dot? Miałbym się dopiero uczyć się, jak cię kochać? Przecież nauczyłem się tego o wiele dawniej, zanim cię tu przyprowadziłem, abyś została małą gospodynią świerszcza!

Położyła mu rękę na ramieniu i podnosząc głowę, wpatrzyła się w niego z tak czułym wyrazem twarzy, jakby chciała coś powiedzieć, ale już w następnej chwili klęczała nachylona nad koszem z pakunkami i mówiła z ożywieniem:

— Nie ma ich dużo dzisiaj, John, ale widziałam tam na wozie kilka większych, a chociaż więcej z nimi pracy, to bardziej się też opłacają, więc nie mamy się na co skarżyć, prawda? Poza tym pewnie po drodze już jakieś dostarczyłeś, tak?

— O, tak — zapewnił John. — Całkiem sporo.

— A co jest w tym okrągłym pudełku? Serce ty moje, Johnie, to przecież tort ślubny!

— Domyśliła się! Czegoś takiego przed kobietą nie ukryjesz! — ocenił John i pokręcił głową z podziwem. — Chłopu nic takiego nie przyszłoby nawet do głowy. Tak po mojemu, zapakuj tort ślubny w puszkę po herbacie, składane łóżko, beczkę po marynowanych śledziach czy jakąś inną niemożliwą rzecz, a niewiasta i tak się domyśli. Tak, zgoda, zajechałem po to do piekarza.

— A waży sama nie wiem ile… no, chyba ze sto ton! — zawołała Dot i nader wyraziście spróbowała podnieść ciężar.

— A przeczytaj napis po drugiej stronie — poradził John.

— Och, John! Wielkie nieba.

— Tak, tak, kto by to pomyślał — zgodził się John.

— Nikt by nie zgadł — ciągnęła Dot, która aż usiadła na podłodze i w zadziwieniu kręciła teraz głową — że to Gruff i Tackleton, producent zabawek.

John pokiwał głową.

Pani Peerybingle też pokiwała głową, a zrobiła to co najmniej pięćdziesiąt razy. Nie wyrażała jednak w ten sposób swej zgody, a czyniła to w bezmyślnym i żałosnym osłupieniu, zaciskając drobniutkie usteczka ze wszystkich sił (a nie były stworzone do zaciskania, o tym mogę was zapewnić) i w zamyśleniu usilnie się wpatrując w dobrego męża woźnicę. Tymczasem panna Slowboy, która dysponowała mechanicznym talentem, by z dziecięcą lubością wychwytywać fragmenty konwersacji, przy czym sens z nich wyciekał, a wszystkie rzeczowniki pluralizowały się, frazy zaś stawały się zapytaniami: Co to za Gruffy i Tackletony producenci zabawek, czemu piekarze robią weselne torty i czy matki wiedzą, co jest w paczkach przywożonych do domu przez ojców — i tak dalej.

— No więc wreszcie do tego doszło! — pokiwała głową Dot. — A wiesz, John, że razem chodziłyśmy do szkoły?

Niepodobna wykluczyć, że miał tuż, tuż myśl o tym, jak Dot chodziła do szkoły, gdyż spoglądał na żonę w przyjemnej zadumie, odpowiedzi jednak nie udzielił.

— Ale taki on stary! I tak do niej nieodpowiedni! Zaraz, a o ile jest od ciebie starszy ten Gruff i Tackleton?

— O tyle, o ile za jednym posiedzeniem więcej wypiję filiżanek herbaty niż Gruff i Tackleton za czterema — dobrodusznie odparł John, przysuwając krzesło do okrągłego stołu i zabierając się do szynki. — Co zaś się tyczy jedzenia, jem tylko odrobinkę, ale za to jem ze smakiem, Dot.

Nawet ten zwykły u niego w porach posiłków żarcik — jedno z jego niewinnych samooszustw (albowiem jego krnąbrny apetyt ani myślał się podporządkować życzeniom) — nie wywołał uśmiechu na twarzy żony, która stała między przesyłkami, na bok odsuwając stopą pudełko z tortem i — mimo spuszczonych oczu — nawet nie spoglądając na swój wdzięczny bucik, któremu zwykle tyle uwagi poświęcała. Stała tak, zatopiona w myślach, niepomna herbaty ani Johna (aczkolwiek ten do niej mówił i nawet postukał nożem, aby przyciągnąć jej uwagę), aż wreszcie wstał od stołu i dotknął jej ramienia. Wtedy chwilę się w niego wpatrywała, a potem pomknęła na swoje miejsce za stołem herbacianym, śmiejąc się ze swego roztargnienia. Ale nie był to taki sam śmiech jak poprzednio, zmieniły się jego ton i brzmienie.

Także i świerszcz umilkł. W jednej chwili cały pokój zrobił się mniej radosny. Dużo mniej.

— To już wszystkie pakunki, John, nie ma więcej? — przerwała długą ciszę, którą pan pocztylion poświęcił na praktyczną ilustrację jednej części swojej ulubionej sentencji: mianowicie ze smakiem pałaszował to, co miał na talerzu, natomiast odrobinką trudno byłoby to nazwać. — To już wszystkie pakunki, John, nie ma więcej?

