Opowieści różnej treści - Lukrecja Kowalska - ebook

Opowieści różnej treści ebook

Lukrecja Kowalska

0,0

Opis

Bogato ilustrowany zbiór opowiadań będący kontynuacją losów bohaterki autobiografii „Lukrecja w ciele Krzyśka”, pokazujący ją w najróżniejszych sytuacjach dnia codziennego

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 194

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Lukrecja Kowalska

Opowieści różnej treści

osiemnaście miesięcy z życia Lukrecji

© Lukrecja Kowalska, 2017

Bogato ilustrowany zbiór opowiadań będący kontynuacją losów bohaterki autobiografii „Lukrecja w ciele Krzyśka”, pokazujący ją w najróżniejszych sytuacjach dnia codziennego

ISBN 978-83-8104-204-8

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Wstęp

Postanowiłam wydać w formie książki zapis niezwykłego okresu w moim życiu, który spędziłam w swoim rodzinnym mieście.

Są to opowiadania pisane na gorąco, w których opowiadam jak wyglądało moje życie w tym czasie. Czym się zajmowałam, jak realizowałam swoje różne pasje.

To obraz mnie w czasie czterech pór roku i podczas zmian, które z każdym dniem następowały. Zaledwie wspominam tutaj w niektórych opowieściach o procesie tranzycji, który w tym czasie przechodziłam. Nie ma tutaj myśli przewodniej, dlatego opowiadania są na bardzo różnym poziomie. Żeby ubarwić tą nietypową historię, postanowiłam zamieścić zdjęcia ilustrujące poszczególne opowiadania.

Klamra, jaką postanowiłam przyjąć w tej książce, zawiera się pomiędzy momentem, gdy wróciłam z Niemiec krótko przed śmiercią mamy i chwilą, gdy odebrałam klucze do mojego własnego mieszkania, co wiązało się z opuszczeniem mojego rodzinnego miasta już na zawsze.

Książka ta może być w pewnym stopniu traktowana jako kontynuacja „Lukrecji w ciele Krzyśka”, ale jej forma powoduje, że jest zupełnie inna, niż poprzednia. Przede wszystkim nie odkrywam już siebie, ale próbuję pokazać, jak żyję po odkryciu tego, kim jestem.

Kolejna książka będzie już klasyczną w swojej formie opowieścią. Nawiązywać będzie do tego samego okresu, co „Opowieści…", ale skupi się na tych wątkach, które tutaj są tylko zasygnalizowane. W ten sposób książka ta stanie się trzecią częścią, która zakończy przedstawianie całego procesu stawania się w pełni świadomą kobietą. I tylko one trzy pozwolą prześledzić i zrozumieć jak najpełniej tę drogę, którą przeszłam by „odkryć i zrozumieć siebie” oraz by stać się sobą.

Trzecia i ostatnia część mojej autobiografii ukaże się jesienią 2017 roku.

Żegnaj mamo

Pogrzeb Mamy

Wracałam z Niemiec nie mając pojęcia, że zmierzam do początku kolejnego etapu w moim życiu.

Mama była ciężko chora, ale nie wiedziałam, jak ciężko.

Dopiero pierwsza wizyta w szpitalu uzmysłowiła mi, że być może będę musiała zmienić całe swoje dotychczasowe życie.

Bardzo szybko zrozumiałam, że nawet, jak mama wyjdzie ze szpitala, ja będę musiała zamieszkać z rodzicami, bo Ona sama nie będzie mogła być a na pomoc ojca nie ma co liczyć.

To stawiało pod znakiem zapytania moją pracę w Niemczech. Jednak nie myślałam o tym. Skupiłam się na sytuacji z mamą.

Niestety, szybko okazało się, że mama ze szpitala już nie wyjdzie. Jej śmierć wyznaczyła kierunek mojego życia na najbliższy rok i dwa miesiące, kiedy zmarł mój ojciec.

Jego śmierć, tak jak w przypadku śmierci mamy, ponownie rozpoczęła kolejny etap.

Straszny Dwór

W holu

Strasznego

Dworu

Aśkę poznałam w 2014 roku. Okazało się, że nasze rozmowy, mimo że nie było ich wiele, są zawsze bardzo ciekawe i inspirujące.

Wracając z Niemiec, wiedziałam, że spędzę sporo czasu w Chodzieży, więc umówiłam się z Asią i pewnego popołudnia zabrała mnie do malowniczo położonego stylowego lokalu nad Jeziorem Strzeleckim. Bardzo mnie urzekł wystrój wnętrza, więc nie mogło być inaczej, tylko Asia wzięła mój aparat i zrobiła mi mini sesję.

Kolejny raz okazało się, że Asia jest bardzo wnikliwa i otwarta, więc nasza rozmowa była bardzo ciekawa i poruszała wiele tematów. Nie było pytań bez odpowiedzi i to chyba w szczerej rozmowie jest najważniejsze. Właśnie Asia była pierwszą osobą, z którą zupełnie jeszcze nieświadomie tworzyłam wzór postępowania z moimi przyszłymi rozmówcami. szczerość, otwartość, empatia, brak tematów tabu i pełne zrozumienie dla drugiej strony, dla trudności, jakie musiały być pokonane, by mogła powstać przyjemna dla obu stron relacja.

Tak naprawdę dopiero teraz zdaję sobie w pełni, ile tamta rozmowa w Strasznym Dworze mi dała…

Trans Wieczorek

Trans-wieczorkowa

kreacja

Nie miałam okazji być na wielu, ale każdy z nich wspominam z radością.

Tym razem, dosłownie kilka dni po powrocie z Niemiec, mimo trudnej sytuacji rodzinnej, pojechałam do Warszawy. Więcej, zrobiłam sobie w salonie kosmetycznym paznokcie i makijaż, żeby zaprezentować się jak najbardziej zjawiskowo. Zabrałam moje nowe szpilki Cat Walk i wyruszyłam w drogę. Oczekując na otwarcie klubu, spędziłam trochę czasu w pobliskiej kafejce, gdzie dokończyłam przygotowania i zrobiłam pierwsze zdjęcia.

