Opowieści niezwykłe - Jerzy Salamon - ebook

Opowieści niezwykłe ebook

Jerzy Salamon

2,0

Opis

Opowieści niezwykłe” to zbiór osiemnastu opowiadań, z czego jedno stanowi tłumaczenie dzieła E.T.A. Hoffmanna. Zróżnicowaną tematykę utworów łączy – z paroma wyjątkami – motyw paranormalny, tudzież fantastyczny. Niejednokrotnie podejmowane są również problemy mrocznej strony ludzkiej psychiki, związane z poczuciem wyobcowania, niespełnienia, niemożności realizacji swoich celów i ambicji. Lektura ogólnie w klimatach cmentarnych, groza miesza się z humorem, rzeczywistość z fikcją. Dla czytelników od lat 16.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 264

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Z pamiętnika entuzjasty współczesnego*. Przygoda w hotelu

Hotel „Dom G…” w S. na Śląsku dziś prezentuje się, jeśli nie okazale, to przynajmniej schludnie. Ale w roku 200…, kiedy przyszło mi spędzić w nim ową pamiętną noc, cały budynek wręcz odstraszał swoim wyglądem. Nie dość, że położony na ponurych peryferiach, nie dość, że bliski popadnięcia w ruinę, nie dość, że pokoje zatęchłe i umeblowane gratami z lat siedemdziesiątych, to jeszcze w holu i na korytarzach ekipy remontowe narozkładały pełno drabin, kabli, wiader i worków z gipsem. Nikt normalnie nie odważyłby się wynająć tu pokoju, cóż jednak robić, gdy wyboru brak?

Jako student zaoczny (zjazdy odbywały się raz na miesiąc w sobotę i niedzielę) nocowałem zazwyczaj w akademiku, zdarzyło się jednak, że uczelnia musiała zakwaterować gości z zagranicy, hotele zaś również miały pełny stan. Z wyjątkiem „Domu G…”. Zarezerwowawszy pokój jednoosobowy, wsiadłem byłem dnia następnego w stary, rozklekotany tramwaj, aby po trzydziestu pięciu minutach jazdy dotrzeć wreszcie do celu.

W recepcji podaję nazwisko, jegomość po drugiej stronie okienka wtyka nos w pożółkłą księgę. Dopowiadam, że dzwoniłem wczoraj i że odebrała jakaś pani. Księga od razu idzie na bok, znad olbrzymich okularów zerkają na mnie szydercze oczy.

– Z panią Brzozowską takich spraw lepiej nie załatwiać, ona z roku na rok ma coraz większą sklerozę. Cóż, służymy uprzejmie pokojem dwuosobowym, aktualnie bez współlokatora, gdyby jednak ktoś się zgłosił, będzie go pan musiał przyjąć na metraż, takie mamy przepisy.

Najchętniej bym odrzekł, żeby ofertę swoją wsadził sobie do jelita grubego, oczywiście odtylnie, tylko że jestem dwieście kilometrów od domu w obcym miejscu, na zegarze ósma wieczór, na zewnątrz zaś porywisty wiatr z deszczem.

– Pokój numer 150, trzecie piętro. Toalety i wspólna łazienka przy końcu korytarza. Życzymy miłego pobytu.

Z kluczem i kwitkiem w ręku (cena jak w hotelu czterogwiazdkowym) odchodzę od okienka. Schody miotły nie widziały chyba od miesiąca, z daleka dolatuje pijacki śpiew. Na korytarzu podchmielony typ z papierosem w ustach, piętro wyżej naga kobieta śmieje się jak wariatka, po czym znika za najbliższymi drzwiami. Ot, hotel robotniczy.

Na widok mojego pokoju – co do tego nie mam żadnych wątpliwości – niejedna studentka rzuciłaby się do ucieczki, nie zważając na pluchę i późną porę, ja jednak się rozgaszczam. Te dwie noce jakoś przetrzymam, bywało gorzej.

Własną grzałką we własnym kubku gotuję wodę, po którą musiałem iść aż do stajni nazywanej tu łazienką. Herbata smakuje jednak normalnie. Piątkowy wieczór upływa mi na lekturze E.T.A. Hoffmanna. Najpierw „Die Jesuiterkirche in G.” (pojutrze mamy przerabiać na zajęciach), następnie „Die Elixiere des Teufels”. Ten Hoffmann to w ogóle ciekawy jegomość był i ciekawie pisał…

Z przerażeniem odkrywam, że już prawie północ! No bo rano trzeba jechać na zajęcia. Współlokator na szczęście żaden się nie napatoczył i, myślę sobie, już się nie napatoczy. Chyba że jutro. I właśnie wtedy, gdy najmniej się tego spodziewam, gdy już szykuję się do spania, rozlega się pukanie do moich drzwi! Cóż robić, otwieram z nadzieją, że diabli przynoszą mi kogoś lepszego niż podpity robotnik. Chociaż ta naga wariatka… Otwieram i widzę kogo? Oto stoi przede mną Patrycja, koleżanka moja z poprzednich studiów! Ach, jakże ja się w niej kochałem! Dobrze, że prócz niej nikt o tym nie wiedział, obyło się bez kompromitacji, nic bowiem nad przyjaźń dać mi nie mogła.

– Patrycja! To naprawdę ty? Prędzej bym się ducha jakiego spodziewał!

I ona ze zdumienia wyjść nie może. Wykrzyknąwszy imię moje, zarzuca mi ręce na szyję. Jak koledze, którego nie widziała dobre dwa lata. Czy się przez ten czas zmieniła, postarzała? Ani trochę!

Dowiaduję się, że trafiła tu podobnie jak ja – z braku noclegu w innych miejscach. I że jest na pierwszym roku germanistyki! Jak to się zatem stało, że nie spotkaliśmy się miesiąc temu na pierwszym zjeździe? Wszak oba roczniki zjazdy mają w te same weekendy, w tym samym budynku.

– Ten rok akademicki zaczęłam niestety od L4.

– Cóż, choroba nie wybiera – stwierdzam filozoficznie. – Nadrobisz, zdolna jesteś i pilna. A że ja ten materiał przerabiałem już w tamtym roku, o notatki martwić się nie musisz.

Zmokła trochę przez drogę, zziębła, tym chętniej daje się ugościć herbatą (zapasowy kubek w końcu na coś się przydał). Rozmowa kręci się wokół studiów, wspominamy, jak to było na licencjacie, aż nagle ona zadaje mi pytanie:

– Masz kogoś?

Spuszczam wzrok. Bo też co tu jej odpowiedzieć? Że po tym, jak mi się u niej nie poszczęściło, nie potrafię znaleźć sobie dziewczyny?

– A która by chciała takiego wariata jak ja! – próbuję ratować się żartem, ale nie dostrzegam, żeby ją to rozbawiło. Wprost przeciwnie.

– Nadal kochasz tylko mnie, prawda?

Cholera, ona ma rację! I że też akurat ona sama musiała mi to uświadomić! Z wrażenia milczę tylko i siedzę jak trusia, ale ona ślepa nie jest, widzi dobrze, co się teraz ze mną dzieje.

– Posłuchaj. Dziś i ja bym chciała, żebyśmy byli razem, są jednak pewne przeszkody, o które nie pytaj, zrozumiesz w swoim czasie. Podarować ci się na całe życie niestety nie mogę, za to na tę jedną, jedyną noc – jak najbardziej.

Czy ona naprawdę tak powiedziała? Całuje mnie delikatnie w usta, na moim policzku wyraźnie wyczuwam jej łzę, wygląda zatem na to, że się nie przesłyszałem. Robi przerwę, sprawdza moją reakcję, uśmiecha się, kontynuuje. Ubrania nasze zaczynają latać po całym pokoju, jej cudowne ciało, jakże przyjemne w dotyku i smaku, upaja mnie swym rozkosznym zapachem. Dyskretnie szczypię się w policzek. Nie, ona cały czas tu ze mną jest!

Nagle przypominam sobie, że ja przecież nie mam zabezpieczenia, zostało w domu w innym plecaku!