— Wszystkie — odrzekł John. — Chociaż nie… chyba… — ciągnął, odkładając nóż i widelec, przy czym wziął głęboki oddech. — Chyba… po prostu zapomniałem o tym starym jegomościu.

— Starym jegomościu?

— Na wozie. Kiedym ostatni raz go widział, spał zakopany w sianie. Mało brakowało, a by mi się przypomniało już tu w domu, ale potem znowu wyleciało mi z głowy. Hola! Ej, tam! Czas się zbudzić, przyjacielu!

Te ostatnie słowa doleciały już z podwórza, na które John wybiegł ze świeczką w ręku.

Panna Slowboy, w której nieoczekiwana wzmianka o starym jegomościu bezzwłocznie wyzwoliła religijne skojarzenia, zaniepokojona porwała się z krzesełka, aby szukać schronienia za spódnicą swojej pani, a ponieważ mijając drzwi, wpadła na tajemniczego przybysza, w instynktownej obronie zaatakowała go jedynym ofensywnym instrumentem, który miała w ręku. Ten — ponieważ trzeba trafu, iż był nim dzieciaczek — stał się natychmiast źródłem znacznej wrzawy. Całe to zamieszanie nie osłabiło, a raczej nawet wzmogło roztropność Boksera, dobra ta bowiem psina, bardziej czujna od swego pana, baczyła na śpiącego wiekowego dżentelmena, pilnując, aby się czasem nie wymknął z kilkoma sadzonkami topoli, których wiązka leżała za wozem. Pies ani myślał go odstąpić, a co więcej — nękał jego getry i usiłował się dobrać do pantalonów.

— Tak smaczny ma pan sen — ocenił John, kiedy udało się już przywrócić spokój, a rzeczony jegomość stał bez czapki i bez ruchu pośrodku pokoju — że tuż, tuż byłem, żeby spytać, gdzie pozostałych sześciu Braci Śpiących, ale wtedy byłby to żarcik, a mnie żarciki nie wychodzą. Tuż, tuż, jednak — zakończył pod nosem pocztylion — daję słowo.

Obcy, który miał długie siwe włosy, szlachetne rysy, zdumiewająco jak na starca dziarskie i wyraziste, a także ciemne, żywe, przenikliwe oczy, rozejrzał się z uśmiechem, po czym na powitanie małżonki pana woźnicy z powagą skłonił głowę.

Odziany był nader dziwnie, wszystkie rzeczy miał bez wątpienia bardzo, bardzo stare, a na dodatek — brązowe. W ręku dzierżył dużą, również brązową laskę czy kostur, kiedy zaś stuknął nim w podłogę, ten rozłożył się i stał się krzesłem, na którym jegomość całkiem spokojnie sobie usiadł.

— No właśnie! — zwrócił się pocztylion do swojej połowicy. — Tak właśnie go znalazłem: siedział sobie przy drodze! Prosto jak kamień milowy i zupełnie bez ruchu!

— John! Siedział tak pod gołym niebem?

— Pod gołym niebem i po ciemku! — potwierdził pocztylion. — „Przejazd opłacony”, powiada i daje mi osiem pensów. No i wsiadł, no i jest tutaj.

— Coś mi się zdaje, że on się zbiera, John.

Myliła się jednak pani Peerybingle, gdyż jegomość zbierał się tylko do zabrania głosu.

— Jeśli państwo pozwolicie, zostanę, aż mnie wezwą — rzekł miłym głosem — ale proszę się mną nie przejmować.

Mówiąc to, z jednej z pokaźnych kieszeni wyjął parę binokli, z drugiej — książkę i bez pośpiechu wziął się do czytania, nie zwracając na Boksera uwagi, jakby to było domowe jagniątko!

Pan Peerybingle i jego żona wymienili zakłopotane spojrzenia. Przybysz uniósł głowę, spojrzał na drugą z postaci, przeniósł wzrok na pierwszą i spytał:

— Pana córka, przyjacielu?

— Żona — odparł John.

— Bona? — spytał obcy.

— Żona! — ryknął John.

— Doprawdy? — zdziwił się tamten. — Ciekawe. Bardzo młoda! — Powrócił do książki, zanim jednak zdążył odczytać dwie linijki, znowu się od niej oderwał, aby spytać: — A dziecko pana?

John potaknął z takim rozmachem, że dźwiękowym ekwiwalentem byłoby potwierdzenie wygłoszone przez tubę.

— Dziewczynka?

— Chło-pak! — ryknął John.

— I pewnie także bardzo młody, hę?

Natychmiast się włączyła pani Peerybingle.

— Dwa tygodnie i trzy dni! Zaszczepiony sześć tygodni te-mu! Zniósł bardzo do-brze! Lekarz powiedział, że dzieciak bardzo u-da-ny! Jakby miał pięć mie-się-cy! Tyle go już cie-kawi! Nikt nie uwierzy, ale już się podnosi na no-gi!

Tutaj młoda matka, której brakło już tchu w piersi, gdyż tak krzyczała starcowi w ucho, że urodziwa twarz jej spurpurowiała, podstawiła mu pod nos synka jako fakt niewątpliwy i triumfalny. Tymczasem Tilly Slowboy z melodyjnym okrzykiem „Ecz! Ecz!” — który zabrzmiał jak jakieś tajemnicze słowa stylizowane na dobrze znane kichnięcie — wykonała kilka radosnych krowich susów wokół nieświadomego tego niewiniątka.