Prawie nikt nie wiedział, że przyjadę, dlatego, gdy pojawiłam się na sali, oznakom radości i zaskoczenia nie było końca. Doskonale się bawiłam, i jak się miało okazać w przyszłości, był to mój ostatni Trans Wieczorek…

Come Back

Szalona

noc w Come-Back

To miejsce w procesie odkrywania siebie bardzo wiele dla mnie znaczyło. Nie wiem, czy bez atmosfery tam panującej, zrobiłabym te pierwsze, jakże ważne kroki.

Mimo trudnej sytuacji rodzinnej, musiałam odreagować, tym bardziej, że ostatnie wiele miesięcy w Niemczech także dało mi w kość.

No i chciałam pokazać swój nowy wizerunek.

Spotkałam wielu przyjaciół, ale jednocześnie przekonałam się, że ten rodzaj zabawy już nie jest dla mnie. Pewnie dlatego okazało się, że to była moja ostatnia wizyta w tym miejscu.

Zapewne od czasu do czasu pojawię się tam, gdy będę miała okazję, ale...nie bardzo już wtedy w to wierzyłam…

Prezenty od Mamy

Sukienki

od Mamy

...Mama odeszła tak nagle i niespodziewanie…

Gdy już powoli życie wracało do normalności, musiałam zrobić porządki.

Większość Mamy ubrań trafiła do Czerwonego Krzyża, ale najpierw zrobiłam ich przegląd i wybrałam parę, które postanowiłam zostawić dla siebie. Żeby sprawdzić, jak się prezentują, zrobiłam sobie sesję przymiarek, dzięki której dokonałam jeszcze paru korekt.

Zaniosłam do krawcowej dwie sukienki i dwie bluzki. Jedna z nich, po zwężeniu i skróceniu stała się moją ulubioną, którą, jak się okazało w niedalekiej przyszłości, często miałam na sobie. Inna po identycznych zabiegach uratowała już niedługo moją stylizację na sesję a la Mona Liza do sesji dla wywiadu w prasie lokalnej.

Jedna z bluzek okazała się wspaniałym wyborem na bardzo upalny dzień, podczas którego odbywał się konkurs Miss Trans.

Kolejna okazała się świetną tuniką do legginsów.

Jeszcze inna okazała się w zestawieniu z legginsami z lycry, świetnym strojem Pani Jeziora…

Bardzo się cieszę, że mogłam pozostawić namacalny ślad. Nawet nie wiem, czy mama miała je wszystkie na sobie, ale były w Jej szafie i nadal tam są, z tym, że teraz to moja szafa…

Dziękuję Ci Mamo…

Jak zostałam lokalną gwiazdą

czyli jak pisać o osobach transseksualnych

W siedzibie

redakcji

podczas wywiadu

Dowiedziałam się od znajomych, że w naszej lokalnej gazecie pojawiła się krótka wzmianka o mnie. Po poszukiwaniach, bo minęły już prawie trzy tygodnie, i przy wsparciu przyjaciół, wreszcie przeczytałam ten materiał. I się zirytowałam. Wiem, że jestem osobą publiczną i nie mam nic przeciwko pisaniu o mnie, ale niech te teksty, nawet jeżeli są z cyklu „sezon ogórkowy trwa”, zawierają prawdę.

Mimo wojowniczych sugestii, postanowiłam zrobić po swojemu. Poszłam do redakcji. Powiedziałam o co chodzi i zostałam bardzo dobrze przyjęta. Wyjaśniłam, co mi nie odpowiada w tej notatce rozrywkowej i w kolejnym numerze zobaczyłam sprostowanie.

Okazje się, że nie zawsze warto od razu iść na wojnę. Wręcz przeciwnie. Tym bardziej, że dostałam propozycję udzielenia obszernego wywiadu połączonego z sesją fotograficzną. A to już coś, co bardzo mi odpowiadało. Fotograf wyszedł z propozycją, by zrobić mi portret w stylu portretów Mony Lisy. Ciekawe. Tylko co ja miałam założyć. Powrót z pracy, szybki przegląd szafy i ponownie się okazało, że miałam nosa zostawiając sobie parę mamy sukienek, bo akurat jedna z nich, po wizycie u krawcowej, zagrała w tej sesji i potem w wywiadzie. Sesja była w cukierni „Królewska”, która ma bardzo stylowe wnętrze. Mimo wręcz wariackiego tępa przygotowania, opracowania i wykonania sesji, Karol C. stanął na wysokości zadania. Miałam ze sobą własny aparat, więc poprosiłam Karola, by zrobił mi parę zdjęć jako taki swoisty backstage.

Jeszcze tego samego dnia wieczorem dostałam dwa zdjęcia, które są w moim portfolio.

Po sesji udaliśmy się do redakcji gazety na spotkanie z Anią, reporterką, z którą odbyłam długą rozmowę.

W ten sposób, mała rozrywkowa notatka, która na dodatek zawierała kilka poważnych błędów, doprowadziła do sesji foto i poważnego materiału.

A ja ponownie pojawiłam się na okładce tytułu prasowego.

I tak zostałam lokalną gwiazdą.

Festiwal Żeńska Forma

Bydgoszcz 20.06.2015

W niedzielę 21 czerwca 2015 roku wróciłam do domu, rozpakowałam się, zjadłam coś ciepłego, zrobiłam sobie kawę i weszłam na stronę bydgoskiego oddziału gazety wyborczej i zobaczyłam siebie na zdjęciu podczas bardzo żywiołowych warsztatów flamenco, które ilustrowało relację z Festiwalu Żeńska Forma.

Przeglądając dalej aktualności trafiłam na ten tekst (Agencja Gazeta), w którym znalazła się taka wzmianka :

„…Wśród gości klubu 1138, którzy pojawią się w Bydgoszczy, znalazła się Lukrecja Kowalska — Miss Trans 2012.