– Poszukaj dokładnie, może jednak przełożyłeś – zachęca mnie Patrycja. I chociaż wiem, że nie przełożyłem, zaczynam grzebać w każdej przegródce. Ha! A jednak przełożyłem!

Jęknęła, aż mi się jej żal zrobiło! No przecież, gdzie ja miałem oczy!

– Dlaczego mi nie powiedziałaś?

Ale ona tylko mocniej mnie do siebie przyciska…

Budzę się rano szczęśliwy jak nigdy. I odkrywam, że w łóżku jestem sam! Rozglądam się po pokoju. Poszła do łazienki? Po cóż by tam zabierała wszystkie swoje rzeczy?

Zaraz! Czyżby to wszystko tylko mi się śniło? Jeśli tak, to skąd ta czerwona plama na prześcieradle? I te zużyte prezerwatywy? I ślady na moich policzkach od uszczypnięć? No i ten cudowny zapach jej intymnego ciała? Herbata w jej kubku też wypita. Nie, to się działo naprawdę, to nie był sen pod wpływem lektury Hoffmanna! Wymknęła się na zajęcia beze mnie, ot co! Jakbym już ją słyszał: „Tak słodko spałeś, nie miałam serca cię budzić”. Czekaj no ty, łobuziaro, spotkamy się na uczelni! I choć na pierwszy wykład już nie zdążę, śpieszno mi do szkoły jak nigdy.

W recepcji na dole okularnik wrzeszczy do telefonu, pani Brzozowska zapomniała, że ma dyżur. Nie, żeby mnie to nie cieszyło…

– O której wyszła moja współlokatorka? – pytam, ledwo odłożył słuchawkę.

– Pana współlokatorka? – wybałusza na mnie oczy. – Nawet gdyby zgłosiła się jakaś kobieta, z pewnością nie przydzieliłbym jej do pokoju mężczyzny, chyba żeby sama tego chciała, ale i wtedy przyprowadziłbym mu ją osobiście!

Stoję zbaraniały. Aż uzmysławiam sobie, że okularnik coraz dziwniej mi się przygląda. Ewakuacja w kierunku przystanku tramwajowego przebiega sprawnie, myśli jednak rozsadzają mi głowę. Dzwonek telefonu sprowadza mnie na ziemię. Czyżby ona? Tylko skąd by miała mój numer, jakoś nie pomyśleliśmy… Nie, to Piotrek – kiedyś kolega na licencjacie, teraz kolega z magisterki. O tej godzinie powinien być na zajęciach…

– No cześć, stary! – słyszę jego charakterystyczny głos. – Słuchaj, bateria mi zaraz zdechnie, więc będę się streszczał. Do południa wszystkie zajęcia odwołane, tak że jeśli zaspałeś to wyluzuj. A druga rzecz jest taka… Pamiętasz jeszcze Patrycję, tę z naszego licencjatu? Ona zaraz po studiach wyjechała do Niemiec. Właśnie się dowiedziałem, że dwa miesiące temu zginęła tragicznie, podobno się…

 

KONIEC

* Entuzjasta to typ bohatera literackiego, stworzony przez E.T.A. Hoffmanna (1776 – 1822). Chodzi o oczarowanego sztuką introwertyka-outsidera, na ogół uzdolnionego artystycznie, który walczy przeciwko wszystkiemu, co w życiu codziennym zwykłe i banalne, próbując doświadczać „wyższej” rzeczywistości. Swoje przeżycia spisuje w pamiętniku.

E.T.A. Hoffmann – Historia o straconym odbiciu lustrzanym (1815)

W końcu doszło jednak do tego, że Erasmus Spikher mógł spełnić życzenie, które nosił był w sobie przez całe życie. Z radosnym sercem i dobrze napełnioną sakiewką wsiadł do powozu, aby opuścić swą niemiecką ojczyznę i wyjechać do ślicznej, ciepłej Italii. Przykładna żona wylewała tysiące łez, a wyczyściwszy starannie nos i usta małemu Rasmusowi, podsadziła go do karety, ażeby ojciec pocałował go jeszcze mocno na pożegnanie.

– Bądź zdrów, mój drogi Erasmusie Spikher! – wyszlochała. – O dom martwić się nie musisz, strzegła ci go będę dobrze, myśl o mnie często i żebyś mnie tam czasem nie zdradził z jakąś latawicą*! I nie zgub tej ładnej czapki, kiedy będziesz drzemał z głową za oknem, jak ci się to ciągle zdarza.

Spikher wszyściutko obiecał.

W ślicznej Florencji znalazł kilku rodaków, którzy pełni radości życia i młodzieńczej odwagi nurzali się w obfitych rozkoszach, które tak hojnie oferuje wspaniała Italia. Erasmus okazał im się kompanem dzielnym, a rozmaite biesiady, jakie urządzano, nabierały swoistego polotu dzięki jego szczególnie wesołemu usposobieniu oraz talentowi łączenia szalonej swawoli z rozsądkiem.

I tak razu pewnego młodzieńcy (Erasmusa, mającego lat dopiero 27, można chyba było do nich zaliczyć) wieczorową porą zorganizowali byli radosne przyjęcie w rozświetlonym boskiecie fantastycznego ogrodu. Każdy, tylko nie Erasmus, przyprowadził był uroczą damę. Panowie mieli na sobie wytworne stroje staroniemieckie, panie zaś kolorowo błyszczące suknie, każda na inny sposób tak bajecznie odziana, iż zdawało się, że to kwiaty przecudne przechadzają się po ogrodzie. Jeśli któraś przy cichutkich dźwiękach mandolin zaśpiewała włoską pieśń miłosną, mężczyźni, pobrzękując kielichami wina, rewanżowali się rubasznym repertuarem niemieckim – wszak Italia to kraina miłości.

Powiewy słabego wiatru brzmiały jak tęskne westchnięcia, a rozchodzące się po boskiecie zapachy pomarańczy i jaśminu podsycały kokieteryjne, rozwiązłe zabawy, jakie rozpoczęły były nadobne panie, stosując owe błazeńskie figle, typowe wyłącznie dla Italianek. Pożądanie rosło z każdą chwilą, a i okazywano je sobie coraz głośniej i coraz śmielej. Friedrich, najbardziej napalony ze wszystkich, wstał, jednym ramieniem objął damę swoją, po czym, wymachując wysoko kielichem wina, zawołał:

– Ach, wy boskie Italianki! Gdzież jeśli nie przy was znaleźć można błogość i rozkosz niebiańską, wyście miłości uosobieniem! Ale ty, Erasmusie – kontynuował zwracając się do Spikhera – zdajesz się odczuwać to nieszczególnie, bo nie dość że wbrew wszelkim uzgodnieniom, zasadom i zwyczajom nie zaprosiłeś na naszą uroczystość żadnej damy, to jeszcze dzisiaj jesteś tak ponury i zamknięty w sobie, że gdybyś był tak dzielnie nie pił i nie śpiewał, sądziłbym, iż nagle zrobił się z ciebie melancholik!

– Ależ Friedrichu! – odparł Erasmus – Ja w ten sposób bawić się nie mogę! Przecież wiesz, żem w domu swym zostawił żonę, którą kocham z całego serca i wobec której jawnie dopuściłbym się zdrady biorąc sobie damę do towarzystwa, choćby nawet nic grzesznego między nami nie zaszło. Z wami rzecz przedstawia się inaczej, wyście nieżonaci, ale ja, jako ojciec rodziny…

Młodzieńcy prychnęli śmiechem, jako że Erasmus wymawiając słowo „ojciec rodziny” starał się zmarszczyć swą twarz młodzieńczą, aby nadać jej wygląd bardziej poważny, co jednak przedstawiało się nadzwyczaj zabawnie. Towarzyszka Friedricha kazała sobie przetłumaczyć na włoski to, co Erasmus powiedział był po niemiecku, a spojrzawszy na niego poważnym wzrokiem, delikatnie pogroziła mu palcem.

– Oj ty Niemcu oziębły! – rzekła. – Pilnuj ty się dobrze, jeszcze żeś nie widział Giulietty!

