Opowieści o nadziei - Heather Morris - ebook + audiobook + książka

Opowieści o nadziei ebook i audiobook

Heather Morris

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Każde – najbardziej zwykłe, codzienne spotkanie – może przynieść coś, co zmieni nasze życie.

Kiedy Heather Morris wysłuchała wspomnień Lalego Sokołowa – tatuażysty z Auschwitz – i postanowiła przenieść je na papier, nie spodziewała się, że ta historia porwie miliony osób na świecie: młodych i starych, a jej przyniesie międzynarodową sławę. I że pozwoli opowiedzieć nie mniej ważną historię Cilki – najdzielniejszej osoby, z jaką zetknął się Lale. W swojej najnowszej książce Heather opowiada o serdecznej przyjaźni z Lalem: o tym, jak się poznali i jak zaufali sobie na tyle, by zwierzył się jej z tego, o czym milczał od czasu zakończenia II wojny światowej. I jak zmieniło to ich oboje.

Umiejętność słuchania i dotarcia do drugiej osoby to nie tylko przepis na światowy sukces wydawniczy, ale przede wszystkim ważna życiowa lekcja, której wszyscy potrzebujemy. W serii inspirujących rozdziałów Morris opowiada zarówno o osobach, z którymi pracowała i których historie spisywała, jak i o swojej rodzinie: pełnych miłości relacjach z Dziadziem, ale także ucieczce z domu oraz trudnych kontaktach z matką.

"Opowieści o nadziei" to przede wszystkim pochwała życia i zacieśniania więzi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 275

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 35 min

Lektor: Filip Kosior

Oceny
3,7 (107 ocen)
37
25
23
15
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
deva358

Nie polecam

Napompowana i oderwana historia ma tyle nieścisłości, że aż nie warto tracić czasu. Stwarza mylne pozory historii, a to w dużej mierze fikcja. Takie książki robią wiele zła.
10
Magdalena169

Nie polecam

NIE, to nie jest książka godna polecenia. Jest zmyślona, pełna historycznych nieścisłości. Jeżeli ktoś się nie interesuje tematem obozów to wprowadza go w totalnie mylne opinie o tym miejscu, życiu więźniów i ogólnych warunkach. Już to, że autorka wydaję w ciągu roku masę książek jest znakiem tego, że się na niczym nie zna.
10
Lemon102

Nie oderwiesz się od lektury

to książka której czytanie zakończyłam głębokim westchnieniem
00
CelSki

Nie oderwiesz się od lektury

Książka inne niż wszystkie, jakie do tej pory czytałam. Opowiada o Zagładzie, ale opiera się na Lalem, bohaterze Tatuażysty, ale też innych Ocalałych. Bardzo podobały mi się praktyczne porady na końcu każdego rozdziału. Bardzo szybko czyta się tą książkę, jest bardzo ciekawa i przystępna, nie opisuje okropności, ale wspomina o Zagładzie. Przeczytaj. Podziel się z innymi.
00
lenka2325

Dobrze spędzony czas

Najmniej ciekawa powieść autorki, jednak warto ją przeczytać
00

Popularność




Tytuł oryginału Stories of Hope Przekład Kaja Gucio
Wydawca ALICJA GAŁANDZIJ
Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja ANNA HEGMAN
Korekta ANNA SIDOREK, JAN JAROSZUK
Projekt okładki i stron tytułowych ZESPÓŁ
Zdjęcia na okładce Aleksei Gurko / Shutterstock; © Martin / Fox Photos / Hulton Archive / Getty Image
Łamanie | manufaktu-ar.com
Copyright Heather Morris © 2020 Originally published in the English language in the UK by Manilla Press, an imprint of Bonnier Books UK Limited, London. The moral rights of the author have been asserted. Copyright © for the translation by Kaja Gucio Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2021
Warszawa 2021 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66671-44-7
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 75 e-mail:[email protected]
www.marginesy.com.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Książkę dedykuję:

Christopherowi Charlesowi Berry’emu, mojemu pradziadkowi, który jako pierwszy uczył mnie słuchać.

Przedstawicielom i przedstawicielkom służb ratowniczych na całym świecie, odważnie walczącym o nasze bezpieczeństwo, dającym nam nadzieję na lepszą przyszłość, tak potrzebną podczas panującej obecnie pandemii.

Personelowi, pacjentom i pacjentkom Monash Medical Centre w Melbourne oraz ich rodzinom. To wy nauczyliście mnie, czym jest troska o innych.

Wprowadzenie

.

1 stycznia 2020 roku. Nowy dzień, nowy rok, nowa dekada. Nadzieja – dla każdego z nas z osobna, a także dla całej globalnej społeczności – że to będzie „dobry rok”. Jak mawiał Lale Sokołow, mój bliski przyjaciel i człowiek, którego niezwykłą historię opowiedziałam w Tatuażyście z Auschwitz: „Jeśli budzisz się rano, to znaczy, że jest dobry dzień”. Podejmujemy postanowienia, zarówno nowe, jak i te powtarzane co roku, być może szeptem powierzamy je najbliższym. Jeśli podzielimy się z kimś nadziejami i marzeniami na nadchodzący rok, to mamy większą szansę, że się spełnią.

Sztuczne ognie z poprzedniej nocy, oglądane na żywo lub na ekranie telewizora, dawno już dogasły, imprezy dobiegły końca, a nam pozostało leczenie kaca na rozmaite sposoby. Mieszkam w Melbourne, na południowo-wschodnim wybrzeżu Australii. W tym roku obchody były tu skromniejsze niż zazwyczaj, często w ogóle zrezygnowano z pokazu fajerwerków. Jak zawsze składaliśmy sobie życzenia, dzieliliśmy się planami i marzeniami, ale i to miało skromniejszy wymiar. Bardzo nas martwiły pożary buszu, które wybuchły mniej więcej tydzień wcześniej i wciąż jeszcze nie zostały opanowane. Wręcz przeciwnie, sytuacja pogarszała się z dnia na dzień.