— Do konkursu Miss Trans zgłosiłam się, nie biorąc tego do końca na poważnie. Wygrałam, i to w jakiś sposób spuentowało moją wcześniejszą drogę — wyznała w Dzień Dobry TVN Kowalska…”

I ja zabrałam głos na Fanpagu wydarzenia na Facebooku pisząc na gorąco pierwsze wnioski z uczestnictwa w Festiwalu :

„...Najpierw odkrywałam, jak to jest być kobietą, teraz odkrywam, jak być kobietą nietuzinkową, nie poddającą się stereotypom o roli kobiety we współczesnym świecie. I do tego robię to w tak wspaniałym gronie i w tak cudowny sposób…”

Czwartek

Dostaję wiadomość prywatną na FB od znajomego z Bydgoszczy z pytaniem, czy nie zgodziłabym się przyjechać w sobotę na festiwal Kobieca Forma. Odpisałam, że tak, ale dopiero po pracy. Wtedy dostałam na maila informację o festiwalu od jednej z organizatorek. Agnieszka napisała mi, jakie cele przyświecają autorkom festiwalu. Bardzo szerokie spektrum pokazania kobiecości to było coś, co z wiadomych względów, bardzo mnie zainteresowało i z radością zgodziłam się wziąć udział w festiwalu.

Po ustaleniu niezbędnych szczegółów potwierdziłam, że zgadzam się i przyjadę. I bardzo się ucieszyłam, gdy moja zgoda wyraźnie sprawiła organizatorkom wielką frajdę.

Gdy zapoznałam się z programem festiwalu, zasmuciłam się, że nie mogę być w piątek i w sobotę od rana, tym bardziej, że bardzo byłam ciekawa warsztatów flamenco, które zaplanowane były na sobotnie przedpołudnie.

I cóż, marzenia się spełniają.

Ale najpierw muszę jeszcze opowiedzieć o wizycie w second handzie.

W czwartek zobaczyłam tą sukienkę.

Przymierzyłam, ale popełniłam błąd, bo nie zdjęłam obcisłej tuniki i nie podobał mi się efekt, chociaż sukienka bardzo mi się podobała. Zostawiłam ją. I wieczorem nie dawała mi spokoju. Jak rano w piątek jechałam do pracy, specjalnie pojechałam koło sklepu i zobaczyłam ja na manekinie. Wiedziałam, że prosto z pracy przyjadę tutaj, i jak jeszcze będzie, raczej na pewno bez niej nie wyjdę ze sklepu.

I tak się stało. W przymierzalni założyłam ją tak jak się należy, wyszłam, by zobaczyć się dobrze w lustrze. Byłam zachwycona. I kupiłam ją.

A w piątek okazało się, że sobotę mam wolną i mogę już rano jechać do Bydgoszczy. Napisałam o tym organizatorkom i bardzo się ucieszyły, tak fajnie, spontanicznie.

Teraz został do rozwiązania „mały” problem. W czym jechać?!

Pogoda zapowiadała się nieciekawie, więc nie musiałam się przejmować, że się ugotuję, więc wybór nasuwał się sam. Nowa sukienka, pasująca poza tym kolorem do mojej walizki. Praktycznie wybór był tylko jeden. Ale co do niej. Moje czerwone buty są zbyt niewygodne, by je założyć na tak długi wyjazd, i wtedy przypomniałam sobie o moich Mary Jane Funtasmy. W końcu eleganckie, stabilne, na platformie i w moim rozmiarze. Skoro mogłam się godzinami męczyć w o numer za małych, to w tych powinnam czuć się świetnie. Założyłam rajstopy, Mary Jane, sukienkę, spojrzałam w lustro i zadałam sobie pytanie, czy w warsztatach flamenco można będzie jeszcze wziąć udział, czy tylko oglądać....Bo ja teraz tym bardziej chciałam tańczyć.

Jako zestaw na zmianę zabrałam niebieską tunikę i liliowe legginsy, który to zestaw jeszcze w czwartek był głównym zestawem na wyjazd na festiwal.

Sobota

W sobotę wstałam o 4.30. Umyłam głowę, zrobiłam makijaż. I prawie spóźniłam się na pociąg, mimo że miałam 2 i pół godziny...Ach te modelki.

Bardzo podobał mi się widok w lustrze. Tym bardziej, że założyłam cieńsze rajstopy, niż planowałam początkowo, dzięki czemu moje nogi nabrały odpowiedniego połysku lycry. Wbrew obawom, nawet z walizeczką, szło mi się bardzo wygodnie i już wiedziałam, że to był dobry pomysł. Wiem, że będę musiała w przyszłości kupić czerwone buty, bo brakuje mi wygodnych, a ten kolor pasuje do wielu kreacji i dodaje tego pazura, który uwielbiam. I ponownie przekonałam się, że na nasze chodniki właśnie taka forma obuwia jest najlepsza. A biorąc pod uwagę budowę moich stóp, zaokrąglony przód, a nie szpic, też jest bardzo dobrym rozwiązaniem. Widziałam już jakiś czas temu fajne jesienne botki w takim właśnie stylu, i chyba, jak już będę musiała kupować kolejne buty, pójdę właśnie w tym kierunku. Wygoda i elegancja.

A Mary Jane sprawdziły się. Najpierw na stojąco w pociągu, potem 2 i pół godziny w autobusie. Godzinę czekania na dworcu w Bydgoszczy, gdzie większość czasu stałam lub chodziłam.

I warsztaty flamenco.

Ale nie uprzedzajmy faktów. Sukienka robiła takie wrażenie jak chciałam. I okazała się, mimo moich początkowych obaw, także bardzo wygodna i praktyczna.

No cóż, nie ma co ukrywać, że tym razem nie miałam szansy zniknąć w tłumie. Ale ja wcale tego nie chciałam.