W tym momencie zaszeleściło coś przy wejściu do boskietu i z mroków nocy weszła w jasny blask świec przecudnej urody panienka. Biała suknia o krótkich bufiastych rękawach okrywała biust i ramiona tylko do połowy, dołem zaś spływała szerokimi fałdami. Włosy na czole jejmość miała z przedziałkiem, z tyłu splecione i wysoko podwiązane. Staromodnego stroju dopełniały złote naszyjniki oraz bransolety*.

– Giulietta! – wołały ze zdumieniem dziewczyny.

Giulietta, która swą anielską urodą odsunęła wszystkie damy na drugi plan, powiedziała słodkim, łagodnym głosem:

– U dzielnych Niemców jak zwykle wesoło! Pozwólcież mi uczestniczyć w waszej biesiadzie; chcę mianowicie być z tym, który siedzi tam między wami taki samotny, bez pożądania i miłości.

Powiedziawszy to podeszła z wielkim wdziękiem do wybranka i usiadła obok niego na fotelu, który pozostawał niezajęty, jako że Spikher nie przyprowadził był żadnej partnerki. Dziewczyny nie mogły się nachwalić urody Giulietty, chłopcy natomiast szeptali między sobą: „Patrzcie go tylko! Trafiła mu się najśliczniejsza i teraz pewnie z nas szydzi!”

Erasmusowi już przy pierwszym spojrzeniu, którym obrzucił Giuliettę, zrobiło się tak jakoś dziwnie, że sam już nie wiedział, cóż to za gwałtowne uczucie budzi się w jego sercu. A gdy do niego podeszła, jakaś obca siła ścisnęła mu klatkę piersiową, aż mu dech zaparło. Nie spuszczając oczu z nieznajomej, siedział jak zaklęty, niezdolny poruszać wargami.

Giulietta wzięła puchar pełen wina a wstając, podała go uprzejmie Erasmusowi; ten chwycił naczynie, lekko przy tym dotykając delikatnych palców Giulietty. Kiedy pił, czuł, jak żar przepływa mu przez żyły. Wtedy Giulietta żartobliwie zapytała go:

– Mam być twoją damą?

Ale Erasmus jak w obłędzie rzucił się przed nią na kolana, przycisnął obie jej dłonie do piersi swej i zawołał:

– O tak, to ty jesteś tą, którą zawsze kochałem, ty jesteś tym aniołem! To ciebie widywałem w moich marzeniach, tyś szczęście i zbawienie moje, tyś moim wyższym życiem!

Wszyscy sądzili, że to wino uderzyło Erasmusowi do głowy, gdyż takiego nigdy go jeszcze nie widzieli, zdawał się nie być sobą.

– A niech mnie nawet diabli wezmą! Ciebie tylko chcę i tylko w tobie chcę być! – krzyczał w dalszym ciągu Erasmus, na co Giulietta wzięła go łagodnie w ramiona; uspokoiwszy się, usiadł przy jej boku. Wkrótce wszystko wróciło do normy, wznowiono miłosne zabawy, żartowano i śpiewano. A gdy przyszła pora na wokalny występ Giulietty, jej cudny kryształowy głos tak oddziaływał na umysły, iż coraz mocniej obejmował swoją damę młodzieniec, coraz bardziej pożądliwie błyszczały zapatrzone w siebie oczy.

Czerwony blask zapowiadał już nadejście zorzy porannej, kiedy Giulietta zaproponowała zakończyć biesiadę. Tak też się stało. Erasmus szykował się do odprowadzenia Giulietty, lecz ona odrzuciła jego towarzystwo, opisując mu jednak dom, w którym będzie mógł ją w przyszłości znaleźć. I przy dźwiękach piosenek, jakie panowie intonowali jeszcze na koniec imprezy, zniknęła z boskietu; widziano ją, jak przez dalekie podcienie wychodziła z dwoma służącymi, którzy szli przed nią z pochodniami. Erasmus nie miał odwagi jej śledzić. Każdy z młodzieńców wziął teraz swą damę pod rękę i oddalił się z nią pełen pożądania. Rozdarty tęsknotą i miłosną męką, Erasmus poszedł w końcu za nimi, zaś jego niskiego wzrostu służący świecił przed nim pochodnią. I tak, opuszczony przez przyjaciół, szedł sobie ustronną ulicą, która prowadziła do jego mieszkania. Zorza poranna była już wysoko, służący zgasił pochodnię uderzeniem o bruk, ale w sypiących się iskrach stanęła nagle przed Erasmusem jakaś dziwna figura – długaśny chuderlak z ostrym krogulczym nosem, iskrzącymi się oczami, złośliwie wykrzywionymi ustami, w ognistoczerwonym surducie o błyszczących stalowych guzikach. Osobnik ten zaśmiał się i zawołał nieprzyjemnym, przeraźliwym głosem:

– Hoho! Wyście chyba wyskoczyli z jakiejś starej księgi z tym całym waszym płaszczem, rozprutym kaftanem i beretem z piórkiem! Wyglądacie doprawdy śmiesznie, panie Erasmusie, ale czyżbyście chcieli być obiektem drwin ulicznych przechodniów? Wracajcież lepiej do swego oprawionego w pergamin woluminu!

– Co was obchodzi moje ubranie! – rzekł ponuro Erasmus, odsuwając osobnika na bok, ten jednak krzyknął mu w kark:

– No, no, tylko się tak nie spieszcie, przecież do Giulietty i tak teraz iść nie możecie!

Erasmus zawirował na obcasie.

– Co tam mówicie o Giulietcie? – zawołał rozwścieczonym głosem, łapiąc jegomościa za manatki. Ale ten nagle znikł rozpływając się w powietrzu. Erasmusowi został po nim w dłoni tylko stalowy guzik.

– To był doktor cudotwórca, signor Dapertutto – objaśnił służący. – Co też on od was chciał?

Ale Erasmus sam tego nie wiedział; ogarnięty zgrozą pobiegł do mieszkania swego.

Po południu był już jednak u Giulietty. Przyjęła go uprzejmie i z właściwym jej wdziękiem. Lecz o ile on unosił się szaloną namiętnością, ona pozostawała obojętna. Tylko chwilami oczy jej nabierały osobliwego blasku, a gdy od czasu do czasu na niego spojrzała, czuł, jak od środka przenikają go dreszcze. Nigdy nie powiedziała mu, że go kocha, ale sposób, w jaki z nim postępowała, wyraźnie kazał mu przypuszczać, iż jest w nim zakochana. I tak coraz mocniejsze łączyły go z nią węzły. Otworzyło się też przed nim życie pełne słońca, przyjaciół widywał rzadko, Giulietta wprowadziła go bowiem w inne, obce towarzystwo.

Razu pewnego spotkał się był na ulicy z Friedrichem.

– Chyba wiesz, Spikher – rzekł mu przyjaciel – żeś popadł w dość niebezpieczne towarzystwo? Musiałeś już chyba zauważyć, że śliczna Giulietta to jedna z najbardziej przebiegłych kurtyzan, jakie kiedykolwiek chodziły po tym świecie! Krążą o niej różne tajemnicze i dziwne historie, które ukazują ją w mocno podejrzanym świetle. Jeśli chce, potrafi sprawować nad człowiekiem nieodpartą władzę i uwikłać go w niedające się rozwiązać konflikty. Widzę po tobie, że to wszystko prawda. Zmieniłeś się, Erasmusie, całkowicie żeś się oddał Giulietcie, już nie myślisz o swej ukochanej żonie…

Erasmus na wspomnienie tej, którą zostawił był w ojczyźnie, złapał się obiema dłońmi za twarz.

– Spikher! Wyjeżdżajmy stąd szybko…

– O tak, Friedrichu! Masz rację. Nie wiem, jak to się dzieje, ale nagle ogarniają mnie okropne przeczucia. Muszę wyjechać i to jeszcze dziś!

Obaj przyjaciele przyspieszyli kroku, wtem drogę przeciął im signor Dapertutto, który śmiejąc się Erasmusowi w twarz zawołał:

– O tak, spieszcie się, panie Erasmusie, spieszcie, Giulietta już na was czeka! A jak przy tym tęskni, jak łzy przelewa! Tak, tak, spieszcie się, spieszcie!

W Erasmusa jakby piorun strzelił.

