Opowieści biblijne na wesoło - Artur Niesłuszny - ebook

Opowieści biblijne na wesoło ebook

Artur Niesłuszny

1,0

Opis

Opowieści biblijne na wesoło” to znane ze Starego Testamentu dzieje proroków i królów w zwierciadle satyry. Prześmiewcze i zabawne historie, które nieco odbrązawiają patriarchów, ukazując ich w zupełnie nowym świetle. Co wyniknie ze spotkania Dawida, Daniela, Jozuego, Józefa, Samsona, Jonasza i Hioba przy jednym stole podczas biesiady?

Wszyscy oni rozprawiają o tym, co im się przydarzyło, nie szczędząc sobie drwin i docinków. Obficie polewając wino i jedząc najsmakowitsze kąski donoszone przez ponętne niewolnice rozmawiają o Noem i potopie, budowie wieży Babel, zniszczeniu Sodomy i Gomory, faraonie czy wędrówce narodu wybranego do Ziemi Obiecanej.

Pozycja godna polecenia tym wszystkim, którzy chcieliby poznać Stary Testament od nieco innej strony.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 242

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
1,0 (1 ocena)
0
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Czas potopu

 

ZADZIWIAJĄCO krótka – w wersji biblijnej – jest historia ludzkości. Jeśli owe 7 dni, składające się na całość dokonań Stwórcy, można traktować symbolicznie i elastycznie, rozciągając trwanie każdego z nich na tysiące i miliony lat – to biblijna przestrzeń czasowa, dzieląca stworzenie pierwszych ludzi od ich zagłady, spowodowanej rozczarowaniem z nieudanych potomków Adama i Ewy pogrążających się coraz bardziej w nikczemnych uczynkach – nie daje żadnych możliwości manewru. Tu ramy czasowe są określone i ograniczone do ośmiu pokoleń, które wystarczyły – doskonałym przecież istotom, bo wykreowanym na obraz i podobieństwo Stwórcy – aby pogrążyły się w „wielkiej niegodziwości” (Rdz 6, 5), i by „Ziemia uległa skażeniu wobec Boga i zapełniła się gwałtem” (Rdz 6, 11). Moralny upadek ludzkości następował więc nader szybko, a właściwie niemal od początku, skoro już w Raju Kain postanowił jako pierwszy, roztrzaskując kamieniem głowę brata Abla, przywrócić i wzmocnić swoją pozycję wobec Pana. Ów ambitny protoplasta następnych pokoleń gwałcicieli nie odczuwał przy tym żadnej skruchy ani wyrzutów sumienia, skoro i potem wobec Stwórcy zachowywał się zuchwale i wykrętnie, mówiąc: „Czyż jestem stróżem brata mego?” (Rdz 4, 9). Co gorsze, również potomkowie jego brata Seta – z których wywodził się Noe – z upodobaniem kultywowali i rozwijali ulubione występki poprzedników. Jeśli jednak wywodzący się z linii Kaina (Henoch, Irad, Mechujael, Metuszael, Lamek…) grzesznicy mogli – z niewątpliwą dozą słuszności – powoływać się na obciążenie dziedziczne, to ci z linii Seta nie mają już nic na swoje usprawiedliwienie! Rodziny Enosza, Kenana, Mahalalaela, Jereda, Henocha, Metuszelacha i Lameka godnie i wytrwale rywalizowały z bliskimi – a potem coraz bardziej odległymi kuzynami – na polu łamania przykazań Pana, gwałtów i niegodziwości. Jakich – możemy się jedynie domyślać… Ale z pewnością nie chodziło tylko o kradzież kury czy wybicie zęba sąsiadowi. Z pokolenia na pokolenie i z wieku na wiek pogrążali się więc w odmętach bezeceństw i podłości, bezprawia i podstępów, wśród których tylko brak wojen daje się dotkliwie odczuwać – a i to nie jest pewne, z uwagi na bardzo skrótową i ogólnikową formę biblijnego przekazu. A może po prostu liczba ludzi, wystarczająca do okazjonalnej bijatyki, była jeszcze zbyt mała do masakrowania się w wojnach i organizowania łupieżczych wypraw? Bo przecież później (Lb 21, 24; 31, 7) Izraelici ochoczo oddawali się temu zajęciu. Ogólne zepsucie osiągnęło więc taki poziom, że nawet Stwórca poczuł się bezradny i postanowił sięgnąć po środki radykalne, skoro metody wychowawcze okazały się bezskuteczne. Nie wiadomo, komu się zwierzył ze swoich planów, ale biblijni kronikarze rozpoznali je i zapisali skrupulatnie: „Zgładzę ludzi, których stworzyłem, z powierzchni ziemi: ludzi, bydło, zwierzęta pełzające i ptaki podniebne, bo żałuję, że ich stworzyłem” (Rdz 6, 7). Nie wiadomo również, jaki udział w ogólnym zepsuciu miały zwierzęta, ale bez powodu nie mogły wszak zostać ukarane, co wskazywałoby na ich wyższy niż obecnie poziom inteligencji i świadomości, nieograniczający się do umiejętności ryczenia, dziobania i machania skrzydłami. Nie dorównywali im tylko w zepsuciu wodni krewniacy: zarówno morskie potwory, jak i pomniejsi mieszkańcy mórz, jezior, rzek i stawów. Wszyscy oni nie tylko ocaleli, ale nawet nie mieli pojęcia o planowanej czy też dokonującej się nad ich głowami zagładzie wszystkich istot żywych i beztrosko pluskając, wzajemnie się pożerali.