Wreszcie z pomocą jednej z uczestniczek dotarłam do klubu 1138 i ku swemu zdumieniu dowiedziałam się, że jestem jedną z głównych atrakcji, stawianą na równi z innymi zaproszonymi gośćmi. Bardzo się ucieszyłam, że to, jak walczę o prawo do bycia sobą, jest w wielu kręgach tak wysoko cenione. Tutaj jest to dla mnie tym bardziej cenne, że to właśnie biologiczne kobiety, walczące o to, by mogły w otaczającym nas, zdominowanym przez męskie pierwiastki, świecie, zająć należne sobie miejsce, uważają mnie nie tylko za jedną z nich, ale wręcz werzą, że mogę w wydatny sposób wspomóc ich walkę. Czy może być lepsza manifestacja kobiecości dla osoby takiej jak ja?

Pierwsze były warsztaty flamenco.

Po

lewej prowadząca warsztaty Dorota Dzięcioł

I wbrew obawom, nie zabrakło miejsca dla mnie na scenie. I okazało się, że moje buty doskonale pasują na takie warsztaty, a ja, stojąc na scenie, czułam się rewelacyjnie. Nie miałam pojęcia, jak wspaniałą kulturą jest flamenco, bo to nie tylko taniec. To cały spektakl, którego założenia trzeba poznać, by prawidłowo odebrać tą sztukę. Kilka prostych kroków, a jak trudno było je wykonać. Ach ta energia, ten ogień. Czas tak szybko leciał, że nagle okazało się, że to już koniec…

Został wielki niedosyt. Zapewne sobie od czasu do czasu w domu poćwiczę, by chociaż te parę podstaw, które zobaczyłam i poznałam, zachować, bo warto. Naprawdę.

Następnym elementem programu były warsztaty psychologiczne prowadzone przez Małgosię Ptaszkiewicz. Mała drobna dziewczyna o ogromnej energii.

Wiele cennych rozmów, opowieści, komentarzy, spostrzeżeń. Czułam, że to, co mówię, spotyka się ze zrozumieniem i przyjmowane jest z zaciekawieniem. Wiele pozytywnych komentarzy, słów zrozumienia, wsparcia i zdumienia. A na finał, gdy Małgosia poprosiła, by jedna z nas położyła się na rozwiniętym papierze i dała się obrysować, nie pozwoliłam się nikomu ubiec i zostałam utrwalona a potem bardzo ciekawie zilustrowano na mojej rysunkowej wersji związki ciała kobiety z naturą. To było niezwykłe widząc, jak robione są moje piersi, moje łono, dziecko w moim brzuchu… I działo się to zupełnie naturalnie. Zresztą od Agnieszki nie raz usłyszałam, że Ona wręcz nie rozumie, co ja próbuję powiedzieć, bo ja dla Niej i dla innych jestem po prostu jedną z nich, jedną z kobiet biorących udział w festiwalu. I tak naprawdę się czułam.

Po przerwie obiadowej był bardzo ciekawy wykład „Czy seksizm jest kategorią językową?” dr hab. Rafała Zimnego, językoznawcy, adiunkta w Zakładzie Stylistyki i Pragmatyki Językowej Instytutu Filologii Polskiej i Kulturoznawstwa Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy.

Nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo męsko skonstruowany jest język, i to nie tylko polski. Miejsce kobiety w języku jest bardzo podległe i zależne od męskiej formy, i praktycznie niewiele można z tym zrobić. Ale taki wykład wiele daje, bo wiele z tych problemów jest przez nas widziane, ale tutaj dowiedziałyśmy się, że to nie jest przejaw pogardy dla kobiet tylko taką formę przyjął język na przestrzeni wieków tworzenia się go. Co nie zmienia faktu, że nie jest to nic przyjemnego słyszeć, jak wulgaryzmy po męskiej stronie podkreślają zalety i moc, a gdy odnosi się to do kobiecej formy oznacza to w języku pogardę i wyśmiewanie. Tutaj czeka nas wielka praca, i nie ma się co łudzić, że wiele osiągniemy, ale to nie znaczy, że mamy całkiem zrezygnować. Nie. Trzeba o tym mówić i pokazywać te sprzeczności.

Uczestnicy festiwalu z uwagą śledzili to, co dzieje się na scenie albo oddawali się różnorakim ciekawym zajęciom. A ja korzystając z przerwy obiadowej wyciągnęłam Agnieszkę pod pomnik Leona Barciszewskiego na mini sesję fotograficzną.

Pod

pomnikiem Leona Barciszewskiego

Po przerwie wróciliśmy do kolejnych punktów programu festiwalu.

W następnym wykładzie weszłyśmy w świat niezwykłej sztuki, który przybliżyła nam dr Katarzyna Lewandowska z Gender Studies UMK w Toruniu. Tytuł to: „Współczesne artystki — nomadki”.

Współczesne Nomadki, artystki, które, zmuszone opuścić swój kraj, poprzez sztukę opowiadają o tym, co dzieje się w ich krajach. A niekiedy wracają i podejmując ogromne ryzyko osobiste, tworzą i opowiadają. Niezwykle kobiety, niezwykły wykład, niezwykłe obrazy.

Gwatemalka, Kubanka, Koreanka…

Widząc poprzez Ich sztukę, przez co przeszły One i ich kraje, patrzymy zupełnie inaczej na nasze problemy.

Po kolejnym wykładzie utwierdziłam się ostatecznie, że burleska to kwintesencja kobiecości. Czułam to już podczas przedstawienia PinUp Candy w Warszawie, ale tam zabrakło tego, co doskonale uzupełniła teraz Lady AnnMart, kobieta wręcz tryskająca swoją kobiecością i potrafiąca z niezwykłym wdziękiem i humorem pokazać i powiedzieć, o co chodzi w burlesce.

Dwa wykłady związane z tańcem.

Gdy ćwiczyłam flamenco wróciły wspomnienia. Taniec. To coś, co naprawdę potrafi być wielką pasją i pokazać kwint esencję kobiecości.