— Sza! Chyba go szukają — odezwał się John. — Ktoś jest pod drzwiami. Otwórz, Tilly.

Zanim dziewczyna się przy nich znalazła, te się już zdążyły otworzyć od zewnątrz, gdyż były to dość proste drzwi z zasuwą, którą podnieść mógł każdy, jeśli chciał, a wiele osób chciało, liczni bowiem sąsiedzi nader chętnie wpadali do woźnicy na słówko lub dwa, chociaż on sam nie był szczególnie rozmowny. Kiedy zaś się otworzyły, wpuściły niskiego, chuderlawego mężczyznę o ziemistym obliczu, który najpewniej kazał sobie zrobić palto z płótna ongiś okrywającego jakąś starą pakę, kiedy się bowiem odwrócił, aby zamknąć drzwi, i strząsnął z siebie pozostałości aury, na plecach ukazały się czarne litery G&T, pod nimi zaś napis drukowanymi literami: SZKŁO.

— Dobry wieczór, John! — powiedział mężczyzna. — Dobry wieczór, mateczko Peerybingle! Dobry wieczór, Tilly! Dobry wieczór, nieznajomy panie! Jak tam synek, mateczko? Bo Bokser, rozumiem, ma się dobrze?

— Wszyscy kwitną, Caleb — odparła Dot. — Na małego to chyba wystarczy spojrzeć, żeby wiedzieć.

— I na ciebie wystarczy spojrzeć, żeby wiedzieć — rzekł Caleb, chociaż nie spojrzał na panią Peerybingle, gdyż niezależnie od tego, co mówił, jego baczne, wędrujące oczy spoglądały, zdało się, w inne miejsce i w inną chwilę, który to opis równie dobrze stosował się do jego głosu. — Także na Johna — ciągnął Caleb. — I na Tilly, skoro już przy tym jesteśmy. I z pewnością na Boksera.

— Dużo roboty ostatnio, Caleb? — spytał pocztylion.

— Całkiem sporo, John — odpowiedział nowo przybyły ze znużonym wyrazem twarzy człowieka, który trudzi się nad co najmniej uzyskaniem kamienia filozoficznego — całkiem sporo, nie ma co. Duży teraz popyt na arki Noego. Popracowałbym chętnie nad jego rodziną, tylko jak to zrobić za tę cenę? Kto by nie chciał, żeby zaraz było jasne, gdzie Sem, gdzie Cham, a gdzie niewiasty? Także i muchy nie zachowują skali, rozumiesz, w porównaniu ze słoniami. Ale co tam! Masz może dla mnie coś z przesyłek, John?

Pan Peerybingle sięgnął do kieszeni palta, które odwiesił, i powoli wyciągnął z niej starannie owiniętą w mech i papier doniczkę z kwiatkiem.

— Proszę bardzo! — Ostrożnie poprawił otulinę. — Nawet listek nie zgubiony. Śliczne pączki.

Oczy Caleba zalśniły, gdy brał doniczkę i dziękował.

— Drogo, Caleb — ostrzegł pocztylion. — O tej porze bardzo drogo.

— Mniejsza z tym. Dla mnie tanio, niech sobie kosztuje, ile chce — odrzekł niski mężczyzna. — Coś jeszcze, John?

— Pudełeczko. O, tu je masz.

— „Dla”, a niżej „Caleb Plummer” — odczytał tamten. — I jeszcze: „Odważnie”. Odważnie, John? Co odważnie?

— „Uważnie” — poprawił John, spoglądając odbiorcy przez ramię. — Gdzie ty tu widzisz „odważnie”?

— O, właśnie! — powiedział Caleb. — Masz rację. Uważnie! Tak, tak, to dla mnie. Gdyby żył mój kochany chłopak, który puścił się szukać skarbów w Ameryce Południowej, John, może by i napisał: „Odważnie”, bo w środku… Czy ja wiem? Wąż, ale ze złota? Tak go kochałeś jak własnego syna, prawda, John? Nie musisz potwierdzać, sam wiem, że tak było. „Caleb Plummer. Ostrożnie”. Tak, tak, wszystko się zgadza. Oczka dla lalek, które robi córka. Ach, żeby w środku były zdrowe oczy dla niej, John!

— Strasznie bym chciał! — zawołał pan Peerybingle. — Albo chociaż wieści, że to możliwe!

— Dziękuję — odrzekł niski mężczyzna. — Przyjaciel z ciebie od serca. Jak pomyśleć, że nigdy nie zobaczy ani lalek, ani tego, że one tak jej się przyglądają cały długi dzień! Bardzo boli. Ile się należy, John?

— Sam ci wypłacę kijem po plecach, jak będziesz napierał. Jak tam, Dot, było tuż, tuż, co?

— Cóż, zawsze z tobą tak samo — pokiwał głową Caleb. — Taki już jesteś. Niech się zastanowię. To chyba już wszystko.

— A ja myślę, że nie — sprzeciwił się pocztylion. — Spróbuj raz jeszcze.