– Tego szarlatana nie cierpię z całej duszy – powiedział Friedrich, kiedy Dapertutto był się już oddalił – A że on u Giulietty jest stałym bywalcem i sprzedaje jej te swoje cudowne eliksiry…

– Że co? – zawołał Erasmus. – Ten obrzydliwiec u Giulietty? U Giulietty?...

– Erasmusie, gdzieś ty się tak długo podziewał, wszystko już na ciebie czeka, czyżbyś już wcale o mnie nie myślał? – zawołał nagle jakiś łagodny głos z balkonu. Giulietta. Obaj przyjaciele nie zauważyli, że stoją właśnie przed jej domem. Jeden skok i Erasmus był już w środku.

– Tego już się odratować nie da – stwierdził Friedrich i poszedł dalej swoją drogą.

Giulietta jeszcze nigdy nie była tak uprzejma jak tym razem. Nosiła tę samą suknię co wtedy w ogrodzie, promieniała pełnią urody i młodzieńczego wdzięku. Erasmus zapomniał wszystko o czym rozmawiał był z Friedrichem, mocniej też niż kiedykolwiek rozkoszował się Giuliettą. Ale i ona jeszcze nigdy tak otwarcie nie dawała mu zauważyć swej gorącej miłości. Była jakby tylko dla niego, inni goście zdawali się dla niej nie istnieć…

W willi, którą Giulietta wynajmowała na lato, miało się mianowicie odbyć przyjęcie. Wśród gości znalazł się pewien Włoch o wyjątkowo odpychającej aparycji i jeszcze gorszych manierach. Jegomość ów od początku zabiegał bardzo o względy Giulietty, co Erasmusa tak złościło, że w końcu wycofał się z towarzystwa i uciekł do ogrodu. Jednak Giulietta szybko go tam odnalazła.

– Co tobie, czyż nie jesteś mój? – spytała. I zamknąwszy go w swych delikatnych ramionach, odcisnęła soczysty pocałunek na jego wargach. Ogień przeniknął jego ciało, nowe wybuchy miłości doprowadzały go do szaleństwa.

– Nie, nie zostawię cię, choćbym nawet zginąć miał w hańbie i skończyć w piekle! – zawołał, na co Giulietta dziwnie się uśmiechnęła.

Wrócili do towarzystwa. Ohydny Włoch, kierowany zazdrością, zaczął głośno i ostro obrażać wszystkich Niemców, a zwłaszcza Spikhera. Ten, nie mogąc już tego znieść, podszedł do niego i powiedział:

– Wstrzymajcie się z tymi swoimi podłymi docinkami, bo inaczej wyniosę was do ogrodu i wrzucę do stawu, a wtedy się okaże, czy umiecie dobrze pływać!

W ręku Włocha błysnął sztylet, Erasmus jednak złapał go za gardło i powalił na ziemię – jeden kopniak w kark i Włoch charcząc, oddał ducha swego. Pozostali mężczyźni rzucili się teraz na Erasmusa, pozbawiając go przytomności.

Gdy wróciły mu zmysły, leżał już w małym gabinecie w ramionach Giulietty.

– Oj ty niedobry Niemcu, niedobry! – rzekła łagodnie, pochylając nad nim głowę. – Jakże ja się o ciebie bałam! Z jednego niebezpieczeństwa mogłam cię wyratować, ale w Italii nie jesteś już bezpieczny. Musisz uciekać i mnie, która tak bardzo cię kocha, opuścić!

Myśl o rozłące napełniała Erasmusa nie dającym się opisać bólem.

– Pozwól mi zostać! – krzyknął. – Już lepsza śmierć niż życie bez ciebie!

Nagle jakby usłyszał jakiś daleki, bolesny szept. Rozpoznał, iż to żona jego woła go po imieniu.

– Pewnie teraz myślisz o swojej żonie? – zapytała Giulietta, dziwnym sposobem trafiając w sedno. – Ach, Erasmusie, zbyt szybko o mnie zapomnisz…

– Oddałbym wszystko, żeby już na zawsze móc ciałem i duszą należeć tylko do ciebie! – zawołał Erasmus.

Stali właśnie przed ślicznym szerokim lustrem ściennym, po którego obu stronach płonęły jasne świece. Mocniej i namiętniej przycisnęła Giulietta Erasmusa do siebie.

– Zostaw mi chociaż swoje odbicie, mój najukochańszy – wyszeptała. – Niech przynajmniej ono należy tylko do mnie…

– Ależ Giulietto! Co ty masz na myśli? Moje odbicie lustrzane?

Spojrzał przy tym w lustro, które odzwierciedlało jego i Giuliettę w słodkich miłosnych objęciach.

– Jakże ty możesz zachować moje odbicie? Przecież ono wszędzie ze mną wędruje, wychodzi mi naprzeciw z każdej czystej wody i z każdej wypolerowanej powierzchni!

– Odmawiasz mi nawet swojego odbicia? – odrzekła ze smutkiem Giulietta. – A jeszcze przed chwilą chciałeś należeć do mnie z całym swym ciałem i duszą. Więc nawet twój ulotny wizerunek nie ma przy mnie zostać i wędrować ze mną przez me nędzne życie, które teraz, gdy uciekniesz, pozostanie bez pożądania i miłości?

Gorące łzy wytrysły Giulietcie z jej ślicznych ciemnych oczu. Erasmus, oszalały miłosnym bólem, zawołał:

– Skoro już muszę od ciebie odejść, niech chociaż moje odbicie lustrzane pozostanie z tobą na zawsze i na wieki!

Gdy to wypowiedział, pocałunki Giulietty płonęły jak ogień na jego ustach. Następnie wypuściła go z uścisku swego i z tęsknotą wyciągnęła ręce w stronę lustra. Erasmus ujrzał, jak jego odbicie, niezależne już od jego ruchów, wychodzi ze zwierciadła, jak wślizguje się w objęcia Giulietty i jak razem z nią rozpływa się w powietrzu. Po pokoju zaczął nagle rozchodzić się specyficzny zapach, a różnego rodzaju brzydkie głosy psioczyły i śmiały się w diabelskich szyderstwach. Erasmus ze zgrozy stracił na moment przytomność, potem chwiejnym krokiem i po omacku – wokół panowały już bowiem tylko nieprzeniknione ciemności – wyszedł przez drzwi i schodami wybiegł przed dom. Tam go złapano i wsadzono do powozu, który natychmiast potoczył się dalej.

– Waszmość, jak się zdaje, trochę się zatrwożył – rzekł po niemiecku mężczyzna, który usiadł obok niego. – Niemniej przeto wszystko pójdzie teraz znakomicie, jeśli zechce pan tylko zdać się na mnie. Giulietka swoje już zrobiła, teraz z jej rekomendacji ja się panem zaopiekuję. Pan to jednak jest całkiem miły młodzieniec, a do tego wykazuje zadziwiające skłonności do przyjemnych zabaw, co mnie i Giulietce bardzo przypada do gustu. To ci dopiero był kopniak w kark! Taki tęgi, taki prawdziwie niemiecki. Zazdrośnikowi aż język wyskoczył z gęby! Wyglądał przezabawnie, a ile się nachrypiał, zanim wykitował, ile nastękał! Hahaha!

Głos osobnika był tak wstrętnie szyderczy, jego głupie gadanie tak potworne, że słowa wbijały się w pierś Erasmusa niczym sztylety.

– Kimkolwiek jesteście – rzekł Erasmus – milczcie, nie mówcie nic o tym czynie okropnym, którego żałuję!

– Żałuję, żałuję! – przedrzeźniał jegomość. – To pewnie żałujecie również, żeście poznali Giuliettę i zyskali jej słodką miłość?

– Ach, Giulietta, Giulietta! – westchnął Erasmus.

– No proszę – mówił dalej nieznajomy – jacy wy dziecinni jesteście, chcielibyście mieć wszystko, ale żeby obyło się bez trudu. Jest wprawdzie fatalnie, że musieliście opuścić Giuliettę, mógłbym jednak, gdybyście tu zostali, ukryć was przed sztyletami prześladowców, jak i przed kochanym sądownictwem.