Przed wielkim finałem, którym był monodram teatralny Mai Ziarkowskiej „DZIE”, znalazłam się na scenie w zacnym towarzystwie Izy, dziewczyny gender fluid, prof. Zimnego, językoznawcy i Mirka Gołuńskiego, profesora UKW. Ponownie miałam okazję dokonać psychoterapii, jaką zawsze niewątpliwie jest możliwość publicznie, na żywo, opowiadać o sobie, o różnych trudnych i intymnych sprawach. Zwłaszcza, gdy to co mówię trafia na podatny grunt, spotyka się ze zrozumieniem i jest docenione to, że chcę to powiedzieć. A tak właśnie było podczas tej dyskusji.

Po dyskusji krótka przerwa niezbędna na aranżację sceny i przy dźwiękach bębna weszła na scenę Maja Ziarkowska, niezwykła dziewczyna o wielkim talencie dramatycznym. Doskonale potrafi przekazać bez słów emocje ruchem swego ciała. Przykuwała uwagę niezwykłym tekstem i sposobem przedstawiania kolejnych fragmentów monodramu. Jej interakcje z publicznością były bardzo inspirujące. Na tyle, że w późniejszej rozmowie z Agnieszką doszłyśmy obie do wspólnego wniosku, że z pomocą Mai być może sama mogłabym wystąpić w monodramie. Ja zaprzeczyłam, gdyż sama nie czuję się na siłach, ale po dyskusji podsunęłam inny pomysł, aby to Maja prowadziła mnie w trakcie monodramu i być może powinna to być nawet zaplanowana, ale jednak spora improwizacja. Spodobał mi się ten pomysł.

Tym bardziej, że Maja jest naprawdę nietuzinkową osobą.

I tak Festiwal dobiegł końca. Bardzo się ucieszyłam, gdy okazało się, że wcale nie kończymy wieczoru. Bardzo chciałam spędzić jeszcze trochę czasu z nowo poznanymi wspaniałymi przyjaciółmi. I tak się stało. Wylądowaliśmy w Merlinie i bawiliśmy się rewelacyjnie.

Do mieszkania Marty, która udzieliła mi gościny i noclegu, wylądowałam około czwartej rano. Niezły maraton. Wstałam o czwartej trzydzieści poprzedniego dnia.

Gdy dotarłam na dworzec, okazało się, że źle wybrałam połączenie. A następne było za godzinę. Tak więc, gdy przyszła Agnieszka się pożegnać, spędziłyśmy wspólnie jeszcze całą godzinę. Poszłyśmy nad Brdę, porozmawiałyśmy jeszcze trochę i pożegnałyśmy się. Pełna niezwykłych wrażeń wracałam do domu…

Mój własny kąt

Tak naprawdę dopiero, gdy po śmierci mamy przeprowadziłam się z powrotem do rodzinnego mieszkania, zrozumiałam z czasem, że wreszcie mam swój prawdziwy zakątek. Tylko mój.

Wiele lat mieszkania w Poznaniu, jak i pół roku w Warszawie, z różnych względów, nie pozwalało mi czuć się w pełni u siebie.

Gdy już oswoiłam się z myślą, że tutaj teraz będzie moje miejsce, być może na długi czas, a kto wie, czy nie na zawsze, zaczęłam urządzać je i nie musiałam zwracać uwagi na to, że coś musi być schowane, coś nie może być widoczne, coś może powodować konflikty.

Dalekowschodni zakątek

Kulturą Dalekiego Wschodu, a zwłaszcza Japonii, fascynuję się od lat, stąd między innymi stale powracająca w moich marzeniach sesja Gejszy, którą zapewne kiedyś w końcu zrealizuję. Zaaranżowałam wnętrze jednej z szaf na taki japoński „ołtarz”. Wreszcie znalazłam sposób wyeksponowania zestawu mieczy Red Dragon. I nie byłabym sobą, gdybym tej kompozycji nie uzupełniła o parę elementów niezupełnie pasujących do tematu. Ale, jak to kiedyś powiedział jeden poeta: „…wolnoć Tomku w swoim domku…”

Następna kompozycja, to peruki, które wieńczy moja szarfa z tytułem Miss Trans, wiele dla mnie znacząca.

Korona jest na tej peruce, na którą została włożona w czerwcu 2012 roku.

W samym środku stoi moja najcenniejsza peruka. W takiej dokładnie wystąpiłam podczas nagrania „Dobranocki”, a tą, która jest w moim posiadaniu, kupiłam za honorarium, które dostałam za występ w tym programie. Na długi czas stała się ona niezbędnym elementem mojego wizerunku.

Peruki, korona, numer startowy i szarfa Miss Trans

Kolejnym bardzo kobiecym elementem mojej aranżacji jest wnętrze kolejnej szafki, gdzie zrobiłam kącik biżuterii. Wreszcie mogłam wyeksponować kupione wiele lat temu dwie dłonie przeznaczone do ekspozycji biżuterii.

I wreszcie jedna z szaf stała się wystawą mojego obuwia, którego nie noszę na co dzień.

Zapewne w przyszłości te aranżacje zastąpią nowe, ale na razie cieszę się z tego, że jestem otoczona tym, co sprawia mi radość i nie muszę nikomu tłumaczyć, dlatego akurat to i w taki sposób…

Living In The Past

Przymiarki do pewnej sesji

Jakiś czas temu oglądając zdjęcia nasunął mi się pewien pomysł na nietypową sesję.

Szybko wymyśliłam dla niej tytuł

„Living In The Past”.

Pierwszym zamysłem było połączenie mojego ukochanego miejsca do sesji, czyli Parku 3 Maja, z nową formą prezentacji. Wybrałam kilka zdjęć z posiadanych, odpaliłam Photoshopa i zaczęłam realizować pierwszą wizję. Bardzo szybko stwierdziłam, że to nie to.