— Coś dla naszego pryncypała, tak? — zmarszczył brwi Caleb. — No bo przecież po to przyszedłem, ale w głowie mi ciągle tylko te arki, że na śmierć zapomniałem. On sam nie zaglądał, co?

— On? A skądże! — odparł John. — Za bardzo zajęty romansowaniem.

— Moim zdaniem zajedzie do was, bo powiedział, żebym szedł poboczem, to po drodze mnie zabierze. Lepiej już będę się zbierał, więc bywajcie. Ale, ale, mateczko Peerybingle, pozwoliłabyś mi na moment szczypnąć Boksera za ogon?

— Co też ci znowu strzeliło do głowy, Caleb?

— Nie, nie, nic takiego! — odparł niewysoki przybysz. — Ale może mu się to nie spodoba. Jest takie małe zamówienie na zabawkowe szczekające psy, więc chciałbym tak wiernie oddać naturę, na ile się da, za sześć pensów. Mniejsza z tym, naprawdę.

Szczęśliwie zdarzyło się, iż Bokser nawet bez wspomnianego bodźca zaczął nader dziarsko poszczekiwać, ponieważ jednak zapowiadało to jakiegoś nowego gościa, Caleb postanowił na później odłożyć studium z natury, zarzucił na ramię pudło i chciał się wynieść czym prędzej, mógł sobie jednak oszczędzić tego trudu, gdyż niemal zderzył się w progu z przybyszem.

— O, ciągle jeszcze tutaj? To zaczekaj, zabiorę cię do domu. Kłaniam się, Johnie Peerybingle. A jeszcze niżej się kłonię waszej pięknej żonce. Co dzień bardziej urocza! I co dzień lepsza, jeśli to możliwe! Ba, co dzień młodsza — dorzucił mówca ściszonym głosem — a to już czarcia doprawdy robota!

— Pewnie bym się zdziwiła, że takie pan w koło sypie komplementy — powiedziała Dot głosem, który nie należał do najprzyjaźniejszych na świecie — gdybym nie wiedziała, jak się ma rychło zmienić pańskie życie.

— A, to już szanowna pani wie o wszystkim?

— Nie bardzo mogłam uwierzyć, ale…

— W końcu się jednak udało, mam nadzieję?

— W końcu.

Tackleton, fabrykant zabawek, powszechnie znany raczej jako Gruff i Tackleton — tak nadal brzmiała nazwa firmy, aczkolwiek został Gruff wykupiony bardzo dawno temu, pozostawiając interesowi tylko nazwisko i, jak wielu utrzymywało, sugerowany przez nie (znaczyło bowiem „gbur”) charakter — Tackleton zatem, producent zabawek, był człowiekiem, którego powołanie rodzice i Anioł Stróż pojęli niestety opacznie. Gdyby go wykierowali na lichwiarza, surowego prokuratora, szeryfa czy komornika, już od najmłodszych lat mógłby dawać upust swej nieżyczliwości do ludzi, a wtedy, kto wie, może na koniec dla samej radości odmiany mógłby się stać odrobinę bardziej przyjazny i miły. Skoro mu jednak przyszło męczyć się i dusić w łagodnym zabawkarstwie, prywatnie stał się udomowionym ludojadem, który wprawdzie nie bogacił się dzięki dzieciom, ale był ich nienawistnym wrogiem. Zabawkami gardził; sam za nic w świecie nie kupiłby ani jednej. Jeśli czuł jakąś satysfakcję, to wtedy, gdy posępne i wredne miny zdobiły twarze tekturowych farmerów wiozących prosięta na targ, woźnych sądowych obwieszczających, że nie znajdziesz u prawników sumienia, wiekowych dam z odrazą szyjących pończochy i krojących ciasta oraz wszystkich innych postaci, które miał na zbyciu. Duszę jego koiły przeraźliwe maski, obrzydliwie włochate pajacyki, wyskakujące z pudełka i straszące przekrwionymi ślepiami, latawce w postaci szczerzących kły wampirów i demoniczni akrobaci, którzy ani myśleli spocząć, lecz znienacka rzucali się na dzieci, wyrywając je z drzemki. Tylko w tym znajdował uciechę i takie były jego wentyle bezpieczeństwa. Jeśli chodzi o takie pomysły, był niestrudzony. Zachwycała go wizja każdej zabawkowej maszkary. Doszło nawet do tego, iż stracił pewną sumkę, zamówiwszy przezrocza (i jeśli lubił jakąś zabawkę, to te właśnie) do latarń magicznych, na których Złe Moce przedstawione były jako ogromne kraby z ludzkimi twarzami. Niemały kapitał wyłożył na to, by zabawkowym wielkoludom przydać rysy odpowiednio intensywne, a chociaż żaden był z niego malarz, to przecież swym artystom potrafił kredką zasugerować tak złowieszcze uśmiechy na pyskach potworów, że śmiało mogły one każdej istotce w wieku od sześciu do jedenastu lat odebrać spokój ducha na całe ferie, czy to zimowe, czy też letnie.