Myśl o możliwości zostania przy Giulietcie mocno wstrząsnęła Erasmusem.

– Jakże by to było możliwe? – spytał.

– Znam pewien magiczny sposób, który porazi ślepotą waszych prześladowców, a mówiąc krótko, który spowoduje, że za każdym razem ukażecie im się z inną twarzą i nigdy was nie rozpoznają. Skoro tylko nastanie dzień, bądźcie tak dobrzy i spoglądajcie w lustro długo i uważnie, na odbiciu waszym przeprowadzę mianowicie pewne operacje, bynajmniej go nie uszkadzając, i będziecie już bezpieczni, możecie wtedy żyć z Giuliettą, pławiąc się w rozkoszach i nie narażając na żadne niebezpieczeństwo.

– Okropne, okropne! – zakrzyknął Erasmus.

– Cóż w tym jest takie okropne, szanowny mój panie? – zapytał szyderczo obcy.

– Ach, moje odbicie lustrzane, moje odbicie lustrzane…

– …zostawiłem u Giulietty? – dopowiedział nieznany jegomość. – Hahaha! Bravissimo, mój kochaniutki! Teraz bez obaw możecie biegać przez pola i lasy, miasta i wsie, aż wrócicie do swej żony i małego Rasmusa i znowu będziecie ojcem rodziny, jakkolwiek bez lustrzanego odbicia, ale waszej żonie nie powinno to przeszkadzać, jako że bardzo was miłuje, Giulietta natomiast miłować może już tylko wasz ulotny…

– Milcz, okropny człowieku! – krzyknął Erasmus.

W tym momencie radośnie śpiewający orszak zbliżył się do powozu, a blask niesionych pochodni rozjaśnił jego wnętrze. Erasmus spojrzał swemu towarzyszowi w twarz i rozpoznał wstrętnego doktora Dapertutto. Jednym susem wyskoczył z karety i pobiegł na spotkanie z korowodem, jako że już z daleka rozpoznał był w nim głos Friedricha. Przyjaciele wracali z sielskiej biesiady. Erasmus natychmiast opowiedział Friedrichowi, co się było stało, przemilczając jedynie utratę swego lustrzanego odbicia. Szybko podjęto stosowne działania i o wschodzie porannych zórz Erasmus na rączym koniu był już daleko od Florencji…

W trakcie podróży spotkało go wiele przygód. Najdziwniejszy jest przypadek, kiedy po raz pierwszy odczuł na sobie utratę lustrzanego odbicia. Zatrzymawszy się mianowicie na dłużej w pewnym mieście, wszedł był do karczmy pełnej gości, gdzie usiadł na wprost lustra, nie zdając sobie z tego sprawy. Stojący za jego stołem kelner, którego chyba diabli nasłali, spostrzegł, że po drugiej stronie zwierciadła krzesło pozostaje puste i że z siedzącej na nim osoby nic się nie odbija. Podzielił się spostrzeżeniem swym z siedzącym najbliżej Erasmusa klientem i wnet nie było stołu, przy którym by nie szeptano, spoglądając to na Spikhera, to na lustro. Erasmus nie zauważył jeszcze, że to wszystko z jego powodu, aż pewien poważnie wyglądający mężczyzna zaprowadził go przed lustro, spojrzał w nie, a następnie, zwracając się do towarzystwa, zawołał:

– W rzeczy samej, on nie ma lustrzanego odbicia!

– On nie ma lustrzanego odbicia, on nie ma lustrzanego odbicia! – krzyczał jeden przez drugiego. – To jakiś homo diabelus, wyrzucić go za drzwi!

Erasmus, wściekły i zawstydzon, uciekł do swej komnaty. Ale ledwo się tam znalazł, a już zostało mu policyjnie zapowiedziane, że albo w ciągu godziny stawi się przed władzą ze swym całkowitym i zgodnym z wyglądem odbiciem lustrzanym, albo będzie musiał wynieść się z miasta. W tej sytuacji nie pozostało mu nic innego jak wskoczyć na koń i ratować się ucieczką.

– Tam ucieka, tam! To ten, co diabłu odbicie swoje sprzedał, łapać go, łapać! – wrzeszczał za nim uliczny motłoch.

W końcu uwolnił się od pościgu, lecz od tej pory wszędzie, gdziekolwiek się pojawił, nakazywał zakrywać wszystkie lustra, mając jakoby naturalny wstręt do wszelkich odbić. Z tego powodu zaczęto go szyderczo nazywać generałem Suwarowem, który czynił tak samo.

Kiedy wrócił do domu swego, ukochana żona wraz z synkiem przywitała go tak radośnie, iż pomyślał, że w spokoju domowego ogniska szybko uda mu się przeboleć stratę lustrzanego odbicia. Zdarzyło się jednak dnia pewnego, że w czasie zabawy mały Rasmus ubrudził był sobie rączki sadzą z pieca i dotknął nimi tatusiowi twarz.

– Ach tato, tato, umazałem cię na czarno, popatrz tylko, popatrz! – zawołał mały, i nim Spikher mógł temu zapobiec, podstawił mu lustro, samemu też w nie spoglądając. Ale w następnej chwili upuścił je z płaczem i wybiegł z pokoju. W jego miejsce zjawiła się natychmiast trwogi pełna żona.

– Wiesz co mi właśnie powiedział o tobie Rasmus?

– Że nie mam odbicia lustrzanego. Czyż tak, kochanie? – odrzekł z wymuszonym uśmiechem Spikher, starając się przekonać żonę, iż bez sensu jest wierzyć w to, że można w ogóle stracić swoje odbicie lustrzane, a tak właściwie to przecież niewielka strata, jako że każde odbicie lustrzane jest tylko iluzją, oglądanie samego siebie prowadzi do zarozumiałości, a w dodatku odbicie takie dzieli własną jaźń na prawdę i na urojenie.

Kiedy tak mówił, żona jego zdjęła szybko zasłonę z wielkiego lustra, które stało w pokoju. Spojrzała w nie i padła, jakby w nią piorun trzasnął! Spikher podniósł ją, ale ona, ledwo odzyskawszy przytomność, odepchnęła go z obrzydzeniem.

– Odejdź ode mnie, okropny człowieku! – krzyknęła. – Ty nie jesteś moim mężem, tyś duch piekielny, który chce mnie zepsuć i przyprawić o utratę zbawienia! Wynocha ode mnie, nie masz nade mną żadnej władzy, przeklęty!

Jej głos rozchodził się po pokoju i korytarzu, nadbiegała przerażona służba; Erasmus, pełen wściekłości i zwątpienia, wybiegł czym prędzej z domu. W dzikim szaleństwie pędził przez bezludny park na obrzeżach miasta. I wtedy właśnie w wyobraźni ukazała mu się postać anielsko ślicznej Giulietty.

– Giulietko! – zawołał, zatrzymując się. – Giulietko, tak się na mnie mścisz za to, żem cię opuścił i że zamiast mnie samego dałem ci tylko odbicie lustrzane? Ach, Giulietto, żona moja odtrąciła mnie, weź mnie, chcę być twój, tobie tylko chcę oddać ciało i duszę!

– Może pan to uczynić całkiem łatwo, kochaniutki! – powiedział signor Dapertutto, który nagle pojawił się tuż obok. Dla nieszczęsnego Erasmusa słowa jego były pełne otuchy, dlatego też, nie zwracając uwagi na wstrętną i szyderczą twarz osobnika w szkarłatnym surducie, zapytał żałosnym tonem:

– Gdzież ja ją teraz odnajdę? Czyż nie straciłem jej bezpowrotnie?

– Bynajmniej! – odparł Dapertutto. – Ona nie tylko jest niedaleko stąd, ale nawet tęskni niezmiernie za pańską cielesną osobą, jako iż, jak pan sam pojmuje, odbicie lustrzane to tylko marna iluzja. Poza tym ona z największą ochotą zwróci panu pańskie odbicie, calutkie i nieuszkodzone, skoro tylko uzyska gwarancję posiadania pana szanownej osoby na własność, rozumie się, że z ciałem całym i duszą.

– Zaprowadź mnie do niej, zaprowadź! – zawołał Erasmus. – Gdzież ona jest?