Tydzień później niezliczone miejscowości przestały istnieć, a wielu ludzi straciło życie, dom albo wspólnotę. Ogień niszczył florę i faunę. Zdjęcia dwu najsłynniejszych ikon Australii – kangura i koali – obiegły świat, stając się wizualnym symbolem destrukcji i rozpaczy. Nowa Zelandia, Kanada i Stany Zjednoczone przysłały strażaków do pomocy w walce z żywiołem, który przybrał rozmiary narodowej katastrofy. Trzech z nich nie wróciło do domu – zginęli, gdy ich samolot spadł podczas akcji gaśniczej.

Światowe gwiazdy wpłacały ogromne kwoty na rzecz poszkodowanych. Dzieci rezygnowały z wyjazdów wakacyjnych i sprzedawały ciasteczka na ulicy, żeby pomóc w zbieraniu funduszy. Rodzina królewska przesłała wyrazy wsparcia i zapewnienia o modlitwie. Artyści z całego świata przyjechali do Australii na największy koncert na żywo w historii kraju. Miliony dolarów trafiły do strażaków i organizacji charytatywnych wspierających wszystkich, którzy ucierpieli podczas pożarów.

Przez kilka tygodni wydawało się, że nic nie powstrzyma szalejącego ognia; w całym kraju, od morza po góry, wybuchały kolejne pożary. Jak mówi przysłowie – przygotuj się na najgorsze, miej nadzieję na najlepsze. W tym przypadku najlepsze oznaczało ulewę na skalę biblijnego potopu. Wszyscy modliliśmy się o deszcz. W końcu nadszedł. Otworzyły się niebiosa i przez wiele dni obfite opady pomagały gasić pożary. Jednak oberwanie chmury siało też spustoszenie na wypalonej ziemi i wywołało lawiny błotne w miejscach, gdzie zabrakło drzew stabilizujących grunt. Powodzie niszczyły teraz miasteczka, zabijały zwierzęta domowe i demolowały kolejne domy.

Wydarzenia na kontynencie australijskim w styczniu 2020 roku odbiły się szerokim echem na całym świecie, bynajmniej nie dlatego, że nigdzie indziej do nich nie dochodzi, ale dlatego że na półkuli południowej lato zaczyna się o pół roku później, więc Australia to jedyny kraj, który stanął w płomieniach wraz z rozpoczęciem nowej dekady. Półkula północna wciąż jeszcze dochodziła do siebie po własnym upiornym sezonie letnim. Jednak najgorsze miało dopiero nadejść. To właśnie w tym dziwnym i niespokojnym czasie po raz pierwszy usłyszeliśmy słowo „koronawirus”, czyli COVID-19.

Od tego momentu świat zmienił się ponad miarę, ponad wiarę, ponad wszelkie pojęcie. Wszyscy stanęliśmy w obliczu pandemii o nieznanych dotąd rozmiarach, jakiej nie doświadczyli nawet najstarsi żyjący dziś ludzie. Przyniosła nam niespotykane wcześniej natężenie problemów, przeżywanych indywidualnie i zbiorowo. Utrata pracy. Rozwody. Choroba, z której długo się wychodzi, o ile w ogóle można liczyć na wyzdrowienie. Śmierć. We współczesnych mediach, zarówno tradycyjnych, jak i społecznościowych, roi się od relacji o tragediach. Są dostępne codziennie, przez całą dobę, możemy się od nich odwrócić, ale zaraz potem wracamy, bo tak głęboka jest nasza potrzeba oglądania katastrofy rozgrywającej się na żywo. To, co pozwoliło nam się pozbierać, jednocześnie nas od siebie oddaliło. Czasami jedyny sposób, by choć trochę zagłuszyć ból emocjonalny, fizyczny czy ekonomiczny, to zwinąć się w ciasny kłębek.

Próbowaliśmy zadbać o siebie nawzajem. Ostatecznie w pewnym sensie jesteśmy zwierzętami stadnymi, ciągnie nas do relacji i kontaktów. Szukaliśmy drobnych powodów do radości w zmienionych warunkach życia. Uśmiech małego dziecka, nieświadomego dramatu przetrwania, może okazać się panaceum w chwili emocjonalnej słabości. Dla wielu osób motywacją bywa konieczność wstania z łóżka i nakarmienia psa czy kota. Izolacja wywiera na nas często niszczący wpływ. Gdzie jest moja wspólnota? Gdzie jest moje plemię? Pamiętaj: oni też tam są, i tak jak ty czekają na dzień, kiedy będzie można powiedzieć: „Przeszliśmy przez to razem. Jesteśmy silniejsi”. Zalały nas memy o tym, jak nasi dziadkowie walczyli za nas na wojnie, a my mamy tylko siedzieć na kanapie i oglądać Netfliksa; przecież to kpina z prawdziwej traumy, jaką dla tylu ludzi jest wymuszona izolacja. Lale zawsze powtarzał: „Wystarczy obudzić się rano”. Może teraz prosi się nas, byśmy obudzili się nie tylko w dosłownym sensie.

A może to nasza planeta nakazuje nam nieco zwolnić tempo? Czy nie błagała nas od dziesięcioleci, żebyśmy lepiej się nią zaopiekowali? Ile ostrzeżeń musi nam dać, zanim zaczniemy jej słuchać? Tyle ich już przecież otrzymaliśmy. Niemal w każdym kraju pomiędzy rządem i naukowcami toczy się nieustanna, nasilająca się od kilku lat batalia o to, jaki wpływ tak naprawdę mamy na zmiany klimatyczne. Aktywistki i aktywiści, zarówno młodego, jak i starszego pokolenia, nawołują do działania, mówią rządzącym, mówią nam wszystkim, że czas zamilknąć i posłuchać naszej planety.

COVID-19 to nasz wspólny wróg, który atakuje wszystkich jednakowo, bez względu na religię, przekonania polityczne, orientację seksualną, rasę czy wiek, a jego skutki są odczuwalne na całym świecie. A jednak zmiany, które wymusza ten nieznany, nowy przeciwnik, przynoszą także nieoczekiwane i pozytywne korzyści. W ciągu zaledwie kilku tygodni od początku kryzysu pojawiły się doniesienia o czystszym powietrzu i niższym poziomie zanieczyszczeń w całych Chinach i wielu miastach europejskich. Kiedy zostaliśmy zamknięci w czterech ścianach, niebo stało się bardziej przejrzyste, a rzeki czystsze. Mogliśmy wyjrzeć na zewnątrz i zobaczyć, co nas czeka.