We wszystkich innych sprawach było z panem Tackletonem tak jak z zabawkami. Łatwo przeto można było przypuścić, że w obszernej zielonej pelerynie, która sięgała aż do łydek, a zapięta była pod samą szyję, znajdziecie niesamowicie przyjemnego jegomościa, a w butach o zakończeniach tak tępych jak łeb byka i barwie mahoniu tkwić będzie dusza człowiek, tak przyjazny, jak tylko można sobie wyobrazić.

Tak czy siak, sprzedawca zabawek Tackleton miał się żenić. Pomimo wszystko miał się żenić. I to z osobą młodą — młodą i urodziwą.

Nie bardzo wyglądał na oblubieńca, kiedy stał tak w kuchni Peerybingle’ów z kwaśną miną, zgarbioną postacią, kapeluszem nasuniętym na nos, rękami wbitymi głęboko w kieszenie i szyderczym, złośliwym charakterem wyzierającym z kącika jednego oka, że natychmiast nasuwała się myśl o co najmniej setce kruków. Tak czy siak, pisane mu było zostać panem młodym.

— Za trzy dni. W najbliższy czwartek. Ostatniego dnia pierwszego miesiąca roku. Mój dzień weselny — oznajmił Tackleton. Czy już wspomniałem, że zawsze miał jedno oko szeroko otwarte, a drugie niemal zamknięte, i że właśnie to niemal zamknięte oko było najbardziej ekspresyjne? Chyba jednak nie. — Dzień mój weselny — powtórzył Tackleton, grzechocząc pieniędzmi.

— I my się pobraliśmy tego dnia — wykrzyknął pocztylion.

— Ha, ha — roześmiał się Tackleton. — Nic dziwnego, taka sama z was para jak z nas. Kropka w kropkę.

Niepodobna opisać, jak to porównanie zgorszyło Dot. Ciekawe, co mu jeszcze przyjdzie do głowy? Że kropka w kropkę takie samo urodzi się im dziecko? Brak mu piątej klepki i tyle.

— Pozwólcie no na słówko — mruknął do Johna, szturchając go łokciem i odciągając na bok. — Przyjdziecie na wesele? Jedziemy wszak na jednym wozie.

— Na jednym? — zmarszczył brwi pocztylion.

— No, taka malutka dysproporcja, sami wiecie — zasugerował Tackleton i ponownie skorzystał z łokcia. — A gdybyście tak wpadli do nas w przeddzień?

— A po co? — odruchowo spytał John, zaskoczony natarczywą gościnnością.

— Po co? — powtórzył rozmówca. — A to ci dopiero nowy styl przyjmowania zaproszeń. Jak to po co? Podtrzymywanie kontaktów i takie tam inne, rozumiecie.

— Myślałem, że pan nie bardzo taki znowu towarzyski — zauważył prostodusznie John.

— Eh, widzę, że z wami nie ma co owijać w bawełnę — skrzywił się Tackleton. — No więc chodzi o to, że — jak powiadają paniusie przy herbatce — ładnie wyglądacie razem, ty i żona. My dobrze wiemy, oczywiście, że…

— Ja dobrze nic tu nie wiem — przerwał John. — O co panu niby chodzi?

— W porządku, nie wiemy dobrze — wzruszył ramionami Tackleton. — Niech i tak będzie, jak wolicie, bo to bez znaczenia. Chciałem powiedzieć tyle, że skoro tak ładnie wyglądacie, to wasze towarzystwo dobrze wpłynie na przyszłą panią Tackleton. A chociaż, jak się zdaje, nie jest wasza miła żona bardzo mi życzliwa w tym względzie, to przecież, chciała nie chciała, i tak mi się przysłuży, bo taka ona rodzinna i milutka, że zawsze dobre robi wrażenie nawet tam, gdzie jej na tym nie zależy. Tak jak, przyjdziecie?

— Prawdę mówiąc, umówiliśmy się, że rocznicę ślubu będziemy obchodzić w domu — mruknął John. — Przyrzekliśmy to sobie już sześć miesięcy temu. Bo dla nas, widzi pan, dom to…

— E tam, co to niby takiego: dom?! — obruszył się Tackleton. — Cztery ściany i sufit! (Czemu nie ukatrupicie tego świerszcza? Ja bym to już dawno zrobił. Zawsze tak robię, bo nie dla mnie taki hałas). U mnie też są cztery ściany i sufit. Przyjdźcie do mnie!

— Zabija pan świerszcze? — upewnił się John.

— Rozgniatam je, o, tak, szanowny panie. — Mówiący poparł swoje słowa wyrazistym ruchem obcasa. — To jak, przyjdziecie? Taki sam w tym interes pana jak mój, nieprawdaż, żeby kobiety jedna drugą przekonały, iż tak im dobrze i miło, że lepiej być nie może. Znam ja je dobrze! Co jedna powie, druga zaraz z chęcią podchwyci. Taki jest duch wspólnoty między nimi, że kiedy pańska żona powie mojej: „Nie ma szczęśliwszej ode mnie kobiety, bo uwielbiam mego najlepszego na świecie męża”, moja zaraz to powtórzy i na wpół w to uwierzy.

— Chce pan powiedzieć, że sama jednak nie… — John zawiesił głos.

— Że co nie? — krótko, urągliwie zaśmiał się Tackleton. — Że co?