Rodzina Noego – „prawego i nieskazitelnego” – była zaledwie ósmym pokoleniem wywodzącym się od Seta, trzeciego syna Adama i Ewy. Tyle czasu wystarczyło, by – jak wszyscy – osiągnęli poziom kwalifikujący ich do fizycznego unicestwienia, jako nienadających się do resocjalizacji i bez perspektyw wejścia, jeśli już nie na drogę, to na ścieżkę przyzwoitości i choćby poprawności moralnej. Paradoksalnie ocenę, będącą wyrokiem, „żałuję, że ich stworzyłem” (Rdz 6, 7), musiał wystawić sam Stwórca!

Ten, kto miał ocaleć z katastrofy, nie mógł zachować życia przypadkowo i bez powodu. Musiał być wybrańcem Pana – a więc obdarzonym niezwykłymi przymiotami charakteru, kimś nadzwyczajnym i bogobojnym, „nieskazitelnym” i „prawym”, który żył w „przyjaźni z Bogiem” (Rdz 6, 9) i którego „Pan darzył życzliwością” (Rdz 6, 8). Takim człowiekiem był Noe – ale także jego rodzina, bo wszak jej ocalenie nie mogło wynikać tylko z prostej zasady pokrewieństwa, czyli swego rodzaju nepotyzmu. Ten wyjątkowy wśród niezliczonych szeregowych grzeszników mąż został więc przeznaczony do ocalenia i przedłużenia gatunku ludzkiego, co przyjął zapewne z zadowoleniem, ale i należną jego zaletom godnością.

Niestety, bardzo spokojnie, bez emocji i bez żadnego słowa sprzeciwu przyjął też decyzję o zagładzie całej ludzkości i wszystkich zwierząt. Z jednej strony było to wyrazem bezwzględnego posłuszeństwa, za które został wyróżniony przez Pana i darzony życzliwością, z drugiej jednak rzuca pewien cień na jego nieskazitelność. Wszak żyjący 10 pokoleń później Abraham nie wahał się wejść w pewien spór z Panem o skazane na zagładę Sodomę i Gomorę, a chodziło tylko o mieszkańców dwu grzesznych miast! (Rdz 18, 22–33). Z taką umiejętnością wystąpienia w obronie życia większych zbiorowości, nawet w obliczu despotii – to Abraham, a nie potulny i ślamazarny Noe jest bliższy ideałom współczesnego humanizmu, jakkolwiek popularność żeglarza i jego arki w świadomości społecznej, a także w twórczości artystycznej jest nieporównanie większa.

Zdawałoby się, że dla Stwórcy jest to sprawa niezmierne prosta. Skoro zapadła decyzja o pogrążeniu wszystkiego w wodnych odmętach – wystarczyło zesłać odpowiednią ilość wody, a wybrańca Noego usadowić w bezpiecznym, suchym miejscu, np. tworząc mu dogodny punkt obserwacyjno-rozrywkowy na trawiastym zboczu góry, skąd mógłby ze spokojem i pewnym zadowoleniem oglądać ludzkie wrzaski i bulgotanie wody, pochłaniającej jego bliższych i dalszych zepsutych pobratymców, z którymi – jako mąż sprawiedliwy – był w niewątpliwym konflikcie. Takie miejsce byłoby bez porównania dogodniejsze – zarówno dla niego, jak i dla zwierząt – niż zatłoczone pokłady i przedziały pływającej szalupy ratunkowej, nawet o rozmiarach sporego statku. Rzecz ograniczałaby się do zbudowania dachu celem ochrony przed deszczem i pomieszczeń dla ryczących, skrzeczących i obdarzonych różnymi innymi talentami wokalnymi lokatorów. Również zgromadzenie dla nich zapasów jedzenia byłoby bardzo ułatwione, a niektóre wyżywiłyby się same. Ale stało się inaczej – a polecenie Pana wystawiało na ciężką próbę techniczne umiejętności wybrańca.

„Ty zaś zbuduj sobie arkę z drzewa żywicznego, uczyń w arce przegrody i powlecz ją smołą wewnątrz i zewnątrz” (Rdz 6, 14). Oprócz danych o rozmiarach arki, jej nakryciu przepuszczającym światło, wejściach w bocznej ścianie, przegrodzie dolnej, drugiej i trzeciej (czyli pokładach) (Rdz 6, 15, 16) – są to jedyne wskazówki, składające w istocie odpowiedzialność za szczegółowe rozwiązania techniczne w ręce Noego, późniejszego plantatora winnic. A było to nadzwyczaj ambitne wyzwanie, jako że ten pływający obiekt był jednostką prototypową, o niewyobrażalnej skali trudności. Inwestor dał tylko bardzo ogólnikowe wskazówki, bez rysunków technicznych, obliczeń i zestawienia materiałów. Jedynie kosztorys był zbyteczny, gdyż obiekt miał być zbudowany w systemie chałupniczym, przy zastosowaniu wykonawstwa własnego, bez pracowników najemnych. Zbudowanie statku o takich rozmiarach i w takich warunkach organizacyjno-technicznych byłoby niewątpliwie dziełem pionierskim, za które szlachetnemu mężowi imieniem Noe należałby się tytuł stoczniowca czy szkutnika wszech czasów.

Arka, według wytycznych, miała być długa na ok. 130 m i szeroka na ok. 25 m. Nawet jeśli ostrożnie zmniejszymy jej długość o połowę przy 20 m szerokości, to i tak jest to wielkość imponująca. Należy przy tym zauważyć, że zupełnie zbyteczna z punktu widzenia potrzeb 8-osobowej rodziny patriarchy Noego, której by wystarczył obiekt o rozmiarach turystycznej żaglówki. Argument o zaletach dużej jednostki wobec wzburzonych fal i wiatru nie ma tu zastosowania – grupa Noego miała wszak odgórnie zapewnione bezpieczeństwo i przetrwanie. Cały więc ogrom arki był uzasadniony przede wszystkim interesem zwierzęcych pasażerów i to dla nich podjął Noe trud budowy.