Kiedy to piszę, patrzę przez okno na swoją ulicę. Dzisiaj nie widzę samochodów osobowych ani furgonetek, ale ludzi. Mężczyzn i kobiety, w dowolnym wieku, w pojedynkę, razem, wiele osób z małymi dziećmi, a jeszcze więcej w towarzystwie psów. Idą ulicą, rozmawiają – to widać. Słuchają. Ich psy szczekają na inne, ukryte za płotem przed naszym wzrokiem, a te im odpowiadają. Komunikują się, zachowując społeczny dystans. Sporo osób zatrzymuje się, żeby chwilę porozmawiać. Co mówią mi te interakcje? Po raz pierwszy za naszej pamięci jednoczy nas jeden cel. Wspólny wróg, którego pokonamy razem, robiąc swoje.

W szczycie lockdownu widziałam, jak pod sąsiedni dom podjeżdża furgonetka, a młoda dziewczyna wyjmuje z pojazdu pudło wypełnione artykułami spożywczymi. Uśmiechnęłam się na widok tej iście hollywoodzkiej sceny – z pakunku wystawała nawet bagietka. Patrzyłam, jak dziewczyna puka do drzwi, ustawia pudło na ganku i odchodzi. Starsza kobieta mieszkająca w tym domu pewnie widziała ją przez okno, bo drzwi otworzyły się natychmiast. Słyszałam, jak powtarza: „Dziękuję, dziękuję”. Wyczuwałam emocje w jej głosie. Gdybym musiała się wówczas odezwać, też przyszłoby mi to z trudem. Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko i odparła: „Proszę bardzo, do zobaczenia za dwa dni”, po czym wsiadła do samochodu.

Kiedy rozmyślałam o tamtej scenie, zastanawiałam się nie tyle nad starszą kobietą, ile nad tą młodą dziewczyną. Zgłosiła się jako wolontariuszka, bo straciła pracę? A może była studentką i nie miała teraz zajęć? Skąd wzięły się artykuły spożywcze, które rozwoziła? Ktoś je podarował czy też sama za nie zapłaciła?

Nigdy tak naprawdę nie wiemy, co dzieje się w życiu innych ludzi – nie licząc najbliższej rodziny i przyjaciół. Co sprawia, że ktoś okazuje współczucie i hojność, a kto inny buntuje się, wyzywa, a nawet bije ludzi, którzy próbują mu pomóc? Widziałam taką reakcję wiele razy podczas pracy w szpitalu. Moja córka i zięć – oboje służą w policji – także aż nadto dobrze znają takie sytuacje. To kolejne przypomnienie, żeby nikogo nie osądzać, jeśli nigdy nie znalazłam się w skórze drugiej osoby. W maju 2020 roku brutalne zabójstwo George’a Floyda przez policjanta w Stanach Zjednoczonych wywołało falę gniewu, a na całym świecie dały się słyszeć żądania, by uznano wreszcie, że życie osób ciemnoskórych też się liczy. Przypominają mi się słowa Lalego: „Nie ma znaczenia, jakiego koloru jest twoja skóra, jakiego jesteś wyznania, pochodzenia etnicznego czy orientacji seksualnej. Wszyscy krwawimy na ten sam kolor”. On to rozumiał. Wszyscy jesteśmy ludźmi.

W tej chwili trudno jest nawet działać w wolontariacie ze względu na konieczność zachowania dystansu. Wiele osób chce – wręcz potrzebuje – pomagać tam, gdzie to możliwe. Izolacja jest szczególnie trudna dla ludzi żyjących samotnie, dopóki ktoś taki jak ta młoda dziewczyna nie wejdzie do domu starszej kobiety, nie pomoże jej rozpakować zakupów, może napije się z nią herbaty i pogada. Brak relacji z innymi jest trudny do zniesienia – ludzie potrzebują kontaktu fizycznego, uścisku czy pocałunku przyjaciółki, członka rodziny, wnuków.

W nadchodzących miesiącach, a może latach, wszyscy będziemy musieli zrobić krok wstecz, powstrzymać się od komentarza i dostosować do zmian, do jakich dojdzie w wyniku COVID-19. Bezrobocie i związane z nim koszty już teraz stanowią poważny problem we wszystkich krajach. Niektóre ścieżki kariery mogą zostać bezpowrotnie przerwane, trzeba będzie szukać nowych form nauki i pracy. Wpływ na rodziny będzie ogromny, jak wiemy z czasów Wielkiego Kryzysu. Wiemy jednak również, że możemy się przystosować, że możemy szukać innego sposobu na życie – nie będzie już tak samo jak wcześniej, ale być może lepiej. Nasza globalna perspektywa prawdopodobnie na jakiś czas skurczy się do wspólnoty i sąsiedztwa, w którym żyjemy. To wcale nie musi oznaczać czegoś złego. Kiedy spotkamy się ponownie i podzielimy relacjami o tym, jak radziliśmy sobie podczas pandemii w 2020 roku, będziemy słuchać i uczyć się od siebie, będziemy się śmiać i płakać. Nastanie nowy świat, pod wieloma względami mroczniejszy, ale może także lepszy. Nie pozostaje nic innego, tylko zaakceptować to, co nas czeka, unikać nostalgii za przeszłością i pozostawać otwartym na nieuniknione zmiany.