Pocztylion miał niewyraźny pomysł, żeby zakończyć „…uwielbia pana”, że jednak przypadkiem wzrok jego napotkał na wpół przymknięte oko, które zerkało nad tak nastroszonym kołnierzem peleryny, że mało nie naraziło się na wykłucie, i zdało mu się, że nie może ono stanowić fragmentu czegokolwiek godnego uwielbienia, więc zdecydował się na:

— …że sama jednak nie do końca wierzy?

— Co za szelma! Tak żartować! — pokręcił głową Tackleton.

Ponieważ jednak Peerybingle wnioski wysnuwał nazbyt powoli, aby wychwycić pełen sens okrzyku, i wpatrywał się nader surowo w zabawkarza, ten poczuł, iż musi rzecz całą przedstawić bardziej klarownie.

— Mam taki kaprys — rzekł Tackleton, prostując lewą dłoń, a prawą postukując we wskazujący palec, jakby chciał rzec: „Oto mianowicie ja: Tackleton”. — Mam otóż taki kaprys, szanowny panie, aby poślubić młodą żonę i to piękną żonę. — Teraz w najmniejszy palec, reprezentujący połowicę, postukał nie delikatnie, lecz mocno, dla podkreślenia, kto jest górą. — A ponieważ stać mnie na to, żeby zaspokajać kaprysy, więc i z tym tak postąpię. Taka sobie zachcianka. Ale… spójrzcie no tylko! — Wskazał Dot, która siedziała zamyślona przy kominku i z piegowatą brodą opartą na ręku wpatrywała się w buzujący płomień. Pocztylion popatrzył na nią, na rozmówcę, na żonę i znów na niego. — Widzicie, szanuje bez wątpienia męża i jest mu posłuszna, a ponieważ nie jestem specjalnie czułostkowy, mnie to zupełnie wystarczy. A wy sądzicie, że chodzi o coś więcej?

— Ja — odrzekł John — to przez okno wyrzuciłbym każdego, kto powie, że nie chodzi.

— Otóż to! — niezwykle żwawo zgodził się Tackleton. — A jakże! Wyrzuciłby pan bez dwóch zdań. Z pewnością. Dobranoc! Miłych snów!

Nieco zbity z tropu woźnica, nie wiedzieć czemu poczuł się niemiło i niepewnie, czego nie potrafił ukryć.

— Dobranoc, drogi przyjacielu! — ciągnął porozumiewawczym tonem Tackleton. — Już mnie nie ma. Jak widzę, tak naprawdę jesteśmy zupełnie podobni. To co, nie odwiedzicie nas jutro wieczorem? Trudno. Wiem, że pojutrze będziecie w gościach, więc tam się spotkamy, a ja przyprowadzę moją przyszłą żonę. Z pewnością dobrze jej to zrobi. Więc jak, zgoda? Świetnie. A to co takiego?

Od głośnego, ostrego, nagłego krzyku żony woźnicy cały pokój się zatrząsł, jakby był ze szkła. Zerwała się na równe nogi i zastygła, jakby sparaliżowały ją strach i zdumienie. Nieznajomy podszedł do ognia, żeby się ogrzać, i stanął nieruchomo tuż koło krzesła pani Peerybingle.

— Dot! — zawołał pocztylion. — Mary! Kochanie! Co się stało?

W mgnieniu oka wszyscy się znaleźli wokół niej. Caleb, który się zdrzemnął na pudle z tortem, wyrwany z chwilowej umysłowej absencji w popłochu złapał pannę Slowboy za włosy, ale natychmiast zaczął gorąco przepraszać.

— Mary! — powtórzył John i chwycił żonę w objęcia. — Źle się czujesz? Co się stało? Powiedz, kochanie.

Tymczasem ona zaczęła klaskać w dłonie i wybuchła szaleńczym śmiechem, a potem, wyśliznąwszy się z mężowskiego uścisku, osunęła się na podłogę, by schować twarz w fartuchu i gorzko zapłakać. Chwilę jednak później znowu się śmiała, potem załkała, a na koniec oznajmiła, że strasznie jej zimno, zażądała więc od małżonka, by posadził ją na dawnym miejscu. Starzec tymczasem stał nieporuszony jak poprzednio.

— Już mi lepiej, John — wykrztusiła nareszcie. — Całkiem dobrze… Ja tylko… John!

Ale John stał przecież gdzie indziej. Czemu obracała twarz w kierunku osobliwego starego jegomościa, jakby się do niego zwracała? Zmąciło się jej w głowie?

— John, kochanie, coś mi się tylko przywidziało… Przestraszyłam się, bo nagle stanęło mi przed oczyma… Sama nie wiem, co takiego… Ale już przepadło, znikło.

— Rad jestem, że znikło — mruknął Tackleton i ekspresyjnym okiem ogarnął izbę. — Ciekawe tylko, gdzie się podziało i co to takiego. Hmmm. Chodź no tu, Caleb! A ten siwy to kto?

— Nie wiem, sir — szeptem odrzekł Caleb. — Nigdy w życiu go wcześniej nie widziałem. Bardzo by się nadał na nowy model dziadka do orzechów. Ze szczęką opadającą aż do pasa dobrze by się sprzedał.

— Za mało szpetny — ocenił Tackleton.