Pewnego dnia przechodząc koło biblioteki, przypomniałam sobie jedno ze zdjęć z albumu, które bardzo mi utkwiło w pamięci. Wyjęłam z torby aparat, który prawie zawsze mi towarzyszy, i zrobiłam parę ujęć, zarówno samych miejsc, jak i ze sobą w tle.

Gdy w domu próbowałam potem coś skomponować z tego materiału, stwierdziłam ponownie, że to jeszcze nie to.

Od początku chciałam w swoim projekcie łączyć stare zdjęcie z nowym, a do tego potrzebne jest dokładnie skopiowane ujęcie. Na tyle na ile się da. Nawet w przypadku, gdy chcę siebie wyciąć i wstawić do starego zdjęcia, jak próbowałam na samym początku tego pomysłu, ujęcia muszą być bardzo podobne.

Wykorzystując już posiadany materiał zrobiłam jedną próbę i efekt pokazał mi, że jest szansa na ciekawy materiał.

I tak narodził się pomysł, jak zrealizować mój nowy projekt.

Gdy jakiś czas potem wybierałam się na sesję właśnie związaną z tym projektem, zabrałam ze sobą album. I skupiłam się na jednym rejonie. Na pierwszy ogień poszedł Urząd Miasta, park obok niego, gdzie kiedyś stał pomnik radzieckiego czołgisty (pamiętam go), ulica Mickiewicza i Rynek z wychodzącymi z niego ulicami.

Szukanie ujęcia z pomocą albumu starych fotografii

Kolejnym miejscem, w które udałam się jakiś czas potem, były okolice biblioteki miejskiej i dawnej szkoły przy ul. Krasińskiego oraz miejsca, gdzie kiedyś stał kościół Ewangelicki (tutaj ujęcia od strony torów).

A na koniec jeszcze ujęcie na nieistniejące już Kino Noteć.

Kolejne miejsca, które odwiedziłam z aparatem w ramach tego projektu, to cała ulica Krasińskiego z obu stron, Łazienki Chodzieskie widziane od strony jeziora.

Natomiast finałem projektu było oczywiście moje ukochane Jezioro Strzeleckie.

W pewnym momencie, podczas spacerów, zaczęłam robić całe kolekcje zdjęć z myślą o tym projekcie i praktycznie większa część mojego miasta znalazła się w tym swoistym spojrzeniu w przeszłość przez pryzmat teraźniejszości.

Natomiast, jak to w życiu bywa, gdy przyszło do realizacji, zrobiłam zupełnie inaczej, niż planowałam.

Punktem wyjścia okazały się dostępne zdjęcia archiwalne. Wybrane ujęcie powtórzyłam w dwóch wersjach, samo miejsce i ze mną w roli głównej. Ten sposób realizacji nie wymagał zrobienia dokładnie tego samego ujęcia, co często było niemożliwe, a pozwolił pokazać, jak moje ukochane rodzinne miasto zmieniło się na przestrzeni lat.

Z efektu końcowego jestem bardzo zadowolona.

Chodzieskie Sanatorium wczoraj i dziś

Hej ho, hej ho do pracy by się szło…

Gdy pojawiłam się z Kamą V. i jej kamerą w kwietniu 2014 roku w moim byłym miejscu pracy, nie przypuszczałam, że dokładnie rok później pojawię się tutaj ponownie.

Moja sytuacja osobista, zarówno na niwie rodzinnej jak i zawodowej, spowodowała, że wróciłam na stałe do mojego rodzinnego miasta. Obawiałam się tego powrotu, ale okazało się, że czuję się tutaj o wiele swobodniej, niż w Poznaniu, w którym mieszkałam poprzednie cztery lata. I mam tyle wspaniałych miejsc, by robić sesje fotograficzne. Bardzo szybko wróciłam do mojego ukochanego leśnego parku i nad leśne jezioro.

I zaczęłam marzyć o tym, by nie musieć wyjeżdżać, by móc codziennie być sobą, nosić tuniki, sukienki, botki, balerinki, szpileczki… I spotykać tylu fajnych życzliwych ludzi.

Szybko stało się to rzeczywistością.

Milczący telefon z mojej agencji pracy sprowokował mnie, bym pomyślała o alternatywie. Zadzwoniłam do kolegi i po paru dniach pojawiłam się w mojej byłej firmie.

Zostałam przyjęta jako kobieta. Nawet Dziadek przyjął mnie spokojnie, i mimo że cały czas nadal zwracał się do mnie per Krzysztof (praktycznie tylko On), odnosił się do mnie z sympatią i nie było między nami żadnych napięć. Nawet raz wspomniał, że dziwnie mu się słucha, jak mówię o sobie w formie kobiecej. Ale nie było to złośliwe, a wręcz pełne sympatii stwierdzenie faktu.

Moja sytuacja w pracy była dla mnie czymś zupełnie nowym. Dotychczas słyszałam jak zwracali się do mnie per Lucy lub Lukrecja znajomi i przyjaciele, którzy głównie mieli do czynienia ze mną już w czasie mojej przemiany. Tutaj natomiast kilka osób znało mnie jako Krzyśka. A nowo poznani przynajmniej przez pierwsze kilkanaście dni nie mieli łatwo, bo praktycznie w pracy byłam w męskim wydaniu. Tak chodziłam ubrana do pracy i w pracy. Jedynie paznokcie i biżuteria, oraz sposób mówienia mówiły, kim jestem.

Jeszcze rano nie było tak źle. Ale powrót z pracy, gdy szłam zarośnięta, w męskich rzeczach, bardzo mnie krępował. Czułam się po prostu jak przebieraniec.

Bardzo szybko ta sytuacja przestała mi odpowiadać.

Pewnego ranka wstałam o wiele wcześniej, zrobiłam makijaż i ubrałam się wreszcie tak, jak powinnam.