Owszem, przemysł ruszy ponownie, kiedy pokonamy COVID-19, choć będzie do tego potrzeba pracy wielu mądrych osób. Może jednak warto teraz odetchnąć świeżym powietrzem i zastanowić się, czy nie byłoby lepiej, gdyby zakłady ograniczyły emisje, kiedy już produkcja wróci na swoje tory, a w końcu całkowicie je wyeliminowały? Jeżeli jesteśmy na tyle inteligentni, by walczyć z COVID-19, to inteligencji powinno nam także starczyć, by skorzystać z tej okazji i przyczynić się do poprawy stanu naszej planety. Stopniowo coraz wyraźniej widzimy, że COVID-19 jest bezpośrednio związany ze zmianami klimatu, a w bardzo krótkim czasie dotarło do nas, jak szybko można stworzyć czystsze, bezpieczniejsze środowisko. Być może nadszedł czas, byśmy się zatrzymali i posłuchali tego, co przekazuje nam nasza planeta. Można ją uzdrowić, ale nie da się tego osiągnąć w pojedynkę: potrzebne jest zaangażowanie wszystkich jej mieszkańców. Musimy słuchać naszej planety.

Tematem przewodnim Opowieści o nadziei jest słuchanie; to, jak poprzez słuchanie innych, znajdujemy inspirację w codziennym życiu.

W dniu, kiedy go poznałam, kilka tygodni po śmierci jego żony, Lale Sokołow powiedział mi, że ma nadzieję pozostać przy życiu na tyle długo, by opowiedzieć mi swoją historię. To nie ze mną chciał być, powtarzał za każdym razem, gdy pukałam do jego drzwi; chciał być z Gitą. Tak brzmiały słowa, które wypowiadał do mnie codziennie, aż pewnego dnia oświadczył, że ma nadzieję żyć tak długo, jak długo będzie potrzebował mówić, żebym mogła go wysłuchać i spisać jego historię.

Nie miałam do tego żadnych kwalifikacji. Jedyne, czym mogłam się pochwalić, choć wówczas w ogóle o tym nie myślałam, to umiejętność słuchania. Potrafiłam naprawdę aktywnie słuchać. Codziennie chodziłam do pracy na oddziale opieki społecznej dużego szpitala w Melbourne. Tam zajmowałam się pacjentami, członkami rodziny, opiekunami, innymi pracownikami szpitala: oni mówili, ja słuchałam. Często nie wiedzieli, co powiedzieć, jak wyrazić to, co myślą, co czują – tak, bardziej co czują, niż co myślą. To nie miało znaczenia. Milczałam, dając im znać, że nigdzie się nie wybieram, że jestem tam, żeby ich wysłuchać, pomóc, jeśli tylko będę mogła, a oni często znajdowali wtedy odpowiednie słowa. To zaszczyt być osobą, z którą obcy człowiek rozmawia, i od czasu do czasu móc choć trochę wesprzeć kogoś, kto przeżywa tragedię czy traumę.

Dziś ten przywilej wysłuchania opowieści zawdzięczam czytelnikom Tatuażysty z Auschwitz i Podróży Cilki. Niezmiernie mnie cieszy, że tyle osób podzieliło się ze mną odczuciami, jestem wzruszona, że historie Lalego i Cecilii „Cilki” Klein do nich przemówiły, że lektura wywarła głęboki wpływ na tak wielu ludzi na całym świecie, zarówno starszych, jak i młodszych, i pomogła im przetrwać ciężkie chwile. Ufam, że dając im możliwość podzielenia się ze mną nadzieją na to, że obudzą się nazajutrz, a potem kolejnego dnia, nadal choć w niewielkim stopniu im pomagam. Nie mogę zobaczyć ani dotknąć moich czytelników, ale często wyobrażam sobie ich twarze i otoczenie, które opisują. Czytając listy od ludzi, również ich słucham.

Zdałam sobie sprawę, że słuchanie jest sztuką, i mam nadzieję, że czytając tę książkę, ty także postanowisz aktywnie ją praktykować. Mogę ci obiecać, że historie, które usłyszysz, zmienią cię – i to na lepsze. Tylko poprzez wysłuchanie cudzych opowieści możemy wczuć się w położenie innych, dać im głos, dać im nadzieję, że ktoś inny się o nich troszczy. Musimy odwzajemnić ich odwagę w otwieraniu się przed drugim człowiekiem, odpowiedzieć im wrażliwością i współczuciem oraz zachęcić, by robili to częściej.

W tej książce opowiem o tym, jak słuchałam swojego ukochanego pradziadka, o mądrości i radości, jakie może nam przynieść słuchanie seniorów i seniorek. Opowiem również o tym, jak ważne jest słuchanie dzieci. Sama jestem mamą i babcią, i choć nie uważam, że byłam idealnym rodzicem (moje dzieci to potwierdzą!), myślę, że nauczyłam się czegoś, słuchając ich, szanując ich myśli i uczucia, bez względu na to, jak nieistotne lub banalne mogły się wówczas wydawać. Opowiem więcej o czasie spędzonym z Lalem i o tym, czego nauczyło mnie słuchanie tego wyjątkowego człowieka, a także o tym, czego nauczyłam się od wielu innych, którzy znaleźli w sobie odwagę, by zwierzyć mi się z głęboko osobistych i emocjonalnych doświadczeń. Podzielę się z wami również najtrudniejszą lekcją, jaką odebrałam: że przede wszystkim trzeba słuchać siebie.

Chciałabym też przedstawić wam garść własnych refleksji na temat tego, jak aktywnie słuchać. Jeśli będziecie słuchać innych, może się zdarzyć, że dacie im tym nadzieję. W kręgu, gdzie wymieniamy się historiami, nie ma początku ani końca. Nikt nie ma do nich prawa własności i żadne z doświadczeń życiowych nie jest ważniejsze od innych. Każde z nich jest wyjątkowe, ale słuchając ich, wszyscy możemy stać się trochę mądrzejsi, trochę bardziej współczujący i wyrozumiali, nasze życie może się wzbogacić poprzez to, co inni mają nam do powiedzenia o własnym.

Poza doświadczeniem życiowym nie mam żadnych kwalifikacji, by doradzać komukolwiek, jak żyć czy jaką ścieżkę wybrać, nie wyznaję też żadnej konkretnej wiary ani religii. Jedyne, co mam do zaoferowania, to lekcje, które zawdzięczam temu, że na mojej drodze stanęły osoby gotowe opowiedzieć mi swoje historie – a ja byłam gotowa ich wysłuchać. Proste? Owszem. Spróbujcie sami.

1

Słuchanie mądrościseniorów i seniorek

.