— Albo na szkatułkę z zapałkami — ciągnął Caleb w zamyśleniu. — Odkręcić mu głowę, żeby je powkładać, a jak go potem odwrócić, to pocierać podeszwami! Pięknie by wyglądał na kominku w jakimś eleganckim saloniku!

— Nawet w połowie nie tak odpychający jak należy! — ocenił Tackleton. — Nie ma na czym oka zatrzymać! Chodź no, zabierz pudło. Jak tam, pani Peerybingle? Mam nadzieję, że wszystko już dobrze?

— Tak, poszło już sobie, już poszło — oznajmiła, pospiesznie wyganiając go rękami. — Dobranoc!

— Dobranoc — odpowiedział Tackleton. — Dobranoc, szanowny Johnie Peerybingle! A ty, Caleb, patrz, jak niesiesz to pudło. Jak je upuścisz — zamorduję. Ciemno choć oko wykol, a pogoda jeszcze gorsza niż przedtem, mam rację? Dobranoc.

Raz jeszcze bacznym spojrzeniem ogarnął cały pokój, po czym wyszedł, mając za sobą Caleba, który tort weselny dźwigał na głowie.

John tak był zatrwożony przez żonę i tak zajęty uspokajaniem jej i kojeniem, że o bytności obcego przypomniał sobie dopiero teraz, kiedy tamten został jedynym gościem.

— Jak widać, to nie oni mieli po niego przybyć — rzekł do żony. — Muszę mu powiedzieć, żeby sobie poszedł.

Jakby w odpowiedzi starszy jegomość zwrócił się do Johna:

— Bardzo pana przepraszam, przyjacielu, dawno już bym się zebrał, chociażby z uwagi na stan pańskiej żony, ale służącego, bez którego z powodu swej dolegliwości — dotknął uszu i pokręcił głową — właściwie nie mogę się obejść, ani widu, ani słychu, i obawiam się, że nastąpiła jakaś pomyłka. Podła aura, która schronienie w pańskim wozie uczyniła tak miłym (abym zawsze mógł na takie liczyć!), jest gorsza niż przedtem. Czy będzie pan na tyle uprzejmy, aby mi wynająć u siebie jakieś łóżko?

— Tak, tak, tak — zawołała Dot. — Z pewnością! Oczywiście!

— Hm — mruknął pocztylion, zaskoczony żarliwością tej zgody. — Zasadniczo nie jestem przeciw, ale ciągle jednak…

— Dość już, John! — przerwała mu. — Jak możesz?

— Jest głuchy jak pień, więc…

— Wiem, wiem, ale… Tak, szanowny pa-nie! Nie ma spra-wy! … Zaraz mu sama pościelę, John!

I tak żwawo i gracko zerwała się, aby spełnić swą zapowiedź, że zaskoczony mąż spoglądał za nią w nie lada konfuzji, zaś nie mniej poruszona panna Slowboy zwróciła się do chłopaczka:

— Zaraz mamusie mu łóżeczka pościelą, a włoski czy mu zbrązowieją i się skręcą w loczki, jak mu zdejmą czapeczki, bo milusiemu to strach przy kominku!

Z owym trudnym do zrozumienia skupieniem na drobiazgach, które często towarzyszy stanowi konfuzji i niepewności, pocztylion chodził tam i z powrotem, po wielekroć powtarzając owe absurdalne słowa. Zrobił to tyle razy, iż utrwaliły mu się w pamięci i niczym wyuczona lekcja łomotały mu w głowie, podczas gdy Tilly, na sposób praktykowany przez niańki, gładziła łysą główkę tak długo, aż nabrała wrażenia, iż już starczy, po czym na powrót zawiązała na niej czapeczkę.

„Bo milusiemu to strach przy kominku”, powtarzał w myśli John, krążąc z kąta w kąt. „Ale co wystraszyło Dot? Jestem ciekaw”.

Nie wziął sobie wprawdzie do serca insynuacji zabawkarza, ale jednak napełniły go one jakimś dziwnym niepokojem. Tackleton był chyży i sprytny, co do siebie zaś miał John gorzkie przeświadczenie, że kojarzy wolno i każda ułamkowa aluzja zawsze dręczyła go i męczyła. Z pewnością nie miał zamiaru, by wiązać słowa Tackletona z niezwykłym zachowaniem żony, ale dwie te sprawy razem mu się nastręczyły, więc w żaden sposób nie mógł teraz jednej oddzielić od drugiej.

Łóżko wnet było gotowe i gość położył się spać, odmawiając wszelkiego poczęstunku z wyjątkiem herbaty. Wtedy Dot — której było już znacznie lepiej, co kilkukrotnie zresztą powtórzyła — ustawiła mężowi duży fotel w rogu koło komina, nabiła mu fajkę, podała, a sama jak zwykle usiadła koło niego na niskim stołku.

Zawsze, ale to zawsze na nim siadała, musiała bowiem mieć poczucie, iż czuli się do niej ten taborecik, a ona korzystnie na nim wygląda.