– Zanim będzie mógł pan ją ujrzeć i oddać się jej w zamian za zwrot lustrzanego odbicia, potrzeba jeszcze uregulować jedną drobnostkę. Waszmość nie może otóż dysponować w pełni swą czcigodną osobą, jako iż jest pan jeszcze spętany pewnymi węzłami, które najpierw muszą zostać przecięte. Pańska żoneczka i wiele obiecujący syneczek…

– Cóż to ma znaczyć? – wybuchnął gniewem Erasmus.

– Przecięcie owych węzłów mogłoby się dokonać w sposób całkowicie humanitarny – kontynuował Dapertutto. – Jak wie pan jeszcze z Florencji, znam się wyśmienicie na przyrządzaniu cudownych medykamentów. Właśnie mam przy sobie jeden taki syropek domowej roboty; wystarczy, żeby ci, którzy stoją między panem a Giulietką, zażyli kropel kilka, a osuną się na ziemię całkiem bezgłośnie i bez bolesnych drgawek. Nazywa się to wprawdzie umieraniem, a śmierć ponoć jest gorzka, ale i migdały nie są w smaku łagodne. Zamknięta w tej buteleczce śmierć to właściwie nic innego jak tylko owa gorzkość, zresztą tuż po radosnym osunięciu się na ziemię, szanowna rodzinka również zacznie wydzielać przyjemny zapach gorzkich migdałów. Proszę, niech najszanowniejszy pan weźmie…

Wręczył Erasmusowi małą fiolkę.

– Potworze! – krzyknął Spikher. – Mam otruć żonę i dziecko?

– A kto tu mówi o truciźnie? W fiolce jest tylko smaczny syropek. Mógłbym przywrócić panu wolność innymi środkami, ale dla pana chciałbym uczynić to w sposób naturalny i całkiem humanitarny, takie już mam upodobanie. Pan weźmie bez obaw…

Erasmus nawet nie wiedział, jak to się stało, że fiolka jest już w jego ręce. Bezmyślnie przybiegłszy do domu, zamknął się w pokoju swym. Jego żona całą noc spędziła w mękach i katuszach, utrzymując nieprzerwanie, iż ten, który wrócił z Italii, nie jest jej mężem tylko duchem piekielnym, który przybrał postać jej męża. Teraz wszyscy przed nim uciekli i tylko mały Rasmus odważył się do niego zbliżyć i zapytać dziecinnie, dlaczego nie przyniósł ze sobą swojego lustrzanego odbicia. Erasmus, ze śmiercionośną fiolką w ręce, spojrzał na niego dzikim wzrokiem. Synek nosił na ramieniu swego ulubionego gołębia i tak jakoś stało się, iż gołąb ów dziobnął w zatyczkę. I natychmiast padł bez życia. Erasmus odskoczył z przerażeniem.

– Zdrajco! – krzyknął. – Nie skusisz mnie do popełnienia czynu piekielnego!

I cisnął fiolkę przez otwarte okno na wybrukowane podwórko, gdzie roztrzaskała się w drobny mak. Z rozlanej cieczy uniósł się natomiast zapach migdałów, który wniknął nawet do pokoju. Mały Rasmus wystraszył się i uciekł.

Spikher spędził cały dzień, cierpiąc męki jak na torturach, aż nastała północ. Wtedy obraz Giulietty w jego umyśle robił się coraz żywszy. Kiedyś pękł był jej naszyjnik z czerwonych korali i Erasmus, pozbierawszy je, dyskretnie zatrzymał sobie jeden. Teraz właśnie, wpatrując się w niego, kierował wszystkie myśli na utraconą kochankę. I nagle z perełki jakby zaczął wydobywać się ów magiczny zapach, który zawsze czuł w pobliżu Giulietty.

– Ach, Giulietto! Zobaczyć cię jeszcze ten jeden jedyny raz, a potem niech mnie piekło pochłonie!

Ledwo wypowiedział te słowa, przy wejściu do domu coś zaszeleściło. Posłyszał czyjeś kroki, zapukano do jego drzwi. Z przeczucia, kto do niego przychodzi, aż przestał oddychać. Otworzył i rzeczywiście – do pokoju weszła Giulietta z całą swą urodą i wdziękiem swym. Szalony z miłości i pożądania, Erasmus porwał ją w ramiona i mocno do siebie przycisnął.

– Oto jestem, mój najdroższy – rzekła cicho i łagodnie. – Spójrz tylko, jak wiernie przechowuję twoje odbicie!

Zdjęła z lustra sukno i Erasmus z zachwytem ujrzał własny wizerunek, który przytulał się do Giulietty. Ale chociaż Erasmus poruszał się, żaden z jego ruchów nie został odzwierciedlony. Przeszyły go dreszcze.

– Giulietta! – zawołał. – Czyż mam oszaleć z miłości do ciebie? Daj mi odbicie, weź mnie samego z ciałem i duszą…!

– Między nami jeszcze coś jest, drogi Erasmusie. Czyż Dapertutto nie powiedział ci, że…?

– Na Boga, Giulietto! – przerwał jej Erasmus. – Jeśli tylko w taki sposób mogę być twój, to już wolę umrzeć!

– Dapertutto w żadnym razie nie powinien namawiać cię do takiego czynu. Oczywiście jest bardzo źle, iż ślub i błogosławieństwo kapłana jest w stanie tak wiele zdziałać, ale musisz przeciąć ten węzeł małżeński, bo inaczej nigdy nie będziesz do końca mój. Ale do tego jest lepszy sposób, niż zaproponował Dapertutto…

– Na czym on polega? – zapytał gwałtownie Erasmus.

Giulietta oplotła ramieniem jego kark i, oparłszy głowę na piersi jego, wyszeptała:

– Na małej karteczce napiszesz swoje imię i nazwisko pod tymi oto kilkoma słowami: władzę nad moją żoną i nad moim dzieckiem oddaję niniejszym mojemu dobremu przyjacielowi Dapertutto, który odtąd ma prawo dysponować nimi według własnego uznania, przez co zrywam wszelkie łączące mnie z nimi węzły, jako iż od teraz należeć pragnę z całym moim ciałem i duszą moją nieśmiertelną do Giulietty, którą wybrałem sobie na żonę, a z którą połączę się na wieki przez specjalne ślubowanie.

Erasmus czuł dreszcze na całym ciele. Ogniste pocałunki płonęły na jego wargach, karteczkę, o której mówiła Giulietta, miał już w ręce. Nie wiadomo skąd za Giuliettą stanęła olbrzymia postać doktora Dapertutto, który wręczył mu metalowe pióro. W tym samym momencie Erasmusowi pękła żyłka na lewej dłoni i wytrysła krew.

– Umocz pióro i podpisz – zakrakał jegomość w czerwonym surducie.

– Podpisz, podpisz, mój ty jedyny na wieki – szeptała Giulietta.

Już napełnił pióro krwią, już przystępował do pisania, kiedy nagle otwarły się drzwi i weszła przez nie biała postać z upiornie wytrzeszczonymi na Erasmusa oczami.

– Erasmusie, Erasmusie, co ty zamierzasz zrobić! – zawołała głosem pełnym boleści i przygnębienia. – Na Boga, nie popełniaj tego potwornego czynu!

Erasmus, rozpoznając w ostrzegającej kobiecie własną żonę, odrzucił kartkę i pióro daleko od siebie. Błyskawice wystrzeliły z oczu Giulietty, twarz okropnie jej się wykrzywiła, ciało zrobiło gorące jak żar.

– Odejdź ode mnie, piekielna hołoto, nie będziesz miała udziału w duszy mojej. W imieniu Zbawiciela precz ode mnie, diablico! – Erasmus, krzycząc tak, pięścią odepchnął od siebie Giuliettę, która ciągle jeszcze trzymała go w objęciach. Wtedy dało się usłyszeć jakieś przeraźliwe wycie i inne straszne dźwięki, a potem coś, jakby skrzydła kruka, zaczęło szeleścić po całym pokoju. Giulietta i Dapertutto zniknęli w gęstych, śmierdzących oparach, które, wypływając ze ścian, pogasiły wszystkie świece.