Słuchajcie rad starszych, nie dlatego, że zawsze mają rację, ale dlatego, że są bardziej doświadczeni w popełnianiu pomyłek.

Dziewuszka. Tak mnie nazywał – „moja dziewuszka”. Był moim pradziadkiem i nauczył mnie słuchać. Nie tylko jego samego czy innych ludzi, ale otaczających nas dźwięków: zwierząt, ptaków, maszyn – albo po prostu niczego. Czasami w życiu nie ma nic słodszego nad brzmienie ciszy. Jeśli tylko na to pozwolimy, odzyskamy harmonię wewnętrzną, spokój, poczucie akceptacji tego, kim i gdzie jesteśmy w danej chwili, czasie i miejscu. Niektórzy nazywają to medytacją, a ostatnio – uważnością.

Wychowałam się na wsi w Nowej Zelandii, w otoczeniu rodziny. Miało to zarówno dobre, jak i złe strony, ale taka właśnie była moja rzeczywistość, moje wychowanie, tylko takie życie znałam. Moi pradziadkowie mieszkali dwa sady od domu, który dzieliłam z rodzicami i czterema braćmi. Byłam druga z rodzeństwa, urodziłam się dwa lata i dwa dni po najstarszym bracie. Uważałam, że trzej młodsi chłopcy są irytujący i niegodni mojej uwagi. Pirongia, gdzie mieszkałam, to maleńka miejscowość, którą trudno nazwać miasteczkiem czy nawet wioską. Góra, której nazwą określa się całą okolicę u jej podnóża, dominowała nad nami, a porastające jej zbocza lasy, rzeki i strumyki były dla mnie jak podwórko za domem. To właśnie tam uciekałam, często razem z najstarszym bratem. Na tych terenach króluje przemysł mleczarski, krowy rządziły naszym życiem. Dojenie ich dwa razy dziennie, cielenie, wszystko, co związane z ich hodowlą, mieliśmy zapisane w DNA. To nadal moje ulubione zwierzęta. Byliśmy samowystarczalni, jeśli sami czegoś nie uprawialiśmy, to robił to sąsiad, a potem wymienialiśmy się plonami. Wymienialiśmy się też pracą. Niektóre z moich najprzyjemniejszych wspomnień pochodzą z czasów, kiedy mój ojciec i inni miejscowi mężczyźni gromadzili się w domu sąsiadów na sianokosy, sadzenie albo żeby pomóc tam, gdzie akurat było to potrzebne.

Wiele lat później obejrzałam film Świadek, którego akcja rozgrywa się wśród amiszów w Stanach Zjednoczonych, i miałam wrażenie, że wróciłam do dzieciństwa. Właśnie tak to wyglądało. Sąsiad pomagał sąsiadowi, tyle że nie kierowały nimi motywacje religijne. Nie przeszkadzało mi, że zawsze na wakacje jechałam do krewnych, żeby pomóc im w pracy na farmie. Miałam wujka i ciotkę, którzy mieszkali jakieś dwie godziny drogi od nas, hodowali owce i mieli pięć córek. Tam płeć nie odgrywała roli, bo my, dziewczyny, pracowałyśmy na równi z mężczyznami. Jeździłyśmy konno i szukałyśmy owiec rozsianych po tysiącach hektarów, zaganiałyśmy je na „kąpiel” (w środku owadobójczym), a następnie do zagrody na strzyżenie.

Moją drugą ucieczkę od codziennej rzeczywistości stanowiła szkoła. W budynku były tylko cztery sale, gdzie uczyło się niespełna pięćdziesięcioro uczniów i uczennic z klas I–VI, więc mieliśmy ograniczone grono znajomych, a płeć nie miała dla nas żadnego znaczenia. Ponieważ większość dzieci korzystała ze szkolnego autobusu, zabawa po lekcjach nie wchodziła w grę. Ja i moi bracia chodziliśmy do szkoły pieszo – koło naszego domu nie przebiegała trasa żadnego autobusu. Uwielbiałam chodzić do szkoły w zimie, kiedy kałuże wzdłuż prowizorycznej drogi zamarzały. Obcasem rozbijałam lód, co często oznaczało, że resztę dnia spędzałam w mokrych butach i skarpetkach.

Mężczyźni byli mężczyznami. A kobiety były... cóż, kobietami, ale ja nie zamierzałam być taka jak one. Nie ma nic złego w ograniczeniu się do roli matki i gospodyni domowej, jeśli tego właśnie chcesz. Jednak w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych kobiety takie jak moja matka, moje ciotki i sąsiadki ciągle narzekały na swój los. Zazdrościły mężczyznom, choć właściwie nie wiem czego – oni też harowali całymi dniami i wydawali mi się równie smutni i niespełnieni jak one. Jedyną różnicą, jaką pamiętam, było to, że mężczyźni nie narzekali. Muszę jednak podkreślić: mieszkałam na nowozelandzkiej wsi – nie wiem, jak wyglądało życie mieszkanek dużych miast.

Jestem niezwykle dumna z Nowej Zelandii. Nie tylko jest to pierwszy kraj na świecie, gdzie kobiety zdobyły prawo głosu, ale też od 1997 roku rządziły nim trzy premierki, co bezsprzecznie stanowi wspaniałe osiągnięcie. Dame Jenny Shipley i Helen Clark utorowały drogę dla Jacindy Ardern, która stoi na czele obecnego rządu. Jacinda uosabia wszystko, czego potrzebuje przywódczyni, szczególnie teraz, gdy zmagamy się z pandemią. Jej wrażliwość, empatia, to, jak słucha obywateli i obywatelek, sprawiają, że wiele innych nacji nam jej zazdrości: widać ją i słychać, a ona także słucha.

„Dzieci powinno się widzieć, ale nie słyszeć”. W czasach mojego dzieciństwa taką właśnie zasadą kierowali się wszyscy dorośli. Z wyjątkiem jednej osoby, mojego pradziadka. Niestety żaden inny członek rodziny nie miał ochoty słyszeć nas, dzieci, i na pewno nie chciał słuchać niczego, co moglibyśmy mieć do powiedzenia; nigdy nie poświęcano czasu na rozmowy z nami, a już na pewno nie na to, by udzielać nam jakichkolwiek rad czy przekazywać wiedzę. Wyjątkiem był pradziadek – a od czasu do czasu także mój cichy, wiecznie pogrążony w myślach ojciec, ale tylko jeśli zastało się go z dala od innych, a on był akurat w odpowiednim nastroju.

Co do mojej matki – słyszałam kiedyś, że matkę i córkę zawsze łączą skomplikowane relacje. Powiedziałabym, że nasze w zasadzie nie istniały. Nie licząc okazji, kiedy wydawała mi polecenia, rzadko się do mnie odzywała. Nie okazywała mi uczuć, a ja się buntowałam, kiedy mówiła, że muszę posprzątać po braciach albo zrobić im kanapki do szkoły. Miałam wykonywać domowe obowiązki i robić to bez szemrania. Była pod tym względem podobna do własnej matki, mojej owdowiałej babci, która mieszkała blisko nas, tuż przy drodze. Kuzyni, wujkowie i ciotki również mieszkali niedaleko. Dalsza rodzina żyła w rozproszeniu w niewielkiej wiosce.

Kiedy skończyłam dziesięć lat, powiedziano mi, że mam wstępować do pradziadków po drodze ze szkoły i sprawdzać, czy czegoś nie potrzebują. Matka odwiedzała ich wcześniej i zostawiała im kolację do podgrzania. Prababcia zawsze była w domu, stała nad garnkami w kuchni, a później, gdy jej stan zdrowia się pogorszył, leżała w łóżku. Nigdy nie miała mi wiele do powiedzenia. Gdy na mnie patrzyła, w jej oczach widziałam litość, podobnie jak we wzroku babci i matki. Byłam dziewczynką. Matka wiele razy mówiła mi, jak bardzo żałuje, że mnie urodziła, że jako dziewczynka jestem skazana na życie wypełnione ciężką pracą i ograniczoną wolność. Moi bracia byli szczęściarzami i świat stał przed nimi otworem, a ja takich możliwości nie miałam.

Kiedy byłam nastolatką, matka kilkakrotnie wspomniała, że powinnam spędzać więcej czasu z którymś z miejscowych chłopców. Nie rozumiałam, o co jej chodzi – widywałam ich tak często, jak chciałam. Jeden dzień można im było poświęcić, ale nie więcej. Pewnego razu matka powiedziała mi, że mam iść na obiad do sąsiadów. Nigdy nie chodziliśmy do nikogo na obiad. Czasami, kiedy mężczyźni pracowali w sąsiednim gospodarstwie, zbieraliśmy się tam całymi rodzinami i jedliśmy wspólny posiłek, ale teraz miałam iść do kogoś na obiad, i to sama – niesłychane! Kiedy zapytałam ją dlaczego, odparła, że po to, bym mogła spędzić trochę czasu z jednym z ich synów i lepiej poznać rodzinę. Znałam ich całe życie, czego jeszcze miałabym się o nich dowiedzieć? Ale powiedziała mi, że mam iść i tyle. Zwierzyłam się starszemu bratu, który przyjaźnił się z tym chłopcem, wypytywałam go, czy coś wie. Brat nie bawił się w ceregiele i powiedział mi wprost – nasze matki uznały, że powinniśmy się spotkać; dla naszych rodzin dobrze byłoby, gdybyśmy się pobrali. Zrobiłam więc, co mi kazano, i poszłam na obiad do domu tego chłopaka. Jego matka gotowała lepiej niż moja.

Ale rok później, kiedy tylko zaoszczędziłam dość pieniędzy, uciekłam do Australii. Nie miałam jeszcze osiemnastu lat. Z matką nie utrzymywałam kontaktu, dopóki nie wyszłam za mąż i nie urodziłam dziecka. Pomogło mi to, że mieszkałam w innym kraju. Nawet po tym, jak urodziłam jeszcze dwoje dzieci, uzyskałam dyplom i znalazłam świetną pracę, w listach nadal zwracała się do mnie oficjalnie, per pani Morrisowa, tytułując mnie imieniem męża. Nigdy nie doszło między nami do żadnych emocjonalnych czy osobistych rozmów. Z perspektywy czasu wiem, jak wielkim szczęściem było dla mnie jako dziewczynki, że miałam chociaż tę jedną osobę, która ze mną rozmawiała: Dziadzio, mój pradziadek.

Niezależnie od pogody Dziadzio zawsze siedział na tylnej werandzie w dużym, wygodnym fotelu, ustawionym tam specjalnie dla niego, ze stopami opartymi na małym stołeczku. Obok niego stał fotel Babci, choć rzadko ją na nim widywałam – być może przysiadywała tam w ciągu dnia, kiedy byłam w szkole.

Gdy wychodziłam z kuchni na werandę, odwracał głowę na dźwięk zamykających się za mną drzwi. Jego twarz zawsze rozjaśniała się na mój widok, klepał wtedy dłonią fotel babci, co było dla mnie wskazówką, że mam usiąść. Zanim się odezwał, mijały minuty. Patrzyliśmy razem na podwórko z wielkim kasztanowcem po prawej stronie i ogródkiem warzywnym po lewej, wygon, gdzie pasła się krowa, budynki gospodarcze, szopy, garaż z tyłu, bramę i ścieżkę, która prowadziła przez dwa sady do mojego domu. Nad kasztanowcem górowało piękne drzewo hurma. Gdy liście zmieniały kolor, zapowiadając koniec lata, dojrzewały na nim owoce – persymony. Są jadalne, tylko jeśli zerwie się je bardzo dojrzałe, prawie nadgniłe – w przeciwnym razie ich cierpkość powoduje uczucie suchości w ustach.