Teraz mogłam iść z podniesioną głową. W drodze powrotnej mogłam swobodnie wejść do sklepu, iść przez centrum miasta a nie bokami, i czułam się swobodnie. Początkowo zakładałam ponownie stanik super push-up, bo chciałam szybciej się w pracy przebierać. Ale i tutaj szybko nastąpiła zmiana. Pewnego dnia zabrałam ze sobą większą kosmetyczkę, w którą mieści się mój biust, i zaczęłam chodzić do pracy w jeszcze pełniejszym kobiecym wydaniu. Praktycznie codziennie ubierałam się inaczej, albo przynajmniej zmieniałam jakiś element stroju, bo przecież nie można ubierać się identycznie dzień za dniem.

Po pewnym czasie zauważyłam, że ta decyzja bardzo pomogła w pracy. Widząc mnie codziennie, jak przychodzę i jak wychodzę z pracy w całkowicie kobiecym wcieleniu, na pewno łatwiej było przyjąć to, jak się do mnie zwracać. Szybko skończyły się pomyłki. Przebierałam się w damskiej szatni, chodziłam do damskiej toalety, na listach byłam zapisywana jako Lucy.

Pieszo do pracy chodziłam około miesiąca. I zauważyłam, że praktycznie prawie zupełnie odeszły do lamusa legginsy. Często miałam na sobie sukienkę czy spódnicę. Aż pewnego dnia postanowiłam doprowadzić do porządku mój rower.

I tak do łask wróciły legginsy i obcisłe tuniki.

A w pracy?

I tutaj szybko zmieniłam swój wizerunek. Po początkowym okresie, gdy pracowałam w męskich spodniach, szybko postawiłam na wygodę i zabrałam legginsy, a gdy one już dobiegły swego kresu, korzystając z tego, że się ochłodziło, zaczęłam nosić do pracy jedne z dwóch par jegginsów kupionych ongiś w ALDI. Okazały się wygodne w pracy i pozwalały mi jednocześnie w nich jechać także do i z pracy.

Tutaj przyświecał mi pewien cel. Kilka dni wcześniej zdarzyło się, że miałam jechać na reklamację. Mój strój z produkcji nie bardzo się nadawał. Miałam cały czas w rezerwie w szafie w szatni męskie spodnie, ale wiedząc dzień wcześniej, że pojadę, zabrałam moje spodnie 3/4, które nie bardzo miałam gdzie nosić (kupiłam je jeszcze w Bad Nauheim z katalogu BADERa, i miałam je chyba na sobie tylko wtedy, gdy z Alą i Kristi poszłyśmy na Sinprezę po moim powrocie z Niemiec w maju 2012 roku).

Pojechałam na reklamację w tych spodniach, ale stwierdziłam, że to jednak nie praktyczne, bo nie zawsze będę miała czas i możliwość się przebrać, dlatego wpadłam na pomysł, by wykorzystać te jegginsy. Natomiast te czarne spodnie 3/4 będą świetne, gdy będzie ciepło, bo są cienkie.

Ale… że, kobieta zmienną jest, także ta idea szybko upadła.

Przy stole montażowym

Jedna z moich obcisłych tunik zafarbowała się z tyłu, a że moja firmowa bluzka była już mocno zniszczona, założyłam tą tunikę do pracy. A do niej, z racji, że zrobiło się wreszcie ciepło, długie liliowe legginsy. Jegginsy poszły do szafy a spodnie 3/4 wróciły do domu. Teraz, gdy mam tunikę, w legginsach wyglądam lepiej, a że mam kilka takich obcisłych tunik, że o ilości legginsów nie wspomnę…

Natomiast w moich doświadczeniach fotomodelki pojawił się nowy temat, industrialne klimaty. „Kobiety na traktorach” w moim wydaniu, czyli „Lucy na widlaku”. Odbicie w szybie z halą fabryczną w tle. Bardzo mi się ta kolekcja spodobała, gdyż moja osoba odbita w szybie daje niezwykły efekt, bardzo industrialny biorąc pod uwagę całe otoczenie, zarówno obok, jak i za szybą.

Odbicie w lustrze na hali produkcyjnej

Nie wiem, co moje koleżanki i koledzy z pracy mówią o mnie za moimi plecami.

Ale wiem, jak się do mnie odnoszą w pracy. I cieszę się z tego, bo codziennie spędzam 8 godzin w atmosferze koleżeństwa i zrozumienia. Myślę, że dla większości z nich jestem osobą, z jaką wcześniej się nie zetknęli, tym większe należą się im słowa uznania, że ja czuję się wśród nich zupełnie swobodnie.

I wierzyłam, że tak zostanie…

Biuro

Podczas jednej z pierwszych rozmów z szefem, zostałam zapytana, czy nie chciałabym zając się też pracą biurową. Głównie wyceny i rysunki produkcyjne stolarki aluminiowej.

Temat szybko poszedł na półkę, ale jak się okazało, nie na tak długo. Pewnego dnia dostałam od Magdy podręcznik do obsługi programu do projektowania. Zaczęłam go zgłębiać. Szybko też zaczęłam opanowywać program innego systemu. I pewnego dnia okazało się, że to nie poszło na marne. Osoba, która tym się zajmowała, nagle, z dnia na dzień, zwolniła się i nagle stanęłam przed poważnym wyzwaniem.

Tak pojawiłam się w biurze handlowym. Szybko zostałam rzucona na głęboką wodę. Wyceny, zamówienia, poprawki, rysunki produkcyjne. Okazało się, że nie taki diabeł straszny.

Nie przypuszczałam, że być może w przyszłości ta wiedza bardzo mi się przyda. W innym miejscu, w innym czasie.

Moje biurko w biurze handlowym

„Księżniczka Jeziora Miejskiego”

„...Parostatkiem w piękny rejs…” śpiewał kiedyś Krzysztof Krawczyk.

Chodzieska atrakcja podczas rejsu po jeziorze

„Chodzieżanka” to co prawda nie jest parostatek, tylko były motorowy holownik, ale swoje lata ma i rejs nim po Jeziorze Miejskim ma swój klimat.

Kilka lat temu. Ciepła letnia niedziela. Do przystani podpływa Ona…

Podczas tego rejsu „Księżniczką” zrobiłam parę zdjęć mojej byłej żonie, część z nich ukradkiem.