Założenia techniczne, w tym także dobór surowców, nie tylko nie zaskakują nowoczesnością, lecz zawierają poważne błędy konstrukcyjne. Rozmiary statku, przy braku obliczeń wytrzymałościowo-statycznych, groziłyby jego rozłamaniem. Zabrakło dwu ważnych parametrów technicznych, określających przydatność statku do żeglugi, którymi są: pojemność statku brutto i jego nośność, czyli ciężar ładunku, zapasów i ludzi, bez przekroczenia dopuszczalnej linii zanurzenia. W tym przypadku zwłaszcza ten drugi czynnik miał ogromne znaczenie. Pomija się też tak ważne elementy jak ster i kil, a przede wszystkim niezbędny do poruszania się na falach – napęd statku. Nie były to bowiem z pewnością żaglowiec ani wielowiosłowa galera. A przecież zastosowanie żagli nadałoby mu nową jakość estetyczną i użytkową. Racjonalne wydaje się również zatrudnienie choćby 20 galerników – niekoniecznie przykutych łańcuchami, jak to zwykle bywało – którzy wprawdzie byliby z gatunku „niegodziwych”, ale mieliby szansę odpokutowania win, a za ocalenie życia byliby gotowi bez wytchnienia machać wiosłami z szybkością 100 uderzeń na minutę. Ostatecznie, pod koniec – już jako zbytecznych – można by ich utopić. Jeśli zabrakło tego rodzaju środków napędu – to tym trudniej spodziewać się zastosowania napędu parowego czy śrubowego, o atomowym już nie wspominając. Bez nich arka Noego była właściwie bezwładnym i niesterowalnym kadłubem, który miotany falami, kręciłby się niczym balia, gdyby nie miał wydłużonego kształtu. Wprawdzie arka miała służyć tylko doraźnym i krótkotrwałym celom transportowym, jednak poziom rozwiązań technicznych nie zadowoliłby nawet budowniczych tratwy.

Ale mimo błędów i braku dokumentacji technicznej Noe, chociaż świadomy swoich niskich kwalifikacji w zakresie budowy obiektów pływających, lecz uzbrojony w ideowy zapał, wzmocniony wysoką oceną jego moralnej postawy przez Najwyższego Zwierzchnika i pewnością zachowania życia – ruszył żwawo do pracy. Nie wiemy tylko, czy rzuciwszy się na kolana, zapytał: Panie, ile mam czasu na wykonanie tego zadania? A była to sprawa wielkiej wagi, gdyż określała zarówno tempo pracy, jak i termin nadejścia Wielkiej Wody i zagłady. Jeśli odpowiedź była mało precyzyjna, np. „100 wylewów rzeki”, to powstawała jeszcze konieczność ich liczenia i zapisywania wbijaniem patyków w ziemię.

Stosując zatem najnowocześniejsze technologie i narzędzia, jak krzemienne siekiery, dłuta i noże, piły ze szczęki krokodyla, rekina i przedziwnie uzębionej płaskiej ryby rzecznej, kamienne młoty, liny z liany i węży boa, pilniki z wulkanicznego pumeksu oraz transport rzeczny, brygada ciesielsko-szkutnicza majstra Noego i trzech osiłków w osobach Sema, Chama i Jafeta już po 5 latach wytężonej pracy zgromadziła na placu budowy 95 sosnowych i 77 palmowych bali długości 10 m, a po następnych pięciu jej stan posiadania zwiększył się o 68 słusznej wielkości pni oraz dyskopatię majstra Noego i złamaną piszczel Sema, ku ledwo skrywanej radości Chama. Do zaplanowanych 1500 belek jeszcze trochę brakowało i Noe chętnie skorzystałby z jakiejś centrali materiałów budowlanych, ale niczego takiego nie dało się znaleźć. Dzielny budowniczy arki, którego zapał, zdążył nieco osłabnąć, po głębokiej analizie sytuacji postanowił więc trochę zmodyfikować swoje plany, zwłaszcza że następne miesiące zajęły mu wyczerpujące dociekania, jak z tylu okrąglaków uzyskać choćby jedną niezbędną do budowy deskę. Jednakże rezultatem tych wysiłków był tylko znaczny wzrost średniej spożycia wina w rejonie budowy, co jeszcze pogłębiło desperację, i skierowało myśli budowniczego na inne tory.

I oto okoliczni mieszkańcy, nieświadomi fatalistycznego związku swego losu z bezsensowną – ich zdaniem – szarpaniną z drzewami czterech zwichrowanych umysłowo i często podchmielonych rozczochrańców, zauważyli w chwilach wolnych od codziennych niegodziwości, całkowitą zmianę ich zajęć i zainteresowań. Pojawiło się plecione z drobnych gałęzi, sięgające do rzeki ogrodzenie, a w nim coraz liczniejsze krowy, osły i wielbłądy. Zwierzęta były wypasane na okolicznych łąkach i wzgórzach, a dawni drwale oddawali się uprawie warzyw, owoców, łowieniu ryb i zbieraniu jagód, szarańczy oraz deserowych, tłustych, białych pędraków pod korą drzew – głównie zresztą w charakterze nadzorców prac kobiet. Z biegiem lat zwierzęta tworzyły już pokaźne stada, które żyły całkiem bezproduktywnie, bo wielokrotnie przewyższały potrzeby własne hodowców, oni zaś nie sprzedawali ich ani nie prowadzili handlu wymiennego. Podejrzewano nawet próbę założenia ogrodu zoologicznego, zwłaszcza gdy w kolejnych zagrodach pojawiły się koziołki, króliki i różnego rodzaju ptactwo – ale i to się nie potwierdziło. Noe zaś nie był skłonny do wynurzeń.

Ale w zagrodzie dojrzewał – wbrew pozorom – plan operacji „Arka”. I wreszcie, po wielu latach, Noe zadecydował, że nadszedł czas. Zrobiwszy odprawę, udzielił synom wielu mądrych i niezbędnych rad, kończąc groźnym ostrzeżeniem:

– I nie wracać mi tu z pustymi rękami, bo przeklnę was!