Aż wreszcie przez okno wdarły się promienie porannej zorzy. Erasmus udał się zaraz do żony swej. Zastał ją w nastroju nadzwyczaj łagodnym. Mały Rasmus już się był obudził i siedział na jej łóżku.

– Wiem już wszystko, co ci się przytrafiło w Italii i żal mi cię z całego serca – rzekła, podając wyczerpanemu mężowi dłoń. – Spójrz tylko w lustro, kochany mój mężu.

Spikher z żałosną miną uczynił to, drżąc na całym ciele. Zwierciadło pozostało gładkie i czyste, nie wyglądał z niego żaden Erasmus Spikher.

– Tym razem to nawet dobrze, że lustro nie odbija twojego obrazu, wyglądasz bowiem niepoważnie – kontynuowała. – Zresztą sam pojmiesz, że bez lustrzanego odbicia wszędzie będziesz tylko obiektem drwin. Nie możesz też już być porządnym ojcem rodziny, który wzbudza respekt u żony i dziecka. Rasmusek już się z ciebie naśmiewa i chce ci domalować węglem wąsy, bo i tak nie będziesz mógł ich zobaczyć w lustrze. Idź przeto w świat i próbuj odebrać diablicy swe odbicie. Jeśli znów będziesz je miał, jesteś u mnie chętnie widziany. Pocałuj mnie (Spikher uczynił to), a teraz: szczęśliwej podróży. Przyślij od czasu do czasu Rasmusowi parę nowych spodni, bo bez przerwy wycierają mu się na kolanach i potrzebuje ich większą ilość. A gdybyś czasem był w Norymberdze, dołącz do nich jeszcze, jako kochający ojciec, kolorowego huzara i piernika. Bądź zdrów, Erasmusie.

Przekręciła się na drugi bok i zasnęła. Spikher wziął Rasmusa na ręce i przycisnął go do serca. Chłopczyk jednak narobił wrzasku i Spikher odstawił go na swoje miejsce, a następnie wyruszył w daleki świat. Pewnego razu spotkał niejakiego Petera Schlemihla*, tego, co to sprzedał własny cień; obaj chcieli założyć spółkę – Erasmus miał rzucać potrzebny wspólnikowi cień, Peter Schlemihl natomiast rewanżować się własnym odbiciem w lustrze. Ale nic z tego nie wyszło.

 

 

Tłumaczenie z niemieckiego: Jerzy Salamon

Źródło: projekt.gutenberg.de

* W oryginale fragment ów brzmi bardzo skromnie: „pozostań mi wierny”, tłumacz jednak uznał, że kwestię tę ze względu na znamienność dla akcji należy wyostrzyć (przyp. tłumacza).

* W oryginale następuje tu jeszcze zdanie porównujące urodę Giulietty do kobiet z obrazów Rubensa i Mierisa, które u czytelnika współczesnego, na skutek zmian kanonu kobiecej urody, wywołałoby w najlepszym wypadku uśmiech politowania, dlatego tłumacz postanowił opuścić ten fragment (przyp. tłumacza).

* Peter Schlemihl to z kolei postać z opowiadania Adelberta von Chamisso z roku 1813 pod tytułem „Nadzwyczajna historia Petera Schlemihla”. Bohater sprzedaje diabłu swój cień, nie zdając sobie sprawy, że tym samym wyklucza się ze społeczeństwa. Wszyscy, którzy odkrywają u niego brak cienia, uciekają przed nim albo sobie z niego drwią. Diabeł jest gotów zwrócić mu jego cień w zamian za duszę. Ale Peter Schlemihl odrzuca propozycję, ucieka na odludzie i żyje jako badacz przyrody (przyp. tłumacza).

Z pamiętnika entuzjasty współczesnego. Literackie zlecenie (2018)

Mała, bezludna wyspa u zachodnich wybrzeży Meksyku. Dzika plaża, na niej tylko ja i panienka Lilly. Nadzy leżymy w cieniu nachylonych palm, cudnie zmęczeni tym, cośmy właśnie robić skończyli. Była jak zwykle fantastyczna. I podczas gdy ja walczę jeszcze z zadyszką, ona siedzi już po turecku z papierami w ręce.

– No, to teraz Lilly sprawdzi, czy pan spisał był wszystko uczciwie i bezbłędnie. Znajdzie Lilly w wątku swym choć jedno przeinaczenie, ukarze pana przykładnie jak Giulietka Kazia.

Mimo że jesteśmy ze sobą od dawna, mamy zwyczaj zwracać się do siebie oficjalnie, nawet w najbardziej intymnych momentach. Nic nie kosztuje a szał zmysłów jak na pierwszej randce.

Z tą karą to oczywiście żart, wolę jednak się zabezpieczyć, nigdy nie wiadomo, co siedzi w głowie dwudziestolatki. Odrzekam przeto, że w razie czego proszę o nieco łagodniejszy wymiar kary. Droczy się ze mną, zobaczy co da się zrobić. Póki co pan nie przerywa, pan nie przeszkadza, Lilly czytać będzie na głos.

– Jeśli mam się skupić na treści – ośmielam się jeszcze wtrącić – będzie lepiej, jak panienka usiądzie trochę inaczej, za dużo widzę.

Karcąco-figlarne spojrzenie, grożący palec, obrót o jeden stopień na lewym pośladku. Tyle że nie w tę stronę, co należało, widzę więcej niż poprzednio. Czy zrobiła to specjalnie? Nie sądzę, ją po prostu interesuje już tylko manuskrypt. Więc dobrze, pan nie przeszkadza, pan cały w słuch się zamienia…

„O siódmej rano, jako pracujący po nocach literat, zazwyczaj jeszcze śpię, dziś jednak, piątego sierpnia roku 201…, budzę się nagle z uczuciem, że ktoś intensywnie się we mnie wpatruje. I rzeczywiście – na moim krześle osobnik siedzi chudy, wysoki! Nos krogulczy, iskrzące się oczy, usta w grymasie złośliwym wykrzywion. Surdut czerwony, stalowe guziki. Zaraz! Ja go już gdzieś widziałem! No przecież! W książce na ilustracji! Zerkam, żeby się upewnić (zbiór opowiadań leży na nocnym stoliku otwarty jak go przed snem zostawiłem).

– W rzeczy samej, pańskie skojarzenie jest całkiem trafne – odzywa się kraczącym głosem. – Doktor Dapertutto we własnej osobie. Proszę się nie fatygować, może pan pozostać w łóżku, sprawa moja nic na tym nie ucierpi, pan zaś zaoszczędzi sobie wstydu, choć nagość i poranny wzwód to doprawdy nic kompromitującego, wręcz nawet przeciwnie.

Przecieram oczy, przetykam uszy.

– Wygląda pan, jakby był zdziwiony, tymczasem gdy odwiedza pana panienka Lilly, która na dodatek wskakuje panu pod kołdrę, wszystko jest dla pana zupełnie normalne. Przyzna pan chyba, że to nielogiczne.

– Z panienką Lilly rzecz wygląda inaczej – odpowiadam urażony jego bezczelnością. – Ona jest moja, sam ją wymyśliłem, to bohaterka z mojej powieści*, pan zaś jesteś od Hoffmanna. Ale skąd pan o nas wie? Wszak to informacje są poufne.

– Ho-ho! Tak się składa, kochaniutki, że ja i panienka Lilly w komitywie jesteśmy całkiem całkiem, poznaliśmy się mianowicie na obiedzie u don Kichota; prywatnie, poza powieścią, jegomość, zdradzę panu, zgoła sympatyczny. Co się zaś tyczy pańskiej kochanki, znaczy się bohaterki, to właśnie nie kto inny jak ona jest tą, z której rekomendacji do pana przybywam.

– Trzeba było tak od razu. Chodzi zapewne o tłumaczenie opowiadania, w którym pan występuje*. Czyżbym popełnił był błąd jaki?

– Litości! Czy ja wyglądam na takiego, któremu rozchodzi się o pańskie tłumaczenie? Sprawa jest zupełnie innej natury, przy czym, pojmuje pan, nie ma takiej potrzeby, aby ktoś spoza naszej trójki miał na ten temat jakąkolwiek wiedzę.