Ilekroć je oglądałam, marzyłam o tym, by zrobić ich więcej. Jednak nie było mi to dane.

W momencie, gdy wreszcie zaczęłam rozumieć, kim jestem, uzmysłowiłam sobie, że tak naprawdę, to ja nie chcę Jej robić tych zdjęć, tylko sobie. Jednak moja praca w Niemczech powodowała, że latem nie miałam okazji tego zrobić. Teraz, gdy wreszcie byłam na miejscu, od momentu, gdy zobaczyłam, jak stateczek jest wodowany przed kolejnym sezonem roku 2015, wiedziałam, że moje marzenie wreszcie zrealizuję. Czekałam tylko na okazję.

Wreszcie w dniu drugiej tury wyborów, 24 maja, pomalowałam paznokcie u stóp, założyłam nową tunikę, legginsy, sandałki na koturnie i poszłam oddać mój głos w wyborach. Potem poszłam do parku koło fontanny w samym centrum miasta.

A następnie udałam się nad Jezioro Miejskie, poczekałam na pomoście, aż się pojawi Ona, weszłam na pokład i marzeniom stało się zadość.

Na dziobie „Chodzieżanki”

Poszłam na przedni pokład, rozstawiłam statyw i aparat i oddałam się mojej wielkiej pasji.

Tym razem większość czasu nagrywałam, zdjęć zrobiłam tylko parę i niestety, drgania naszej Królowej są silniejsze niż możliwości stabilizacji obrazu mojego aparatu (siedziałam na maszynowni). Ale czy to ma takie wielkie znaczenie? Wcale nie. Po prostu to pretekst do kolejnego rejsu.

A że apetyt rośnie w miarę jedzenia, wiedziałam, że na pewno wrócę na pokład naszej „Chodzieżanki”.

Wróciłam po kilku dniach.

Chciałam nagrać film smartfonem, gdyż nagrania nim wykonane są lepszej jakości niż aparatem, którym je zrobiłam poprzednio, ale trafiłam na moment, gdy na pokład weszło dużo pasażerów i na przednim pokładzie miałam spore towarzystwo, które skutecznie uniemożliwiło realizację planu.

Tak więc zrobiłam parę ujęć „z ręki” i przyszło mi czekać na kolejną okazję.

Tym razem musiałam uzbroić się w cierpliwość, bo przełom wiosny i lata przypominał bardziej jesień, zarówno pod względem „wysokich” temperatur, jak i licznych opadów deszczu.

I nadal czekałam…

V Ogólnopolski Konkurs Miss Trans

Być jurorką, czyli Konkurs Miss Trans okiem jurorki

Jurorka po konkursie

V jubileuszowy konkurs Miss Trans.

Po raz trzeci wzięłam udział w konkursie, tym razem w roli jurorki.

Gdy dostałam tą propozycję, bardzo się ucieszyłam. Chciałam jakoś zaznaczyć swój udział w konkursie a tu taka niespodzianka.

Dla mnie konkurs zaczął się już klika dni przed wyjazdem. Najpierw strój. Oczywiście do ostatniej chwili nie wiedziałam, co na siebie założę. Wreszcie pogoda zdecydowała za mnie. I tak, strój, który był na drogę, został także strojem jurorki.

A strój, który zabrałam ze sobą na przebranie, został w walizce.

W piątek po południu pojawiłam się u Justynki, gdzie poddałam się zabiegom pielęgnacyjnym stóp (pierwszy raz w życiu) oraz w celu zrobienia paznokci żelowych.

Tym razem Justyna zaproponowała trochę ekstrawagancji, więc na każdej ręce miałam jeden złoty brokatowy paznokieć.

W planach miałam też fryzjera i pasemka, ale fryzjerka się rozchorowała w ostatniej chwili i jeszcze w ten sam piątek, wieczorową porą, farbowałam sobie włosy.

W sobotę rano wyszykowałam się i wyruszyłam w podróż.

Najpierw koleją do Poznania. Następny etap to czerwony autokar PolskiBus i kierunek Warszawa.

Po przybyciu na miejsce przejechałam spory odcinek metrem i pojawiłam się niedaleko gmachu Telewizji Polskiej. Tak sobie pomyślałam „...dzisiaj za płotem, kto wie, co będzie za rok…”

Gdy doszłam na miejsce, w oddali zobaczyłam grupkę osób, a wśród nich Edytkę, która, gdy tylko mnie zobaczyła, zaraz do mnie podeszła i się bardzo serdecznie przywitała. Zrobiło mi się od razu przyjemnie. A gdy niedługo potem, witając się z kolejnymi organizatorami, usłyszałam, że bardzo sobie cenią to, że przyjechałam, zrobiło mi się jeszcze przyjemniej.

Tyle twarzy, których już tak dawno nie widziałam. Ale także i nowe.

Powitania, rozmowy. Zresztą poznawanie, wymiana doświadczeń, rozmowy, towarzyszyły mi cały czas. Bardzo się ucieszyłam, że poznałam wreszcie Julię i Adriana, i że mieliśmy możliwość porozmawiać. Ponownie spotkałam się z moją cudowną Anią, która była zachwycona tym, jak się prezentuję, zarówno wizualnie jak i emocjonalnie.

Bardzo szybko też została mi oficjalnie przekazana przez Wiktora korona dla nowej Miss. Moment ten został uwieczniony na zdjęciach i od razu pojawił się na facebooku…

Wcale nie będę ukrywała, że perspektywa przekazania jej za parę godzin nowej Miss bardzo mi się nie podobała. Na szczęście jedną już mam, więc i w końcu bez żalu rozstałam się z tą nową.

Potem, buszując po różnych zakamarkach, trafiłam do szatni Kim, gdzie poznałam całą „część artystyczną” konkursu.

Castia la Rossa, Bunny de Lish, Mariola i Bartula, oraz oczywiście Kim Lee.