Synowie Noego cel mieli szczytny: uratowanie całego rodu od potopu. Prowadzili kilkaset porykujących czworonogów, które krocząc dostojnie i wzbijając kurz – stopniowo znikały Noemu na zakręcie z pola widzenia. On zaś wiedział, że przyjdzie mu teraz czekać na powrót całej trójki – ale jak długo? Tego nie mógł odgadnąć. Przekonany jednak o wielkości swego pomysłu, z ufnością oczekiwał pomyślnego zakończenia wyprawy.

Toteż wczesną wiosną, gdy na rzece pojawił się pływający obiekt, Noe stwierdził z zadowoleniem, że jego plan się powiódł. Statek nie był olbrzymem, trzeba go było uruchamiać sposobem flisaków długimi żerdziami i wymagał wielu przeróbek do czekających go zadań, ale pływał po wodzie, czego żadne ze stada zwierząt oddanych w zamian, w handlu wymiennym, nie potrafiło. Transakcja była więc ze wszech miar udana. Zapewne podobnie myśleli ludzie znad wielkiej wody zwanej morzem, którzy znali tajemnice budowy statków, połowu ryb, a i w rozbójnictwie morskim osiągali znaczne sukcesy. To z nimi dzielni potomkowie Noego dokonali owej transakcji, rozwiązując w ten zaskakujący sposób zadanie postawione przez Pana i rozwijając na dużą skalę formę towarowej wymiany międzyplemiennej, która jednak wkrótce miała ulec gwałtownemu załamaniu…

Następne lata grupa Noego przeznaczyła na przebudowę wielkiego pływacza do przechowania zwierzęcych lokatorów w dniach zagłady. Zdobyte już doświadczenie okazało się pomocne, chociaż nie istniała żadna motywacja do pośpiechu – bądź co bądź lepszy choćby luźny piasek pod stopami niż chmury, ulewy i wodne głębiny, nie mówiąc już o codziennych zmaganiach z różnymi kłapiącymi i ryczącymi paszczami. Toteż nawet różnego rodzaju trudności i przeszkody traktowano raczej jako urozmaicenie codziennej egzystencji niż powód do wyklinania remontowego rzemiosła. Niestety, nie mogło to trwać w nieskończoność. Nawet po latach prac w systemie jednozmianowym i jednoosobowym z trzema nadzorcami nadszedł wreszcie dzień, w którym Jafet, na znak ukończenia dzieła, postanowił wykonać na burcie napis „Arka Sprawiedliwych”, ale przypomniał sobie, że nie tylko nie umie pisać, lecz nawet pismo klinowe czy hieroglify egipskie nie zostały jeszcze wynalezione – i zrezygnował. A następnego dnia, odświętnie ubrany Noe, w stroju specjalnie wykonanym przez należące do klanu kobiety, złożył meldunek:

– Panie, zadanie wykonane!

Nie wiadomo, jak została przyjęta owa deklaracja i swego rodzaju mistyfikacja związana z budową arki. Być może zdumienie Pana przewyższyło niezadowolenie zuchwalstwem wybiegu, gdyż ostatecznie nastąpiła milcząca jego akceptacja, skoro zapowiedziany wiele lat wcześniej kataklizm wszedł w fazę realizacji.

Tak więc pozostała do wykonania druga część tajnej operacji. Czy była tajna? Wszystko wskazuje, że tak. Wprawdzie budowy, a zwłaszcza sprowadzenia arki nie udało się ukryć, ale jej przeznaczenia związany tajemnicą Noe nie ujawnił. Być może zresztą całe bliższe i dalsze otoczenie traktowało jego działania jako kosztowne, ale nieszkodliwe dziwactwo nieco podstarzałego, bo prawie 600-letniego poczciwca i nudziarza, który od wieków krytycznie oceniał obyczaje i mało przykładny styl życia całej społeczności. Ujawnienie mającej nastąpić katastrofy spowodowałoby z pewnością ogromne zamieszanie i protesty, bunty, manifestacje, masowe migracje i ucieczki ludności na dalekie i nieznane tereny, a nawet samobójstwa bardziej zdeterminowanych jednostek po to, by wymusić zmianę decyzji. W takiej atmosferze dzieło Noego z pewnością uległoby zniszczeniu przez rozpasany i rozjuszony motłoch, a i sam Noe zapewne nie uszedłby z życiem, gdyby wyszła na jaw jego kolaboracja i próba ratowania się kosztem ogółu. Tych wszystkich nieprzyjemnych konsekwencji należało bezwzględnie uniknąć – więc cała społeczność zrozumiała skutki hulaszczego trybu życia dopiero zanurzona po szyję w wodzie, ale wtedy było już za późno.

Noe miał więc przed sobą ważne zadanie – zgromadzenie i zakwaterowanie wszystkich zwierząt, które miały być uratowane przed potopem. Dyspozycje, jakie otrzymał od Pana wraz z poleceniem budowy arki, nie brzmiały jednak całkiem jednoznacznie: „Spośród wszystkich istot żyjących wprowadź do arki po parze, samca i samicę, aby ocalały wraz z tobą od zagłady. Z każdego gatunku ptactwa, bydła i zwierząt pełzających po ziemi – po parze, niechaj przyjdą do ciebie, aby ocaliły życie” (Rdz 6, 19–20). Instrukcja – co zastanawiające – nic nie mówi o niezliczonych gatunkach dzikich zwierząt, chyba że zakwalifikowano je do grupy bydła. Już w momencie wejścia Noego wraz z rodziną do arki zwierzęta, po jednej parze „czystych” i „nieczystych”, istotnie „przyszły”– nie wiadomo jednak, co to oznacza. W jakim właściwie trybie otrzymały to wyróżnienie i jedyną szansę ocalenia życia? Kto wybierał je z pośród tysięcy pobratymców – czyżby to gromady zwierząt „delegowały” wspaniałomyślnie tych szczęśliwców, same skazując się na zagładę? Czy może Noe miał w tym swój udział, uganiając się chyżo po lasach, górach i równinach i wyłapując je w sposób zupełnie przypadkowy, co groziło schwytaniem najsłabszych i najgorszych egzemplarzy, a więc tzw. selekcją negatywną, i byłoby nieskuteczne wobec latającego ptactwa, jako że Noe fruwać nie potrafił? Czyżby jakiś niewytłumaczalny instynkt kazał różnogatunkowym parom wybrać czas, kierunek i miejsce spotkania? Można się zgubić w domysłach; nie wiemy, jakie zwierzęta przebywały na arce, a biblijne określenie „wszystkie” (Rdz 6, 19), należy rozumieć jako „wszystkie znane”. A znane były tylko te, które żyły w zasięgu geograficznej znajomości zamieszkałego obszaru, a i z nimi były olbrzymie problemy. Czy krety, jeże, mrówki, pająki, szarańcze, pszczoły, motyle, zające, króliki, tysiące owadów z lasów i łąk i ich niezliczone odmiany również „przyszły” do arki lub pozwoliły się złapać? Noe musiałby być znakomitym zoologiem ze specjalizacją, aby ogarnąć wszystkie gatunki całego zwierzostanu, a przecież wiemy, że nie wykazał się nawet jako stoczniowiec. Lecz – poddane okrutnej próbie wodnej – zwierzęta jednak przetrwały. Ile zatem gatunków znalazło się na pokładzie arki? Nie wiemy, ale było ich dużo, czego dowodzą rozmiary statku, ustalone już na etapie założeń techniczno-roboczych; późniejsze zagęszczanie arki byłoby nie tylko niebezpieczne, ale i podważałoby nieomylność Stwórcy.

Z opisu zaokrętowanych oraz wygubionych zwierząt wyłania się dość chaotyczny obraz stanu faktycznego. Powtarza się bydło, ptactwo, i – co szczególne – zwierzęta pełzające, i „wszelkie” gatunki zwierząt, a nawet „ptactwo i istoty skrzydlate” (czyżby smoki?). Za tymi ogólnikami nie idą takie kategorie jak zwierzęta dzikie, drapieżne, leśne, górskie, stepowe, itd. Można by mniemać, że zaszczytu wstąpienia do arki nie dostąpiły żadne drapieżniki, tylko przede wszystkim zwierzęta udomowione – ale przecież także „każdy gatunek ptactwa”, a więc i ptaki drapieżne. Chaos przekazu pogłębia druga wersja, dotycząca ilości futrzastych i pierzastych lokatorów; w tej Noe miał zabrać ze „zwierząt czystych” „po siedem samców i siedem samic, ze zwierząt zaś nieczystych, po jednej parze: samca i samicę” (Rdz 7, 2). Mocno dyskryminacyjny wydźwięk ma ten dokonany – w takiej chwili! – podział zwierząt na „lepsze” i „gorsze”; jego przyczyny i przydział do jednej z grup znajdujemy w Księdze Kapłańskiej (11, 3–23) i Księdze Powtórzonego Prawa (14, 3–21) – tyle tylko że owe księgi zostały napisane w pięć tysięcy lat po potopie! Co wskazywałoby, że zapożyczony od Sumerów opis był potem przerabiany i przystosowywany do nowych czasów i obyczajów.

Brak drapieżników na arce wydaje się uzasadniony względami praktycznymi. Z uwagi na niezawiniony przez Noego niski poziom rozwoju techniki, brak chłodni i zamrażalni, zgromadzenie niezbędnych dla drapieżników zapasów mięsa na czas nieokreślony byłoby niemożliwe. Wątpliwe zaś, by lwy, hieny czy gepardy zechciały żywić się trawą, sałatą czy marchewką. Oczywiście przekwalifikowanie ich w tym kierunku przez Stwórcę byłoby czynnością łatwą i szybką, nic nam jednak o tym nie wiadomo. Inną możliwość stanowiło zgromadzenie na arce przewidzianych do zagryzienia i zjedzenia żywych ofiar, które nie wymagały żadnych środków konserwujących. Niestety, ze względów organizacyjno-przestrzennych powiększenie załogi o grupę skazańców, również potrzebujących pokarmu do chwili egzekucji, było operacją nie tylko niepraktyczną, ale i sprzeczną z ilościowym zamysłem Głównego Organizatora Potopu. Był również problem ilościowego nagromadzenia pasz – wszak czas trwania zagłady grzeszników i harmonogram wydarzeń nie został ujawniony i można było optymistycznie zakładać, że – z uwagi na potęgę i determinację Pana – rzecz zostanie rozstrzygnięta w trybie jeśli nie natychmiastowym, to z pewnością skutecznym. W praktyce okazało się inaczej – a jednak żadne ze zwierząt nie padło z głodu, co dobrze świadczy o umiejętności przewidywania i długofalowego planowania przez Noego.

To niezwykłe, że troska o zachowanie wszystkich gatunków zwierząt nie idzie w parze z podobnymi działaniami wobec rodzaju ludzkiego. A przecież w jego obrębie istniało antropologiczne zróżnicowanie! Tyle tylko, że próżno byłoby szukać o nim jakiejkolwiek wzmianki w Piśmie. Problem różnorodności cech antropologicznych ludzkości na stronach Biblii nie istnieje. Ludzie różnią się tu wyłącznie charakterami, wyraziście dzielą się na złych i dobrych – fizycznie natomiast stanowią jednolitą zbiorowość bez cech szczególnie wyróżniających; czasem jest to uroda kobiet lub wzrost i siła fizyczna (np. Goliata czy Samsona), są to jednak cechy indywidualne, a nie gatunkowe. Nawet późniejsi opisywacze zmagań Izraelitów z faraonem nie zauważyli w Egipcie ludów negroidalnych, które tam z pewnością mieszkały. Noe z rodziną stanowił tylko jedną gałąź rodzaju ludzkiego – pozostałe jednak nie były przewidziane do uratowania, zostały więc sklasyfikowane w podgrupie „przeznaczeni do wytępienia”, a Noe o ułaskawienie skazańców nie występował…

Istnieje oczywiście możliwość, że różnicowanie rasowe rodzaju ludzkiego na trzy podstawowe i liczne lokalne odmiany w ramach zachodnich białoskórych, mongoidów i negroidów, a także australopiteków rozpoczęło się dopiero po potopie.

Wreszcie wszystkie trudności pokonane, arka wypełniona pasażerami, zapasy pokarmu dla ludzi i zwierząt zgromadzone, następuje odliczanie czasu do potopu. Jak długo trwały przygotowania? Możemy to określić tylko w dużym przybliżeniu. Wiemy, że „gdy Noe miał pięćset lat, urodzili mu się: Sem, Cham i Jafet” (Rdz 5, 32) – ale wtedy o potopie nie było jeszcze mowy. „Noe miał sześćset lat, gdy nastąpił potop na ziemi” (Rdz 7, 6) – a więc wszystko stało się w tym przedziale czasowym. Ale Sem, Cham i Jafet musieli już mieć swoje lata, gdy Noe otrzymał polecenie zbudowania arki, i musieli być w tym dziele pomocni. Uwzględniając biblijne proporcje wiekowe, można przyjąć, że całość operacji trwała ok. 40–50 lat, w czasie których ludzkość nie wykazywała ochoty do poprawy, konsekwentnie tkwiąc w swych grzesznych przyzwyczajeniach, gdyż potop nie został odwołany. Klamka zapadła – również dosłownie, bo kiedy Noe jako ostatni wszedł do arki, „Pan zamknął za nim drzwi” (Rdz 7, 16). Można było rozpoczynać potop, a przynajmniej próbne ulewy.

O tym, co działo się na arce przez – jak obliczono – 376 dni, kiedy to najpierw „przez 40 dni i 40 nocy padał deszcz na ziemię” (Rdz 7, 12), „a wody piętrzyły się nad ziemią przez 150 dni” (Rdz 7, 24), a potem trwały dni oczekiwania na pomyślny rozwój wypadków i próby rozpoznania sytuacji na ziemi – nie wiemy niemal nic. Żadnej informacji nie dostarcza biblijna Księga Rodzaju, nie istnieje dziennik pokładowy Noego, skazani jesteśmy wyłącznie na domysły i ludowe podania. Podobno szóstego dnia wypatrzono w wodzie jakiś masywny pień drzewa z przyczepionymi do niego i krzyczącymi coś ludźmi. W szumie deszczu i przewalających się fal trudno było zrozumieć, o co chodzi topielcom; zresztą wkrótce falująca woda oddaliła ich na znaczną odległość, ucichli więc i szczęśliwie zniknęli z pola widzenia.

Z upływem czasu początkowa atrakcyjność wodnego widowiska przechodziła stopniowo w codzienną deszczową monotonię, której jedynym urozmaiceniem były często widywane zwłoki ludzi i niezliczonych, często zupełnie nieznanych zwierząt. Mimo to osiem osób na arce mogło dość beztrosko ograniczać się do roli obserwatorów nadzwyczajnych wydarzeń przyrodniczych, podziwiać ich piękno i grozę, co było zupełnie nowym doświadczeniem ostatnich przedstawicieli ludzkości, a jedyną dolegliwość stanowiły komary i hałaśliwe zwierzęta – zwłaszcza nocne, a także sprawy ich zaopatrzenia, bo rodzina Noego otrzymała swego rodzaju „list żelazny”, gwarantujący bezpieczeństwo i przeżycie. Zwierzęta nic jednak o tym nie wiedziały i były w panice. Jeśli jednak na arce nie było – jak wiele na to wskazuje – mięsożernych drapieżników, to główną powinnością załogi stało się zaopatrzenie zwierząt w różnego rodzaju trawy, zieleninę i ziarno, nawet jeśli te nieco spleśniały, co przy potopowej wilgotności łatwo mogło się zdarzyć. To zajęcie było jednak obowiązkiem tylko połowy załogi – tej kobiecej, bo dla wyczerpanych budowniczych i łapaczy zwierząt nadszedł czas słodkiego kołysania się na falach. Noe musiał wysłuchiwać narzekań żon swoich synów na czynności związane z sanitarną stroną obsługi tabunu zwierząt i dowodzących, że do tej czynności należało wyłowić z wody topielców na belce, czemu dawał jednak słuszny i stanowczy odpór. Czterem dzielnym marynarzom brakowało tylko słońca i wygodnych leżaków, a nocą także jakiegokolwiek oświetlenia, ale czymże były te niedogodności wobec losu wszystkich dwunogów i czworonogów, które pozostały na zewnątrz arki? „Wody podnosiły się coraz bardziej nad ziemią tak, że zakryły wszystkie góry wysokie” (Rdz 7, 19), a Noe, Sem, Cham i Jafet kręcili młynka palcami. „Wszystkie istoty poruszające się na ziemi spośród ptactwa, bydła i innych zwierząt […] wyginęły wraz ze wszystkimi ludźmi” (Rdz 7, 21); na zewnątrz rozgrywały się więc pełne grozy, tragiczne sceny zagłady – a oni opróżniali dzbany z winem, obserwowali lecące nie wiadomo skąd i dokąd bociany, wróżąc im marny koniec, i grali w kości. Dokuczliwa pora deszczowa psuła wprawdzie dobry nastrój, ale i ona skończyła się po 40 dniach, a wraz z pojawieniem się słońca życie na arce nabrało blasku i pewności rychłego zakończenia wodnej przygody.

Wtedy też, zarówno dla rozrywki, jak i w celu urozmaicenia jadłospisu, Noe zaczął ćwiczyć swoje umiejętności wędkarskie, łowiąc ryby z wykorzystaniem zwierząt pełzających, czyli kłębowiska dżdżownic, które w ponadnormatywnej liczbie zabrał przezornie na arkę w przekonaniu, że Pan nie będzie ich liczył. Sem, Cham i Jafet suszyli ryby w gorącym, odzyskanym słońcu i chrupali, przepijając winem, czasem nie zapominając o kobietach, a także rzucając nadmiar płetwiaków zwierzętom i obserwując hałaśliwe próby wyprzedzenia konkurenta. Śmiechom i zabawom nie było końca, chociaż dało się też słyszeć – tyleż gderliwe, co obelżywe – słowa o gamoniach, którzy nie zabrali soli na pokład.

Ale niespodziewanie nadeszły gorsze dni. Oto bowiem rozgrzana słońcem załoga korabia stwierdziła, że wraz z ustaniem deszczu zaczyna brakować na pokładzie niezbędnej do przeżycia wody. Pewne zapasy znajdowały się jeszcze w pustych dzbanach po winie, spożywanym – jak z opóźnieniem uznano – w zbyt wolnym tempie, lecz gdyby potop miał trwać przez czas dłuższy, sytuacja mogłaby stać się kłopotliwa. Niezmierzone wody unoszące arkę miały bowiem zniechęcający wygląd: pełne były śmieci, roślin, pływających zwłok ludzi i zwierząt, kłapiących szczęk krokodyli i rekinów, a także wężów morskich, smoków, meduz, ośmiornic o gigantycznych ramionach i innych przebrzydłych i przerażających stworzeń. Niektóre przypominały wciągające w głębiny lub prowadzące na zdradzieckie skały syreny, a czasem w ciemnościach z olbrzymich fal zdawał się wynurzać łeb potwornego Lewiatana, gotowego pochłonąć całą arkę i jej pasażerów. Szczęściem nikt nie miał pojęcia o miliardach chorobotwórczych mikroorganizmów i bakterii znajdujących się w wodzie, toteż gdy konieczność zmusiła wreszcie do jej zaczerpnięcia, niczego złego w niej nie znaleziono. Nie było też żadnych nieprzyjemnych skutków. Wszyscy rozumieli, że biegunki i drgawki, bóle brzucha i półprzytomne rzucawki, nieudolne próby przyjęcia pozycji pionowej stanowiły oczywisty i niezbity dowód złowrogich działań demonów i złych duchów, które przelatywały z wyciem i świstem nad arką, jak gdyby wróżąc ludziom nadchodzące nieszczęścia. Sprawdziło się to na zwierzętach, nad którymi owe ciemne moce nie miały żadnej władzy i które pozostały zdrowe, pomimo picia tej samej wody. Konieczność jej dostarczania wymagała jednak ciężkiej pracy, gdyż nawet próba nakłonienia żyrafy do sięgnięcia po wodę bezpośrednio z głębiny omal nie zakończyła się jej efektownym wypadnięciem za burtę.

I tak upływał czas, arka unosiła się po nieogarnionym dla ludzkiego oka wodnym żywiole, Noe zaś skrupulatnie odliczał dni potopu. Po 150 dobach oznajmił załodze, że poziom wód zaczyna opadać, czym wywołał jedynie rechot, bo ignoranci wskazywali, że na burcie statku woda sięga tak wysoko jak poprzednio, a statek wcale się nie wynurzył… Wobec takiego argumentu Noe podupadł nieco na duchu, ale wkrótce odzyskał moralną przewagę i triumfował, gdy „w pierwszym dniu miesiąca dziesiątego ukazały się szczyty gór” (Rdz 8, 5). Były daleko na horyzoncie, ale nawet żona Noego przyznała mu rację, chociaż z uwagi na jej krótkowzroczność zapewne z przyzwyczajenia.

A gdy minęło jeszcze tradycyjne 40 dni i zbocza gór odsłaniały się coraz bardziej, Noe postanowił poszukać suchego lądu i brzegu odpowiedniego do zakotwiczenia. Ponieważ jednak arka z jej prymitywnym napędem nie była zdolna do sprawnej żeglugi i tego rodzaju poszukiwań, Noe zdecydował się to zrobić z pomocą latającego zwiadowcy. W tym celu udał się na górny pokład do ptaszarni i złapawszy kruka za gardło, pomimo jego wrzasków wyciągnął go z klatki i wysłał w podróż (Rdz 8, 6). Gatunkowo był to trafny wybór, gdyż kruki to wyjątkowo inteligentne ptaki i na ich zwiadowczych talentach można było polegać, ekologicznie jednak – jak i w każdym innym przypadku – bardzo ryzykowny, bo gdyby kruka spotkało w drodze jakieś nieszczęście albo gdyby znalazł dogodne miejsce, wybrał wolność i nie wrócił do arki – gatunek kruków zostałby zgubiony. Jest jeszcze motyw rytualny – kruki jako ptaki „nieczyste” (Kpł 11, 15, Pwt 14, 14) nie nadawały się ani do złożenia w dziękczynnej ofierze całopalenia, ani do upieczenia na rożnie; należy jednak wykluczyć chęć pozbycia się czarnego posłańca przez Noego. Ale ptak wrócił – i wracał jeszcze kilka razy, dając świadectwo niesprzyjających warunków topograficznych całej okolicy. Noe powtarzał trzykrotnie ten manewr, ale już z „czystą” gołębicą (Kpł 1, 14; 5, 7), która w końcu nie wróciła, dekompletując w ten sposób parę, którą tworzyła na arce.

Noe zauważył, że ziemia zaczyna wysychać, a gwiazdy układają się w znak, który astrolog odczytałby jako „koniec potopu”. Arka przybiła więc do brzegu lub osiadła na mieliźnie, Noe zaś zdusił niektóre podejrzenia, oświadczając rodzinie: To nie jest żaden Ararat, ciemnoto, i cieszcie się z tego, bo tam śnieg i mróz – i otrzymawszy polecenie od Pana, „wyszedł z arki wraz z synami, żoną i żonami swych synów. Wyszły też z arki wszelkie zwierzęta: różne gatunki zwierząt pełzających po ziemi i ptactwa, wszystko, co się porusza po ziemi” (Rdz 8, 18).

Koniec potopu… Załoga w komplecie – jedynie bez gołębicy. Jeśli można coś zarzucić Noemu, to tylko słabą znajomość fizyki, bo zgodnie z zasadą naczyń połączonych poziom wód na całej ziemi musiał się wyrównywać bardzo szybko i wysyłanie skrzydlatego zwiadowcy w poszukiwaniu suchego lądu było nieprzemyślane. Zwłaszcza że w jego czasach ziemia była zupełnie mała i płaska – a nie ogromna i kulista jak obecnie – i pływała po wielkim oceanie, przykryta aż po krańce kopułą firmamentu.

Koniec potopu… Rozpalono wielki ogień, pierwszy od wielu miesięcy, i upieczono znalezione przypadkiem – mocno nadpsute – zwłoki koziołka, ofiary powodzi. Zagryzane równie zepsutą cebulką z okrętowych zapasów, smakowały wyśmienicie. Był bal… Jedynych ludzi, którzy pozostali na Ziemi. A wokół nich całkowita pustka i cisza.

Czym jednak uzasadnić długotrwałość deszczów i utrzymywanie wysokiego poziomu wody przez 150 dni? Wszak potop nie był typowym kataklizmem przyrodniczym, lecz zaplanowanym, strategicznym działaniem, mającym określone cele – wyniszczenie niespełniającego oczekiwań Stwórcy rodzaju ludzkiego, a nawet części zwierząt. Taki cel można było osiągnąć w dowolnym czasie, stosując jedynie odpowiednio radykalne środki, np. regulowane natężenie opadów. Czy czas trwania potopu oznacza, że dopiero wtedy Najwyższa Inspekcja stwierdziła, iż – zgodnie z planem – nikt już na Ziemi nie pozostał żywy, poza pasażerami arki? A może robiono wcześniejsze takie próby, które nie dały zadowalających wyników i spowodowały przedłużenie akcji przez odkręcenie dodatkowych zaworów? Nigdy się tego nie dowiemy.

Czy jednak tej śmiercionośnej zagłady nie dało się uniknąć, czy była ona nieodwracalna? Pytanie nie jest bezzasadne. Oto bowiem już po katastrofie, gdy Noe opuścił arkę, „zbudował ołtarz dla Pana i wziąwszy ze wszystkich zwierząt czystych i ptaków czystych, złożył je w ofierze całopalnej na tym ołtarzu. Gdy Pan poczuł miłą woń, rzekł do siebie: «Nie będę już więcej złorzeczył ziemi ze względu na ludzi, bo usposobienie człowieka jest złe już od młodości. Przeto już nigdy nie zgładzę wszystkiego, co żyje, jak to uczyniłem»” (Rdz 8, 20–21).

Pomińmy tu niefortunne i nielogiczne użycie spójnika „bo” zamiast właściwego „chociaż”, oraz samokrytykę stworzenia człowieka – aż do poziomu złorzeczenia – jako dzieła nieudanego, a także kosmiczną przenikliwość umysłów biblijnych kronikarzy, bezbłędnie odczytujących myśli Pana i słowa, z których nikomu się nie zwierzał. Najważniejsza jest tutaj owa kulinarna wrażliwość Pana na „miłą woń” zwierząt ofiarnych (doceniana potem również w formie rytualnych nakazów w Księdze Kapłańskiej – 1, 9; 1, 13; 1, 17; 2, 2; 3, 5; 3, 16) – i jej wpływ na losy całej ludzkości. A gdyby Noe złożył ową tak zbawienną – chociaż okrutną – ofiarę znacznie wcześniej, jeszcze na etapie przygotowań do potopu? Czy wtedy deklaracja Pana nie byłaby identyczna i potop zostałby odwołany? Wolno przypuszczać, że tak by się właśnie stało. Ponadto istnieją tu jeszcze inne, dwuznaczne moralnie okoliczności. Ofiarę Noego można rozumieć jako wyraz wdzięczności za uratowanie jego rodziny od śmierci w wodnych głębinach – ale też jako łatwe i aspołeczne pogodzenie się z utratą wielu krewnych i znajomych, a także niezakwalifikowanych do żeglugi na arce zwierząt. I kimże były złożone na ołtarzu zwierzęta? Jeśli te same, które zostały przeznaczone do ocalenia na arce, byłby to przykład całkowicie bezmyślnego zniszczenia gatunków, które miały przetrwać – chyba że owo całopalenie odbyło się znacznie później, kiedy pojawiły się nowe pokolenia zwierząt, ale ta zwłoka obniżałaby walor samego aktu dziękczynienia. Z kontekstu zdaje się wynikać pierwsza możliwość, co tylko powiększa absurd całej sytuacji.

Tak więc zaniechanie ofiary całopalnej już w momencie zapowiedzi potopu przez Pana – pomimo że Noe dysponował wtedy pełnym zestawem zwierząt ofiarnych – miało tragiczne skutki. Może nawet stał się w ten sposób mimowolnym współsprawcą potopu?

Ale