Persymona była ulubionym owocem mojej prababci i to do Dziadzia obowiązków należało, żeby zadbać o zbiory. Jednak miejscowe ptaki również wysoko je sobie ceniły. W porze dojrzewania owoców do strategicznych gałęzi Dziadzio przywiązywał linki, a do każdej przyczepiał dzwonek. Końce linek biegnących przez podwórko na długości około stu metrów przymocowywał do oparcia fotela na werandzie. Mogę się tylko domyślać, że musiał tam siedzieć całymi dniami przez kilka tygodni, tocząc z ptakami batalię o każdą sztukę. Gdy przychodziłam do niego po szkole, naszą rozmowę co rusz przerywało brzęczenie dzwonków na końcu linki, za którą Dziadzio szarpał za każdym razem, gdy jakiś ptak choćby tylko nieco zwolnił lot. Często prosił mnie o pociągnięcie za konkretną linkę, a potem chichotaliśmy, kiedy specjalnie robiłam to w ostatniej chwili, pozwalając ptakom zbliżyć się do drzewa; rozpraszały się później, minąwszy niewidzialną linę na niebie. To było precyzyjne wyczucie czasu w najlepszym wydaniu. Chciałabym też zaznaczyć, że żaden ptak nie ucierpiał podczas naszej obrony persymon, a ja spędzałam z pradziadkiem najszczęśliwsze chwile.

Był jedyną osobą, która mnie pytała: „Co tam w szkole, warto było tam iść?”. Często odpowiadałam: „Nie, nie nauczyłam się dziś niczego nowego”, bez względu na to, czy rzeczywiście tak było. Nie chciałam rozmawiać o tym, jak minął mi dzień, wolałam czekać, aż to on opowie mi jakąś historię. Ale jednocześnie zawsze byłam mu wdzięczna, że pytał, bo dawał mi w ten sposób znać, że mu na mnie zależy. Siedziałam spokojnie, wstrzymywałam oddech i czekałam, aż zacznie mówić, aż rozpocznie się magia.

Dziadzio często urządzał mi pokazy. Miał przy sobie jakiś artefakt, o którym zamierzał mi powiedzieć. Czasami była to cenna pocztówka ze złoceniami, pokryta wyblakłym pismem, którą przywiózł z wojny burskiej w południowej Afryce. Miał włócznię, która, jak twierdził, należała kiedyś do Zulusów; uczył mnie, jak się nią posługiwać; grot był wciąż ostry i niebezpieczny. Gdy brałam do ręki drzewce, patrząc z podziwem na przedmiot związany z historią, z miejscem tak odległym od tego, gdzie siedziałam, Dziadzio milkł i wpatrywał się w pobliskie pastwisko. Potem spoglądał na mnie, uśmiechał się i wyjmował mi włócznię z dłoni. Kiedy pytałam, skąd ją ma, ucinał rozmowę: „To był straszny czas. Wojna to straszna rzecz”.

Stawał się bardziej rozmowny, kiedy chodziło o inne przedmioty związane z naszą historią i naszymi relacjami z Maorysami. Zostały mu przekazane w prezencie, zatem był bardzo szczęśliwy, mogąc mi opowiedzieć, gdzie, kiedy i od kogo je otrzymał. Wiedziałam, jak wielkim zaszczytem jest powierzenie mi cennego przedmiotu, o którym mówił, więc trzymałam go ostrożnie, obracając na wszystkie strony. Było w tym coś magicznego. Wiele z tych obiektów przekazano potem do miejscowego muzeum i pamiętam, że widziałam je tam jako młoda kobieta – opatrzono je kartonikiem z informacją, że zostały wypożyczone od jego rodziny – to byłam ja, to ja byłam jego rodziną.

Nikt inny w naszej rodzinie nie ufał mi na tyle, by powierzyć mi coś cennego. Kiedy prababcia niedołężniała coraz bardziej i w końcu nie wstawała już z łóżka, jako grzeczna dziewczynka, którą wówczas byłam, wpadałam do niej po drodze do szkoły i czytałam jej nagłówki z lokalnej gazety, dostarczonej poprzedniego dnia. Na komodzie miała trochę biżuterii, jakąś broszkę czy dwie, kilka sznurów korali, a w małym pudełku podwójny sznur pereł. Kiedy kończyłam czytać, gładziłam je palcami, po czym powolnym krokiem wychodziłam z pokoju. Obserwowała mnie jak jastrząb i codziennie mówiła to samo: „Nie dotykaj moich pereł”. Ale ja każdego dnia właśnie to robiłam. To była taka nasza prywatna gra. Kilka lat później, po jej śmierci, babcia wręczyła mi pewnego dnia pudełko i oznajmiła: „Trzymaj, ona chciała, żeby to do ciebie trafiły”. W pudełku znajdowały się perły. Wciąż je mam. Nawlekłam je na nowy sznurek, ale nadal je noszę.

Teraz wiem, że nadawanie przedmiotom fizycznym znaczenia i sensu jest nierozerwalnie wplecione w naszą kulturę. Kiedy jesteśmy mali, pluszowy miś czy miękki kocyk stają się tym, co terapeuci nazywają obiektem przejściowym – fizyczną reprezentacją opiekuna, która daje poczucie bezpieczeństwa i zastępuje tę osobę, kiedy jej nie ma, umożliwiając dziecku spanie w samotności lub z dala od domu. Później przedmioty będą nam mocno przypominać o danym miejscu lub czasie. Mogą stać się źródłem pocieszenia, pamiątką po pozytywnych doświadczeniach – o ludziach, miejscach, wspomnieniach. Mam perły mojej prababci. To nie o niej mi jednak przypominają, ale o pradziadku. W przypadku osób starszych takie obiekty funkcjonują jak most do przeszłości. Z Dziadziem to była forma stenografii – podawał mi dany przedmiot w milczeniu, a ja wiedziałam, że zaraz mi o nim opowie. Nie musiał mówić: „Chcesz posłuchać o tym, jak...?”. A ze względu na jego nieśmiałość i brak pewności siebie wiedziałam, że nie powinnam go męczyć ani domagać się czegoś konkretnego, że muszę podążać za nim tam, gdzie on chce iść. Te przedmioty były cenne, święte, przypominały mu też o traumie – zatem na swój sposób wiedziałam, że czuł się już gotowy, by mówić o konkretnej rzeczy, i mogłam jedynie mieć nadzieję, że zobaczę to, co mnie interesowało. Instynktownie wiedziałam, że powinnam czekać, aż Dziadzio znajdzie słowa.

Do dziś wyraźnie pamiętam te przedmioty. Był wśród nich duży maoryski adze (topór) z jadeitu, toki w ich języku, a także maoryski płaszcz z piór. Zostały mu podarowane przez miejscowego wodza Kākahu. Pirongia, gdzie mieszkaliśmy, wcześniej nazywała się Alexandra. Walki w czasie wojen nowozelandzkich (konfliktu pomiędzy Koroną i Maorysami o prawo własności ziemi) toczyły się nieopodal. Przez dziesiątki lat relacje pomiędzy Pakeha (białymi) a Maorysami pozostawały skomplikowane. Dla Dziadzia nie było w nich nic skomplikowanego – miał przyjaciół, pracował i mieszkał w maoryskich społecznościach. Łączył go z Maorysami wzajemny szacunek, który miał zasadnicze znaczenie dla jego zrozumienia i przywiązania do maoryskiej kultury, które i mnie przekazał. Często odwiedzałam miejscową marae, Mātakitaki Pā, i spotykałam się tam z miłym przyjęciem.

Były tam też dwa listy napisane przez lorda Kitchenera do rodziców Dziadzia z Afryki, w których nadawca wyjaśniał, jak opiekował się ich niepełnoletnim synem, gdy ten znalazł się na wojnie, w której nigdy nie powinien był uczestniczyć. Rodzice Dziadzia, moi prapradziadkowie, musieli być z tych listów bardzo dumni, a jednocześnie na pewno bali się o syna, który przebywał na innym kontynencie, w miejscu, o którym niewiele wiedzieli.

Siedziałam tak, trzymałam w dłoniach te cenne przedmioty i słuchałam Dziadzia. Nigdy mu nie przerywałam, chyba że mnie o coś pytał. Nigdy nie miałam wrażenia, że próbuje mnie podejść, gdy zadaje pytania, a takie poczucie często towarzyszyło mi podczas rozmów z nauczycielami i rodzicami – „udowodnij mi, że słuchasz”. Kiedy Dziadzio zapytał mnie, dlaczego moim zdaniem Brytyjczycy walczyli w południowej Afryce, a ja odparłam: „Nie wiem, twoja opowieść tego nie wyjaśnia”, uśmiechnął się, skinął głową i odrzekł: „To dlatego, że ja też nie wiem, chociaż tam byłem”. Jak mi powiedział, miał nadzieję, że kiedyś to zrozumiem i mu wytłumaczę. Bardzo zależało mu na tym, żebym dowiedziała się jak najwięcej o bitwach między Maorysami a Brytyjczykami, które toczyły się w naszym dystrykcie, i przekonała się, że Brytyjczycy nie mieli prawa przyjeżdżać do tego pięknego kraju i uznać, że mogą go przejąć. Był dumny z tego, że Maorysi walczyli i, jak to ujął, pogonili gnojków z powrotem do Anglii. Zawsze czułam, że szanuje moje odpowiedzi, nigdy, przenigdy ich nie krytykował, po prostu kiwał głową na znak, że mnie usłyszał. Dlaczego miałabym nie chcieć go słuchać?

Wiele razy, kiedy kończył opowiadać mi jakąś historię, mówił: „Po prostu posiedź tu ze mną i słuchaj”. Siedzieliśmy więc razem i na początku myślałam, że słuchamy ciszy. Ale potem zaczynałam się dostrajać do dźwięków, które mnie otaczały, dźwięków tak znajomych, że niemal ich nie słyszałam: ptaki świergotały, psy gospodarskie szczekały w oddali, babcia pobrzękiwała naczyniami i garnkami, od czasu do czasu przeklinała; Stokrotka, domowa krowa, czekająca, aż matka przyjdzie i ją wydoi, muczała na pastwisku. A potem następowała ta wspaniała chwila, kiedy naprawdę zapadała zupełna cisza, a jedyne, co słyszałam, to bicie własnego serca i ciężki oddech Dziadzia.

Spoglądałam wtedy na tego rosłego, pięknego starego człowieka i widziałam, jak zamyka oczy, uśmiecha się, oddycha cicho i spokojnie. Ja też przymykałam oczy, słuchałam niczego i czułam, że oboje mówimy sobie coś bardzo głębokiego. W rzadkich, jeszcze bardziej wyjątkowych chwilach czułam jego dłoń na swojej, a wtedy przepełniała mnie radość, kiedy tak siedzieliśmy zjednoczeni, dopóki coś nas z tej zadumy nie wyrwało, jakiś dźwięk, który sprowadzał nas z powrotem, gdziekolwiek byliśmy, albo babcia wychodziła na werandę i czar pryskał. Nieuchronnie kazała mi biec do domu. Patrzyłam wtedy na Dziadzia. Czasem mówił: „Leć już, dziewuszko”, a kiedy indziej nakazywał żonie, żeby wróciła do środka, bo jeszcze nie skończyliśmy. W tym drugim przypadku za każdym razem czułam się jak najważniejsza osoba na świecie. Ten zasłużony, powszechnie szanowany starszy człowiek – nie tylko w mojej rodzinie, ale i w całej wspólnocie (przez kilka kadencji sprawował funkcję burmistrza Pirongii) – chciał spędzić ze mną czas.

Każdego dnia kończył nasze spotkanie w ten sam sposób, mówiąc mi, że gdyby ludzie po prostu przestali mówić i zaczęli słuchać, to mogliby się więcej dowiedzieć: „Biegnij, Dziewuszko, do zobaczenia jutro”. Wiedział, że wrócę. Nie z powodu poczucia obowiązku wobec rodziny, ale dlatego, że chciałam z nim być. Kiedy staliśmy obok siebie, górował nade mną wzrostem. Moi młodsi bracia bali się go ze względu na jego gabaryty. Ja widziałam w nim obrońcę – prawdziwego łagodnego olbrzyma.

W mojej rodzinie nie okazywaliśmy sobie fizycznie uczuć, więc nigdy go nie pocałowałam ani nie wyciągnęłam do niego ręki. On sam inicjował chwile, kiedy się dotykaliśmy, kładąc swoją dłoń na mojej.

Jako