– Znaczy się: sprawa nieczysta? – pytam szeptem.

– Nieczysta, nieczysta! – przedrzeźnia mnie, kracząc jak wrona. – Tu, kochaniutki, o nic więcej nie idzie jak tylko o najzwyklejszy w świecie trik! Otóż jak pan szanowny był przed snem przeczytał, moja partnerka z opowiadania, Giulietta, wyłudziła od Erasmusa jego lustrzane odbicie. I właśnie o nie, ja i Giulietta mocno żeśmy się poróżnili – miała przekazać je mnie, tymczasem zachowała je dla siebie. Rzecz przy tym o tyle fatalna, że osobiście zbliżyć się do niej nie mogę, powstrzymuje mnie bowiem wola niejakiego E.T.A. Hoffmanna, którego panna Giulietka owinęła sobie była wokół pewnej mięciutkiej części ciała metodami jej właściwymi. Wszak zdarza się, że bohaterka czyni tak z autorem swym, czyż nie tak, kochaniutki?

Spoziera na mnie tym swoim szyderczo-pijanym wzrokiem.

– Proszę kontynuować – zbywam aluzję, bezzasadną oczywiście. Co on tam może wiedzieć, jest jeszcze coś takiego jak miłość!

– Otóż w związku z powyższym plan jest taki, że gdzie Dapertutto nie może, tam panienkę Lilly pośle. Już się zgodziła, żeby jednak rzecz nabrała mocy, musi koniecznie zostać spisana przez kogoś, kto żyje w pańskim świecie, nazywanym u was, nie wiedzieć czemu, realistycznym. Zacznie pan od naszego tu spotkania, potem będzie pan pisał już tylko pod natchnieniem swej kochanki, to znaczy bohaterki, ona wszystko panu telepatycznie podyktuje. Macie już w tym zresztą podobne doświadczenia z czasów pisania „Rio Dolores”, a i słyszałem coś o waszym następnym wspólnym projekcie, który żeście niedawno zaczęli. Gdyby czasem znalazła się dla mnie jakaś rólka…

– Niestety, casting już zakończony, mamy pełną obsadę – przerywam. Po co ona mu o tym gada! (Lilly, czytając to, ledwo powstrzymuje się od śmiechu).

– Cóż, przy pisaniu powieści nigdy nic nie wiadomo – on mi na to z uśmiechem szyderczym. – Dziś na przykład obsadę ma się pełną, a jutro bęc, osobnik obsadzony, dajmy na to, w roli sługi Kościoła, nagle i bezczelnie oddaje ducha swego! Bywały już w literaturze podobne przypadki, oj bywały! Tymczasem pozwoli pan, że się już pożegnam. Jestem mianowicie umówiony z żoneczką Erasmusa w sprawie pobrania zaliczki i podpisania umowy odnośnie ciała jej i duszy, które staną się moją własnością, skoro tylko mężulek z uprzejmości mej odzyska swoje lustrzane odbicie. Czyż miłość nie jest piękna? Ha-ha-ha! Ha-ha-ha! Ha-ha-ha!

Krakanie robi się coraz dalsze, doktor Dapertutto rozpływa się w powietrzu, zostaje po nim tylko zapach siarki. Cóż, literatura takich właśnie potrzebuje, bez nich byłaby nudna. Biorę pióro i …”

Panienka Lilly przerywa czytanie, piersi trzęsą jej się od śmiechu.

– Jegomość zdobywa Złotego Freda na Festiwalu Literackim za najlepszą postać męską w kategorii Fantastyka, autorzy się o niego biją, pan natomiast spławia go jak pierwszego lepszego debiutanta! Bu-ha-ha-ha! Tak, wiem, Lilly nie uprzedziła, jej wina. Tyle że my i tak mieć go będziemy. Jeśli przypadkiem chciałby mnie pan zapytać, w zamian za co oddałam mu przysługę, to teraz jest ku temu moment najlepszy.

Wymownie na mnie spogląda, oczekując uznania. Tylko że ja zachwycony tym nie jestem.

– Chce mi pan może powiedzieć, że całe moje poświęcenie było na darmo? – Pociąga noskiem płaczu bliska.

Obiecuję znaleźć dla niego rolę; jeszcze trochę a serce pękłoby mi z żalu.

– Proszę pamiętać – rozkwita na nowo – że udział tak sławnej figury jak Dapertutto podniesie prestiż naszej książki, jeszcze mi pan podziękuje. Tymczasem uprzejmie pan pozwoli, że wrócę do projektu bieżącego i sprawdzę, ile z tego, co podyktowałam, znalazło się w manuskrypcie.

Ano cóż, pan uprzejmy, pan pozwala; panienka, minę uroczystą przybrawszy, czytać zaczyna wątek swój*:

„Historia nieodwzajemnionej miłości warszawskiego kupca do szlachcianki – mówi Wam to coś? (Zwracam się tu do tych, którzy to czytają). No oczywiście, że o Lalkę Prusa Bolesława chodzi, o jedną z najpiękniejszych powieści, jakie dotąd napisano. I w której jest pokazane, jak kończą romantyczni dżentelmeni. Bo ów pan Wokulski, powiedzmy sobie szczerze, z kobietami obchodzić się nie umie, my wolimy takich jak na przykład pan Starski. O, ten to się na nas zna! Rano podrywa, po południu zalicza! Lecz po cóż ja o tym wspominam? Ano dlatego, że obecnie znajduję się właśnie w owej wymyślonej przez Prusa rzeczywistości.

Wokulski wprawdzie jak był znikł, tak nadal go nie ma, panna Izabela zamknięta w klasztorze, a Rzecki nie żyje, ale życie innych bohaterów toczy się tu dalej. Sklep funkcjonuje, prostytucja kwitnie, pan Starski natomiast znalazł był sobie kochankę nową. Giuliettę z „Historii o straconym odbiciu lustrzanym” pióra E.T.A. Hoffmanna.

Obecnie wynajmuje ona willę w okolicach Krakowskiego Przedmieścia, a pan Starski jest jej stałym gościem i teraz to on ‘sprzedaje jej eliksiry’. Kto kogo tym razem uwiódł, szpiedzy doktora Dapertutto nie wyniuchali, ustalili za to, że ta dziwka odbicie lustrzane Erasmusa przechowuje – poskładane, zrolowane – we własnej waginie. A że pan Starski codziennie ją penetruje, muszę tylko podpatrzyć, gdzie ona zdobycz swą tajną na czas stosunku przekłada. Bo na dłużej, niż to konieczne, to ona jej stamtąd nie wyjmuje…

Siedzę właśnie na ławce naprzeciw willi i czekam, aż nadejdzie pan Starski. A ponieważ świeci nade mną uliczna latarnia, ja zaś przebrana jestem trochę dwuznacznie, miałam już dwóch potencjalnych klientów. Dowiedzieli się, żem już umówiona i poszli sobie zadowoleni, bom ich zaprosiła tu na jutro. Jutro jednak, coś mi mówi, zadowoleni nie będą, jako że ja już wtedy od dawna w powieści swej macierzystej na powrót będę.

Przez ciemne okulary, na które opadają mi włosy z peruki, obserwuję okno u Giulietty. To, w którym pali się światło. Ona też wypatruje już gościa swego. Z cyckami niemal na wierzchu. Cyckami wielkimi jak kule od armaty. Będzie sobie pan Starski na nich używał, oj będzie! Ale czyż to i nie on? Biały garnitur, biały kapelusz, laska srebrem wysadzana. No i za piękny to on nie jest!

– Ile za numerek? – pyta mnie bezczelnie przez ulicę.

A tyle! Pokazuję mu środkowy palec i udaję obrażoną. Jako człowiek światowy pojmuje w mig znaczenie gestu. I już zamyka za sobą furtkę do ogrodu Giulietty. Ona zaś stoi w drzwiach i, grożąc mu kokieteryjnie palcem, zwraca się do niego po angielsku w te słowa:

– Oj Kaziu, ty niegrzeczny! Giulietka wszystko słyszała, Giulietka ukarze…