Powinienem nadmienić, że była najlepszą nabijaczką fajki jak świat długi i szeroki. Cóż to była za przyjemność patrzeć, jak swój pulchny paluszek wkręca w główkę, a potem dmucha w ustnik, żeby go oczyścić, co robiła nie raz — gdyż ciągle jej się zdało, że coś jeszcze tam tkwi — lecz dobry tuzin razy, a następnie wpatruje się w niego jak w teleskop, przeuroczo krzywiąc przy tym swą śliczną twarzyczkę. W sprawach tytoniu była prawdziwą znawczynią, to zaś, jak fajkę tkwiącą już w mężowskich ustach przypalała od kawałka papieru — tuż koło nosa, a przecież go nie urażając — stanowiło prawdziwą, najprawdziwszą Sztukę!

Co potwierdziły świerszcz i czajnik, które znowu wzięły się do dzieła! Potwierdził to ogień tryskający płomieniami na palenisku! Potwierdził to malutki, niestrudzony żniwiarz na zegarze! A z największym zapałem potwierdził to pocztylion swoim gładkim czołem i pogodną twarzą.

Kiedy zaś tak John pykał starą fajkę w pełnej powagi zadumie, holenderski zegar tykał, a czerwony ogień błyskał, ów geniusz domowego ogniska — świerszcz — przeobraził się, napełniając przestrzeń wokół pana Peerybingle’a mnogością form domowej przytulności. W izbie zaroiło się od Kropek w najróżniejszym wieku i w najróżniejszych postaciach. Jako radosne dzieci — biegały wokół niego i zbierały kwiaty na łące; jako zalotne dzierlatki — to umykały jego niepewnym oczekiwaniom, to im się ulegle poddawały; jako panny młode — stawały w progu i brały w posiadanie domowe klucze; jako niewielkie Kropki mateczki, mając do pomocy wyimaginowane panny Slowboy — niosły oseski do chrztu; jako ciągle młode i kwitnące matrony — doglądały Kropek dziewczynek, które tańczyły na wiejskich zabawach; jako zażywne Kropy — siedziały w otoczeniu całej armii pucołowatych wnucząt; jako postarzałe podpierały się, zgarbione, laskami i wolno kuśtykały przed siebie. Pojawili się wiekowi woźnice ze ślepymi Bokserami u stóp, zjawiły się nowe wozy z młodymi furmanami (na bokach miały napis „Bracia Peerybingle”), byli też starzy chorzy pocztylioni, pielęgnowani przez najczulsze dłonie, a także groby zmarłych, minionych pocztylionów, zieleniejące na cmentarzu. A gdy mu świerszcz ukazał wszystkie te rzeczy — zobaczył je wyraźnie, chociaż wpatrywał się w ogień — lekko zrobiło mu się na sercu i błogo, szczerze więc podziękował domowym bóstwom i nie więcej się przejmował Gruffem i Tackletonem niż wy.

Ale cóż to za postać młodego człowieka, którą opiekuńczy świerszcz ustawił tak blisko stołka Dot, a która trwała samotna i milcząca? Czemu trzymała się tak blisko niej i z ręką opartą na kominku ciągle powtarzała: „Poślubiona! Ale nie mnie!”.

O Dot! Skryta Dot! Nigdzie w wizji twego męża nie ma miejsca dla takiej postaci! Czemu więc jej cień padł teraz na kominek?

Najwyraźniej pani Peerybingle, chociaż ma brukowane podwórko, nosi jeszcze drewniaki z wolna już wychodzące podówczas z użycia, a wcale niełatwe do noszenia. Podeszwa wspierała się na wysokim niekiedy na kilka centymetrów postumencie, którego podstawę stanowiły metalowe kręgi. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). [wróć]

HMS „Royal George” — zwodowany na początku 1756 roku największy podówczas okręt wojenny na świecie, który zatonął w cieśninie Spithead w 1782 roku. [wróć]

Autorem How doth the little busy bee był autor pobożnych wierszyków dla dzieci, ale przede wszystkim religijnych hymnów — Isaac Watts (1674‒1748). [wróć]

CYKANIE DRUGIE

Caleb Plummer i jego niewidoma córka żyli — jak to się mówi w bajkach, które ja (razem z wami, mam nadzieję) wielbię za to, że ciągle można w nich znaleźć coś, co się odnosi do naszego zwyczajnego świata — całkiem samiuteńcy w małej niczym łupina orzecha drewnianej ruderze, która, prawdę mówiąc, była ledwie pryszczem na wydatnym, a zbudowanym z czerwonej cegły nosie firmy Gruff i Tackleton. Siedziba fabryki górowała nad całą ulicą, natomiast domek Caleba Plummera zwalilibyście jednym, góra dwoma młotkami, a resztki dałoby się załadować na jeden wóz.

Gdyby po takiej zagładzie rudery Caleba Plummera ktoś o niej w ogóle wspomniał, to tylko by z zapałem pochwalić ową operację, domostwo owo bowiem tak się wczepiło w budowlę Gruff i Tackleton, jak pąkla w statek, ślimak w drzwi czy huba w pień drzewa, aczkolwiek gwoli ścisłości trzeba powiedzieć, iż to było nasienie, z którego wykwitł opasły pień Gruffa i Tackletona, a pod jego zwichrowanym dachem jeszcze nie tak dawno produkował Gruff skromne ilości zabawek dla całych pokoleń chłopców i dziewcząt, które radowały się nimi, badały, co jest w środku, niszczyły i szły spać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki